Lepiej być żywym niż umarłym,
zawsze sobie krowę żywy zdobędzie;
ognisko, widziałem, żarzyło się u bogacza
— a on leżał umarły pod drzwiami.
Kulawy konno jedzie, bezręki bydło pasie,
głuchy może być dzielny w boju;
ślepy lepszy jest niż spalony,
z trupa nie ma pożytku.
Skóra Deirdre jest gładka jak pergamin. Blada, niemal biała, typowa dla kobiet z ludu przez wieki mieszkającego pod pochmurnym niebem, chłostanego wiecznym deszczem i wilgotnym, morskim wiatrem. U kobiet, których włosy są naturalnie rude, migocące niczym polerowane miedziane druty, takie jak u Deirdre, pigmentacja jest odmienna niż u pozostałych. Stąd ta alabastrowa, przezroczysta skóra. Powinna jeszcze być piegowata, ale od czego mamy inżynierię genetyczną. Dlatego Deirdre Mulligan nie ma za wiele piegów, skaz ani pryszczy. Badam jej ciało delikatnie, sunąc wargami przez wzgórza i doliny. Deirdre jest taka, jak jej wyspa. Gładkie równiny, łagodne pagórki. Żadnych górskich łańcuchów, niewiele lasów. Na marmurowym, zalanym światłem świecy ciele nie ma nic, co mogłoby zepsuć jego geografię. Tylko miękkie wzgórza i doliny. Pod cienką, przezroczystą skórą drgają małe, twarde mięśnie, kiedy porusza się w moich ramionach. Mam jej twarz tuż pod swoją, patrzę w zmrużone, migdałowe oczy, zielone jak Irlandia. Pięknie wykrojone, kapryśne usta poruszają się tuż przy moich wargach. Słyszę westchnienia. Czuję drobne palce błądzące po moich plecach i barkach.
— Obudź się, Śpiący Na Drzewie — jęczy Deirdre. — Już czas.
Spoglądam na nią w przerażeniu, prosto w ptasie oczy, złote, z okrągłą jak otwór lufy źrenicą. Na połyskliwie czarne pióra i sterczący w niebo otwarty dziób, niczym ostrza sekatora. Pióra kończą się na szyi, dalej rozciąga się gładkie ciało, blade i alabastrowe, irlandzkie ciało Deirdre.
— Obudź się! — kracze Deirdre. Krzyczę.
Krzyczę z twarzą wtuloną w gorący popiół, pod potokami lodowatej wody. Krzyczę, leżąc nagi wśród kamieni i skał, słysząc huk płomieni. Dławię się krzykiem i szlochem jak noworodek. Krzyczę, krztusząc się pierwszymi haustami pachnącego ozonem powietrza. Narodzony z drzewa i pioruna. Jestem samym bólem. Bólem istnienia. A potem jest tylko deszcz, syk gasnących płomieni, ból i noc.
Budzi mnie zimno. I dreszcze.
I świadomość tego, że żyję. A kiedy się żyje, nie można trwać w bezruchu i bezmyślnej ciemności. Życie oznacza ruch. Działanie. Czuję całym ciałem kamienie i mokry mech, na którym leżę. Jest mi niewygodnie. To znaczy, że żyję.
Budziłem się w ten sposób już parę razy w życiu. Najczęściej wśród szpitalnej bieli. Zdziwiony własnym istnieniem, słaby i obolały.
Ale nigdy jeszcze w taki sposób.
Zbieram się w sobie, niezgrabnie i ciężko, jak Golem ze zbrojonego betonu. Szczękają mi zęby, lodowaty dygot przenika do szpiku kości. Leżę w cudacznej pozycji, z powykręcanymi kończynami — szmaciany pajacyk. Widywałem ludzi leżących w takich pozach. Ofiary eksplozji. Zmiecionych przez falę uderzeniową, wtłoczonych w to, co znalazło się na ich drodze, bezkształtnych niczym zmięte ubrania. Ja jednak chyba jestem cały.
Kilkanaście metrów dalej pośrodku polany płonie ogień. Resztki mojego własnego pnia żarzą się i strzelają syczącymi pod kroplami deszczu płomykami. Dobra. Ogień to ogień. Przy ogniu można się ogrzać. Ogień jest dobry. Należy zacząć od ciepła. Inaczej cały ten kretyński cud elektrycznego wskrzeszenia zostanie zmarnowany przez prosty przypadek hipotermii.
Moje myśli pierzchają we wszystkie strony jak ławica przerażonych rybek.
Dopiero kiedy kucam przy żarze wypalonego pnia i wyciągam dłonie do ciepła, zaczynam zbierać myśli.
To ja.
Żyję.
Albo to kolejny majak do kompletu z Hvarem, pustynią, warsztatem wujka Atilaainena i kruczogłową Deirdre.
Siedzę z wyciągniętymi do żaru rękami, niczym neandertalczyk, pozwalając, żeby ciepło przepływało mi przez ramiona, ogarniało klatkę piersiową i wlewało się w nogi.
Moja skóra paruje jak w saunie, rozpierzchnięte myśli powoli i nieśmiało wracają jedna po drugiej, zaczynają znowu tworzyć ławicę.
To ja. „Posłusznie melduję, że znowuż jestem".
Ubranie rozerwało. Wszystko, co miałem na sobie, nawet buty. Pas, kaftan, koszulę. Drzewo pojawiło się od środka. Drzewo, które było mną. Dlaczego zatem siedzę przed ogniem, który trawi resztki pnia? Byłem drzewem, czy drzewo było mną? Co się pali przed moimi dłońmi? Oto pytania, które wyczerpują listę retorycznych dylematów na dzisiejszy poranek. Rzeczywiście jestem jak człowiek pierwotny. Nagi i oszołomiony. Nie mam dosłownie nic, nawet ten ogień nie należy do mnie. Myślę o sprzęcie, który został w domu Grunaldiego. O Jadranie. Ale też o odzieży, maczecie, kocach, mnóstwie przedmiotów, które zostawiłem. To nie tak daleko. Muszę dotrzeć do Grunaldiego. To najwyżej trzy dni marszu. Tyle tylko, że marszu w butach. Przez dolinę zamkniętą gródkiem, który podpaliłem, pełnym rozwścieczonych Węży. Potem po skalnej ścianie, na której wisi lub nie moja lina. Wszystko na golasa.
Niedobrze.
Wciąż dygocąc, wstaję niepewnie na nogi i obchodzę pogorzelisko, szukając resztek dobytku. Jakiś sukinsyn świsnął mi miecz. Mój shinobi ken Nordland Aeronautics. Tego pamiętam. Czy byli też inni?
Strata miecza boli mnie tak, jakby wraz z nim zniknęło moje szczęście, jakby zabrali kogoś mi bliskiego. Pochodził z Ziemi. Z domu. Nie zliczę, ile razy uratował mi życie. Nie chce mi się szacować, jakie miałbym bez niego szanse dotrwać do tego paskudnego, mglistego poranka.
Aktywuję cyfrala. Ot tak, żeby pomóc sobie w poszukiwaniach i żeby poczuć się raźniej.
Aktywuję cyfrala.
I nic się nie dzieje. Kręci mi się tylko w głowie. I czuję, że w środku po raz pierwszy od bardzo dawna rodzi mi się strach. Upiorny, mdlący strach, o którym zdążyłem już zapomnieć.
Wrażenie jest takie, że aż siadam na ziemi i zwijam się na chwilę w kłębek. Próbuję uspokoić się i jeszcze raz aktywować swój pokładowy komputer, ale on milczy. Mój pasożytniczy anioł stróż milczy.
Miecz to tylko narzędzie. Bez cyfrala dopiero mam przerąbane.
Mniejsza o tryb bojowy, bez którego mam szanse, statystycznie rzecz biorąc, wyjść z życiem z trzech, może czterech potyczek. Ale jak wygląda moja odporność, pamięć, gdzie podziała się wiedza ze szkolenia?
Rozpacz i poczucie bezsilności pozwalają mi leżeć bezwładnie na mchu, zwiniętemu w kłębek, trwa to może ze dwadzieścia minut. Potem czuję, że uwierają mnie kamienie, mokry mech jest niewygodny, żrą mnie mrówki.
Dobra, wystarczy.
Wstaję i jeszcze raz przeszukuję polanę. Systematycznie i starannie. Wszystko się przyda. Każdy strzęp, każdy drobiazg. Na początek znajduję garść złota. Pojedyncze monety rozsypane to tu, to tam, w trawie, tkwiące między kamieniami. Niedużo. Główne zapasy, wepchnięte do pasa ze skrytkami, zostały w jukach. U Grunaldiego. Były ciężkie jak nieszczęście, zresztą nie wybierałem się na zakupy. Akurat złoto jest mi najmniej potrzebne. Gdybym mógł wezwać taksówkę i kazać zawieźć się prosto do dworu Grunaldiego Ostatnie Słowo, to co innego.
Znajduję resztki pasa, strzępy tkaniny, rozerwane fragmenty czegoś, co kiedyś było chyba moim butem, obecnie sztywne od wilgoci i niepodobne do niczego. Cały czas przypominam sobie kolejne utracone drobiazgi poupychane po kieszeniach: scyzoryk. Składany nóż z mnóstwem podręcznych narzędzi i porządnym ostrzem. Resztki zapasów — kilka kawałków chałwy i pasków mięsa. Łyżkę. Fajkę.
Moja fajka, kapciuch z tytoniem i przybornik. Krzesiwo. Jak żyć bez krzesiwa?
Szukam. Obchodzę pogorzelisko po spirali na czworakach, systematycznie przeczesując trawę, mech i kamienie palcami. Wciąż miotają mną dreszcze.
Staram się nie myśleć o cyfralu, o zimnie i przenikającej mnie słabości. Łupie mnie głowa i pulsuje w skroniach. W klatce piersiowej gniecie paskudny, mdlący ból. Tam, gdzie tkwiła włócznia, widać nierówną, podłużną bliznę pozarastaną warstwami, jak na pniu drzewa. Nie rozumiem, dlaczego żyję. Grot był długi na dłoń i przebił mnie na wylot. Drzewce, które wjechało w pierś, też miało z pięć centymetrów obwodu. Masakra. Na pewno serce zostało uszkodzone, przebity worek osierdziowy, opłucna, pewnie też tkanka płuca. Być może przecięte żebro, z pewnością zgruchotana łopatka. Nie rozumiem, skąd ten bydlak miał tyle siły. Może uratowałaby mnie grupa medyczna, gdyby akurat była na miejscu. Gdyby natychmiast mnie zamrozili. Potem Medevac i prosto na oddział intensywnej terapii. Może. Jakieś trzydzieści procent szans. Tymczasem najwyraźniej wyzdrowiałem.
Kolejny cud.
W trawie znowu widzę metaliczny błysk, ale to kamyk pokryty miką. Mika. Złoto głupców.
Szukam dalej, szperając wśród kamieni, pod monotonnym krakaniem drącym szare powietrze mglistego poranka. A później zaznaczam patykiem miejsce, do którego dotarłem, i wracam do pogorzeliska, żeby się ogrzać. Niestety, żaru zostało niewiele. Ledwo pełga i posykuje wśród węgli.
Godzinę później znajduję nóż. Mój długi nóż w pochwie, w komplecie do utraconego miecza. Leży przynajmniej dziesięć metrów od pogorzeliska, wplątany w bezlistne już gałęzie jakiegoś krzaku. Płaczę ze szczęścia, tuląc nóż do siebie, i tylko przez głowę przemyka mi myśl, że chyba coś nie najlepiej ze mną. Znalezisko przełamuje złą passę i szybko znajduję jeszcze różne szmaty — strzępy ubrania, rozdarty półkożuszek, a wreszcie sajdak z łukiem wiszący na gałęzi. Niewiele tego, lecz będzie musiało wystarczyć. Łuk sprawia wrażenie trochę zdezelowanego, chyba jednak da się naprawić.
Składam to wszystko w jednym miejscu — nędzny dobytek, ale lepszy niż nic. Mam przecież nóż. Człowiek, który ma nóż, właściwie ma wszystko. Mając nóż, można zmajstrować niemal każde potrzebne narzędzie, broń, nawet schronienie. Można ciąć, podważać, rąbać, piłować i kopać. Nie ma bardziej niezbędnego narzędzia niż nóż. Wiem to dobrze, bo pamiętam czasy, kiedy władze postanowiły zabronić posiadania noży.
Fragment skórzanego półkożuszka, który mi ocalał, nie jest wielki, ale wystarczy na dwa prymitywne mokasyny. Wycinam nożem dwa kawały skóry o odpowiednim kształcie, a potem stawiam na każdym stopę i obrysowuję węglem. To będzie podeszwa. Później przycinam odpowiednio pozostałe skrawki i owijam nogi, tak jak uczono mnie na kursie.
Szkoda kożuszka, lecz teraz mam buty. Układam najdłuższy kawałek rozerwanego pasa na pniu i odcinam rzemienie. Nie są długie, ale wiążę je ze sobą i ściągam mokasyny, przewlekając powiązany rzemyk przez wywiercone nożem otwory w skórze.
Pracując, co chwilę rozpaczliwie usiłuję aktywować cyfrala. Niemal odruchowo. Trzęsą mi się ręce. Jestem mokry i przemarznięty. Teraz zagadnieniem jest jakieś okrycie. Podstawowy problem to ubranie i schronienie. Nie cyfral.
Staję plecami do pogorzeliska, dokładnie tak, jak stałem w momencie, gdy wyrosło ze mnie drzewo. To łatwe. Wystarczy odwrócić się, żeby widok, który mam wypalony już na stałe w mózgu, stanął mi przed oczami.
Dwa zamglone szczyty, tulące się do siebie niczym półdupki. Szarpane linie skał osnute niebieskawym oparem. Widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai.
Tak.
Tak stałem, kiedy moje ciało eksplodowało drzewem.
Miecz miałem na plecach. Rozerwało uprząż i poleciał do tyłu, tam, gdzie znalazł go ten przeklęty szczeniak. Żywy trup, który nie ma pojęcia, że chodzi po ziemi tylko z powodu chwilowych problemów technicznych.
Chodzące zwłoki z wyrokiem w odroczeniu na karku. Złodziej, który ośmielił się okraść Drzewo.
