Pieśni dziewięć wszechmocnych od sławnego dostałem [...]
Wtedy zacząłem dojrzewać i rozumieć,
i rosnąć i mężnieć;
słowa mi z słów słowa stwarzały,
czyny mi z czynów czyny stwarzały.
Budzę się w ciemnościach. Jest ciepło, sucho, opodal huczy wiatr i uspokajająco pluszcze woda ciurkająca z drewnianych gontów. Nasłuchuję chwilę i zasypiam.
Budzę się jeszcze kilkakrotnie i zawsze jest noc. Otwieram oczy, lecz nie widzę niczego. Leżę na szorstkich, grubych futrach, okrywam się podobnym — miękko wyprawionym, od wewnątrz delikatnym jak ircha, na zewnątrz pokrytym miękkim włosiem niczym królicza skórka.
Nie jestem związany. Leżę na zbitym z okorowanych belek łożu, pod belkowaną ścianą uszczelnioną czymś, co jest kosmate i pachnie żywicą. Deszcz młóci dach, chlupoce wzdłuż ściany, słyszę wiatr szumiący w koronach drzew.
Wstaję, odruchowo usiłując aktywować termowizję, jednak nic się nie dzieje. Okręcam się miękkim futrem i siedzę, próbując uspokoić zawroty głowy.
Po jakimś czasie zaczynam dostrzegać słaby żar na palenisku w drugim kącie chaty, zarysy powały, ciemne sylwetki śpiących ludzi, okutanych w futra na łóżkach ciągnących się wzdłuż ściany.
Pachnie sianem, dymem, żywicą, kurzem i jakby piżmem.
Widzę też drzwi. Zamknięte na solidną, drewnianą zaworę, ale nic więcej. Żadnych kłódek ani łańcuchów.
Odsuwam belkę i otwieram ostrożnie drzwi. Skrzypią, lecz nikt się nie budzi. Poza chatą panuje ciemność, lodowaty wiatr i chlupocąca jednostajnie woda.
Opróżniam pęcherz, a potem zamykam drzwi.
Nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, co się dzieje, ale to wszystko może poczekać do rana. Na razie leje deszcz, wieje wiatr i jest noc. A ja się napracowałem. Wystarczy.
Wracam na swoją pryczę i owijam się w futro, czując, że wszystkie mięśnie bolą mnie i drżą z wysiłku.
Zapadam w głęboki, aksamitny sen, w którym nic się nie dzieje. Paskudne przeczucie, że coś tu jest cholernie nie tak, ląduje w teczce z napisem „później".
Śpię.
Budzę się jeszcze wiele razy i zawsze jest noc.
Słyszę potrzaskiwanie polan, ściszone kobiece głosy, jakąś niespieszną krzątaninę. Widzę na tle ognia ciemne, długowłose sylwetki. Szczękają misy, ciepło migoce płomyk glinianej lampy.
Za drzwiami niezmiennie pluszcze deszcz albo huczy wichura. Łopoce ciężkimi kawałkami futra zasłaniającymi wąskie okna i widać, że na zewnątrz panuje ciemność.
Nieodmiennie ciemność i parszywa pogoda.
Pogoda taka, że tylko spać.
Owijam się więc w futra i śpię.
Zapadam w sny pełne walki i seksu. Słyszę wrzask, szczękanie stali, wokół bryzga krew i giną ludzie. Wpadają na siebie z wściekłym jazgotem żelaza, słychać łomot ciosów spadających na tarcze i dziki wrzask. Ból i żelazisty smród krwi.
Albo jest ciemność i gorące, wijące się ciała. Wilgotne usta i języki, gładkie uda i myszkujące wszędzie smukłe, dziewczęce dłonie.
Walka lub seks.
Furia i pożądanie.
Na zmianę.
I bez końca.
Potem budzi mnie dotyk delikatnych, kobiecych dłoni. Tym razem na jawie. Tym razem dzieje się to naprawdę. Leżę na wznak, jedna siedzi przy moich nogach, druga klęczy u wezgłowia, trzymając moją głowę na udach. Smarują mnie jakąś maścią.
Śliska substancja pachnie ostro i obco, trochę starym tygrysem, trochę zjełczałym piżmem, a trochę kamforą. Dłonie ślizgają się po całym moim ciele, obie kobiety nucą coś monotonnie, chcę sięgnąć do którejś i wziąć ją w ramiona, ale nie mogę się ruszyć. Jestem niczym sparaliżowany, kiedy wcierają maść w moje uda, podbrzusze i jeszcze dalej. Leżę jak kłoda i nie mogę poruszyć nawet palcem. Tylko oczami.
Jest noc, ulewa, wiatr, ich głosy i dłonie.
I znów lecę ponad skałami i drzewami, gdzie mężowie rzucają się na siebie jak psy, łomoce stal, na ziemię bryzga krew, spadają odrąbane głowy i ręce.
A później spadam w ramiona wysokiej, smukłej kobiety o wąskich, czarnych oczach, podobnych do strzelnic, o włosach przypominających wijące się krwawe płomienie.
Przy kolejnym przebudzeniu dają mi pić. I znowu jest noc.
Piję z węższego końca rogu, znów z głową na kolanach kobiety, gładzi mnie po czole i szepce coś. Napój jest gorzko-słodki, pachnie ziołami. Każdy łyk rozlewa mi się w piersi falą ciepła.
A potem znów czerń.
Zaczynam robić postępy, bo kolejny raz budzę się sam i usiłuję wstać.
Znowu jest noc, płonie ogień na palenisku i migoce lampa.
Siadam na pryczy, potrząsając głową. Mam wrażenie że jest pełna tłuczonego szkła.
Wciąż panuje wietrzna, deszczowa noc, nie wiem, czy kolejna, czy ta sama, w chacie nadal panuje półmrok, ale po raz pierwszy widzę kobiety dokładniej. Ich skłębione, długie włosy wydają się czarne jak noc za drzwiami chaty. Młodsza i starsza. Niczym dwie krople wody, o owalnych twarzach, ciemnych brwiach i małych, pełnych ustach. Gdyby nie oczy wypełnione tęczówkami, oczy karbunkuły, oczy krople żywicy, gdyby nie to owadzie spojrzenie, byłyby całkiem ładne. Może siostry, a może nawet matka i córka, choć jedna ma pewnie niecałe dwadzieścia lat, druga jest po trzydziestce. Tutaj to możliwe. Tutaj ludzie szybko dorastają, szybko żyją i wcześnie umierają.
Ale nie tutaj i nie teraz. Tu jest tylko deszcz siekący dach, ogień na palenisku i sny. Tutaj czas nie płynie.
Wołają do mnie i chichocą, jednak nie rozumiem ani słowa. Szkoda. Dostaję miskę zupy, lecz nie pozwalam się już karmić.
Jest mętna, słonawa i lekko kleista, przypomina chiński rosół z wodorostami. Wlewam w siebie kolejne łyżki i czuję, że wraca mi życie.
Nie mogę jednak o nic zapytać ani one nie mogą mi niczego powiedzieć. Siedzę z drewnianą miską na kolanach, przyzwoicie okryty połą futra, i wiosłuję łyżką wykonaną z rogu, a dziewczyny siedzą po bokach, powtarzając coś monotonnie.
Ta młodsza gładzi mnie po twarzy, starsza po udzie. Podoba mi się to. Nie wiem, o co chodzi, nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale mam wrażenie, że znalazłem się w najlepszej sytuacji, odkąd wylądowałem gdzieś przy klifie za Pustkowiami Trwogi.
Jednak czuję niepokój. Mój mózg zaczyna się budzić.
— Dlaczego ciągle jest noc? — pytam.
Śmieją się.
— Kim jesteście? Jak długo spałem? Śmieją się jeszcze bardziej. I tylko tyle.
Nie mogły mnie przecież zrozumieć. Zamiast tego rozsznurowują proste, płócienne suknie i ściągają je przez głowę. Nie protestuję. Nie przywykłem do takiego traktowania, ale nie będę się wykłócał. Łóżko z belek jest wystarczająco szerokie.
A potem zasypiamy. Deszcz płacze na zewnątrz.
Przy kolejnym przebudzeniu udaje mi się trochę bardziej oprzytomnieć. Wychodzę na chwilę za potrzebą, na zewnątrz oczywiście noc i dla odmiany śnieg z deszczem.
Lecz po powrocie nie mam już wrażenia, że przepracowałem szesnaście godzin w kamieniołomach.
Tej nocy po raz pierwszy wyławiam słowo. Z kamiennego szwargotu, który wydają z siebie dziewczęta, wychwytuję gardłowy dźwięk, który otwiera mi klapkę w mózgu, poznaję znajomy przydech. To słowo coś znaczy.
Whäh’tä. Jakoś tak.
— Whäh’tä — powtarzam. „Woda". Albo „tej wody". Nie... To byłoby raczej w’häh’tα...
Przybiegają do mnie natychmiast, starsza przyklęka przede mną i chwyta mnie za dłonie, potem dotyka dwoma palcami moich ust.
— Woda — mówię.
— Woda! — wołają jedna przez drugą. — Woda! Młodsza przynosi cały dzbanek. Piję.
Kolejnego słowa nie rozumiem. Ale powtarzam je kilka razy, najwierniej jak umiem. Poprawiają mnie niecierpliwie, znowu powtarzam.
I nagle za którymś razem słowo trafia prosto do moich ośrodków mowy, jakby wyważyło sobie drzwi.
W’haskjatlår.
Dzbanek.
Dziewczyna potrząsa dzbankiem i krzyczy: „dzbanek"! Ja krzyczę: „dzbanek" i „woda"! Jak dobrze pomyśleć, to nie jest w tym wszystkim największy obłęd.
Znałem kiedyś ten język. Pamięć słów, gramatyki i wymowy nadal powinna siedzieć w ośrodkach pamięci i mowy. Połączenia neuronów, które sprawiały, że mogłem w nim się porozumiewać, nadal powinny istnieć, cokolwiek spotkało cyfrala. Nawet jeśli opuścił mój mózg i stał się fruwającą wokół wróżką z kreskówki. Wróżką, która, nawiasem mówiąc, gdzieś przepadła.
Słucham ich głosów. Wiem już, że ta starsza nazywa się Sylga, młodsza Synnja. Mówią dużo, opowiadają mi coś, śmieją się. Brzmi to jak łoskot wydawany przez drewniany młyn z kołem wodnym, ale wśród zgrzytów, turkotów i plusku zaczynają pojawiać się zrozumiałe dźwięki. Słowa.