Nóż wisiał wysoko z lewej strony, na biodrze. Poleciał w kierunku wyznaczonym moim lewym ramieniem, prosto na tamte krzaki. Odległość jakichś dziesięciu metrów. Tam go znalazłem. Sakiewka i pochewka ze scyzorykiem wisiały na pasie, trochę z tyłu za prawym biodrem. Odmierzam odległość krokami. Tym razem nie muszę przeszukiwać całej polany, jedynie trójkątny wycinek w kierunku, w którym przypuszczalnie poleciały moje rzeczy. To, że zmusiłem się do jakiegoś analitycznego myślenia, zostaje nagrodzone: znajduję jeszcze łyżkę i połę kożuszka. Strzęp wielkości może dwóch dłoni, jednak akurat ten, na którym zależało mi najbardziej. Lewą połę kryjącą wewnętrzną kieszeń, gdzie znajduje się pokrowiec z fajką i kapciuch z garstką tytoniu. Eksperymentalne zioła, kupione jeszcze w Żmijowym Gardle przepadły — przecież nie będę po nich płakał. Nie nadawały się do niczego.
Zbieram garść gałęzi i dorzucam do ognia, a potem siedzę, pykając z fajki. Wracam do równowagi. Oto nowa wiedza: do ognia należy dokładać, a nie rozpaczać, że gaśnie. Człowiek nieustannie się uczy. Obłok dymu pachnącego kadzidlanie suszonymi śliwkami rozjaśnia mi umysł i nagle dostrzegam wyraźnie swoją głupotę. Nawet nie chce mi się komentować własnego stanu.
Wstaję i ruszam długimi krokami tam, gdzie stoczono walkę.
Ludzie Ognia odeszli jako wskrzeszone przez mgłę żywe trupy. Odeszli, zostawiając manierkę leżącą przy kamieniu, płaszcz tego wielkiego woja, jego hełm, wciąż spoczywający na ścieżce, ale nade wszystko miecze. Dwa miecze, niewiarygodny kretynie.
Są krótkie, jakość ostrzy przywodzi na myśl bardziej narzędzia ogrodnicze niż dzieła sztuki płatnerskiej, niemniej jest to broń.
Podnoszę miecz należący do pierwszej ofiary mojego nordlanda. Broń wielkiego brodacza. Ten sam, który porwał woj, kiedy jego broń pękła pod ciosem. Oraz jeszcze jeden, należący do kolejnego Człowieka Ognia. Obok rękojeści wciąż leży jego dłoń, zielonkawa, pokryta przez mrówki.
Podchodzę jeszcze do krawędzi przepaści i znajduję zaplątany w korzeń płaszcz chłopaka. Nie jest go łatwo dosięgnąć, ale wystarczy odrobina wspinaczki i długi kij z sękiem na końcu.
Płaszcz Węża służy mi następnie do wykonania odzieży. Najprostszej na świecie. Kiltu.
Wystarczy odciąć odpowiedniej długości pas, okręcić biodra, przerzucić przez ramię i umocować paskiem odpiętym od manierki. Resztę płaszcza przycinam odpowiednio, pośrodku robię trójkątne nacięcie, w które wkładam głowę, i zaimprowizowaną jak poncho bluzę wiążę pod pachami kawałkami rzemieni. Płaszcz olbrzymiego woja jest wielki i porządny, więc narzucam go na ramiona. Wszystkie szmaty, które mam na sobie, są sztywne od lodowatej wilgoci. Płaszcz na domiar złego został obsikany przez wilka.
Naturalnie zabieram też osieroconą strzałę wbitą w łupkową glebę i hełm brodacza.
Podstawowym przygotowaniem do sztuki przetrwania jest tak zwany „test cegły". Umiejętność wymyślenia, co można zrobić z dowolnym, przypadkowym przedmiotem, na przykład z cegłą, poza budowaniem domów, oczywiście. Taki hełm to również kociołek, podręczne kowadło, miednica, prymitywna tarcza, kastet, maska, nieprzemakalny kapelusz i tak dalej. Wystarczy pomyśleć.
Zabieram nawet strzępy szmat, fragmenty pasa, z których robię rzemienie. Z kawałka nogawki produkuję tobołek, w którym umieszczam wszystkie znaleziska, i wiążę go skosem przez pierś.
A potem odchodzę.
Schodzę ścieżką prowadzącą w dół, na północ. Do Ziemi Ognia.
Odchodzę, nie żegnając przytulonych do siebie szczytów ani jednym spojrzeniem, ignoruję moje własne ekspresyjne posągi i drzewa wyglądające niczym powykręcane sylwetki Drakkainenów w ataku tańca świętego Wita. Ślizgam się na mokrych kamieniach, potykam okorzenie, mam na sobie łachmany, ale żyję.
Jestem słaby jak niemowlę, trzęsą mną dreszcze, umieram z głodu. Ale żyję.
Żyję i jeszcze powalczę.
Na dno doliny, ku szumiącemu wśród iglastych krzewów i skał potokowi wędruję ponad godzinę i ledwo trzymam się na nogach. Piję potem wodę na czworakach jak koń, ostrożnie, żeby nie dostać skrętu kiszek, woda jest lodowata i skurcz miażdży mi jelita, pusty żołądek wywraca się na lewą stronę i wywołuje torsje. Płuczę twarz i przez jakiś czas siedzę na mchu, czekając, aż oddech wróci do normy.
Nadal czuję kierunki w głowie czy to tylko złudzenie? Wydaje mi się, że wiem, gdzie znajduje się kraina Ludzi Ognia, gdzie piekielny boschowski Disneyland wzniesiony przez van Dykena i gdzie jego obłąkany Zamek Cierni. Tylko że to może być moje urojenie. Nie umiem aktywować cyfrala. Obawiam się, że został w drzewie. W tym drzewie, które było mną. Może spalił go piorun? Skąd mam wiedzieć, jaka jest mechanika pieprzonego cudu?
Idę potem pod prąd strumienia, dnem doliny, wśród wznoszących się po bokach skał, wśród mżawki i czasem krakania kruków.
Idę.
Pierwszych ludzi spotykam około południa. Martwych.
Najpierw widzę wilka. Jest szary i ogromny, przypomina cielę. Ma pochyły grzbiet, zad niski jak u hieny, ale kłąb i kark wysokie na ponad półtora metra. Każda łapa grubości mojego uda.
Nieruchomieję, powoli spuszczając dłoń na sajdak, jednak przypominam sobie, że łuk jest uszkodzony, a ja mam tylko jedną strzałę. Eksplozja, która uczyniła mnie drzewem, obruszyła rolki, poprzestawiała naciągi cięciwy, łuczysko chyba też jest zwichrowane. Cofam więc dłoń i sięgam po miecze. Stoję czujnie, z dłońmi na krzyż na obu rękojeściach i czekam.
Wilk szarpie coś między kamieniami, przytrzymując łapą, a potem unosi nagle ogromny łeb, nastawiając trójkątne uszy. Jeży futro na karku, wśród burej sierści straszą się pojedyncze długie kolce, niczym u kolczatki.
Potwór.
„Wilk" fajnie brzmi, jednak to bydlę waży ze trzysta kilo. Jego czaszka ma z pół metra długości.
Z pyska zwisa mu kawał mięsa, oderwany przed chwilą, lecz na łykanym pospiesznie połciu nie widzę futra. Jest gładka, złotawa skóra.
Basior unosi wargi i pokazuje mi zęby. Obnażają się kły, ogromne jak dłuta, te mniejsze mają długość mojego kciuka. Cały garnitur błyska pod zmarszczoną górną wargą, z gardła zaczyna dobiegać niski grzmot, przywodzący raczej na myśl rodzący się ryk lwa.
Stoję nieruchomo, rozpaczliwie usiłując aktywować cyfrala, choć niewiele z tego wynika. Trudno wyjaśnić, jak to się robi. W normalnym ludzkim organizmie raczej niczego się nie włącza na zawołanie. Lecz obsługa cyfrala jest instynktowna. To się dzieje samo. Nie trzeba zaklęć ani wysiłku. Działa wewnętrznie, naturalnie, jak gniew albo smutek. A mimo to napinam się cały, drżą mi wszystkie mięśnie, zaciskam szczęki, jakbym mógł siłą zmusić mój mózg do wejścia na wyższe obroty.
Wilk bez wysiłku, sprężyście zeskakuje spomiędzy skał i odwraca się w moją stronę, jego warkot czuję gdzieś przeponą, gdy wciąż bezsilnie usiłuję wejść w tryb bojowy, jakbym rozpaczliwie naciskał martwy wyłącznik.
Patrzy na mnie spod opuszczonego łba, prezentując białą palisadę zębów, jego oczy płoną hipnotyzująco brudną, bursztynową barwą.
Patrzę w te ślepia i usiłuję mu narzucić swoją wolę, ale to tak, jakbym chciał zdominować tygrysa. To nie ujadający przy furtce kundel.
Jedynym efektem jest strużka gorącej krwi tocząca się po mojej wardze aż do ust i lodowaty dreszcz tnący ciało. Znowu robi mi się zimno, teraz głównie chyba ze strachu. Wysuwam lekko oba ostrza zza pasa, ale czuję, jakie są śmieszne w porównaniu z tą niemal półtonową górą mięśni i szczęk.
Zimno ogarnia mnie niczym całun, łupie mi w skroniach, widzę tylko oczy wilka, brudnożółte i bezlitosne, lecz pałające jakimś rozumnym okrucieństwem.
Czuję jego ruch, mimo że nawet nie drgnie. Czuję, że wystartuje kilkoma długimi skokami, a potem bez namysłu, na wysokości tamtego kamienia wystrzeli we mnie jak rakieta. Przy pierwszym kroku zwierzęcia wybiję się w lewo, odbiję stopą od skały i rzucę plecami w ścianę, między sterczący głaz i pień wykręconej górskiej sosny. Jeżeli nadal jestem do czegoś takiego zdolny i jeśli zaprę się tam nogami, będę miał już w rękach miecze, a on nie zdoła mnie sięgnąć. Przynajmniej nie od razu. Nos, oczy, gardło. Trzy szybkie cięcia, a potem krótka chwila, by wpełznąć na plecach tam, gdzie jest jeszcze wyżej i ciaśniej.
Powiedzmy.
Widzę to wszystko w jednym, momentalnym błysku, jako jeden układ. Trwa to ułamek sekundy. Wilk zmienia środek ciężkości, pochyla łeb jeszcze niżej, a ja już wiem, że skoczy inaczej, że ruszy z innej łapy i cały układ rozpada się błyskawicznie, zastąpiony przez inny. Teraz unik w drugą stronę, obrotem, jak torreador, tuż przed wyszczerzonymi zębami, z trudnym podwójnym cięciem. Lewa ręka odwróconym ostrzem po gardle, prawa z góry w podstawę czaszki, równocześnie niczym zamknięcie nożyc. Zmieniam chwyt lewej dłoni na odwrotny.
Ogarniające mnie zimno przenika do szpiku kości. Na ścieżkę spada szyszka, po zboczu toczą się małe kamyki. Na chwilę zapada gęsta, martwa cisza. Patrzymy na siebie.
Kruki czekające dotąd na gałęziach na koniec uczty basiora podrywają się nagle z wrzaskiem i wzbijają nad doliną w miotającą się panicznie chmurę, a wilk zaczyna się cofać. Cały czas warcząc, cofa jednak grube łapy małymi kroczkami, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Mija minuta, wilk robi jeszcze kilka kroków do tyłu, a ja zmuszam skamieniałe mięśnie do wysiłku i wychylam się w jego stronę. Wtedy zwija się w miejscu i odbiega raźnym truchtem. Nie wygląda to na atak paniki, basior sprawia raczej wrażenie, że przypomniał sobie o czymś ważnym.
Kruki obsiadają gałęzie i znowu zapada cisza.
Wilk zniknął. Drakkainen stał przez chwilę nieruchomo, potem osunął się na trawę i z wysiłkiem puścił ściskane kurczowo rękojeści obu mieczy.
— Och, chłopie... — wymamrotał po chorwacku. — Piczku materi ... Chłopie...
Siedział i patrzył na swoje dłonie, zaciskając pięści, jakby nie był pewien, czy zadziałają.
Potok opływał kamienistą łachę pokrytą żwirem i skałami, rosło na niej też rachityczne drzewko.
Trupy leżały obok siebie. Trzy. Młody mężczyzna z okropnie rozrąbaną szyją, ramieniem i barkiem, najwyżej dziesięcioletni chłopiec ze strzałą sterczącą z karku i jasnowłosa dziewczyna z poderżniętym gardłem. Wszyscy mieli wyszarpane kawały ciała z ud i boków, ale to uczyniły wilcze kły. Wszyscy troje byli nadzy, wszyscy z rękami wykręconymi na plecy, z opuchniętymi kciukami owiązanymi rzemieniem i wszyscy leżeli obok siebie, równo, ułożeni twarzami do ziemi. Mieli gładką skórę, tylko na barku mężczyzny Drakkainen zauważył wytatuowany znak, podobny do skomplikowanego liścia. Żadne nie miało jednak zygzakowatych, wężowych znaków na kończynach i plecach.
Drakkainen przyklęknął przy nich, przytrzymując jedną ręką sajdak z łukiem. Ostrożnie odwrócił ku sobie bladą, rozmoczoną twarz dziewczyny, o sinych wargach i zamglonych oczach. Na kamieniach nie było krwi. Krawędzie rany też były wypłukane i blade.
Drakkainen wstał i, pochyliwszy się, przeszedł szybkim krokiem wzdłuż strumienia, potem wrócił wolno, niemal węsząc po ziemi, odwrócił parę kamieni, przesunął delikatnie palcami po piachu i żwirze, jakby czytał znaki jakiegoś tajemnego pisma.
— Nie zabili was tutaj... — wymamrotał. — Prowadzili korytem strumienia. Dziewięciu konnych Węży na dziwnie podkutych koniach i kilkanaście krabów. Wiedli dwa ciężkie wozy, zaprzężone w jakieś pojedyncze zwierzęta, ale nie konie. Masywniejsze i powolniejsze. Wozy grzęzły i zapierały się o kamienie, więc rozcięli wam rzemienie na kciukach i kazali pchać. Było was ośmioro. Tutaj wóz zapadł się na amen i zaczął przewracać. Szyk rozciągnął się i rozerwał, jeźdźcy znaleźli się wokół wozu i zaczęli poganiać was pejczami albo czymś takim. Ktoś upadł i zostawił ślady krwi na skale. A wtedy chłopiec zaczął uciekać. Tędy... I tędy... Potem brzegiem. Strzelali dwa razy, ale chybili. Dostał dopiero tu, na tej plaży. W kark.
Opadł na kolana i wtedy któryś z Węży złapał go jakimś lassem albo biczem za szyję. A później powlókł konającego na tę łachę. Wtedy rzuciłaś się na najbliższego jeźdźca, ale cię odtrącił. Ty skoczyłeś na kolejnego. Zdołałeś ściągnąć go z konia i powalić, kiedy cię cięli. Wysoko, z siodła, zasłoniłeś się przedramieniem. Ten zaatakowany uwolnił się i przerąbał ci bark. Drugi konny znowu ciął i przerąbał ci szyję. Potem odwlekli was na łachę. Ale najpierw — zwrócił się do martwej dziewczyny — zgwałcili ciebie i dopiero poderżnęli gardło. Tamten żył jeszcze, konał z upływu krwi, ale kazali mu patrzeć. Kiedy umarłaś, ułożyli was tutaj. A wozy pojechały dalej. Prosto do Muzycznego Piekła. Wiozły na przykład mięso, żelazo, skóry, sól i saletrę. Może więcej armatniego mięsa dla naszego czarodzieja z Amsterdamu. Dla świra i eksperymentatora społecznego, któremu zachciało się wojny.
Vuko wyprostował się i otrzepał kolana. Zamknął dziewczynie jej półotwarte oczy.
— Chyba muszę zmienić szlak. Za duży tu ruch.
Mimo to poszedł wzdłuż strumienia.
Mniej więcej kilometr dalej zbocza opadły na tyle, że można było skręcić w las. Szedł niczym starzec, odpoczywając co kilkadziesiąt metrów. W lesie Drakkainen szperał przez jakiś czas w poszyciu, wreszcie znalazł jakieś rosnące wprost z ziemi pióropusze, podobne trochę do liści palmowych, a trochę do paproci. Stękając z wysiłku, powyrywał je, a potem znowu odpoczywał, dysząc ciężko oparty o pień. Odciął pióropusze liści, zostawiając grube powykręcane kłącza, które oskrobał nożem aż do białego wnętrza. Znalazł sobie niewielką kotlinkę z widokiem na prowadzący dnem strumienia szlak i zapadł w niej, chrupiąc swoje korzonki. Starał się żuć powoli, ale i tak musiał się powstrzymywać, żeby nie połykać ich w całości.
— Jebem ti duszu, co za paskudztwo — mruknął. — I jeszcze jakby cuchnie tranem.
Później wypełzł ze swojej kotlinki poszukać więcej paproci.
Nadjeżdżali stępa, łomocąc opancerzonymi kopytami o kamienie i piarg, zmęczeni, obwieszeni bronią, w cudacznych, czernionych zbrojach. Konie obłożone płytami przywodziły na myśl ryby głębinowe. Wokół snuła się mgła, ostatni z jeźdźców trzymał buńczuk zwieńczony czaszką z długimi włosami, drzewce oplatały tańczące węże, jak w kaduceuszu z piekła rodem. Ramiona konnych zdobiły zygzakowate tatuaże przypominające stylizowany drut kolczasty.
Ludzie Węże.
Drakkainen leżał na ziemi zupełnie nieruchomo, okryty swoim płaszczem, z twarzą wtuloną w pachnące grzybami liście i marzył o granacie ręcznym. Ceramicznym, z wkładem kulkowym.
Dzieliło ich z dziesięć kroków, a on leżał na zboczu, skryty wśród liści, kilka metrów nad ich głowami, w mroku boru. Jeżeli nie miał straszliwego pecha albo nie zrobi jakiegoś głupstwa, nie powinni go zobaczyć.
Jeden z Węży odezwał się, ostrym, rozkazującym tonem i Drakkainen omal nie podniósł się z kryjówki. Odpowiedział mu drugi i obaj roześmieli się, ale słowa brzmiały, jakby bilardowe kule spadały na żwirowate dno strumienia albo jakby ktoś wsadził żelazny pręt w szprychy koła. W dźwiękach, które Vuko słyszał, nie było nic choćby podobnego do zrozumiałego słowa. Tylko zgrzytliwy szwargot, gardłowe pochrząkiwania i kanciasty gruchot obcej mowy.
Nie rozumiał nic.
Nic.
Węże mówili językiem Wybrzeża Żagli.
Językiem, który niedawno brzmiał dla Drakkainena równie znajomo, co języki na Ziemi, a teraz był tak zrozumiały, jak zawodzenie wielorybów i wycie wilków.
Wydawało mu się niemożliwe, żeby był w stanie powtórzyć takie dźwięki, a co dopiero je zapamiętać.
Jeźdźcy odjechali, zapadła cisza. Drakkainen usiadł w kotlince i owinął się płaszczem. Siedział nieruchomo, poruszała się tylko dłoń z nożem oskrobująca jadalne kłącze paproci. Powoli, z chorą, nadprogramową systematycznością. Bez końca. Zeskrobał wreszcie korzeń na wióry i rzucił nożem w ziemię pod nogami, a potem dalej siedział.
Długo.
— Dobra, pieprzę to — powiedział lasowi. — Mogę operować z gołym tyłkiem, bez miecza, bez wsparcia. Ale z pustym łbem już nie da rady. Przykro mi. Koniec misji.
Zacisnął zęby i huknął potylicą w pień.
— Pewnie. Wystarczy tylko przebić się do domu Grunaldiego, gdzie nie będę w stanie się z nikim dogadać, odzyskać radiolarię i wezwać prom ewakuacyjny. Sorry, Ostatnie Słowo, ale lepiej nawiewaj z kraju. Mój rodak niestety stał się jakimś wszechmogącym, pieprzonym magiem i rozpirzy wam tu wszystko w drobny mak. Umie zamieniać ludzi w drzewa, ożywiać trupy i upiory, latać w powietrzu, istny kopany Nosferatu. Więc wsiadaj na okręt, przyjacielu, i spierdalaj, zanim przerobią cię na postać z Boscha, Breughla lub Picassa. A prom przyleci albo nie. Misja jest nielegalna, przyjacielu. Jeśli wracasz z rozbitkami, może po ciebie przylecą. Ewakuacja uczonych jakoś uzasadni naruszenie przepisów. Cenne informacje to też byłby jakiś argument. Można ściągnąć agenta po cichu i warto ryzykować. Ale po popaprańca, który się zepsuł, nic nie osiągnął i niczego się nie dowiedział, nikt nie będzie wysyłał promu.
Zacisnął powieki i jeszcze raz grzmotnął potylicą w pień, aż zadudniło.
— Włącz się, ścierwo!
A potem znowu milczał.
Wreszcie splunął siarczyście, podniósł nóż, otarł o kilt i ostrożnie wsunął do pochwy.
Wstał, przewiązał się swoim zawiniątkiem, narzucił płaszcz na ramiona i poszedł przez las, wzdłuż strumienia. Ostrożnie i jak najciszej.
Raz i drugi zatrzymał się nagle, zerkając czujnie przez ramię, z dłonią na rękojeści miecza.
Potrząsnął głową i ruszył znowu.
Wypatrzył sobie niezbyt stromy szczyt u wylotu doliny, jakieś półtora kilometra dalej i postanowił go zdobyć. Rzut oka z wierzchołka mógł upewnić Drakkainena, czy prawidłowo ocenia kierunki, czy też ma jakieś fantazje. Wybrać trasę i zacząć interesować się miejscem na nocleg. W normalnych warunkach, mając dostęp do wody, mógł nie jeść z tydzień, jednak nie miał pojęcia, w jakim jest stanie. Czuł się dziwnie i, szczerze mówiąc, nie za dobrze. Kręciło mu się w głowie, więc co kilkaset metrów musiał przysiadać, łapać oddech i czekać, aż serce się uspokoi.
Przynajmniej czuł, że ma bijące serce, a nie rozdarty ostrzem włóczni strzęp. Kiedy ocierał mokrą od potu twarz, czuł, że to normalna ludzka skóra, która poci się, marznie, a zadrapana krwawi. Skóra, a nie zdrewniała, szorstka kora.
Od pewnego czasu widywał kątem oka jakieś pływające plamki światła, tuż na granicy pola widzenia. Mroczki.
Mogły oznaczać przemęczenie, osłabienie albo i zapaść. Co gorsza, pojawiały się i znikały, a za każdym razem niespodziewany ruch na krawędzi wzroku wywoływał alarm.
Jakby miał nie dość zszargane nerwy.
Kilkaset metrów dalej uznał, że to nie są zwykłe mroczki i zaniepokoił się na serio.
Efekt nie przypominał srebrnych iskier pływających bezładnie na brzegu pola widzenia. Był raczej podobny do świetlnego bliku. Zajączka puszczanego lusterkiem, który sprawiał wrażenie, że posiada wolę i celowo się z nim drażni, podkrada z boku, po czym przy jakimkolwiek ruchu głowy czmycha.
Kiedy zszedł już w dolinę i ruszył w kierunku wznoszącego się przed nim szczytu, widywał to już co chwilę. Jaskrawą plamkę światła wędrującą równolegle z nim. Był w stanie obserwować coś kątem oka, jednocześnie patrząc przed siebie, więc zauważył, że świetlny zajączek, który powinien być po prostu błędem pracy kory wzrokowej albo chwilowym przekłamaniem siatkówki, kryje się za pniami drzew i skałami, że przemykając wśród skał szlaku, oświetla je niewielkim kręgiem jak latarka, że w tym blasku źdźbła i kamienie przez ułamek sekundy rzucają dodatkowy cień.
Rozejrzał się po skałach i turniach, usiłując wypatrzyć żartownisia, który puszczał zajączki. Ktoś mógł chcieć zwrócić jego uwagę bez wrzasków, dosyć nierozsądnych w górach, w których toczyła się podjazdowa, szarpana wojna. Wystarczyło złapać błysk słońca na ostrze noża albo krawędź tarczy. Tylko że po pierwsze, wtedy starałby się zaświecić mu w twarz, po drugie, raczej sam pozostawałby widoczny, po trzecie, było pochmurno.
To wyczerpywało listę rozsądnych wytłumaczeń, więc Vuko po prostu szedł dalej.
Szlak, który najwyraźniej upodobały sobie oddziały podjazdowe van Dykena nie był najlepszą trasą i Drakkainen jak najszybciej chciał z niego zejść.
Postój zrobił w połowie drogi na szczyt, w dość gęstym lesie, wśród skał i paproci.
Zdjął hełm, rozpiął wilgotny na plecach od potu płaszcz i usiadł na zwalonym pniu, ostrożnie popijając ze zdobycznej manierki. Plamka jaskrawego światła wciąż przemykała gdzieś na granicy wzroku, ale usiłował na nią nie czatować ani jej nie wypatrywać.
Najpierw musiał dostać się na szczyt i znaleźć jakieś schronienie. Potem dotrzeć do Ziemi Ognia, odzyskać Jadrana i sprzęt. Po drodze nauczyć się trochę języka. Później posprzątać van Dykena i to, co narozrabiał. Sprofanować zwłoki i odlać się na jego grób. Następnie znaleźć i ewakuować pozostałych. Wrócić na Ziemię. Huk roboty. Do okulisty i neurologa mógł pójść dopiero po tym wszystkim, więc nie miał czasu na jakieś fenomeny świetlne.
Kiedy znienacka śmignęła w powietrzu i zawisła mu pół metra przed twarzą, podobna do ożywionej lalki Barbie w sferze migotliwej poświaty, akurat pociągał łyk wody.
— Może zacząłbyś wreszcie myśleć, bezmózgi mięśniaku? — zapytała rozdrażnionym tonem po angielsku.
Wrzask z gardłem pełnym wody dał jedynie taki efekt, że udało mu się niemal utopić. Prychnął i z jakimś przedziwnym kwikiem zwalił się z pnia na wznak, zanosząc się kaszlem.
Poderwał się jeszcze szybciej, oblewając się zawartością manierki. Migocąca figurka maleńkiej dziewczyny śmignęła kawałek dalej i znowu zawisła w powietrzu, splatając nogi w kostkach. Była naga, świetlista, miała ze trzydzieści centymetrów wzrostu i złote włosy. Nie blond, ale metalicznie złote, jak cieniutkie druty. Kępka włosów na jej łonie też była złota. Miała mikroskopijny pępek, ledwo dostrzegalne paznokcie i maleńkie niczym łebki szpilek wypukłe sutki na piersiach wielkości wiśni.
Drakkainen wykaszlał się, po czym przetarł twarz i oczy.
— Każdy by zwariował — powiedział stłumionym głosem. — To nie był łatwy dzień. Zmartwychwstałem, ledwo trzymam się na nogach, wczoraj jeszcze byłem drzewem, dowiedziałem się, że straciłem wszystkie umiejętności, nie znam nawet języka, wędruję z gołą dupą po górach okręcony kawałkami koca, na nogach mam resztki kożuszka. Co ja zresztą wiem o cudownych wskrzeszeniach.
Może nie da się nie zwariować. Ale dlaczego nie mogę mieć jakichś ludzkich majaków? Ale piczku materinu, perkele saatani vittu, zaszto Disney?
Rozmasował powieki, jakby chciał wcisnąć sobie gałki oczne do środka czaszki.
A potem znowu otworzył oczy.
Maleńka wróżka nadal unosiła się przed nim w powietrzu, z rączkami założonymi za głowę i podciągniętym do góry jednym kolankiem. Zdążył zauważyć, że miała zdecydowanie ludzkie rysy. Nieznajome, ale ludzkie. Konwencjonalnie ładne, jak u modelki.
— Sug elg y helvete — powiedział Drakkainen po fińsku, choć nieuprzejmie.
Odwróciła się w miejscu, po czym wypięła na niego maleńki, krągły tyłeczek i zakręciła nim fachowo, jak striptizerka.
— Napatrzyłeś się? Może zatańczyć przy gałązce?
— Urośnij, mniej więcej pięciokrotnie, to znajdę dla ciebie zastosowanie. Rozumiem, moja podświadomość daje mi do zrozumienia, że jestem emocjonalnie niedojrzały. Dorosły, odpowiedzialny mężczyzna nie przystępuje do tajnego programu i nie opuszcza orbity Ziemi. Zresztą sugerowano mi to przez całe życie. Syndrom Piotrusia Pana i tak dalej. Stąd ten Dzwoneczek. Spierdalaj, Dzwoneczku. Powiedz Kapitanowi, żeby się podtarł hakiem. Dobranoc.
Machnął dłonią, ale uskoczyła zwinnie poza jego zasięg, stanęła na sterczącym obok konarze. Otaczająca ją migotliwa poświata okazała się parą zwiewnych, opalizujących tęczowo skrzydełek o żyłkowanej strukturze jak u ważki, ale w kształcie skrzydeł wielkiego, tropikalnego motyla. Rozpostarła je i teraz poruszała nimi miarowo, właśnie po motylemu.
— Łapy przy sobie, wieśniaku! Możesz patrzeć, ale nie dotykaj. A jeśli mnie nie chcesz, to po co mnie wywołałeś?! — To ostatnie zdanie już wykrzyczała, po czym zaczęła płakać. — Powiedziałeś do mnie ścieerwoo...! I jeszcze, żebym zrobiła łosioowi... — Zaniosła się szlochem.
Drakkainen patrzył na to obojętnie, z zupełnie nieruchomą twarzą.