Słowa, które kiedyś znałem.
Siedzę więc i słucham młyna, czekając na słowa. Nie muszę się ich uczyć. Każde kolejne po prostu wskakuje na swoje miejsce. Ale i tak powoli to idzie. Posługiwałem się słownikiem jakichś trzydziestu tysięcy zwrotów. Jeśli każde przebudzenie to jeden dzień, a ja będę odzyskiwał za każdym razem trzy słowa, to wszyscy się zestarzejemy w tej chacie, zanim zdołamy porozmawiać.
Wciąż jestem słaby. Nie tak jak z początku, ale jednak. Wciąż budzę się na krótko, po czym zasypiam. Zawsze tylko w nocy, w kompletnych ciemnościach. Tracę orientację i poczucie czasu.
Płonie ogień, bulgoce zupa w kotle, dziewczęta mówią i siedzą w świetle lampy. Ja słucham, powtarzam i próbuję zebrać siły.
Kiedy jednak zaczynam myśleć i odzyskiwać orientację, spada na mnie zmęczenie i znowu zasypiam. Jestem uwięziony w niekończącej się deszczowej nocy. Dzielę czas między sen, jedzenie, wychodek stanowiący część murowanej łaźni, kurs języka Wybrzeża Żagli i seks. Nie mam ubrania, nie wychodzę na dwór i nie wiem, od jak dawna nie widziałem dziennego światła.
Za to podczas krótkich chwil przytomności zaczynam składać pierwsze zdania. Na razie imbecylne: „Ja jeść zupa dobry, dziękuję", ale zawsze to jakieś pierwociny mowy.
Światło dnia oglądam tylko we śnie. Wtedy szybuję niczym ptak nad górami, wśród skał, krzewów i zeschłej trawy. Nieodmiennie trafiam tam, gdzie migoce stal i bryzga krew. Zupełnie jakby coś mnie ściągało.
Jednak odkąd zacząłem odzyskiwać język, coś się zmieniło. W moich snach znowu pojawia się kobieta. Wysoka, niemal mojego wzrostu, w krótkiej tunice i skórzanej zbroi wzmacnianej płytkami, o włosach niczym krwawe płomienie buchające spod głębokiego hełmu. Trzyma włócznię o dwóch ostrzach na każdym końcu drzewca i owalną tarczę. Zawsze stoi wśród walczących, z rozpostartymi ramionami, a u jej stóp dokonuje się masakra.
Nikt jej nie widzi. Uśmiecha się tajemniczo, rozchyla ekstatycznie wargi, a na jej twarz bryzga krew z czyjegoś rozrąbanego gardła.
— Dwa ostrza — mówi do mnie, pokazując włócznię. — Dwa ostrza. Życie i śmierć. Oba ranią. Widzisz?
Mówi powoli i wyraźnie, prostymi zdaniami, właściwie równoważnikami zdań, ale i tak nie od razu rozumiem.
— Dwa ostrza — powtarza. — Miłość i walka. Oba ranią. Widzisz? To ja. Ten sam ogień w żyłach. Furia i smjǿklingä.
Nie znałem wcześniej tego słowa, ale jego znaczenia łatwo się domyślić. Czuję tylko, że jest dosadne, podobnie jak towarzyszący mu gest.
— Jestem Hatrun — mówi. — Ludzki Płomień. Ten, co spala duszę. Daje i zabiera życie. Patrz!
Patrzę więc na masakry, gwałty i ludzi wybuchających dziką żądzą gdzieś w ustronnych miejscach. W stodołach, wśród skał i leśnych turni. I zawsze jest to namiętne, szalone i gwałtowne. Kobiety i mężczyźni zdzierają z siebie ubrania, a potem wpijają się żarliwie w swoje ciała, jakby chcieli się nawzajem pozagryzać.
Hatrun wyciąga przed siebie dziwaczną włócznię: drzewce i mierzące w obie strony żeleźce.
— Możesz wybierać. Życie i śmierć. Oba ranią tak samo. Czy znasz odpowiedź? Umiesz wybrać?
Nie umiem.
Więc budzę się i nie znam odpowiedzi. W gruncie rzeczy nie znam nawet pytania.
— Kiedy ranek? — pytam dziewcząt. Często tak pytam, ale nie dostaję odpowiedzi.
— Ćśśś... — Smukła dłoń zasłania mi usta. — Nie trzeba... Teraz noc. Teraz jest cicho. Bezpiecznie. Źli ludzie śpią. Nie chodzą nocą po górach. Teraz bezpiecznie.
— Kto to jest Hatrun?
Odskakują ode mnie z cichym okrzykiem, zasłaniają twarze i chowają się po kątach.
— Nie mów tak — syczą szeptem. — Nie wołaj jej, jeszcze nie. Teraz jesteś nasz... Teraz jest spokojnie i cicho. Jest ogień i dach. Jest jedzenie. Nie wołaj jej. Za nią idą krew i ból. Nie wołaj. Chodzi tu gdzieś po górach... To zły czas, wojna bogów... Dużo krwi, dużo łez... Ona to lubi. To jej czas.
— Chodź. — Ta młodsza wyciąga ręce. — Weź mnie w ramiona. Nie myśl o niej. Ona jest jak nóż, który rani każdą stroną. Śmieje się, kiedy leją się krew i łzy. Nie wołaj jej. Lepiej weź mnie...
Niewiele można się w ten sposób dowiedzieć.
Przynajmniej uczę się języka.
Po raz kolejny spotykamy się na pobojowisku. Pustej, zasłanej ciałami i potrzaskanym orężem kotlinie wśród skał, gdzie króluje Hatrun. Siedzi na kamiennym tronie z wysokim oparciem, ze skrzyżowanymi nogami, z jedną dłonią na tarczy, drugą trzymającą wspartą jednym ostrzem o ziemię włócznię.
Wokół kłębami snuje się mgła i kraczą kruki przypominające czarne, rozsiane kleksy.
— Musisz mieć klucz — mówi Hatrun. — Dlaczego wciąż zamykasz oczy? Spójrz!
Zeskakuje z kamiennego tronu i podnosi z ziemi czaszkę.
— Patrz! — woła. — Czym jest?
— Śmiercią — odpowiadam.
— Nie! — krzyczy. — Patrz, czym jest naprawdę! Nie widzisz, że to kamień?
Lśniąca, żółtawa czaszka robi się w jej dłoni szara i porowata. Ciężka. Rzeźba z granitu.
— Czym jest? — pyta Hatrun. — Czy może być śmiercią coś, co nigdy nie żyło?
— Także tym jest śmierć — odpowiadam.
— Ślepcze! Nie może być śmiercią! Ma w sobie ptaka! Kamienna czaszka rozpada się jak jajko, ze środka wylatuje biały, pękaty ptak, podobny do gołębia, i wzbija się w niebo, trzepocąc skrzydłami.
— Czym jest? — drąży Hatrun.
— Życiem? — Męczą mnie te gierki. Na jawie nie byłbym taki cierpliwy.
— Przecież to kamień — cedzi Hatrun. Gołąb spada nagle z ciężkim świstem i uderza o ziemię. Nieruchomy i szary, popękany na kilka odłamków.
— Staje się tym, czym chcesz — mówię.
— A ty? Czego chcesz?
Zastanawiam się. Chcę zabić van Dykena. Z różnych powodów. Chcę swój miecz... Przede wszystkim chcę wrócić po moje rzeczy i Jadrana. Ale czy tego chcę naprawdę? Chcę znaleźć moich rozbitków i zakończyć misję. Chcę wrócić na Ziemię i odszukać Deirdre. Czy jest jakaś jedna rzecz, której chcę? Jedna, która ma znaczenie? Zrobić swoje i zachować człowieczeństwo?
Mgłę wokół mnie ścina kolczasty mróz, jakaś niewidzialna siła szarpie skały, wyrywa kamienie, które szybują w górę, spadają martwe, rozkrzyżowane kruki. Zabici wojownicy zaczynają gramolić się na nogi, chwytają się za głowy i krzyczą okropnymi, martwymi głosami. Wśród gotującej się lodowatej mgły wysnuwają się zmiennokształtne widma. Deirdre, van Dyken, potem koń z głową kruka. I wszystkie krzyczą.
— Dosyć! — wrzeszczy Hatrun. — Jedna rzecz! Nie możesz chcieć wszystkiego!
Tornado ucicha. Tylko mgła snuje się jak przedtem.
— Spójrz! — woła Hatrun, wyciągając do mnie rękę. — Czym jest jabłko?
— Owocem — odpowiadam tępo.
— Głupcze! Czym jest! — Przygląda się swojej dłoni, jakby widziała ją po raz pierwszy. Patrzy i mówi, ale teraz nie rozumiem ani słowa. Ciąg monotonnych wyrazów. Nie brzmią jak zaklęcia, raczej jakby ostentacyjnie opowiadała o jabłku, ale w jakimś dziwnym języku. Trwa to przez chwilę, aż w jej tyradzie zaczynają pojawiać się zrozumiałe słowa:
— ...cukru... skóra... — i znowu bełkot — cośtam... coś-tam... wody... cośtam...
Jej dłoń pokrywa się szronem, igły lodu otaczają kręgiem stopy. Trawa rozsypuje się w proch. Lekko drży ziemia.
A potem w krótkim, podobnym do wyładowania błysku pojawia się jabłko.
To znaczy: jabłko... W rzeczywistości jego tutejszy odpowiednik. Owalny owoc o ciemnozielonej, połyskliwej skórce pokrytej pomarańczowymi cętkami.
Jednak leży na dłoni Hatrun, pachnie i lśni. Jak to we śnie.
— Teraz ty! — woła Hatrun. — Czym jest jabłko? Czyżbyś nie wiedział?
Męczą mnie te mistyczne bzdury. Mam znaleźć sedno bycia jabłkiem? Istotę jabłkowatości? Tao szarlotki? Sam mam stać się jabłkiem? Jabłonią, Boże uchowaj?
Uderzenie spada na mnie znikąd, jest niczym wyładowanie paralizatora i zmiata mnie na ziemię, pomiędzy trupy, skały, kości i potrzaskane miecze.
— Głupcze! Chciałeś zmienić siebie czy przywołać jabłko?! Powstań. Powstań i wyciągnij rękę.
Powstaję i wyciągam rękę. Czym jest jabłko? Przypominam sobie jabłka: żółte, czerwone i zielone, czuję w nozdrzach zapach jabłek, dotyk woskowatej skórki, biały, jędrny miąższ zgrzytający w zębach, sok.
Dostaję skurczu szczęk, coś kwaśnego wypełnia mi usta, krztuszę się, po czym spada na mnie kolejne wyładowanie. Skarcony, gramolę się na nogi i posłusznie wyciągam rękę. Coś mi mówi, że to nie jest taki zwykły sen.
— Czym jest jabłko? — powtarza cierpliwie Hatrun.
Dobra. Czym jest jabłko? Owocem, naturalnie. Owocem ziarnkowym drzewa z rodziny różowatych. Konkretne jabłko należy do jednej z kilkuset odmian hodowlanych. Ale czym jest? W gruncie rzeczy to gąbkowaty twór z celulozy i otoczki pektyn, wypełniony wodą z rozpuszczonymi w niej solami mineralnymi, mnóstwem fruktozy i glukozy oraz skrobi. Widzę przed oczami obracające się łańcuchy cząsteczek cukrów, polimeryczne cząsteczki skrobi, szczególne kombinacje związków organicznych. Ale jabłko to też iskra życia. Żywe komórki, które rozrastają się z zalążka owocu, rosną, puchną, obrastają zapasami skrobi, osłaniają zamknięte w gniazdach nasiennych ziarna. Miniaturowe bomby pełne genetycznego potencjału, które trafią do ziemi i eksplodują drzewem. Otaczająca je gruba warstwa miąższu to przynęta. Parująca związkami aromatycznymi, które mówią „zjedz mnie". Wszystko po to, by ziarna przemierzyły układ pokarmowy tego, kto złapie się na przynętę, i trafiły do ziemi wraz z porcją świeżego nawozu. Cofam się, plątaniny wielkich, rozgałęzionych cząsteczek organicznych uciekają w dal, tworzą wypełnione sokiem i miąższem komórki, okrywają się skórką.
Jabłko.
Widzę błysk, słyszę trzask, jakby uderzył miniaturowy piorun. Czuję uderzenie w dłoń i spoczywa na niej jabłko.
Ziemskie jabłko.
Czerwone, dojrzałe i twarde, pachnące słońcem.
— Jabłko — mówię do Hatrun. — Patrz!
Unoszę je do ust, ale zanim wbiję zęby w skórkę i z trzaskiem oderwę jędrny kawałek miąższu, budzę się.
I znowu jest noc. Dziewczęta płaczą.
— Znalazła cię... — płacze Sylga. — Nasz czas się kończy...
Tuli się i obejmuje z całej siły, jakbym był kimś bliskim albo jakby chciała się ze mną pożegnać. Szlocha rozpaczliwie i wtula się we mnie całym ciałem. Gładzę ją po plecach, całuję mokre policzki i czuję, że cała drży.
Patrzę, jak szyją przy ogniu w świetle lampy. To męskie ubranie. Płócienne spodnie, koszula, wełniany kaftan, półkożuszek. Szyją szybko, pewnymi ruchami z budzącą zazdrość sprawnością. Miga kościane szydełko, splatając kosmatą wełnę na długie, sięgające za kolano skarpety. Właściwie pończochy, żeby być szczerym. Przynajmniej są ciepłe.
Synnja klęczy na futrzanej skórze przy palenisku, ma wokół siebie kawałki skóry, szydło z drewnianym uchwytem i niewielki młoteczek. Synnja robi buty. Duże, z miękko wyprawionej skóry, sięgające za kostkę. Co najmniej numer 45 — jak na mnie.
Szyją bardzo pilnymi ruchami, obie pochylone nad robotą i tylko ukradkiem ocierają co chwilę łzy.
Poza tym jest cicho i spokojnie. Wiatr wyje w dymnikach, trzaskają polana na palenisku, uspokajająco i monotonnie pluszcze deszcz.
Tyle tylko, że to jakiś nienaturalny spokój. Sztuczny. Coś wisi w powietrzu. Siedzę i patrzę w ogień albo na poruszające się sprawnie palce Synnji i Sylgi. Śpieszą się. Zupełnie jakby wieczna deszczowa noc za oknami miała zbliżać się do końca.
Hatrun czeka na mnie na tym samym szczycie góry co poprzednio. Wiatr rozwiewa jej włosy jak płomienie na pochodni. Siedzi na swoim tronie i nie mówi ani słowa.
Wskazuje tylko palcem leżący na ziemi miecz.
Podnoszę go i nie wiem, co dalej. Trzymam po prostu oręż i czekam.
Hatrun zaczyna cicho nucić w języku, którego nie rozumiem. Może zresztą używa trudnych słów, których nie zdążyłem sobie przypomnieć albo nigdy nie znałem.
Rękojeść w mojej dłoni robi się gładka i chłodna, zaczyna pulsować, w końcu się kurczy. Spoglądam w dół i widzę, że trzymam za ogon węża. Żywego, czarnego węża, który napręża się i zwija niczym zygzak błyskawicy. Trójkątny kształt łba sugeruje gruczoły jadowe przy szczękach. Przynajmniej na Ziemi. Sam widziałem, jak tutejsze węże odgryzały kawałki mięsa, podczas gdy nasze połykają ofiarę w całości.
Wąż zwija się w kierunku mojego nadgarstka, więc unoszę rękę i strzelam nim niby biczem, po czym puszczam go na ziemię i rozdeptuję łeb. Wszystko odbywa się w jednej chwili, zatem kiedy moja noga oblewa się nagle wściekłym bólem, jestem pewien, że mnie ukąsił.
Nie. Wąż po prostu nie jest już wężem. Jest wijącą się smugą ognia i żaru. Trzymam nogę w ognisku.
— Jak to zrobić? — pytam, tupiąc i otrzepując spodnie. — Jak zmienić oręż w gada?
— Tak samo jak dostałeś jabłko. Trzeba przywołać zmianę. Chcieć jej i wiedzieć, na czym ma polegać. Dokładnie. No i być tam, gdzie cię usłyszy. Nie wolno mi mówić nic więcej. Nie wolno mi mówić dokładnie. Nie wolno mi cię uczyć.
— Tamtych nauczyłaś — protestuję.
Zaciska usta i podnosi się powoli. Widzę ogarniające Hatrun migotliwe niczym zorza światło, jej wąskie jak strzelnice oczy, dotąd wypełnione czernią, nagle rozświetlają się zimnym blaskiem acetylenowego płomienia. Trwa to moment. Jeden przerażający ułamek sekundy, po czym Hatrun siada. Ogień przygasa.
— To nie ja — cedzi wyraźnie i powoli. — I myślę, że nikt z takich jak ja, choć nie wiem na pewno. Myślę, że nauczyli się sami. Różnią się od ciebie, mimo że jesteście tego samego rodzaju. Ty patrzysz na świat taki, jaki jest, i usiłujesz radzić sobie z nim tak, jak potrafisz. Wolisz działać. Jeśli widzisz coś, czego nie rozumiesz, wolisz tego nie dotykać. Odwracasz się plecami i odchodzisz. Wolisz nie dotykać niż zepsuć. Wierzysz tylko w to, co ma dla ciebie znaczenie. Co można wykorzystać. Tamci są inni. Oni nie chcą przechodzić przez świat. Oni chcą go zmieniać. Nie obchodzi ich ani czy coś rozumieją, ani czy coś zniszczą, bo są pewni swojej mądrości. Wierzą w słowa. Wszystko opisują słowami. Działanie ich nie obchodzi. Oni myślą, ale nie przejmują się działaniem. Działają mimochodem. Chcą zmiany, choćby miała być chora. Ty nienawidzisz zmian. Oni nimi żyją. Nigdy nie zawahają się przywołać zmian i nie obchodzi ich, co się stanie. To jest różnica między wami. Dlatego oni przewracają świat do góry nogami, a ty nie możesz poradzić sobie ze zwykłym jabłkiem.
— Jeśli jesteś jednym z bogów tego świata, to dlaczego ich nie zniszczysz?
— Nieważne, kim jestem. To nic ci nie da. Nie wolno mi niczego zmieniać na własną rękę. Nie wolno mi nawet powiedzieć ci nic więcej.
— Widziałem już bogów tego świata. We śnie. Ty też tam byłaś, Hatrun. W kantynie w Al Hamma.
— Nie przejmuj się snami. — Wzrusza ramionami. — Jeżeli nie wiesz, co widziałeś, lepiej zapomnij.
— Jak ktoś mógł zamknąć cię w klatce? Uratowałem cię, Hatrun. Byłaś mniejsza i bardziej ludzka, a ja cię uratowałem.
Parska i zdejmuje hełm.
— To raczej ja uratowałam ciebie. I wciąż ratuję. Zapamiętaj jedno. Patrz na świat tak, jakby był myślą. Nie wolno mi cię niczego więcej nauczyć.
— Myślą jak snem? Złudym... Złudzą...
— Ułudą? Nie. Nie o to chodzi. Jest prawdziwy, ale każda rzecz jest i ciałem, i myślą.
— Dlaczego nie możesz mówić jasno?
— Bo mi nie wolno. Takie są reguły.
— A co się stanie, jeśli reguły zostaną złamane?
— Równowaga runie. Nastanie prawdziwa wojna bogów. Otwarta i na wyniszczenie, nie tak jak teraz. Albo świat będzie musiał narodzić się na nowo. Nadejdzie burza niepamięci. Martwy śnieg.
— Oczywiście nie powiesz mi, o co chodzi?
— Możesz przetrwać, tylko jeśli nie będziesz wiedział za dużo. To nie są rzeczy, które miałyby dla ciebie znaczenie. Niech ci wystarczy, że masz sojuszników, lecz oni nie mogą ci pomóc. Musisz radzić sobie sam.
— Jeśli ty nie możesz mi odpowiedzieć ani mnie nauczyć, to kto może?
Wzrusza ramionami.
— Ktoś z ludzi, być może. O ile takiego znajdziesz. Pójdź prosto na północ, przez las, a potem na wschód grzbietem góry. Znajdziesz chatę, w której mieszka wielki Pieśniarz. Bondswif Oba Niedźwiedzie. Ludzie przychodzą do niego z daleka po radę. Może on cię czegoś nauczy. Idź do niego i powiedz mu, że chcesz poznać pieśni. Może się zgodzi.
A kiedy się budzę, nie jestem pewien, czy rzeczywiście mówiłem z nią mową Wybrzeża Żagli, czy to tylko sen.