— Ty jesteś Cyfral — powiedział martwym głosem i po raz trzeci w życiu — zemdlał.
Budzę się w chwilę później. Nad głową palisada pni, mdłe światło pochmurnego dnia poszatkowane gałęziami, pode mną kamienista gleba, pełen szyszek leśny podszyt. W żołądku paskudne, gniotące uczucie, które niesie ze sobą świadomość choroby.
I jeszcze prawo moralne w sercu.
Przetaczam się na bok i wstaję ciężko. Trzeba iść na szczyt.
Koszmar wciąż płonie mi w mózgu, ale nie widzę wokół światełek ani wróżek. Staram się o tym nie myśleć. To mnie przerasta.
Zwariowałem. Kompletnie. Zwidy, majaki, welcome to Cockooland. Albo cyfral przeżył. Przeżył, przeistaczając się w coś takiego. Straciłem kontrolę nad ciałem, hiperadrenalinę, możliwości taktyczne, szermierkę, sztukę walki i znajomość języka, za to została mi zidiociała wróżka, fruwająca wokół głowy z kretyńskimi komentarzami. Sam nie wiem, która wiadomość jest lepsza.
Zajmę się tym później.
Po kolei.
To mnie przerasta. Po prostu są takie dni.
Po drodze wycinam sobie solidny kij. To nie te czasy, kiedy śmigałem po tych górach niby kozica. Teraz ledwo powłóczę nogami i wspieram się na kiju jak pielgrzym.
Marsz jest monotonny i męczący, ale pozwala używać mózgu. Zbierać myśli, wnioskować. Na przykład przyjmuję roboczo, że rzeczywiście zmieniono mnie czasowo w drzewo. Można też przyjąć, że zostałem zahipnotyzowany. Spędziłem jakiś czas, tkwiąc na stoku góry, pogrążony w katatonii, a cała reszta to zwykłe urojenia. Tak jest znacznie higieniczniej. Jednak to nie tłumaczy włóczni.
Widzę pozarastany, podłużny ślad pośrodku klatki piersiowej, pamiętam agonię, cały czas czuję łatwo rozpoznawalny, uciążliwy ból towarzyszący gojeniu, tylko że pulsuje gdzieś wewnątrz mnie, smagając narządy, które nie mają prawa goić się w taki sposób. A jednak się goją. Serce pracuje, czuję to, zwłaszcza brnąc krok za krokiem pod górę po leśnym zboczu, ale wciąż łupie mnie w środku, jak gojąca się rana. Ten sam tlący się gdzieś na granicy odczuwania uciążliwy ból przenika mi żebra i płuca, odzywa się w łopatce. Dokładnie tam, gdzie przechodziło drzewce. A jeśli jednak zamieniono mnie w drzewo, to można zrozumieć, dlaczego nie umarłem. Zgodnie z jakąś kretyńską logiką jest to wytłumaczalne. Uratował mnie van Dyken. Przedobrzył. Przedziabał włócznią, ale obrzucił też czymś, co roboczo, z obrzydzeniem, zgadzam się nazwać zaklęciem. Zanim skonałem, stałem się drzewem. I nie umarłem, bo drzewa nie umierają z powodu uszkodzenia pnia. Przynajmniej nie od razu. Drzewo może umrzeć z choroby, braku światła lub wody. Sam system korzeniowy może nie przeżyć ścięcia całego pnia, ale równie dobrze może wydać następne drzewko. Zatem jako drzewo przeżyłem.
Gdybym jednak jakimś cudem, prezentując wiedzę, wolę i umiejętności, których nie posiadam, bo jestem zbyt prosty, zdołał z powrotem przeistoczyć się w człowieka, byłbym człowiekiem przebitym włócznią. Śmiertelnie przebitym. Podwójne zabezpieczenie. Jednak gdy byłem drzewem, Kruczy Cień wyszarpał ze mnie włócznię i dlatego potem obudziłem się żywy. Quod erat demonstrandum.
Poharatany, chory, majaczący, ale przeżyłem. Kolejne pytanie: co wyciągnęło mnie z pnia? Kruczy Cień powiedział, że nikt nie może tego zrobić za mnie. Pamiętam jak przez mgłę, że próbowałem. Pamiętam wysiłek i jakieś koszmary. Noc, wilki i deszcz. Ale pamiętam też, że nie dałem rady.
Chyba.
Wychodzę z lasu i brnę pod górę, przez halę porośniętą ostrą, szaroniebieską trawą. Wspieram się na kiju, odpycham kolana dłońmi i brnę w górę stoku, ku szczytowi, który zdaje się oddalać jakby góra rosła, w miarę gdy na nią wchodzę.
Na szczycie, wśród rozsypanych wokół jasnych, wapiennych skał najpierw siadam ciężko, a później wystawiam zlaną potem twarz na zimny, jesienny wiatr. Trawa na zboczu pachnie ciężko, miodowo, aromat przypomina mi nagle renklody. Słodkie, zielone renklody w syropie, jakie sprzedawano w puszkach, kiedy byłem dzieckiem. Marzę o kompocie renklodowym i piernikach. Połączenie tych smaków wydaje mi się czymś ostatecznie doskonałym. Zabiłbym, by pożreć litrową puszkę renklod, zagryzając glazurowanymi, polskimi pierniczkami. Na myśl o tym szczęki przeszywa mi skurcz.
Tu nie ma renklod ani pierniczków. Jest tylko łyk letniej wody z cuchnącej capem, drewnianej manierki.
A potem wstaję i patrzę tam, skąd przyszedłem.
Mój szczyt nie jest szczególnie wysoki, ale i tak nieźle widać. Góry wznoszą się wokół ponurym, granitowym marszem z północnego wschodu łukiem na zachód. To stamtąd przyszedłem.
Widzę chyba plecy i ramię Płaczącej Dziewczyny, za nią idiotyczną kulę na kolumnie, niech będzie, powiedzmy, Globusowy Wierch, kolec przebijający kulę, bardziej na północ, tonie już w mgłach i wkłuwa się w niskie chmury. Wszystko to jest gdzie indziej niż sądziłem i znacznie dalej. Gdzieś na prawo od niego powinna być dolina, która prowadzi do Ogrodu Rozkoszy, a potem za zakrętem do Muzycznego Piekła i Zamku Cierń.
Tam muszę wrócić, chociaż skóra mi cierpnie na samą myśl. Wrócić jako skrytobójca.
Ogarnia mnie gniew. Nie tyle na szurniętego van Dykena, ile na siebie. Kruczy Cień miał rację. Na co liczyłem? Na element zaskoczenia? Tłumaczy mnie tylko to, że nie jestem w stanie zaakceptować cudów. Po prostu nie. To jest za głupie. Patrzę na obracające się elementy żelaznego zamku i widzę maszynę. Nic więcej. Dlaczegoś wydaje mi się to bardziej racjonalne, mimo że ten świat drzemie w wiecznym średniowieczu i nie ma tu technologii, która pozwoliłaby zbudować coś takiego. Odrobina magii i natychmiast głupieję.
Patrzę w stronę Ziemi Ognia i widzę rozmyte słupy dymu, mam wrażenie, że wiatr niesie przeraźliwy smród rozprutych flaków i świeżej krwi, zmieszany z ciężką wonią pogorzelisk. Wydaje mi się, że słyszę krzyki, ale to wszystko fantazja. Po prostu wiem, jak cuchnie miejsce masakry. A przy całej kopanej baśni masakry są tu prawdziwe. Mimo czarów leje się prawdziwa krew.
Uświadamiam sobie jeszcze, że jestem jak Buszmen, który nie przyjmuje do wiadomości istnienia helikopterów, noktowizorów i karabinów. Widzą w nocy, mają kije, które mogą rozszarpać człowieka na odległość? Latają w powietrzu w żelaznych skrzyniach? Bajki!
Tylko że moja niezgoda nie strąci śmigłowca, ani nie uchroni mnie przed serią z elektromagnetycznego karabinu.
Postanawiam pójść na wschód i przejść przez łańcuch niższych gór, które ciągną się na północnym wschodzie. W ten sposób nadłożę drogi i dotrę do Ziemi Ognia od innej strony, lecz szlak będzie łatwiejszy i dalej od naszego czarodzieja oraz jego wesołej kompanii. Dzisiaj jeszcze, przez osłoniętą zalesionymi grzbietami dolinę i tamtą kotlinę skrytą we mgle. A potem trzeba szukać schronienia na noc.
Podczas schodzenia nogi bolą mnie jakby bardziej, za to w innych miejscach niż kiedy gramoliłem się na szczyt. Wciąż rwie mnie staw skokowy, który uszkodziłem jeszcze zanim zrobiono ze mnie drzewo. To świństwo.
Przez jakiś czas znów idę, właściwie brnę wzdłuż potoku i dociera do mnie, że przeliczyłem się z siłami. Przecież dopiero dzisiaj odzyskałem świadomość. Potrzebna jest rekonwalescencja.
Przepatruję hałdy wypłukanych otoczaków, aż znajduję kilka kawałków krzemienia. Sprawdzam je, uderzając ostrzem jednego z moich krótkich mieczy, i krzeszę pęki iskier, więc chowam kamienie do tobołka.
Będzie ogień.
Fajnie byłoby, gdybym jeszcze znalazł coś, co można upiec.
Marzę o znalezieniu miejsca na nocleg i o odpoczynku, ale wciąż jestem za blisko. Wiem. Po prostu to czuję.
Nie wiem, czy rzeczywiście mam jakieś przeczucia, czy to histeria.
Jak to działa? Jakie naprawdę możliwości ma taki van Dyken?
Wyczuwa mnie na odległość, niczym czarnoksiężnik z baśni, siedząc na wieży i przepatrując dalekosiężnym, płonącym okiem horyzont? Co przesyła transmisję do takiej, powiedzmy, kryształowej kuli? Na jaką odległość?
Idę.
Idę i marzę o jedzeniu. Idę pod górę, ku skąpanej we mgle przełęczy. Nie ma tu nic, co można by upolować, nic, co dałoby się zerwać i przeżuć. Tylko niejadalne kępy krzewów podobne do kosówki, skały poznaczone wściekle żółtymi kleksami porostów wyglądającymi, jakby ktoś pokąpał je farbą, i kłęby mgły. Idę na przełęcz, walcząc z pękającymi z bólu mięśniami, a przed oczami stają mi dagnje na buzara, z rozchylonymi apetycznie płatkami muszli, pływające w wywarze z oliwy, czosnku, ziół i białego wina. Albo janjetina iz pod peke, pachnąca tymiankiem i czubaricą, wśród złocistych cebulek oraz bulgocącego sosu.
Im bliżej przełęczy, tym robi się zimniej. Mgła ogarnia mnie gęstymi jak wata, wilgotnymi kłębami, wokół majaczą tylko skały.
Trzeba wejść na przełęcz, a potem dostać się na dół, w kotlinę. Nie przeżyję do rana wśród tych turni. Nie ma tu drewna, nie ma wody, nie ma z czego zrobić szałasu, nie ma nic do jedzenia. Nadejdzie jesienna, górska noc i do rana zamarznę.
Już mi niewiele brakuje.
Buty się rozpadają. Miękka skóra kożuszka słabo nadaje się na podeszwy. Jest porozdzierana o krawędzie skał i wnętrze mokasynów powoli nasiąka krwią.
Mimo to idę.
Wspominam swoje buty. Nigdy nie lubiłem chodzić boso. Na Hvarze nawet do morza wchodzi się w specjalnych butach z pianki i plastiku. Wszędzie skały i jeżowce. Kto raz nadepnął na jeżowca, nigdy już nie wejdzie boso do morza. W domu miałem cały wór starych chodaków. Zniszczonych, niemodnych albo po prostu takich, które mi się znudziły. Jakiekolwiek. Choćby lakierki. Stare gumowce. Trampki. Cokolwiek.
Na przełęczy staję i patrzę w dół. Kotlina, wielka i okrągła, rozpościerająca się przede mną, przypomina misę pełną mleka. Jest wypełniona mgłą. Otaczają ją zębate turnie, wyszczerzone jak brzeg obtłuczonego glinianego garnka. Nie ma rady. Muszę zejść na dół w tę mgłę, muszę przebyć dolinę. Cokolwiek tam jest.
Wiatr uderza mnie w twarz. Wiatr z dna kotliny, spod białego kożucha mgły. Cuchnie ciężko siarkowodorem, a trochę zgnilizną.
Schodzę. Ostrożnie, krok za krokiem, wpadając na skały i kuśtykając na poranionych nogach.
Smród staje się coraz wyraźniejszy. Mijam bulgocące jeziorka, wśród skał majaczą dziwaczne, zmutowane drzewka. Przykre miejsce.
Mgła rozchodzi się nieco. Nadal kryje otaczające dolinę grzbiety, przesłania niebo, ale widoczność trochę się poprawia. Niedawno widziałem na dwa metry, teraz sięgam wzrokiem na pięćdziesiąt.
Schodzę w dół kotliny, mijam sterty skał podobnych do rozsypanych, wybielonych słońcem kości. Oto sterczące w niebo pałąki żeber, ogromne niczym elementy budowlane. Raz obudzona gra wyobraźni nie daje się zatrzymać. Mijam szereg kamieni, leżących jeden za drugim, i zdaje mi się, że wyglądają jak przewrócona, rozsypana kolumna i wyraźnie widzę w nich ogromne kręgi, z każdego można by zrobić taboret. Kawałek dalej dostrzegam zupełnie wyraźnie czaszkę, wielką niby kabina wojskowej ciężarówki. Wszystko to majaczy upiornie wśród kłębów mgły.
A potem słyszę gdzieś z daleka zawodzenie, jak dźwięk popsutej syreny. Nie wiem, czy to jakaś trąba, czy może zwierzę. Nigdy nie słyszałem czegoś takiego.
Idę więc ostrożnie, cicho, od osłony do osłony, odruchowo usiłując aktywować cyfrala, choć wiem, że to nic nie da.
Skradam się czujnie, wyglądam zza skały, sprawdzając teren, zanim ruszę.
I wtedy widzę smoka.
Biorę go w pierwszej chwili za skałę, ale skała zaczyna się poruszać i po kilku krokach okazuje się bezkształtnym, podobnym do dinozaura stworem z zębatą paszczą, stojącym na tylnych nogach.
Nie jestem w stanie przerazić się, wrzasnąć, ani uciekać. Zanim orientuję się, co widzę, padam natychmiast na miejscu, po czym przetaczam się między skały i nieruchomieję. W ułamku sekundy. Po prostu znikam ze ścieżki.
Dociera do mnie, że jednak coś ocalało ze szkolenia, dopiero gdy ostrożnie zerkam w tamtą stronę.