Dziewczęta kończą pomału szycie i zaczynają brać kolejne przymiarki. Zakładam buty, portki albo kaftan, a Sylga klęka obok z wielkimi, podobnymi do gwoździ szpilkami w ustach i wprowadza poprawki. Później jemy kolacje, wszystko w dziwacznej, napiętej atmosferze. Obie rozmawiają ze mną, usiłują żartować, lecz ich oczy szklą się od łez. Gdy odchodzą na chwilę albo odwracają głowę, widzę, że ukradkiem ocierają powieki. W powietrzu wisi nieokreślona, zapowiedziana żałoba.
Atmosfera jest taka, jakby ktoś zaraz miał tu umrzeć.
Potem w ciemnościach wśród futer na zmianę szlochają i wpijają się we mnie z rozpaczliwą namiętnością.
— Pamiętaj o nas... — słyszę szepty. — Jestem Sylga... Pamiętaj... To ja, Synnja... Pamiętaj o Synnji... Ona nadejdzie... Chce cię zabrać... Pamiętaj...
Zasypiam wśród tych szeptów. Bez majaków, ciężkim, twardym snem.
Budzi mnie światło. Po raz pierwszy od bardzo dawna. Słabe, sine światło przedświtu lub mglistego poranka. Nie słyszę deszczu. Z zewnątrz dochodzi tylko krakanie.
Światło pada mi prosto na twarz. Otwieram oczy i widzę szare, ołowiane niebo.
Widzę je przez dziurę w dachu.
Przez wiele dziur. Dach wygląda jak rzeszoto. Spróchniałe gonty zwisają ze zmurszałych belek więźby, leżę wśród mchu, zgniłej słomy i sztywnych spleśniałych resztek futra.
I kości.
Mała, pożółkła czaszka szczerzy drobne zęby tuż obok mojej twarzy, patrzy w moją osłupiałą gębę dziurami oczodołów. Podrywam się jak oparzony, szkielet nogi przerzucony przez mój bok odpada, wszystko rozsypuje się z cichym, upiornym klekotem.
Z mojej dłoni wypada jabłko i toczy się po zarośniętej mchem polepie.
Ziemskie, czerwone jabłko, pachnące styryjskim słońcem.
Przez przerażający ułamek sekundy miotam się wśród żeber, kręgów i piszczeli, drobne kości dłoni rozsypują się na moim ramieniu.
Wyplątuję się ze spróchniałej pryczy i z wrzaskiem wyskakuję na zewnątrz, otrzepując się, jakby oblazło mnie robactwo.
Trwa to kilka chwil, zanim przestanę dygotać, dreptać w jakimś kretyńskim tańcu i dojdę do siebie. Odruchowo, zupełnie bez sensu usiłuję aktywować cyfrala. To tylko histeria.
Stał na niewielkim, zarośniętym paprociami podwórcu przed zawaloną, zrujnowaną chatą, przypominającą zdechłe zwierzę. Budynki gospodarcze po bokach znajdowały się w jeszcze gorszym stanie, oborę dawno temu strawił ogień, stodoła i stajnia zarazem wyglądała jakby wykorzystano ją jako ćwiczebny cel dla artylerii.
Solidną bramę w ostrokole najwyraźniej dawno temu rozwalono taranem, może porąbano toporami. Kawałek wrót wisiał na zawiasie, reszta w postaci zbutwiałych belek leżała wśród paproci albo przepadła.
Wyjście z szoku i przerażenia zabrało mu kilkanaście sekund. Potem stał jeszcze w osłupieniu, drżąc przez dobrą minutę. Wreszcie oprzytomniał. Stwierdził, że jest mu zimno.
A po kolejnej minucie wszedł z powrotem do chaty.
Wnętrze mimo wszystko wydawało się znajome. Te same prycze wzniesione z belek wzdłuż ścian pomiędzy drewnianymi filarami, to samo palenisko, obecnie porośnięte częściowo mchem, zimne i martwe.
Obmacał stare, zmienione już niemal w glebę węgle. Nad paleniskiem wisiał łańcuch z hakiem, na którym wieszano kociołek. Sam wieszał ten kociołek nie dalej niż wczoraj. Jednak hak był przerdzewiały, podobnie trzymające go ogniwa. Nikt tu nie palił ognia i to od dawna. Od lat albo przynajmniej od roku.
Łóżko, z którego wyskoczył, również od dawna nie służyło nikomu. Kości wymieszane ze strzępami skóry leżały w nieładzie, tak jak je rozrzucił, ale spomiędzy pałąków żeber wyrastało sobie młodziutkie drzewko. Samosiejka.
— Nawet jeśli przyszedłem tu w kompletnie obłędnym widzie — mruknął — i postanowiłem nocować w tej ruderze, w żadnym razie nie zdołałbym w taki sposób wplątać się w te szkielety.
Wszystko to wyglądało na kompletnie opuszczoną chatę. Nic nie wskazywało, że ktoś mieszkał tu tygodniami.
Przypomniał sobie o jabłku, ale nie mógł go znaleźć. Przepadło.
Znalazł natomiast ubranie. Nowe, świeżo uszyte i wygładzone, ułożone na ziemi, porządnie złożone w kostkę z butami na wierzchu, niczym do inspekcji. Spodnie, koszulę, kaftan, ciepły płaszcz z kapturem. Te same, które przymierzał jeszcze poprzedniego wieczoru. Poznawał ściegi, wzory, naszywane ornamenty. Dosłownie przed chwilą miał to w rękach.
Stał nad nimi i gapił się w osłupieniu, nie mogąc się zdecydować, w końcu westchnął i przyklęknął obok, wyciągając dłoń do buta. Pogładził płaszcz.
— Skąd od samego rana pojawia się u mnie przekonanie, że chyba nie panuję nad rzeczywistością? — zapytał sam siebie i postanowił się jednak ubrać.
Ostatnie, co pamiętał przed wieczną deszczową nocą, to śnieg, ból i zamazany, nieprzytomny widok łucznika stojącego w drzwiach strażnicy z napiętą cięciwą. Następnym obrazem, według jego wiedzy, powinny być napisy końcowe bądź bramy raju. Obmacał się, ale nie widział najmniejszego śladu strzały. W ogóle nie było żadnych kontuzji. Znikły siniaki i skaleczenia, nawet otarcia na stopach od niewygodnych łapci. W gruncie rzeczy czuł się bardzo dobrze. Przede wszystkim nie dokuczała mu już blizna po włóczni, co więcej, przybrała wygląd normalnej, ludzkiej blizny, a nie obrośniętego korą skaleczenia na pniu drzewa.
U stóp pryczy zobaczył jeszcze podpróchniałą skrzynię z rudymi ze starości, żelaznymi okuciami. Kawałkiem kija zgarnął imponujące pajęczyny, strzepnął grubą warstwę pyłu, otworzył i zobaczył w środku własne rzeczy. Te, które miał na sobie na przełęczy i w dolinie smoków. Wyglądały tak samo, lecz zarośnięta skrzynia sugerowała, że wsadzono je tu przed laty.
Wydobył skromny ekwipunek, ucieszył się na widok swojego wielkiego noża Nordland, uszkodzonego łuku w łubiach, a także fajki i resztki tytoniu. Metalizowany woreczek opakowania z precyzyjnymi napisami i rysunkami wydał mu się nagle obcy i dziwaczny. Zabrał wszystko i na dnie znalazł jeszcze stary miecz w pochwie i z pasem. Wyjął go, obejrzał krytycznie i uznał, że po oczyszczeniu popiołem i naostrzeniu ujdzie w tłoku. Nie umywał się wprawdzie do jego dawnego oręża, ale i tak był o niebo lepszy niż tandetne pałasze Ludzi Ognia, które wlókł ze sobą.
Przypomniał sobie nagle dziewczynę z przełęczy. Wyglądała jak Hatrun z jego majaków, lecz to niczego nie dowodziło.
Zapiął pas, zrolował stary, zdobyczny płaszcz, część szmat i gałganów po prostu wyrzucił. Przypasał miecz, narzucił na plecy nowy płaszcz z kapturem.
— Dziękuję, Sylgo — powiedział cicho, czując się dziwnie. W gardle czuł jakiś dziwny skurcz. — Dziękuję moja mała, słodka Synnjo... Obiecałem, że będę pamiętał. I nie zapomnę.
Odwrócił się i poszedł, nie spoglądając za siebie. Ostrożnie przeszedł przez rozbite przed laty wrota i po namyśle ruszył w stronę lasu.
Cyfral dopadła go natychmiast, gdy tylko wyszedł z zagrody i stanął na hali, bezskutecznie rozglądając się za słońcem.
— Gdzieś ty był?! Skąd się tu wzięłam?! — zawołała z histerią w głosie. Drakkainen spojrzał w niebo i westchnął.
— Nie wiem. Straciłem przytomność. Ile czasu upłynęło?
— Od kiedy?
— Odkąd przechodziliśmy przez przełęcz. Wtedy byłaś aktywna. Musisz mieć poczucie czasu.
— Byłeś nieprzytomny sześćdziesiąt jeden godzin. Co się z tobą działo? Kim była ta laska? Skąd masz to ubranie?
— Źle się poczułem. Musiałem się położyć — wycedził Drakkainen sarkastycznie, jednak czując ulgę. Przynajmniej nie upłynęły lata. — Gdzie jest północ?
— Martwiłam się! Myślałam, że umarłeś, tępy bydlaku!
— Też tak myślałem. Gdzie północ?
— Prosto przed pyskiem!
— Tak też sądziłem — odparł. — Dziękuję, Cyfral. Idziemy z kimś się spotkać. Nazywa się Wszystkie Misie czy jakoś tak. A tamta laska to zdaje się bogini czy coś w tym rodzaju. Ma na imię Hatrun. Na pewno się polubicie.
Prychnęła tylko i poleciała przodem, idiotyczna, kiczowata zabawka. Z odległości dziesięciu metrów przypominała dziwnego, wielkiego motyla i mógł ją już znieść, nie kłopocąc się nieustannie o stan własnego umysłu.
Zaczął padać śnieg.
— Nic dziwnego — powiedział do siebie. — Święta za pasem. Jupi-du.
W środku jednak usadowił się jakiś przykry, gniotący ciężar, którego nie dało się zamaskować kpiną. Zupełnie jakby stracił kogoś bliskiego. Płatki śniegu tańczyły wokół, lepiły się do twarzy i momentalnie miał zupełnie mokre policzki.
Śnieg wkrótce ustał.
Głęboko w lesie Drakkainen znalazł tropy zająca.
— Czym prędzej trzeba naprawić łuk — oświadczył, szukając odpowiedniego kamienia. — Przypomnij sobie wspomaganie celowania — nakazał Cyfral stanowczo.
Umowny zając stanął słupka z piętnaście metrów od niego i przez jakiś czas nasłuchiwał podejrzliwie. Przypominał raczej miniaturowego kangura z lekką domieszką kapibary.
— Chyba nie chcesz go zabić — odparła Cyfral z oburzeniem. — Jest śliczny!
— Bardzo mi przykro — wyszeptał cierpliwie Drakkainen. — Zdecydowanie wolałbym upolować coś odrażającego, ale w chwili obecnej do dyspozycji jest jedynie ten zając.
— Ani mi się waż! Chcesz zatłuc takie słodkie zwierzątko tylko dlatego, że jesteś głodny?!
— Moduł celowania, Cyfral. Proszę.
— Jesteś wstrętny!
— I głodny. Co więcej, nie mam w ogóle nic do jedzenia.
— To sobie rzucaj! Ale ja do tego ręki nie przyłożę. Drakkainen powiedział coś po fińsku. Zając tymczasem przezornie zniknął.
— Skąd ty się w ogóle wzięłaś?! — zawołał Vuko z rozpaczą. — Przecież niemożliwe, żebym miał w głowie coś podobnego! Nie mam najmniejszych szans na przetrwanie!
Cisnął kamieniem w drzewo i trafił dokładnie tam, gdzie chciał, precyzyjnie, jak ze sztucera.
Cyfral nadęła się i odleciała.
Kiedy wspiął się na grań, zrobiło się już popołudnie i szczyt spowiła mgła. Szlak biegł grzbietem, wydawał się raczej wygodny. Ścieżka umożliwiała nawet przeprowadzenie koni i z pewnością była uczęszczana.
Po jakiejś godzinie marszu trakt sprowadził go w dół, za zakrętem zobaczył kotlinkę. Okrągłą, okoloną drzewami, przez którą płynął strumień i kawałek dalej spadał za załom skały, wzbijając kłęby wodnego pyłu.
— Mam nadzieję, że to tutaj — powiedział, schodząc ostrożnie po kamieniach.
Na dole natknął się na słupy. Otaczały kotlinę, rozstawione co kilkanaście metrów. Stare, kamienne menhiry, pokryte precyzyjnymi żłobieniami skomplikowanych znaków. Między głazami ustawiono totemy z krzywych żerdzi, ozdobionych konstrukcjami z piór, rzemyków i drobnych kostek, podobnych do indiańskich „łapaczy snów". Każda żerdź zwieńczona była czaszką.
— Jak miło — wycedził Drakkainen. — Nie o to chodzi, żeby ktoś tu czekał z kwiatami, ale dlaczego choć raz to nie może być coś neutralnego? Powiedzmy ryba albo gliniany krasnal?
Obszedł kotlinkę wzdłuż linii menhirów, stwierdzając, że tuż za nią wśród skał i mchu majaczą pojedyncze kości. Pas szczątków ciągnął się wzdłuż granicy całej kotlinki. Nie było ich bardzo dużo — ot, tutaj czaszka, tam miednica. Nie wszystkie zresztą należały do ludzi. W głębi do skalnej ściany tuliła się stara, przygarbiona chata, nakryta burą strzechą z jesionowych witek. Z boku lekko sączył się dym. Posiadłości nie bronił częstokół, co samo w sobie było zastanawiające.
W pobliżu wodospadu natrafił na otoczony głazami wydeptany placyk, wystygłe miejsce ogniskowe i budzącą litość atrapę wiaty.
Zrzucił tam swój tobołek i wrócił do menhirów.
Stał tam przez chwilę, po czym znalazłszy duży kamień, cisnął go między kamienne słupy. Pocisk potoczył się po ziemi, ale nie stało się nic szczególnego.
— Niewiele to dało — mruknął. — W każdym razie ręki tam nie włożę. Mogłabyś przelecieć między tymi słupami? — zwrócił się do Cyfral.
— Vedä keteen! — warknęła.
— Tak tylko pytałem. Gdybym miał tego królika, mógłbym wrzucić kawałek i sprawdzić, czy to reaguje na obiekty białkowe. A najlepiej gdybym tam wpędził żywego.
Odpowiedziało mu nadąsane milczenie.
Stwór pojawił się zupełnie znienacka. Gdzieś od strony chaty i zbocza, jakby wysnuł się ze skały. W jednej chwili nie było tam nic, a w następnej już pędził, pohukując charkotliwie. Cyfral wrzasnęła.
Drakkainen pomyślał, że to chyba ogromny, pokraczny niedźwiedź. Przemknęło mu to przez głowę, gdy miał już miecz w dłoniach z boku ciała, skierowany ostrzem lekko do tyłu, w postawie wakigamae. Nie zauważył, kiedy po niego sięgnął. Palce nie mieściły się na zbyt krótkiej rękojeści.
To nie jest miecz do kenjutsu, pomyślał. Trzeba będzie popracować nad odruchami.
W następnej sekundzie błysnęło mu, że to jednak nie może być niedźwiedź. Po pierwsze, był mniejszy. Tutejsze niedźwiedzie dosyć przypominały niedźwiedzie jaskiniowe i przybierały niedorzeczne rozmiary. Po drugie, szarżujący stwór w zasadzie biegł na dwóch łapach, co drugi krok podpierając się jedną pięścią. Odrobinę kojarzył się z gorylem, a na to był z kolei za wielki i miał za krótki pysk.
Drakkainen patrzył, jak faluje jego rude, szorstkie futro, obserwował niepokojący błysk inteligencji pod wydatnymi wałami nadoczodołowymi. Wydawało się, że czuje drgnienia ziemi pod nogami. Powoli wpuścił powietrze przez nos i lekko poprawił chwyt rękojeści.
Przestał myśleć o hiperadrenalinie, której brakowało mu w żyłach, o swoim mieczu zwiadowcy noszonym obecnie przez jakiegoś szmondaka, o półtonowym cielsku potwora gnającym na niego niczym kosmata lokomotywa. Stał się pustką. Nieskończoną ilością możliwości wypełniającą przestrzeń od czubka głowy do końca ostrza.
Stwór wykonał dziki sus i wylądował tuż przy menhirach. Uniósł się na całą wysokość i wydał z siebie przeraźliwy ryk, zakończony gardłowym pohukiwaniem. Powiało upiornym, gorącym smrodem, trochę jakby gnijącej fasoli, karbidu i padliny.
Yeti, pomyślał Drakkainen. Wypisz, wymaluj.
Yeti podskakiwał w miejscu, wyrywał garściami trawę i wydawał z siebie dzikie ryki, szczerząc upiorny garnitur kłów, ale albo nie chciał, albo nie mógł wyjść za linię słupów. Ciskał się tylko na podobieństwo psa przy ogrodzeniu.
Vuko stał przez dłuższy czas z mieczem w dłoniach, czując się jak napięta sprężyna.
— No co jest? — spytał niecierpliwie. — Bijemy się czy nie? Odpowiedział mu ryk, wściekły taniec i ciskanie kamieniami o ziemię, ale nic konkretnego.
— Chyba spotkałem kogoś z twojej rodziny na Pustkowiach Trwogi, Grendel — rzucił Vuko zaczepnie. Nie spuszczając yeti z oka, zrobił kilka szermierczych kroków bokiem w stronę obozowiska, cały czas trzymając miecz równolegle do ziemi. Potwór odprowadził go kilkoma susami, po czym znowu uniósł się i zahukał, wyszczerzając zęby. Granica wyznaczona przez menhiry pozostała jednak nietknięta.
Drakkainen zrobił jeszcze kilka kroków, a nagle sapnął „E tam", odwrócił się i odszedł, nie chowając miecza. Uważał przez cały czas, miał nawet wrażenie, że czuje stwora gdzieś tam za plecami, ale zarazem coś mu mówiło, że zagrożenie minęło.
Miecz schował jednak dopiero, gdy dotarł do szałasu.
Cyfral wisiała w powietrzu nieruchomo w pozycji poziomej, z rozrzuconymi bezwstydnie nóżkami i rozłożonymi rączkami, obracając się wokół własnego miniaturowego pępka. Przejrzyste, opalizujące niczym plama ropy na wodzie skrzydełka zwisały nieruchomo.
Drakkainen usiadł na płaskim kamieniu i rozwiązał swój tobołek.
— Mam uważać, że zemdlałaś, czy że się zawiesiłaś? — zapytał. Troll za linią menhirów truchtał tam i z powrotem, powarkując nerwowo, jak w ogrodzie zoologicznym. Vuko rozpiął kołczan, wydobył swoje dwie ostatnie strzały. Znalazł odpowiedni kawałek drewna, który ostrugał starannie, następnie umieścił pomiędzy grotami i związał rzemieniem swoich poprzednich butów. Potem wyszukał długi kij, umocował na nim rozchylone strzały, oplatając wszystko kolejnym kawałkiem rzemienia i, pogwizdując, zszedł ostrożnie w dół zbocza do stóp wodospadu.
Wrócił po pół godzinie, wyraźnie zniechęcony i poirytowany. Pomiędzy grotami prowizorycznego harpuna wiło się oślizgłe, wężowate stworzenie, kojarzące się odlegle z gigantyczną pijawką, zwłaszcza z uwagi na tarczowatą przyssawkę, w której pojawiały się i znikały potrójne szczęki podobne do papuzich dziobów. Trochę to przypominało jakiegoś jelitowego pasożyta, powiększonego do rozmiarów ludzkiej nogi.
Vuko cisnął wijącą się zdobycz na ziemię i obdzielił przytomną już Cyfral ciężkim spojrzeniem.
— Ani słowa — wycedził i poszedł po drewno.
Milczał, rozpalając ognisko, spoglądał spode łba na tkwiącego przy słupach yeti. Potwór powarkiwał czasem w jego stronę albo wydawał z siebie kilka ostrzegawczych szczęknięć, ale wyglądało na to, że się znudził. Na ogół siedział tylko i z dziwacznie ludzkim zafrasowaniem na twarzy oglądał swój kciuk.
— Zgubiłem hełm na przełęczy — oznajmił Vuko zrzędliwie. — Taki dobry hełm. A teraz ani przynieść wody, ani zagotować.