Zwierzę nie jest ogromne. Ma ze cztery metry długości, nie licząc ogona, jednak jest to archetypiczny smok. Dosyć długa szyja, gadzi łeb, grzebień kostnych wyrostków, ogon. No, smok.
Właściwie wywerna.
Dzieli nas jakieś trzydzieści metrów.
Leżę. Czekam.
Stwór prostuje się, odrzucając do tyłu łeb, po czym rozkłada skrzydła. Banalne, takie, jakich należy się spodziewać po smokach. Nietoperze, błoniaste skrzydła, rozciągnięte na kostnym szkielecie. Rozkłada je powoli, z wysiłkiem, widzę, że tylko jedno skrzydło jest normalne, drugie zniekształcone, częściowo zrośnięte ze zredukowaną przednią kończyną, pokręconą i jakby wyschniętą.
Smok otwiera pysk i wydaje z siebie przeraźliwy ryk. Wysoki, zawodzący, podobny do skrzypienia ogromnej, zardzewiałej bramy. Z mgły odpowiadają mu podobne dźwięki, wszystkie są strasznie rozpaczliwe, jakby chore.
Wywerna bije gwałtownie skrzydłami, jak łabędź, to uschnięte wykonuje konwulsyjne, przykre ruchy, ale nawet gdyby oba były rozwinięte prawidłowo, nie uniosą smoka. Waży pewnie z tonę. Tona mięsa i kości. Nawet jeśli wypełnia go czysty hel, nie poleci. Skrzydła, gdyby udało mu się je wyprostować, miałyby rozpiętość jakichś piętnastu metrów. Może mógłby kawałek poszybować, choć wątpię.
Stwór tymczasem wydaje z siebie głośne ryki i coraz gwałtowniej tłucze skrzydłami, to pokręcone zaczyna się rozwijać i prostować, zwierzę robi krótki, kuśtykający rozbieg. Zaciskam zęby, bo chcę, żeby prawa fizyki i biomechaniki wygrały. Nie chcę widzieć, jak odrywa to beczkowate cielsko od ziemi i krzywo, z uwagi na nierozwinięte skrzydło, ale jednak — leci. Bo magia, powiedzmy.
Nie zgadzam się.
Granica wagi stworzenia mogącego unosić się w powietrzu dzięki sile mięśni to mniej niż dwadzieścia kilo. Więcej mięśni to więcej masy i więcej szkieletu, a to znaczy większy ciężar. I znowu trzeba więcej mięśni. I tak ma być. Nawet jeżeli to bydlę ma inne mięśnie i inną biochemię, to powiedzmy dwa razy wydajniejszą, a nie dwieście.
Logika ma zostać. Smoków nie ma. I tak ma być.
Bije skrzydłami, czuję powiew wiatru, człapie coraz szybciej pomiędzy kamieniami, kulę się, bo widzę, że przebiegnie parę metrów od mojej kryjówki. Smok robi coraz dłuższe susy dokładnie jak startujący łabędź, wreszcie rozkłada skrzydła i, uderzając nimi z potężnym łopotem, wzbija się w powietrze.
Przelatuje cztery, może pięć metrów, po czym z szumem wali się w skały i piarg dna doliny. Słyszę łomot, czuję drgnięcie ziemi, pomiędzy skałami wzbija się kłąb pyłu.
Fizyka — jeden, magiczne idiotyzmy — zero.
Czekam chwilę i podkradam się do miejsca katastrofy.
I znajduję rzeźnię. W zderzeniu ze skalistą glebą stwór rozbryznął się jak arbuz. Teraz jest stertą pogruchotanego mięsa, potrzaskane pneumatyczne kości sterczą na wszystkie strony z tego kłębowiska niczym igły. Jeszcze żyje, wielkie oko powoli przesłania drgająca, biała powieka, nasuwająca się po ptasiemu, od dołu. Z pełnego połamanych wielkich zębów gadziego pyska leje się na skały kaskada jasnej krwi. W powietrzu unosi się smród. Z kącika ptasiego oka powoli sączy się bezbarwna ciecz.
Wywerna kona.
I płacze.
Odchodzę.
Przywołuję po raz kolejny tryb bojowy, zupełnie jakbym bezradnie wzywał milczącego Boga i wtapiam się w mgłę, nie zdejmując dłoni z rękojeści marnego miecza.
Przeklinam mgłę, przeklinam pomysł przejścia przez tę kotlinę, a nade wszystko przeklinam wszystkie baśnie.
I idę naprzód. Bezradnie wywołując cyfrala.
Zobaczył ją w najmniej odpowiednim momencie. Zapadając za kępę krzaków, żeby przejrzeć kolejny kawałek trasy. Następne kilkanaście kroków do przebycia czujnym, przygiętym truchtem za widzianą osłonę.
Siedziała sobie na kamieniu tyłem, tuż przed jego twarzą i oglądała nogę opartą o kolanko, zupełnie jakby wbiła sobie coś w stopę. Opalizujące tęczowo skrzydła utkane ze świetlistej błonki poruszały się lekko.
— Nie odzywam się. Jesteś wstrętny — powiedziała nadąsanym tonem.
— Haista paska — jęknął Drakkainen odruchowo.
— I wulgarny.
Patrzył, jak odlatywała, podobna do postaci z kretyńskiej kreskówki. Skrzydełka poruszały się tak szybko, że zmieniły się w migotliwą poświatę, wróżka splotła smukłe nóżki w kostkach jakby siedziała na huśtawce. Wylądowała na przewróconym pniu wśród skał, w doskonałym miejscu na następną kryjówkę, kilkanaście kroków dalej.
Dobiegł tam i zapadł po raz kolejny, walcząc ze świszczącym oddechem. Siedziała tyłem, obrażona, jej maleńki tyłeczek wielkości dojrzałej śliwki znajdował się o parę centymetrów od jego nosa.
Niewiele myśląc, Drakkainen pochylił się i chciał wystawić język, ale nie zdążył. Cyfral wstała i odbiła się od pnia jakby skakała do wody, po czym przefrunęła na inne miejsce, niczym utkany ze światła motyl.
Chciał na przekór zapaść gdzie indziej, ale to było niestety idealne ukrycie. Osłonięte kępą kosówki, wśród skał, jak trzeba.
Przemieścił się tam i padł, przytrzymując jedną ręką telepiące się na boku łubie.
Na dnie doliny lśniło okrągłe jeziorko, niczym ciemne lusterko. Staw wypełniający środek kotliny, mający z pół kilometra średnicy. Chyba, bo drugi brzeg tonął we mgle. Woda bulgotała, wzbijały się nad nią kłęby pary, miała ciemny, nieprzyjemny kolor kawy, dopiero przy samym brzegu, na skalistych płyciznach kamienie przeświecały żółtawo.
Czarna woda. Nie wyglądała apetycznie.
A w wodzie leżał kolejny smok. Ten był ogromny, łeb na długiej szyi sięgał na brzeg na paręnaście metrów, rozłożone płasko skrzydła nadałyby się na dach nad bawarskim namiotem piwnym.
Ale ten też zdychał.
Boki unosiły się ciężko, stwór walczył o każdy oddech, na obłym pysku rozchylały się nozdrza, buchając kłębami pary. Skrzydła poruszyły się lekko, wzbijając falę, lecz nie uniosły się nad wodę. Po grzbiecie wywerny przechadzało się kilka kruków, dziobiąc bezsilnie pancerne płytki.
— Jesteś za wielki — wyszeptał Drakkainen. — Dlatego nie możesz wstać. Nie możesz oddychać. Serce nie daje rady wpompować krwi. To gdzieś ty tak wyrósł? W tej wodzie? Skrzydła przylepiły ci się napięciem powierzchniowym. Jak żagle przewróconego jachtu. Nie ruszysz ich.
— Zaczynamy trochę myśleć? — spytała jadowicie Cyfral, nadal odwrócona plecami.
— Ja zaczynam myśleć. Ty jesteś tylko animowanym objawem schizofrenii.
Obszedł smoka wielkim łukiem, pełznąc wśród kęp kosówki, niechętnie korzystając z miejsc, na których przysiadała Cyfral. A z kolejnego ukrycia zobaczył ludzi.
Kilkunastu niemożliwie obdartych i brodatych Ludzi Ognia, którzy pchali wielki, zamknięty wóz z budą chronioną żelaznymi pasami, jak transporter opancerzony sklecony przez Leonarda da Vinci na kwasie. Wokół stali Węże. W swoich czarnych strojach, uzbrojeni we włócznie, pod wodzą ogromnego, grubego typa, odzianego w futrzane spodnie i wysokie, solidne buty. Łysą czaszkę chroniła skórzana kapuza, sięgająca aż po usta, obcisła, z otworami na oczy. Potężne przedramiona oplatały żmijowe zygzaki tatuażu.
Grupka toczyła wóz ścieżką wokół stawu, zatrzymała się kilka kroków od wody. Szczęknęły rygle, umieszczona z przodu rampa opadła z terkotem łańcuchów.
Drakkainen skamieniał, przypatrując się uważnie między skałami i gałęziami kosówki.
Olbrzym w skórzanym czepku wywrzeszczał jakiś rozkaz. Pchający odstąpili od wozu i kucnęli jeden za drugim, splatając ręce na głowie. Węże zdjęli z burt wozu toporne, blaszane pawęże, otoczyli rampę półkolem, z nastawionymi włóczniami. Łysy grubas wrzasnął coś ochryple, najwyraźniej rozkazując jednemu z niewolników wejść do środka. Ten wkroczył po pochylni na wyraźnie mdlejących nogach, po czym rozległ się dźwięk jakby sterta żelastwa spadła na drewniany pokład, a człowiek wyskoczył z wnętrza jak oparzony, ciągnąc długi łańcuch, który przełożył trzęsącymi się rękami przez wielkie, żelazne kółko wiszące pośrodku rampy. Odebrano mu go i rozkazano wrócić do klęczących.
Kolejny wrzask i tarcze stanęły półkolistym murem. Szarpnięto łańcuch.
Z wnętrza wozu wyszedł, przypięty na drugim końcu, kolejny smok.
Zupełnie inny. Podobny do warana albo pięciometrowej agamy, o jaskrawym, pomarańczowo-zielonym grzbiecie przeciętym kilkoma szeregami zębatych wyrostków. Gad rozpłaszczył się na rampie, ale szarpnięty łańcuchem uniósł nagle płaski tułów i zbiegł pomiędzy włóczników.
Drakkainen podciągnął się trochę, bo widział tylko plecy przyczajonych ludzi i tył ich puklerzy, lecz po chwili zorientował się, że Węże drażnią smoka. Zwierzę kręciło się to w jedną, to drugą stronę, sycząc ostrzegawczo, włócznicy dźgali je i chowali się za tarczami. Smok zaatakował, jednak łańcuch zablokował się w uchu, napiął, a cały wóz potoczył się z metr po żwirze.
Znowu dźgnięto zwierzę, teraz z drugiej strony i stwór znowu zwinął się wściekle, szczerząc rzędy identycznych zębów i sycząc jak sprężarka.
Tarcze opadły z łomotem na ziemię, tworząc blaszany mur, łańcuch zajazgotał w kluzie.
— Co jest, piczku materi? — mruknął Vuko. — Kopana corrida?
Nagle smok zaczął zmieniać kolory na coraz bardziej jaskrawe i pocić się wielkimi, tłustymi kroplami. Przysiadł jakoś dziwnie, rozłożył jaskrawopomarańczowy kaptur wokół szyi, zakończony wieńcem kolców.
— No, teraz to się wkurzył — zauważył Drakkainen. Stwór zaczął pracować konwulsyjnie bokami, jakby miał zamiar zwymiotować, podgardle wydęło się niczym pomarańczowy balon.
Rozległ się ostrzegawczy, chrapliwy wrzask. Drakkainen rozpaczliwie usiłował rozpoznać w nim choć jedno znajome słowo, ale bez skutku. Był to dźwięk przypominający wsypanie łopaty żwiru do blaszanego wiadra, lecz nic więcej.
Smok otworzył szeroki pysk dziwacznie, jakby się uśmiechał, po czym bryznął strużką jakiejś substancji.
Ciecz poleciała w czyjąś tarczę i na kamienie piargu, zaczęła dymić.
Druga porcja była obfitsza i natychmiast strzeliła płomieniem.
Smok uniósł się na przednich łapach i zionął ogniem.
Drakkainen zaklął w osłupieniu.
Tarczownicy odskoczyli na boki, chroniąc się za blachą pawęży, a z uniesionego smoczego pyska trysnął pomarańczowy, kopcący płomień.
Niedaleko. Jakieś parę metrów. Płomień nie był silny, ale smagnął kamienie, osmalił skałę i wzbił kłąb czarnego, cuchnącego tranem dymu. Smok znowu się nadął, wydał z siebie przeraźliwy kwik. Następna porcja ognia była jaśniejsza i poleciała trochę dalej, smagnęła tarczę, ktoś rzucił się do ucieczki prosto do jeziora, z bokiem i jedną nogą obrośniętymi płomienistym futrem, a smok zaczął się nagle skręcać i wić, z pełną paszczą płomieni.
Kwik wzniósł się nad dolinę i odezwał echem po górach. Smok ciskał na wszystkie strony głową, niczym pies ukąszony przez osę, a huczący ogień tryskał z jego pyska jak pożar w wytwórni fajerwerków. Głowa smoka wybuchła nagle kilkoma strugami ognia, snop płomieni wystrzelił z paru miejsc na grzbiecie, zwierzę wykonało konwulsyjny taniec, omal nie przewracając wozu, po czym zmieniło się w bezkształtny, palący się kłąb. Smok spłonął.
Poparzony Wąż wypełzł na czworakach ze stawu i z trudem zaczął gramolić się na nogi.
Pozostali odskoczyli od niego, osłaniając się tarczami. Tamten wrzeszczał coś chrapliwie, pokazując dłonie, grubas dopadł od tyłu i krótkim ruchem wbił mu topór w plecy.
Poparzony stał przez chwilę nieruchomo, przegięty w tył, i charczał, nagle głowa porosła mu kolcami. Ktoś doskoczył i przebił go włócznią. Drzewce zaczęło dymić, a przebity człowiek wyprostował się błyskawicznie i ruszył ciężkim, zezowatym krokiem przed siebie. Podcięto mu nogi uderzeniem włóczni. Runął na ziemię, ale nie zdążył się podnieść. Drakkainen dostrzegł tylko plecy pozostałych, wznoszące się i opadające ostrza, grad ciosów zadawanych nisko człowiekowi kulącemu się na ziemi.
Smok tymczasem zmienił się w stertę cuchnących, zwęglonych strzępów, lecz nadal się palił.
— Co tu się odbywa? — mruknął Drakkainen z niesmakiem.