— Będziesz tu biwakował? — spytała Cyfral.
— A co mam robić? Zadzwonić do furtki? Siedzę i czekam na pana Wszystkie Kopane Niedźwiedzie.
Znalazł sobie odpowiednio płaski kamień i, klnąc, usiłował wypatroszyć swoją oślizgłą zdobycz.
Kiedy siedział już przy ognisku, pykając fajkę i patrząc podejrzliwie na dzwonka dziwacznego wodnego stworzenia skwierczące na patyku oraz kapiące tłustymi kroplami w żar, zaczął zapadać zmierzch. Cyfral gdzieś znikła.
Drakkainen sięgnął po kawałek, który wydawał się upieczony, i ostrożnie zsunął go ostrzem noża na przygotowany liść. Wydłubał trochę szarego, parującego mięsa, przerzucając je między dłońmi, podmuchał, po czym przeżuł ostrożnie.
— Dobry Boże — powiedział z oburzeniem, wypluwając kęs w ognisko. — Pierwsza rzecz w całym cholernym kosmosie, która smakuje dokładnie tak, jak wygląda. Zdecydowanie nie przypomina kurczaka.
Poprawił pozostałe kawałki w nadziei, że mocniej upieczone staną się lepsze, powąchał palce i wytarł w trawę.
Wyciągnął przed siebie dłoń i wpatrywał się w nią przez chwilę, mamrocąc pod nosem. Nic się nie działo. Zapadał pochmurny, siny zmierzch. Szumiał wodospad. Gdzieś w górze rozległ się piskliwy zew polującego sokoła.
Vuko odwrócił dłoń w stronę ogniska.
— Abrakadabra — oznajmił ponuro i szczelniej okrył się peleryną. — Jebem to, piczku materinu!
Wraz ze zmrokiem pojawiła się mgła. Błyskawicznie i dziwacznie, jakby wypłynęła z dna kotliny, rozeszła się kłębami wokół menhirów. Bigfoot siedzący za słupami skulił się nagle i utonął w jej kłębach, widać było tylko jego oczy płonące żółtawo. Stwór wydał z siebie przeciągły, piskliwy jęk. Odpowiedział mu inny dźwięk. Basowe buczenie, dobiegające jakby spod ziemi. Głębokie, pełne infradźwięków, niemal na granicy słyszalności.
Drakkainen wyprostował się czujnie i przesunął dłoń do rękojeści miecza. Pociągnął lekko nosem. Opary cuchnęły dziwaczną spalenizną i zachowywały się inaczej niż zimna mgła, z którą miał do czynienia przedtem. Ponure buczenie odzywało mu się wibracjami gdzieś w czaszce i brzuchu.
— To nie jest tamta mgła — rzuciła Cyfral. — To coś innego.
— Widzę — mruknął.
— Ten dźwięk dobiega z wnętrza góry — powiedziała wyraźnie wystraszona. — Ze środka.
— Słyszę — odparł Vuko i lekko zmienił pozycję, wysuwając ostrze z pochwy na centymetr. Coś zapłonęło krótko i jaskrawo jak magnezja. Strzeliło gdzieś wewnątrz mgły, potem jeszcze raz między menhirami, w końcu tuż przed nim. Niedaleko. Najwyżej o dziesięć metrów. Buczenie ustało.
A w miejscu gdzie rozeszły się kłęby dymu, niespodziewanie stał potwór. Z wyszczerzoną, zębatą szczęką i sękatymi, jelenimi rogami, bezkształtny, pokryty ciemnym włosiem.
Dopiero po krótkiej chwili stało się jasne, że to jednak człowiek.
Niewysoki, chudy, okryty długą szubą, w wysokich, kosmatych butach, przypominających niemal walce z futra, i wymyślnym hełmie ozdobionym porożem. Okap hełmu i otaczające szczękę osłony policzkowe najeżone były wilczymi kłami. Sprawiało to takie wrażenie, jakby przybyły wyglądał wilkowi z otwartej paszczy.
Wyciągnął w stronę Drakkainena koślawy kostur ozdobiony brzękadłami i zwieńczony wyschniętą trupią dłonią ze sterczącym palcem, który mierzył prosto w twarz zwiadowcy.
— Odejdź, głupcze! — wrzasnął. — Bogowie milczą! Świat się kończy! Odejdź i ukryj się, zanim wąż połknie słońce! Nadchodzi czas ognia! Bogowie powstali przeciw sobie! Chcesz ich budzić? Naprawdę chcesz, by na ciebie spojrzeli? Myślisz, że zajmą się twoimi chorymi krowami albo brzemienną córką, kiedy szykują się do walki? Odejdź, zanim naprawdę się obudzą, głupcze!
Pod nogami przybyłego buchnął zielony, jaskrawy płomień i w powietrze wzbiła się kolejna chmura siwego, gęstego dymu.
— Wystarczyło powiedzieć „nieczynne" — powiedział Drakkainen, który od dłuższego czasu zmagał się w myślach ze słownikiem. Kiedy jednak zaczął mówić, jakoś to szło. — I pokazuj tym na coś innego. Mógłbym pożyczyć garnek i trochę soli?
— Kim ty jesteś, głupcze? — zapytał zbaraniały jegomość w rogatym hełmie. — Kim jesteś, żeby przyjść do mojej samotni pod Jęczącą Górą z gołymi rękami, naprzykrzać mi się i drwić?
— Bondswif Oba Niedźwiedzie, jak sądzę? — zapytał Drakkainen. Mierzący w jego twarz kostur trochę opadł. — Przybywam z daleka. Powiedziano mi, że jesteś największym Pieśniakiem... Pieśniarzem i możesz nauczyć mnie o pieśniach bogów.
Mag parsknął śmiechem i spojrzał na zwiadowcę jak na ogryzek.
— Ty? To masz być ty? Odejdź stąd, głupcze. Jesteś za stary. Odejdź. Uroczysko cię zabije.
Machnął kosturem gdzieś na północ.
— Tam z Ziemi Ognia i z Ziemi Słonej Trawy, i z Ziemi Koni przychodzą do mnie ludzie i proszą o pomoc! Czasem rodzą dziwne dzieci i też je przyprowadzają. Takie, które rodzą się z pieśnią bogów w rękach. Takie, które w kołysce ujarzmiają zwierzęta wzrokiem, a ledwo zaczną chodzić, potrafią odwrócić lot oszczepu. A ja je odsyłam. Od wielu lat nie widziałem nikogo, kto potrafiłby utrzymać w ryzach pieśni bogów. I tobie się zdaje, że będziesz to potrafił? Tobie? A co ty potrafisz? Jesteś Czyniącym?
— Może jestem — powiedział Drakkainen. — Pochodzę z daleka. Wśród mojego rodzaju jest wielu Czyniących. Widziałem Hatrun Ludzki Płomień i to ona kazała mi przyjść do ciebie.
— Aa... To jesteś z tych, co widują bogów? Tacy też przychodzą. Ostatnimi czasy coraz częściej. Jeśli masz srebro, dam ci zioła. Pij je rano i o zmierzchu i dużo śpij. Wtedy bogowie już nie wrócą. A ten miecz lepiej zanieś do jakiegoś leśnego chramu.
— Nie chcę twoich ziół — oznajmił Drakkainen ze znużeniem. — Dam ci za to dwa złote gwichty. Jeśli nauczysz mnie, co wiesz o pieśniach bogów. Skoro nie mam mocy Czyniących, to i tak nic z tego nie wyjdzie, a ty nic nie stracisz.
— Uciekaj stąd, głupcze! — warknął Oba Niedźwiedzie. — Nie wiesz, o czym mówisz. To nie jest gra na dudach! Jeden błąd przyprawi cię o straszną śmierć. Obudzeni poczują twój zapach, chłopcze, i wszędzie za tobą podążą.
— Dwa gwichty, starcze.
Bondswif odwrócił się nagle i odszedł. Bez słowa, bez ostrzeżenia. Drakkainen rozgarnął patykiem ognisko.
— A teraz dla odmiany odbędą się sceny z filmu kung-fu — oznajmił, zwracając się do Cyfral. — Będę tu koczował w deszczu i śniegu, okazując determinację i siłę charakteru. Po miesiącu mistrz łaskawie pozwoli mi sobie służyć. Będę biegał z wiadrami do wodospadu i zamiatał mu izbę, a także gotował ryż. Tu nie ma ryżu... Będę więc gotował żołędzie i stał na głowie pod wodospadem. Mistrz natomiast będzie mnie pod pozorem codziennych posług uczył. Przez pierwsze lata jedynie, jak ugotować oddechem jajko. Tak długo, aż osiągnę oświecenie. Van Dyken w tym czasie podbije całą planetę i oba księżyce, po czym obwoła się cesarzem wszechświata i pantokratorem i nawiąże kontakty dyplomatyczne z Ziemią. Nie mam czasu na te bzdury! Rano się stąd zbieramy!
Wiedzący wrócił, rzeczywiście trzymając w rękach niewielki, drewniany skopek, i postawił go po drugiej stronie ogniska.
— Napełnij go! — zawołał, pokazując głową w stronę wodospadu.
Drakkainen wstał, westchnąwszy ciężko, i ruszył po wiaderko.
— Stój, głupcze! — usłyszał. — Chcesz napełnić go w strumieniu? — zapytał Bondswif z krzywym uśmiechem. — Przecież jesteś Czyniącym. Napełnij go, nie ruszając się z miejsca. Stój tam, gdzie stoisz, i spraw, by skopek się napełnił. Jeśli ci się uda, pozwolę przejść za święte słupy. Napełnij skopek i daj mi dwa gwichty w złocie, to powiem ci o pieśni bogów.
Drakkainen wstał i, patrząc tamtemu w oczy, powoli rozsznurował portki. Bondswif otworzył lekko usta w osłupieniu, a Vuko, nie ruszając się z miejsca, sprawił, by skopek się napełnił, i zasznurował spodnie.
Oba Niedźwiedzie stał nieruchomo, spojrzał na wiaderko, a potem na zwiadowcę.
— Nie jest może pełen po brzegi — zauważył Drakkainen — ale liczy się to, że został napełniony sposobem Czyniących. Bez ruszania się z miejsca.
A wtedy zaczął padać deszcz. Gwałtowny i rzęsisty. Z ogniska podniósł się słup pary, woda chlupotała w skopku.
— Wylej to — powiedział Bondswif. — Zapłacisz mi w środku. Pozwolę ci wejść za święte słupy.
— Nie chciałbym ci zabić zwierzątka — odparł Drakkainen.
Bondswif włożył kostur pod pachę, wyjął zza pazuchy kościaną fujarkę i zadął. Rozległo się piskliwe zawodzenie, od którego ciarki chodziły po plecach.
— I tak pewnie poszedł — oznajmił. — Nyflingi nie lubią deszczu. I nie myśl, że twoja buta robi na mnie wrażenie. Gliffnak wyssałby ci szpik z kości, zanim zdążyłbyś zawołać swoją matkę. I zrobi to, na jedno moje skinienie.
Spojrzał na parujące resztki ogniska i ociekającą deszczem kolację zwiadowcy.
— Skąd ty jesteś, że jadasz błotne robaki? — zapytał z lekkim wstrętem.
Drakkainen rozejrzał się wokół, ale Cyfral znikła.
Chałupa w środku wydaje się większa niż na zewnątrz. Jest inna niż domy, które zwiedzałem do tej pory. Nie podłużna, podzielona na obszerne komory, ale ośmiokątna, z jedną wielką izbą i paleniskiem pośrodku. Ze słupów zwisają pęki ziół i drewniane klatki z ptakami, pod ścianami stoją paskudne, drewniane totemy.
Śmierdzi zjełczałym łojem, kadzidłem i ziołami.
Wiedzący ostrożnie odstawia swój kostur, zdejmuje rogaty hełm i odwiesza go starannie na drewniany stojak, na którym wisi już lamelkowy półpancerz.
Nie widzę tatuaży ani fryzury Ludzi Węży, czarodziej ma gładko wygolone ciemię i skronie, natomiast na potylicy i karku nosi długie, spadające na plecy włosy. Jest pokryty zmarszczkami, chudy i zasuszony, lecz całkiem jeszcze krzepki. Na tutejsze warunki pięćdziesięciolatek jak nic.
— Będziesz spał w łaźni — burczy. — I oddaj mi swój miecz. Czy w twoich stronach w gościnie siedzi się z orężem?
Dodaje jeszcze coś, czego zupełnie nie rozumiem.
Odpinam miecz i oddaję mu niechętnie, potem układam swój tobołek w mrocznej, kamiennej łaźni. Palenisko wygasło, ale wciąż jest ciepłe. Wieszam mokry płaszcz, z tobołka wydłubuję fajkę, kapciuch i zawiniętą w kawałek skóry resztkę pieniędzy, które przezornie wyzbierałem wokół pnia. Nie jest tego dużo. Dwa gwichty, kilka srebrnych marek, trochę miedziaków.
Szkolenie poważnie nadweręży mój obecny majątek.
Na wszelki wypadek zabieram jeszcze łyżkę i nóż, choć nie spodziewam się wiele po gościnności mojego mistrza.
Siedzi na okrytym futerkiem drewnianym karle i gapi się w ogień, trzymając w dłoni okuty róg. Jest tylko jedno karło, więc siadam naprzeciw na kosmatej skórze.
Bondswif wypija łyk z rogu i wyciąga dłoń.
— Obiecałeś mi zapłatę — mówi. Sięgam za pazuchę i rzucam mu te dwa gwichty. Łapie monety, ogląda je podejrzliwie, nagryza brzeg. O co chodzi? Bardzo dobry bilon. Sam go tłoczyłem ręczną prasą na zamku Darkmoor na zajęciach z kowalstwa i metalurgii historycznej.
— Powiem ci, jak przywołać pieśni — cedzi z niechęcią i pociąga kolejny łyk. — Ale nie powiem, jak je ujarzmić, bo tego nikt nie zdoła cię nauczyć. One żyją. Same wiedzą, czy jesteś wybranym i czy mogą cię słuchać. Wykradziono je bogom i tylko im mogą być posłuszne. Są na świecie zdziczałe konie. Czasem zdarzy się ktoś, kto potrafi założyć im kantar i dosiąść. Zazwyczaj jednak zostanie stratowany, a konie pozostaną dzikie. Są też konie-upiory. Te, które cwałują przez noc, kiedy nadchodzi wielki mróz, które potrafią porywać ze sobą ludzi gwałtownych i unosić do dalekiej krainy, gdzie mieszka Pani Zimy. To takie konie ty chcesz okiełznać.
Pełgający na palenisku ogień kładzie się nagle niczym źdźbła trawy gładzone wiatrem. Izbę przenika lodowaty podmuch.
Bondswif wyciąga przed siebie dłoń, zawiesza ją płasko nad paleniskiem i zaczyna nucić. Monotonnie ochrypłym głosem powtarza frazę, której nie rozumiem.
— Taka jest lekcja pierwsza — mówi w końcu. — Jest jedna siła. Ta, która przenika cały świat, wszystkie rzeczy widzialne i niewidzialne. Jest działaniem od wewnątrz na zewnątrz. Tak jak żar oddaje ciepło płomieniowi, płomień powietrzu, powietrze kociołkowi, kociołek zaś wodzie. Żar, płomień, kociołek i woda to rzeczy widzialne. To, jak ciepło żaru znalazło się w wodzie, należy do rzeczy niewidzialnych.
Siedzę spokojnie. Dwa gwichty to kupa forsy. Można za to kupić i konia, i miecz, i czasem niewielki dom. Można jeść w knajpach przez wiele miesięcy. Drogo jak za lekcję kalorymetrii na poziomie klasy pierwszej. Staram się jednak otworzyć umysł.
— Wszystko jest połączone — ciągnie mędrzec. Lodowaty wiatr, który hula po izbie nie wiadomo skąd, kołysze ozdobami z rzemyków i kości, skrzeczą ptaki w klatkach. — Wszystko jest połączone i jest jednym. Ale co innego wiedzieć, a co innego poczuć. A ten, kto chce śpiewać pieśni bogów, musi poczuć. Musi obudzić cień swojego umysłu. Spójrz! Tam stoi włócznia. Rzuca cień. Nie możesz sięgnąć po cień włóczni. Jednak gdy sięgniesz po samą włócznię, cień twojej ręki sięgnie po cień włóczni. Ale twój umysł jest niczym ręka, która nie rzuca cienia. Musisz go obudzić, jeśli chcesz sięgnąć po cień rzeczy. Spójrz!
Nie rusza się, lecz widzę, jak jego cień na kamiennej ścianie sięga po cień włóczni. Spoglądam na niego i widzę, że trzyma drzewce. Na stojaku pod ścianą nie ma już broni. Niezłe.
— Tak to działa — oznajmia Bondswif z zadowoleniem. — Jest jedna siła. I są miejsca, w których jest przebudzona. To uroczyska. Siła tam jest i czeka. Poza uroczyskami ta siła tłoczy nam w brzuchy oddech, każe kwitnąć kwiatom albo płynąć wodzie. Jednak tam, na uroczyskach, leży jej część, zgubiona przez pradawnych bogów. Samotna i zdziczała. Tam może zrobić cokolwiek. Trzeba jej tylko powiedzieć co. Czasem posłucha.
— Jak to powiedzieć tak, żeby posłuchała? Czy są jakieś specjalne słowa?
— Tak, potrzebna jest pieśń bogów. Zaczynamy do czegoś zmierzać. Pytam więc dalej:
— Skąd wziąć pieśń bogów?
— To nie przyśpiewka, której możesz się od kogoś nauczyć. To pieśń, którą nucą bogowie. W każdych uszach brzmi inaczej. Samo uroczysko je śpiewa do twoich wewnętrznych uszu. Albo zrozumiesz, albo nie. Albo sam zaśpiewasz i uroczysko da ci, czego chcesz, albo cię zabije.
— A co taka pieśń może zrobić?
— Może działać na rzeczy,na ludzi i zwierzęta. Jest jak gorący wosk w palcach Pieśniarza. Rzeczy można poruszyć, nawet jeśli są daleko. To się przydaje. Można sięgnąć po coś, co leży zbyt daleko, albo zmienić lot strzały lub oszczepu. Można tak samo powalić człowieka lub zwierzę. Można też przywołać je z daleka albo stworzyć jakąś rzecz. Można sprawić, by zmieniły naturę. Można też naginać wolę ludzi i zwierząt, ale to jest najtrudniejsze.
— Widziałem ludzi zmienionych przez pieśni bogów. Zmienionych tak, by przypominali zwierzęta lub rośliny, pozostając jednak ludźmi.
Pokręcił głową.
— Takie rzeczy dzieją się w dalekich krajach, gdzie żyją potężni Pieśniarze. Tacy, którzy umieją rozkazać płodom w łonach matek, by zmieniły naturę. U nas od dawna takich nie ma. Podobno można też przywiązać ciężarną na uroczysku. Jeśli będzie cierpiała, zapragnie, by jej dziecko było chronione, i czasem uroczysko jej posłucha. Urodzi się stwór, który nie będzie wyglądał jak człowiek, lecz w środku będzie człowiekiem. U nas ludzie zabijają za takie rzeczy. Takiego Pieśniarza wieszają na uschłym drzewie, przebijają nowymi oszczepami, duszą niewyprawionym rzemieniem, wiążą żelaznymi łańcuchami, obcinają głowę sierpem, a potem rzucają w bagno, by utonął, i przybijają do dna ostrzami trzech włóczni. Tak mówi prawo. Ale ludzi-zwierzęta z krajów cudzoziemskich można sprzedawać, jeśli zdobyło się ich na wyprawie. Zresztą czasami sami się rodzą, jeśli mieszkają zbyt blisko uroczysk.
Wstaje nagle i krząta się gdzieś po izbie, po czym szybko wraca z niewielkim garnuszkiem, z którego wytrząsa na dłoń jakieś bezkształtne grudki podobne do bursztynów.
— Wybierz jedną — burczy. — Prawą dłonią. A teraz weź pogrzebacz i zamieszaj w węglach. Dobrze. Teraz wrzuć do ognia.
Wrzucam posłusznie. Grudka wpada pomiędzy rozżarzone głownie i zapala się na krótko, sypiąc iskrami. Z żaru zaczyna płynąć strużka bardzo gęstego, czerwonego dymu jak ze świecy dymnej.
— Wsadź prawą dłoń w dym — powiada Oba Niedźwiedzie. Ciepły, pachnący ostro dym owiewa mi dłoń, wije się wśród palców, skręca w kłęby i obłoczki.