Przetoczono wóz nieco dalej od wciąż płonącego gada, zagoniono jeńców z powrotem do wnętrza. Vuko powoli i ostrożnie przeczołgał się kawałek, i spojrzał ponownie, mając znacznie lepszą pozycję. Niewolnicy wychodzili z wozu po kolei, niosąc kosze, w których na słomie leżały jakieś białe, kuliste obiekty wielkości dorodnych bakłażanów.
Kosze niesiono, stąpając ostrożnie po kamieniach, i opuszczano do wody. Starannie i delikatnie, aż znikały w czarnej toni. Jeden z kroczących naturalnie poślizgnął się na mokrych skałach i wdepnął w wodę. Rozległ się paniczny krzyk, jeniec wyskoczył na brzeg i zaczął rwać przed siebie, jego mokra noga zaczęła pulsować nagle, jakby coś kłębiło mu się pod skórą, biegnący runął na ziemię z krzykiem, dopadli go i rozsiekali z tą samą wściekłą systematycznością co poprzedniego. Drakkainen odwrócił wzrok, przełykając ślinę, ale wciąż słyszał przeraźliwy krzyk, świst spadających raz po raz ostrzy i chrzęst rąbanego mięsa.
Wreszcie ucichło.
Zamknięto rampę i wóz, skrzypiąc ponuro, ruszył z powrotem wokół jeziora.
Na brzegu zostało dymiące, zwęglone truchło smoka i dwie krwawe plamy oraz sterty niepodobnych do niczego strzępów.
W miejscu, w którym zanurzono kosze, woda bulgotała lekko, wypuszczając smugi pary.
— Przypomnijcie mi, żebym się tam nie kąpał — wycedził Drakkainen.
Czekał, aż odejdą. Wóz toczył się wokół jeziora, pchany przez jeńców, gdzieś z kłębów mgły dobiegł odległy, konający smoczy ryk. Poza tym panowała martwa cisza. Nie było słychać nawet wszechobecnych kruków. Zła ziemia.
— To miała być trasa poza terenami Węży — westchnął Vuko. — Gratulacje, Drakkainen.
Dolina była owalna, otoczona niezachęcającymi, skalistymi perciami. Mógłby się tam wdrapać, ale w normalnym stanie, w butach i ubraniu, a nie chory, osłabiony, ledwie żywy z głodu. Nie w łapciach z kawałka skóry, w okryciu z dwóch szmatek.
W tej sytuacji był skazany na przełęcze. Były dwie. Ta, którą przyszedł, oraz druga, w przeciwległym końcu doliny. Tam, gdzie pojechał wóz w asyście Węży i obdartych jeńców.
Wstał i niechętnie poszedł w tamtą stronę, starając się ignorować fruwającą wokół Cyfral.
Wśród skał i kęp kosówki leżały smocze truchła. W różnym stadium rozkładu. Z niektórych pozostały rozsypane wokół kości, jak resztki okrętów porzucone na brzegu. Nie przypominały dinozaurów. Czaszki były wyraźnie zniekształcone, spotworniałe, koślawe i pełne przypadkowych narośli. Inne, trochę świeższe, wyglądały jeszcze gorzej. Wypisz wymaluj, mutanty popromienne. Szczęki wyrastające z barków, bezokie, ślepe łby, za to pokryte rogami, kły tak wielkie, że przebijały podniebienia. Troje oczu, głowy zrośnięte w jedną bezkształtną bulwę pełną wyszczerzonych zębów. Właściwie każdy był inny. Tylko że wszystkie nie żyły albo zdychały.
Skradał się ostrożnie, w powietrzu pełnym much, wśród niemal żrącego odoru padliny. Za każdym razem krył się, mokry od potu, z tłukącym się boleśnie w piersi sercem, przekonany, że jest tylko kwestią czasu, nim napatoczy się na bestię wystarczająco żwawą, żeby zapolować. Jednak jak dotąd wszystkie były martwe albo w agonii.
— Powinienem dużo wypoczywać i regenerować się dietą wysokobiałkową. Pić dużo płynów i unikać stresów, a nie spacerować aleją smoków. Wczoraj rano byłem drzewem, piczku materinu!
Kawałek dalej znowu zatrzymał się, osłupiały. Skały otaczały to miejsce kręgiem niby celtyckie menhiry. Zwykłe, wapienne słupy o różnych kształtach, raczej naturalne. Ale przy dwóch wisiały rozszarpane trupy. W każdym dolmenie tkwiło żelazne kółko, wbite w kamień mniej więcej na wysokości metra, a wśród otoczaków i kęp kosówki, na ziemi poniewierały się kości. Ludzkie kości. Czaszki, żebra i piszczele.
Drakkainen patrzył przez chwilę w milczeniu.
— To jest poligon — powiedział do Cyfral. — Placówka doświadczalna. Na tamtym wielkim wciąż tkwiły resztki palankinu, widziałaś? Van Dyken szykuje się do wojny i zażyczył sobie smoków. Jest czarnoksiężnikiem, więc chce mieć smoki. Armię smoków. To ma jakiś związek z tą czarną wodą. Rzucił na nią klątwę. Cokolwiek teraz tam wpadnie, będzie z tego smok. Na zasadzie mutacji albo pieprzonej, magicznej transmutacji, mniejsza z tym. Ci weseli kolesie usiłują mu te smoki hodować, jednak nic z tego nie wychodzi. Dlaczego?
— Bo smoków nie ma, kretynie — oznajmiła Cyfral.
— Słusznie. Nie ma. Są niemożliwe fizjologicznie. Dlatego zdychają. Magia powołuje je do życia i podtrzymuje ten proces, tworząc to, co czarodziej chciał. Ale i tak zdychają. Bo jego smoki pochodzą z baśni. Są fikcyjne i nie mają prawa działać. Czyli jego zaklęcie jest czymś sztucznym i ma swoje ograniczenia. Może rozkazać materii przekształcić dziecko w krasnoludka, ale ono nie przeżyje. Bo jego serce ma budowę ludzkiego serca i takie same mięśnie, bo metabolizm człowieka jest za wolny, żeby utrzymać przy życiu ciało, które waży dwadzieścia deko, bo płuca o takiej budowie są za mało wydajne, krew za gęsta i tak dalej. Taki człowiek musiałby mieć narządy myszy. Ale van Dyken ma to gdzieś. Chce smoki albo krasnoludki, albo, bo ja wiem... latający dywan. Więc je tworzy, po czym nadziewa się na fizjologię lub aerodynamikę. Bo jest kretynem.
— Już raz go zlekceważyłeś.
— Ja go nie lekceważę, tylko szukam jakichkolwiek jego słabych stron. Nic mi nie przyjdzie z tego, że uznam go za istotę półboską i wszechmogącą. Nie jest wszechmogący. Jego zaklęcie nie jest w stanie obejść praw biologii. Może je nagiąć, ale na krótką metę. A nasz kolega, jak każdy reformator społeczny, jest ignorantem. Zwłaszcza kiedy idzie o szczegóły techniczne. Istotna jest ogólna idea. Model nabazgrany na serwetce, a nie nudne kwestie, jak to ma działać i po co. Mamy tu konflikt idei i materii. Póki co materia wygrywa.
— To dlaczego one są takie brzydkie?
— A dlatego — oznajmił Drakkainen przemądrzałym tonem, kryjąc się za kolejną skałę — że to pieprzone zaklęcie nie daje za wygraną. Jest czymś dynamicznym. Usiłuje obejść ograniczenia przez losowe mutacje. W końcu trafi... W końcu trafi na właściwą i skurwiel dostanie swoje smoki. Albo nie.
Budynki wzniesiono z kamienia, dlatego zauważył je dopiero po dłuższym czasie. Doskonale zlewały się z tłem. Prostokątne albo okrągłe, o ścianach precyzyjnie wymurowanych z idealnie pasujących do siebie kawałków skały. Miały płaskie dachy, na krzywych tyczkach łopotały czerwone i czarne proporczyki. Nie otaczał ich mur, nie było też nigdzie widać straży. Tyle, że blokowały drogę do przełęczy.
— Nie ma muru, bo czują się bezpieczni — mruknął Drakkainen. — Tylko zdeklarowany kretyn właziłby do doliny, w której rodzą się smoki. Normalny człowiek jest tu wleczony. I raczej już nie wychodzi.
Na szczycie przełęczy wznosił się kolejny budynek, przez wąskie okna widać było pełgający ogień paleniska. Co gorsza, między skałami przemykały dwa przysadziste kształty, jak opancerzone kurczaki. Kraby.
Niedobrze. Przełęcz jednak była chroniona.
— Dobra. Czekamy do nocy — oznajmił Drakkainen. — Tyle tylko, że potrzebuję z powrotem termowizji i trybu bojowego. W tej chwili!
— Kaikenläista, läameri! — warknęła Cyfral z czystym, laplandzkim akcentem.
— Jesteś projekcją mojego mózgu — wyjaśnił cierpliwie Drakkainen. — Jeśli mnie zabiją, to ciebie też. Rozumiesz? Istniejesz, bo ja istnieję. To, żebyśmy przeszli tę przełęcz i nie stali się karmą dla smoków, to także twój problem. Więc nie: kaikenläista do mnie, tylko lepiej zacznij myśleć.
— Sam zacznij myśleć — krzyknęła z płaczem. — Myślisz, że się nie martwię?! Kiedyś byłam w tobie i wtedy wiedziałam, co robić! Budziłam się i byłam częścią ciebie! A teraz budzę się tak! Od razu na zewnątrz!
— To mamy problem — westchnął Drakkainen. — Poważny problem. Na razie trzeba się przyczaić i poczekać do nocy.
Wypatrzył odpowiednie miejsce wysoko pod skalnym nawisem, wśród skał górskich łańcuchów otaczających dolinę. Czołgał się tam prawie godzinę, holując uczepione do ciała gałęzie kosówki. Powoli, centymetr po centymetrze, od jednej kryjówki do drugiej, kalecząc się o skały i czując, że opuszczają go siły.
Robiło się coraz zimniej.
Mgła gęstniała, Drakkainen dygotał tak, że podejrzewał, iż cały jego improwizowany kamuflaż trzęsie się w sposób widoczny z połowy kilometra. Po kolejnej wieczności stwierdził, że drętwieją mu ręce i nogi. Co gorsza, bolało go w środku. Chwilami tak, jakby włócznia wciąż tkwiła w ciele. Czuł jej ciężar i płonące bólem drzewce, niczym zastygły piorun.
Leżał wtedy i odpoczywał, dysząc przez zaciśnięte zęby, mnąc na piersi improwizowaną koszulę z koca.
Im wyżej pełzł, tym było gorzej. Gdy nie rwało go serce, musiał rozcierać gwałtownie cierpnące ręce i nogi, z których uciekało życie.
Kiedy skulił się w jakiejś bruździe, podwijając zdrętwiałe kończyny pod siebie, usiłując ogrzać je ciepłem własnego ciała, po prostu zgasł. Zatonął w spokojnej, czarnej pustce.
— Obudź się! Nie zasypiaj! — wrzeszczała Cyfral prosto w ucho. — Nie umieraj, bydlaku! W tej chwili przestań zdychać!
— Nie drzyj się tak... — wychrypiał Drakkainen, dziwiąc się brzmieniu własnego głosu. Sam nic nie zrozumiał z tego, co mówi.
— Dalej, ty cholerny klocu! — krzyczała wróżka. — Ruchy! Już niedaleko!
Vuko dźwignął ciało na kolana i ręce, wystawiając je na lodowate powietrze tnące jak bicz. Wydał z siebie głośny charkot i popełzł, następny zdychający smok.
Kiedy dotarł pod skalny nawis, właściwie nic już nie czuł.
I nie pamiętał, jak się tu dostał. Pamiętał jedynie, że zaczął sypać śnieg. Drobny, kłujący, siekł poziomo, niesiony wiatrem.
— Mogło być gorzej — wysapał ledwo słyszalnie Vuko. — Przecież mógł lać deszcz.
A potem było tylko lodowate zimno i śnieg. Na ostatnich metrach nie zaprzątał sobie już głowy czołganiem. I tak nikt go nie zauważy.
— Nie tutaj! — krzyczała uparcie Cyfral. — Stąd cię będzie widać, głupku! Nie, nie tam, tam zamarzniesz! Pod tamtą skałę! Tam jest pieczara! I jest zasłonięta od wiatru! Ruszaj się! Przestań zdychać! Już! Co, nie możesz? Piczku materinu, ruchy!
Tak zwana pieczara miała z półtora metra wysokości i dwa głębokości, ale przynajmniej osłaniała od wiatru. Wpełzł tam, wciąż wlokąc dwie wielkie gałęzie kosówki przywiązane do grzbietu paskiem od manierki i drugim od łubiów. Trzecią gałąź zgubił gdzieś na zboczu. Wpełzł do jamy, słysząc własne chrypliwe jęki, podobne do szlochu, po czym padł bezwładnie na skałę.
W głębi po ścianie sączyła się woda. Podpełzł tam i, przytknąwszy usta do skały, wessał trochę lodowatej wilgoci, zupełnie jakby całował kamień. Zdołał zlizać kilka łyków, a potem opadł na podłoże.
— Nie śpij, durniu! — awanturowała się Cyfral. — Otwórz gały! Podnieś powieki, już!
Powieki ważyły po dwadzieścia kilo. Nie mógł ich podźwignąć, chociaż się starał. W końcu się udało, ale z wysiłkiem, od którego pękała mu czaszka. Nie miało to sensu, bo oczy i tak wywracały się do środka.
— Daj mi spokojnie umrzeć — jęknął, mnąc koszulę na piersiach.
— Krzesz ogień!
— Nie wolno... Zobaczą...
— Gówno zobaczą w tej śnieżycy! Odłam trochę gałązek! Cieńszych! I igły! Więcej!
To było niczym koszmarny sen. Obraz rozmazywał się, palce były jak wyrzeźbione z drewna. Najpierw nie mógł znaleźć krzemieni. Potem nie mógł sobie przypomnieć, co się z nimi robi. Wreszcie zmobilizował się na chwilę. Zestrugał kawałek gałęzi na cienkie wióry, omal nie obcinając sobie palców, ułożył na nich stosik igieł i suchych, żywicznych gałązek. Uderzył kilka razy głowicą noża, krzesząc pęk pachnących prochem iskier.
I zasnął, ukołysany wyciem wiatru.
— To niewiarygodne! — wrzeszczała Cyfral. — Krzeszże ten ogień! Jaja sobie robisz? Jeszcze raz! Na rozpałkę, nie gdzieś po ścianach! Dmuchaj! Dmuchaj na to, nie kaszl, durniu, bo zgasisz! Jeszcze raz! Dmuchaj!
— Żebym cię zaraz nie wydmuchał... — zachrypiał Drakkainen.
— Akurat rzeczywiście jestem na twój rozmiar! — zajazgotała wróżka. — No dmuchaj, bo oboje tu zdechniemy!
Parę iskier rozjaśniło się na chwilę i zaraz przygasło. Później rozjarzyły się znowu. Popłynęła cieniutka smużka dymu.
A potem błysnął płomyk.
— Dokładaj! Nie aż tyle, to nie ma być pieczenie barana!
Drobne gałązki zajęły się, mroczne wnętrze jaskini rozjaśnił ciepły, żółty płomień.
— Dobra, teraz się rozbieraj! Nie dowcipkuj, tylko zdejmuj te mokre szmaty! Chryste Panie, podnieś ten durny łeb! Zasłoń wejście płaszczem! Nie tak, przyciśnij górę kamieniem. Drugą stronę też! Nie ruszaj już tego, bo spadnie! Teraz rozkładaj nóż. No co się gapisz? W rękojeści masz podgrzewacz, przecież się nie rozgrzejesz na dwóch gałązkach kosówki!
Znowu zmusił zdrętwiałe palce do pracy. Znalezienie zatrzasku i rozłożenie masywnej rękojeści wydawało się ponad ludzkie siły.
Kto to tak zaprojektował?
Podgrzewacz był metalowym pudełeczkiem, wyłożonym ceramiczną wkładką kryjącą węglowy sztyft.
Cyfral wrzeszczała, łajała go i płakała ze złości, wreszcie Drakkainenowi udało się wyłuskać podgrzewacz, wydłubać z niego pałeczkę z prasowanego węgla i przyłożyć do pełgających na miniaturowym ognisku płomyków. Rozdmuchał żar, pozwalając maleńkim, posykującym iskrom ogarnąć cały koniec wkładu, pojawiły się płonące jasną czerwienią łaty, potem obwódka jasnego popiołu. Zamknął wkład wewnątrz podgrzewacza i przez jakiś czas pieścił go w dłoniach, czując, że obudowa zaczyna się nagrzewać i w palce boleśnie wraca życie. Umieścił podgrzewacz na splocie słonecznym, przycisnął rzemieniem. Dołożył jeszcze kilka grubszych kawałków kosówki, położył się na tym, co zostało, i zwinął w kłębek wokół ogrzewacza, płonącego mu na brzuchu niczym prywatne, maleńkie słońce.
Śnieg niesiony wichurą zaczął z jednej strony zasypywać wejście do miniaturowej jaskini.
Obudził się, gdy było już ciemno, z całkowitą pewnością, że minęły dwie godziny i czterdzieści minut. Z ogniska została kupka popiołu, ale ogrzewacz wciąż był gorący.
Cyfral jarzyła się cała ciepłym blaskiem, oświetlając wnętrze i łopocącą na wietrze płachtę płaszcza. Śnieg zasypał wejście do połowy, zrobiło się jakby cieplej.
Drakkainen, dygocąc, założył swoją cudaczną koszulę i okręcił się kiltem. Mniej więcej podeschły.
— Słuchaj, ty świecisz...
— Wiem! — warknęła.
— Chodzi o to, czy to jest normalne światło? Inni też je widzą, czy tylko ja?
— Nie wiem. — Wzruszyła ramionkami. Uniosła dłonią jedną świecącą pierś i przyjrzała się jej krytycznie, po czym obleciała miniaturową pieczarę dookoła.
— Rzuca cień — oznajmiła. — Ale to nic nie znaczy.
— Poświeć mi tu — powiedział burkliwie Vuko, rozwiązując swój tobołek. — Muszę wykombinować jakieś onuce. Te kapcie zaczynają się rozpadać.
— Jak się czujesz?
— Gorzej niż wyglądam — warknął. — Jestem słaby i boli jak cholera. I chyba nigdy nie było mi tak zimno. No, może przed paroma godzinami. Przeżyję. Chwilowo.
Zgarnął ledwo ciepławe węgle, roztarł w dłoni i wysmarował wystające części twarzy: nos, czoło, kości policzkowe i podbródek. Okręcił nogi kawałkami szmat i zasznurował mokasyny. Zapiął klips obudowy podgrzewacza na brzegu kiltu i unieruchomił go na wysokości splotu słonecznego. Złożył i schował nóż, pozbierał drobiazgi do tobołka, po czym obejrzał obydwa egzemplarze zdobycznej broni.
— Noże do buraków, nie miecze — mruknął zrzędliwie. — Oba przeciążone na głowicę, dlatego tak lubią nimi wywijać... Jebem ti duszu, jak mi się nie chce pracować... Dobra, idziemy. Trawersem wzdłuż zbocza, prosto na lewą flankę fortu. Panie przodem. I lepiej nie świeć.
Zarzucił wilgotny płaszcz w taki sposób, żeby tworzył też kaptur i przepasał go. Zadymka wciąż trwała. Posuwał się schylony, trzymając jedną dłoń przy skale i usiłując wypatrzyć cokolwiek w huczącej, miotającej śniegiem ciemności.
Tylko prześlizgnąć się obok fortu, pomyślał. Nie macie ochoty sterczeć na dworze, nikt nie przyjdzie, zimno jak cholera, jeszcze ten śnieg... A w izbie ogień, piwo, kolacja, spać się chce...
Pośliznąwszy się na kamieniach, spadł w dół piargu. Niewysoko, lecz tłukąc się dotkliwie. Przytrzymał się skał i znieruchomiał, ale gruchot kamieni utonął w wizgu wiatru. Kilka skałek potoczyło się wzdłuż zbocza. Wstrzymał oddech i czekał. Sądził, że do fortu jeszcze daleko, jednak tak go wyszkolono. W zasadzie po czymś takim, należy przyczaić się na dobrą godzinę. Nic się nie działo, nikt nie zapalał lamp, w oddali nie pojawiały się pochodnie, nie słychać było nawoływań ani szczekania psów.
Tylko dolina, pokryta już białym całunem, migotała lekko odbitym światłem.
Cyfral pojawiła się przed jego twarzą, kiedy liczył językiem zęby i oglądał stłuczenia na łokciach i kolanach. Wzięła się pod boki. Pukiel włosów spadł jej na twarz, zdmuchnęła go niecierpliwie.
— Będziesz tu tak leżał? — zapytała.
— Spadaj, Barbie! Nie pomagasz, to przynajmniej nie przeszkadzaj.
— Gdyby nie ja, to byłbyś już sztywny. Rusz się. Może lepiej ci poświecę.
— Nie. Dopóki nie będę wiedział, czy ktoś inny też to widzi, to nie.
Przemykał wśród zadymki od jednej skały do drugiej, od jednej plamy cienia do następnej. Kosmaty płaszcz oblepił się śniegiem, podobnie jak zaimprowizowany kaptur.
Ogrzewacz ciągle działał, rozlewając na brzuchu plamę ciepła, ale Vuko czuł, że grabieją mu ręce. Zatrzymał się, wkładając dłonie pod pachę, kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi.
Wierzeje otworzyły się dosłownie kilka metrów przed jego twarzą, zalewając go prostokątem światła. Drakkainen znieruchomiał w dziwnej, przygarbionej pozycji, patrząc zmrużonymi oczami na czarną sylwetkę stojącą w drzwiach na wprost niego.
Człowiek powiedział coś, co brzmiało jak przekleństwo. Przez chwilę majstrował przy spodniach, oparł się barkiem o futrynę i wypuścił w kierunku Drakkainena łukowatą strugę cieczy, lśniącą w blasku płonącego wewnątrz ognia. Mężczyzna oddawał mocz, nadal stojąc w izbie, poświstując i patrząc Drakkainenowi prosto w oczy. Vuko trwał nieruchomo, zwinięty w kłębek pod płaszczem, skryty w cieniu kaptura, powoli przesuwając tylko prawą dłoń ku rękojeści miecza.
Ale nic się nie wydarzyło. Wąż skończył, poprawił spodnie, po czym zamknął ciężkie, skrzypiące drzwi.
Zapadła ciemność.
Drakkainen przełknął ślinę. Przez jakiś czas miał wrażenie, że zamarzł w przykurczonej, niewygodnej pozycji, a dłoń skamieniała mu na okręconej rzemieniem rękojeści. Serce waliło w piersi niczym wielki, bojowy bęben. Uniósł się i ruszył dalej pomiędzy kamienne budynki, a po chwili wtopił się w mrok.
Skradał się, mając po lewej ręce kamienną ścianę ponurego, długiego cekhauzu, który uznał za budynek mieszkalny. Mijane zabudowania sprawiały wrażenie czegoś jakby bardziej gospodarczego. Jakieś szopy, może coś w rodzaju obór? Chciał jedynie wyplątać się spomiędzy budynków fortu i wejść na przełęcz. Według planu miał wychynąć z boku, już na wysokości wartowni, tymczasem coś pokręcił w zamieci i teraz przemykał samym środkiem fortu. Na korektę było za późno, a Cyfral gdzieś znikła.
Liczył właściwie tylko na noc i zadymkę. Z wąskich strzelnic kamiennej chałupy biło światło, reszta tonęła w mroku i majaczącej słabo bieli śniegu.
Najpierw poczuł smród.
Nie poczciwy, gorący odór zwierząt, nawozu i starej słomy, lecz niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym fetor ludzkich odchodów, brudu, potu i przerażenia. Potem dobiegły go dźwięki śpiących w tłoku ludzi. Chrapanie, kaszel, jęki, zduszony szloch, szelest słomy i szczęk łańcuchów.
Przez chwilę klęczał pod ścianą i nasłuchiwał, a jego mózg pracował na najwyższych obrotach, na jakie było go tej nocy stać. Pomieszczenie zamknięto wielkimi wrotami zbitymi z dech i zabezpieczono w najprostszy pod słońcem sposób: belką nasadzoną w poprzek wrót na stalowe, wbite w ścianę haki. Najbardziej prymitywny zamek świata, ale od wewnątrz nie do otwarcia.
— Nie — mruknął pod nosem. — Masz tylko przejść przez przełęcz. Skorzystaj z zamieci i po prostu idź stąd.
Ale jakoś nie mógł wstać od tych drzwi i po prostu stąd iść. Łatwo je było otworzyć, ale co dalej? Jeńcy byli skuci. Rozkuwać ich teraz? Jak? Czym? Potem musiałby szturmować przełęcz razem z grupą hałasujących, wycieńczonych niewolników. I uciekać, mając na karku pościg Węży. Przy czym sam ledwo trzymał się na nogach. Zamieć zasypywała tropy, lecz nie aż tak, żeby zupełnie znikły. To była pewnie pierwsza zamieć tego roku. Lada moment mogło przestać padać. Śnieg nie utrzyma się dłużej niż kilka godzin, jednak to wystarczy. Wygładzi krawędzie, ale łańcuszek wgłębień w gładkiej powierzchni zobaczy nawet kompletny kretyn. Tropy kilkunastu jeńców będą niczym autostrada.
W efekcie sam wyląduje w tych łańcuchach najpóźniej za dwa dni i nakarmi idiotyczne, nieudane smoki van Dykena.
— Nie! — syknął, usiłując zmusić się do dalszego marszu. — Po prostu wynoś się stąd, debilu.
Odszedł niechętnie, czując się wyjątkowo podle. A uprzedzali go. „Nie naprawiaj świata. Nie wszczynaj rewolucji. Masz pojawić się, ewakuować cele i zniknąć bez śladu".
Łatwo powiedzieć.
Zwłaszcza że miał też posprzątać.
Zacisnął zęby i przemknął wzdłuż budynku, starając się nie słuchać odgłosów ze środka. Marzł. I znowu czuł, że drętwieją mu kończyny.
Doszedł do wniosku, że zanim załatwi go hipotermia, ma najwyżej pół godziny.
Za kamiennym budynkiem więzienia majaczyła kanciasta bryła wozu, który oglądał dzisiaj po południu. Potem jeszcze jakieś szopy, za nimi niepoważny dwumetrowy kamienny murek, dwieście metrów w górę i wartownia.
A wreszcie przełęcz i spokój.
Rozejrzał się po dziedzińcu. Jakieś niechlujne wszystko tu było, jakby prowizoryczne. Budynki rozrzucone bezładnie, pod ścianami drewniane wiadra i inne śmieci. To ma być placówka badawcza?
Ruszył dalej, przygięty jak pod ostrzałem, lekkim, bezgłośnym truchtem.
I wtedy natknął się na klatkę.
Stała za studnią, w kompletnie przypadkowym miejscu dziedzińca. Kuta z żelaznych prętów, zamknięta na coś w rodzaju prymitywnej kłódki. A w środku siedział trup dziewczyny. Siedziała na podłodze, z ramionami oplatającymi przerzuconą przez kark belkę, ze zwieszoną głową, włosami oblepionymi śniegiem.
Zatrzymał się tylko na sekundę i spojrzał na nią z zaciśniętymi zębami. Dopisał tę pozycję van Dykenowi do rachunku i przygotował się do dalszego biegu.
A wtedy dziewczyna raptem podniosła głowę.
Zajazgotały łańcuchy, przez zasłonę skołtunionych włosów zobaczył wychudzoną twarz z dziwacznym tatuażem na jednej stronie policzka i błyszczące wąskie oczy.
Zakaszlała głucho i spróbowała dźwignąć się na nogi.
Jeszcze moment i wrzaśnie.
— Cśśś... — zasyczał rozpaczliwie Drakkainen, usiłując uspokoić ją jakimś gestem, ale w efekcie tylko zamachał rękami. Zasłonił usta dłonią i chyba zrozumiała, bo nie wydała żadnego dźwięku.
Obmacał klatkę, po czym obejrzał starannie kłódkę. Był to po prostu blok metalu na pałąku. Kłódki tej konstrukcji miały rygiel podobny do kotwicy. Wpychało się to w obudowę przez okrągły otwór, elastyczne wąsy kotwicy składały się i prostowały w środku, blokując pałąk. Zamknięte.
Klucz miał formę rurki. Wtykało się go przez otwór z drugiej strony, zgniatając znowu wąsy i wypychało cały interes na zewnątrz. Skąd wytrzasnąć taką rurkę?
Tym razem nie było rady. Dziewczyna rozpoznała już, że nie należy do Ludzi Węży. Udało jej się uklęknąć i unieść głowę, a teraz patrzyła na jego szamotaninę z nadzieją. Jeśli spróbuje odejść, jak nic narobi wrzasku.
Szarpnął pręty, ale trzymały mocno. Zawiasy, jakkolwiek podrdzewiałe, również wydawały się solidne. Były to prymitywne sztorcowe zawiasy, dałoby się je podważyć, lecz musiałby mieć łom. Żaden z jego mieczy nie miał prawa wytrzymać. Scyzoryk wyposażony w piłę strunową diabli wzięli.
Wyjął więc nóż, zmówił krótką modlitwę o powodzenie myśli technicznej zakładów Nordland i wsunął go płasko pod drzwiczki. Kucnął na wprost, splótł dłonie na rękojeści i wbił nogi w kamieniste podwórze, prostując się całą siłą mięśni ud i grzbietu.
Nic.
Poprawił ostrze, żeby mieć lepszą dźwignię i spróbował jeszcze raz. Twarz mu poczerwieniała, na czole wystąpiły żyły. Z gardła wyrwało się zduszone stęknięcie. Zawiasy zaskrzypiały, a cała konstrukcja drgnęła lekko.
I wtedy usłyszał kroki.
Odwrócił się powoli, z nożem w dłoni.
Łysy olbrzym, tym razem bez kapuzy na twarzy, za to okryty futrzaną kurtką patrzył na niego osłupiałym wzrokiem.
Dzieliło ich ze dwa metry. Drakkainen skoczył w jego stronę jak pantera, widząc, że łysy, niemal dorównujący mu wzrostem, otwiera usta i napina przeponę do wrzasku, który postawi na nogi całą okolicę, nie wyłączając smoków. Równocześnie prestidigitatorskim gestem wydobył gdzieś zza pleców krótki, szeroki tasak o paskudnie rzeźniczym wyglądzie.
Vuko wyprostował lewą dłoń i dziabnął go tuż poniżej podbródka tak, by część między wyprężonym kciukiem a pozostałymi palcami trafiła prosto w grdykę. Z wrzasku nic nie wyszło. Olbrzym wydał z siebie tylko świszczący charkot i zatoczył się, ale ustał na nogach i, zanosząc się kaszlem, chlasnął szeroko tasakiem.
Drakkainen usłyszał nagle w głowie przeraźliwy, przerażony wrzask Cyfral, a potem wszystko, co widział, zalała czerwonawa poświata.
Wydawało mu się, że mdleje.
To, co nastąpiło później, było jednym rozmazanym momentem, niczym gorączkowe majaki. Miał wrażenie, że trwało mgnienie oka i odbyło się przed miesiącem.
Wydało mu się, że ostrze tasaka zmieniło się w rozmyty, srebrny półksiężyc. Wycinek lśniącej płaszczyzny, która dzieliła przestrzeń i jego ciało na dwie części. Wysnuwała się gdzieś z ręki przeciwnika i wnikała w jego ciało. Trwało to ułamek sekundy. Zrobił krok w bok i płaszczyzna cięła już tylko powietrze, by zniknąć po chwili, a dokładnie po tym samym torze śmignęło ostrze. W powietrzu zapłonęła inna smuga, tym razem węższa, jak lanca z księżycowego światła. Wyrastała znikąd i przeszywała jego pierś, więc ustąpił jej z drogi. Dokładnie w tym samym momencie lecący za swoim chybionym ciosem olbrzym znalazł się tam, skąd wypływała świetlista smuga, i jego dłoń strzeliła dokładnie po tej samej linii, ostrze niemal otarło się o pierś Vuko i pomknęło w nicość, pociągając za sobą przeciwnika. Drakkainen wyszarpnął lewą ręką miecz, trzymając go odwróconym chwytem, szczerbate ostrze prześlizgnęło się po gardle łysego, Vuko zszedł Wężowi z drogi półobrotem i padł z wysiłku na kolana.
Pociemniało mu w oczach, a czerwona poświata znikła.
Cyfral przestała krzyczeć.
Przeciwnik runął ciężko na śnieg bezwładnie jak worek.
Drakkainen dyszał ciężko, oparł się ręką o ziemię i zwymiotował. Dźwignął się, podniósł miecz i podpełzł na czworakach do konającego Węża. Chwycił go za ramię i uniósł lekko, po czym wbił miecz głęboko za obojczykiem, niemal pionowo w głąb ciała, czując, że ostrze ociera się o kości. Grubas wyprężył się, wydał przeraźliwy charkot i zatrzepotał w drgawkach jak ryba, wreszcie zmiękł i opadł twarzą w rdzawą breję. Drakkainen stanął na nogi, otarł ostrze garścią śniegu. Poruszał się jak pijany, który koniecznie chce udawać trzeźwego i wszystko robi niezwykle starannie.
Schował miecz, zatoczył się, przytrzymał klatki. Potem uklęknął przy leżącym twarzą w dół mężczyźnie. Tamten był już zupełnie nieruchomy, tylko wokół jego głowy na śniegu rosła wielka, ciemna plama. Vuko zdarł z niego kurtkę, obmacał mu pas, znalazł kółko z dziwacznym kluczem w kształcie rurki i zademonstrował dziewczynie. Wstał z wysiłkiem, obszedł trupa z drugiej strony i, stękając, ściągnął mu futrzane buty. Usiadł na śniegu i założył je, robiąc sobie przerwę pomiędzy jednym butem a drugim. Buty okazały się trochę za małe, więc nie wiązał taśm ściągających je w kostce.
Otworzył klatkę, odwrócił dziewczynę i przeciął rzemienie krępujące jej ramiona do belki. Ręce opadły bezwładnie, dziewczyna zwinęła się z bólu w kłębek, ale nie wydała żadnego dźwięku, tylko zagryzła wargi, a po policzkach potoczyły się strugi łez.
Wyciągnął ją z klatki i posadził na ziemi, omal się na nią nie przewracając, i w milczeniu rozmasował jej ramiona. Nie odzywali się ani słowem. Po jakiejś minucie dziewczyna uniosła ramię i jęknęła cicho. Drakkainen obmacał jej bark, po czym ujął ramię powyżej łokcia i lekko dotknął palcem ust. Skinęła głową, przyciągnęła drugą ręką połę jego płaszcza i zagryzła. Pociągnął ramię dziewczyny, bark chrupnął, krzyk utonął w grubej, wełnianej tkaninie.
Potem Vuko wstał, chwycił grubasa pod pachy i wholował go do klatki, założył mu belkę na kark i przywiązał ramiona. Zamknął drzwiczki, zatrzasnął kłódkę, a klucz cisnął gdzieś w mrok i miotającą śniegiem wichurę. Zważył w dłoni tasak, przywodzący na myśl przerośnięty nóż szefa kuchni, niechlujnie oprawiony w drewno, wydął pogardliwie wargi i posłał tasak w mrok śladem klucza.
Dziewczyna czekała cierpliwie, lecz nie wydała najmniejszego dźwięku. Był jej za to wdzięczny. Zgarnął trochę śniegu, zasypując plamę krwi, i ruszyli w mrok oraz wyjącą zadymkę, podtrzymując się jak dwoje pijaków.
Futrzany kubrak grubasa zaczął go trochę ogrzewać, choć i tak czuł się fatalnie. Zupełnie jakby krótka walka wyssała z niego resztki sił. Kręciło mu się w głowie, widmowe drzewce rozpychało się w klatce piersiowej, a całe ciało poza płonącą kolumną bólu przypominało zwiewny kształt z płatków śniegu.
Infantylny murek złożony z szorstkich kamieni, wręcz zapraszających do wspinaczki, okazał się zaporą nie do przebycia. Drakkainen oparł się o niego bokiem, splatając dłonie, i ruchem głowy wskazał dziewczynie jej nogę. Zrozumiała, wsunęła stopę w utworzony z palców koszyczek, wybiła się z ziemi i oboje runęli w śnieg.
Pozbierał się i przez chwilę dyszał, wsunąwszy dłoń pod kaftan i masując mostek. Patrzyła na to z troską, lecz milczała.
Spróbowali jeszcze raz. Podrzucił dziewczynę na murek, przewiesiła się na jego szczycie, wreszcie znikła po tamtej stronie. Namacał odpowiednie kamienie, podskoczył, ale udało mu się dopiero za trzecim razem. Przerzucił ciało przez wierzch muru i spadł po drugiej stronie jak worek kartofli.
— Kiepsko ze mną — wychrypiał do dziewczyny po polsku. — Powiedz Cyfral... A zresztą nic jej nie mów. To i tak nie ma sensu.
Pomogła mu wstać. Ruszyli pod górę, kryjąc się za kamieniami, które zdążyły obrosnąć już zaspami uformowanymi w dziwaczne kształty, jak saharyjskie wydmy.
Kamienna strażnica trwała wśród zamieci cicha i nieruchoma, tylko światło paleniska biło przez okienka. Drakkainen zacisnął zęby i skoncentrował się. Szli bardzo cicho, wycie wiatru głuszyło chrupanie śniegu po nogami.
Prawie przeszli.
Prawie.
Strażnik wyszedł za potrzebą, kiedy wchodzili już na przełęcz.
I zobaczył ich natychmiast.
— Jebem ti duszu — powiedział Drakkainen zmęczonym głosem. — Co wy, ścierwa, żrecie, że was tak goni? Trzeci dzisiaj.
Strażnik krzyknął coś i rzucił się w ich stronę, wyciągając miecz.
W głębi domku, za otwartymi drzwiami rozległ się łomot, jakby coś przewrócono i widać było jakąś paniczną szamotaninę.
— Stań za mną — rzucił Vuko do dziewczyny, wyciągając ostrze.
Strażnik biegł, wrzeszcząc, tuż przed atakiem zrobił dziwaczny, przyczajony zwód niczym bramkarz hokejowy i ciął podstępnie od dołu. Drakkainen uchylił się sennym ruchem i odbił cięcie swoim zdobycznym mieczem, po czym kopnął Węża w bok kolana i spróbował ciąć go w kark, ale nadział się na kontrę. Ostrza zderzyły się ze szczękiem, napastnik zatoczył się, nagle wystrzelił chytrym pchnięciem, Vuko puścił je pod pachą, czując, że przegrywa, że nie jest w stanie dotrzymać tamtemu kroku. Napastnik był zdrowy, wypoczęty i rozgrzany, a on tylko kłębem śniegowych płatków wokół płonącego snopa bólu. Resztką sił zablokował tamtemu łokieć, z mieczem wciąż uwięzionym gdzieś za swoimi plecami, jego własne ostrze zaplątało się w futrzaną połę kaftana, więc grzmotnął Węża okapem hełmu w twarz i obaj zwalili się na ziemię, jak coś, co rozpadło się na dwie części.
Rozległ się wrzask, w drzwiach pojawił się drugi Wąż z łukiem w rękach i kołczanem na plecach, naciągając już cięciwę.
Drakkainen wciąż leżał, ale podciągnął nogi i zaczął się podnosić, macając śnieg w poszukiwaniu broni. Jego przeciwnik zerwał się nieco chwiejnie, jednak znacznie bardziej dziarsko, rozmazując krew po twarzy, i wyciągnął miecz, zawijając nim w jednej z tutejszych skomplikowanych figur przypominających taniec.
Drakkainen namacał rękojeść, oparł ostrze o ziemię i dźwignął się ciężko.
Klejone łuczysko zaskrzypiało cicho, pierzasta brzechwa uwięziona między palcem wskazującym a założonym na środkowy żelaznym pierścieniem podjechała wężowemu łucznikowi do ucha.
Drakkainen chwiejnie ustawił się bokiem do strzelca, czując, że jego ciało jest ciężkie jak nieruchawy drzewny pień i nic z tego nie będzie.
A wtedy dziewczyna, stojąca dotąd cicho z boku, rozjarzyła się nagle zimnym, lodowym blaskiem, który zalał przełęcz i smagnął okoliczne skały, jakby okrył ją płaszcz z zorzy.
Obaj Węże stali skupieni, Drakkainen zataczał się z uniesionym, dygocącym mieczem, usiłując mieć ich obydwu na oku.
Dziewczyna uniosła rękę.
Cięciwa brzęknęła, strzała bzyknęła jadowicie i wbiła się w cel z głuchym chrzęstem. Wszystko to zlało się w jeden przykry dźwięk.
Miecz upadł na ziemię i ześliznął się ze stłumionym brzękiem po skałach.
Wszyscy trzej stali nieruchomo, wreszcie pod Drakkainenem ugięły się kolana i zwalił się bezwładnie na twarz z łomotem, który wydawało się, że wstrząsnął górami.
Hełm potoczył się po śniegu, zakołysał się i znieruchomiał.
Dziewczyna nadal jaśniała lodowatym blaskiem zorzy.
Obaj Węże też się nie ruszali.
Tylko wiatr wył wśród skał i ciskał śniegiem.
Jeden Wąż zakrztusił się i prychnął krwią. Objął sterczące z piersi drzewce strzały, niewiele więcej niż brzechwę, wyciągnął kawałek i złamał je. A potem przewrócił się miękko na bok i zacisnął lepkie od krwi palce na wystającym z mostka drewnianym pręcie.
Łucznik nadal się nie poruszał.
Dziewczyna stała wciąż z wyciągniętą do góry ręką, rozsiewając upiorny, neonowy poblask.
Strzelec starannie ułożył łuk na ziemi, ściągnął z pleców kołczan i położył obok, po czym zdjął kurtę i koszulę, ukazując bladą pierś, poznaczoną czerwono-czarnymi zygzakami tatuażu.
Wyciągnął miecz i, odwróciwszy się do ściany, starał się wepchnąć głowicę między kamienie. Miecz ześliznął się miękko, Wąż podniósł go i powtórzył manipulację z jakimś tępym uporem, tym razem wciskając głowicę staranniej, i zablokował czubek własnym ciałem.
Oparł dłonie o ścianę, usta cały czas mu się poruszały w jakiejś bezgłośnej litanii, a po policzkach ciekły łzy i stopiony śnieg, osiadający na włosach splecionych w warkoczyki.
Rozległ się chrzęst i zduszony krzyk, który utonął w zawodzeniu burzy.
Czerwone ostrze wysunęło się z poznaczonych tatuażem pleców, a Wąż przywarł konwulsyjnie do ściany i ostatecznie zwalił się na bok.
Dziewczyna opuściła rękę, rozmazane światło zorzy zgasło.
Podeszła do leżącego Drakkainena, odwróciła go na plecy, po czym przyklękła i położyła mu na chwilę dłoń na ustach. A potem wsunęła ręce pod jego grzbiet i uniosła zupełnie bez wysiłku, jakby był pustym ubraniem.
W kamiennej zagrodzie rozległ się szczęk blach i w niebo wyprysnęła upiorna, tęskna skarga dwóch krabów. W oczach dziewczyny na ułamek sekundy znów zapłonęła zorza, krótko jak flesz.
Krzyk ucichł nagle niczym ucięty nożem.
Dziewczyna odwróciła się i ruszyła lekko w górę przełęczy. Widać było jej drobne plecy i z jednej strony zwisające bezwładnie nogi, a z drugiej głowę i ramiona rosłego mężczyzny, ale nie wyglądało na to, żeby w ogóle zauważała swój ciężar.
Po chwili znikli w zamieci.