— Wystarczy — mówi Bondswif. Zabieram rękę, a wtedy pochyla się i wsadza twarz w dym. Przez jakiś czas trwa tak, mrucząc swoją monotonną przyśpiewkę. Jego głos wznosi się i opada. Przypomina mi się jolk mojej fińskiej babci. Jeśli robiła coś monotonnego, na przykład nadzorowała automat sprzątający, gotowała albo obliczała komuś jakieś księgowe cuda przez Internet, zawodziła w kółko tę samą smętną melodyjkę bez początku i końca. Dziadek Vaainamoinen wychodził wtedy z domu. Jolk babci doprowadzał go do szału. Twierdził, że ona sama nie wie, że jolkuje. No, ale babcia była z Laplandii.
Bondswif trwa tak pochylony, nucąc z twarzą w kłębach dymu, aż zaczyna nagle kaszleć, oczy mu łzawią. Jolk urywa się, zastępuje go charkot i atak kokluszu. Widzę, że rzuca się we wszystkie strony, jakby coś niewidzialnego trzymało Bondswifa za kark w dymie. Zapiera się dłońmi o obmurowane kamieniami palenisko i ciągnie do tyłu, lecz nie może się poruszyć, mimo że żyły wychodzą mu na skroniach z wysiłku. Przez dłuższy czas przyglądam się temu bezczynnie, przekonany, że to część obrzędu. Czarodziej jednak kaszle jak szalony, słyszę rzężenie i dochodzę do wniosku, że szarpiący się coraz rozpaczliwiej i słabiej Oba Niedźwiedzie zwyczajnie się dusi. Jednak zanim zdołam powstać, nieznana siła przytrzymująca maga w palenisku nagle puszcza. Bondswif leci do tyłu, przewraca plecami karło i pada w futra zaścielające podłogę, rzucając się w paroksyzmach, prychając czerwonym dymem i trzymając się oburącz za gardło.
— Wo... wody... — charczę. — Tam... w dzbanie! Wstaję i przynoszę mu gliniany dzban. Pije prosto z naczynia, co chwila zwijając się w nowym ataku kaszlu. W końcu uspokaja się i znienacka ciska dzbanem gdzieś w odległy kąt siedziby w ciemność. Słyszę, że naczynie rozbija się na gliniane skorupy.
— Bodajbyś zdechł! Bodaj cię zaraza zadusiła! — wrzeszczy Bondswif zagadkowo, najwyraźniej nie do mnie, tylko gdzieś tam w mrok. Wstaje, ciągle trzymając się za gardło, i odchodzi w kąt, potykając się o sprzęty oraz zanosząc świszczącym kaszlem. Słyszę, jak zamyka ciężkie, drewniane drzwi z metalowymi okuciami i blokuje je masywną, nakładaną na haki zaworą.
Wraca, pokasłując jeszcze od czasu do czasu, wreszcie siada, popija z rogu i dyszy ciężko. Milczę, choć ciekawi mnie, kogo ma zadusić zaraza, i kusi, żeby go poinformować, że nie należy trzymać twarzy w ognisku. Czekam.
— Dziwne... — zipie Bondswif. — Idziesz z bardzo dalekich stron. Jesteś tak dziwny i obcy, że może rzeczywiście uroczysko cię posłucha. Jesteś i stary, i młody. Żywy i martwy. Zdrowy i chory. Ale najdziwniejsze, że wcale nie chcesz być Czyniącym. Przychodzisz tu i dajesz mi dwa gwichty za pieśni bogów, choć wcale w to nie wierzysz. Uważasz się za mądrego, lecz kupujesz coś, czego wcale nie chcesz. Jeszcze nie widziałem kogoś takiego. Rozkładam bezradnie ręce.
— Przeznaczenie — wzdycham. Bondswif kręci głową.
— Ty nie masz losu — mówi. Nieruchomieję i patrzę na niego. Wcale mi się to nie podoba. — Albo wkrótce zginiesz, albo...
— Albo?
— Albo sam jesteś losem — odpowiada zafrasowany. — Ja jednak sądzę, że zabije cię uroczysko. Dlatego powiem tak: jeśli chcesz odejść swoją drogą, zabierz jednego gwichta i odejdź. A potem trzymaj się z dala od bogów, uroczysk, Czyniących i takich rzeczy.
Wzdycham znowu.
— Chętnie bym tak zrobił. Ale idą czasy, kiedy to Pieśniarze będą mieli może najwięcej do powiedzenia. Może być tak, że to oni będą rządzić ludźmi. Wolałbym, żeby wszystko zależało od rozsądku mężów i żelaza, jak zawsze. Wtedy bym odszedł. Lecz idą złe czasy. Muszę poznać pieśni, żeby je powstrzymać.
— Ale z tego powodu masz cechy, które natychmiast cię zabiją, kiedy sięgniesz po pieśni. Jesteś gwałtowny. Rządzą tobą gniew i niecierpliwość.
Odchodzi w głąb izby, szurga tam przedmiotami, w końcu wraca z rzemieniem i starą zardzewiałą podkową. Patrzę, jak oplata ją pośrodku i wiąże węzeł, przynosi sobie drabinę i wiąże podkowę do żerdzi wysoko u powały. Przynosi jeszcze skórę i rzuca na gliniane klepisko.
— Siadaj tu, na skórze! — rozkazuje. Siadam. Podkowa dynda mi przed twarzą. Bondswif wyjmuje maleńki kościany flakonik, jak na perfumy, i wyciąga ze środka sztyfcik, którym lekko dotyka podkowy.
— Musisz pojąć. Musisz okiełznać swój gniew. Siedź tu i patrz na podkowę. Patrz tak długo, aż zdołasz ją poruszyć wzrokiem. Dałem jej kroplę wody z uroczyska. Odrobinę siły pieśni bogów. Jeśli masz w sobie talenty, zdołasz poruszyć podkowę. To wszystko. Siedź, aż zacznie się ruszać tak, jak chcesz. Jeśli się zmęczysz, idź do łaźni spać. Możesz też wziąć sobie miskę kaszy z kociołka i dzbanek piwa. I nie jedz tu robaków, zwłaszcza gdy widzę. Kiedy jednak nastanie noc, zaprzyj drzwi od łaźni i nie wychodź, nawet jeśli usłyszysz coś dziwnego. Nie wychodź też na zewnątrz, bo tam dopadnie cię GlifFnak. W łaźni stoi skopek, który tak mądrze napełniłeś, więc jeśli cię zeprze, skorzystaj z niego. Możesz słyszeć dziwne głosy i widzieć światła pod drzwiami. Możesz też słyszeć krzyki. Nie wychodź, chyba że chcesz umrzeć. A teraz siadaj i ucz się. Odtąd nie zawracaj mi głowy, chyba że sprawisz, iż podkowa zacznie się ruszać.
Kolejne dni są chyba najnudniejsze w moim życiu. Siedzę i patrzę na podkowę.
Kiedy wstaję, maga najczęściej nie ma. Opodal paleniska znajduję zazwyczaj jakieś uprzejmie pozostawione dla mnie resztki. Zazwyczaj kawałek wędzonego sera i podeschnięte placki chleba lub miskę z odrobiną wodnistej kaszy, trochę skwaśniałego mleka w dzbanie. To bardzo miłe.
Poza tym siedzę godzinami, usiłując poruszyć wzrokiem zardzewiałą podkowę. Czasami wydaje się, że zaczyna się kołysać, ale to pozór. Poruszają nią leciutkie prądy powietrza albo wzrok płata mi figle. W każdym razie nie przydarza się nic nadprzyrodzonego.
Bondswif się myli. Nie jestem niecierpliwy. Mam w sobie cierpliwość nieskończoną. Cierpliwość snajpera, cierpliwość zwiadowcy, cierpliwość kamienia.
Cierpliwość drzewa.
Potrafię dniami i nocami leżeć w zasadzce pod kłębami zielska i udawać kępę krzaków. Mogę ignorować nudę, chłód i kąsające mnie owady. Mogę siedzieć i godzinami próbować poruszyć siłą woli podkowę, aż do bólu w potylicy i oczodołach.
Nie chodzi o niecierpliwość ani gniew. Chodzi o to, że nie jestem w stanie zaakceptować przenikającej wszystko mistycznej siły, która ma poruszyć podkowę zgodnie z moją wolą, tylko dlatego, że ja tak chcę. To sprzeczne z całym moim doświadczeniem, groteskowe i niedorzeczne.
Siedzę jednak uparcie, a podkowa pozostaje półkilogramowym kawałem kutego żelaza wiszącym na rzemieniu. Masa, ciążenie, tarcie i oddziaływania między-atomowe pozostają na swoim miejscu. Mój wzrok nie jest fizyczną siłą zdolną zmienić te parametry. W ogóle nie jest żadną siłą. Jest jedynie zdolnością do rejestracji fali świetlnej. Zjawiskiem biernym. Działaniem do wewnątrz, a nie na zewnątrz.
A jednak siedzę i patrzę na podkowę. Jestem uparty. Moja niewiara nie ma tu nic do rzeczy. Gdzieś, kilkanaście kilometrów dalej jest człowiek, który najwyraźniej potrafi oddziaływać wolą na materię. Ekstremalnie niebezpieczny człowiek. Żeby go zneutralizować, muszę zrozumieć jego możliwości. Zrobił ze mnie drzewo.
W ciągu paru sekund zmienił moje ciało w zupełnie inną tkankę o zupełnie odmiennych właściwościach. A potem nastąpiło coś innego i cały proces został odwrócony. Człowiek, drzewo, człowiek...
Mój Boże, człowiek... Zabiłem Duvala. Był drzewem jak ja, a ja go zabiłem. Prosił mnie o to.
Zaciskam powieki i czekam, aż koszmar w mojej duszy płonący nagle jak raca wygaśnie. Aż wypali się do końca. Staram się myśleć o czym innym.
Tam, w dolinie, w Muzycznym Piekle mogłem ulegać halucynacjom albo iluzjom. Jednak czuję, że ten sposób rozumowania wiedzie donikąd.
Tkanka ludzkiego ciała i tkanka drzewa to zupełnie różne materie. Inne komórki, inne białka, inne cukry, inna struktura i budowa. Tymczasem możliwa była przemiana podwójna. Tam i nazad.
Nie zostałem nieodwracalnie spetryfikowany.
A to znaczy, że zdarzyło się coś na innym poziomie niż atomy, związki chemiczne, wiązania, biosynteza i fizyka. Zmiana zaszła na poziomie, na którym to wszystko jest kwestią drugorzędną. Gdzieś głębiej. Na takim, na którym twór będący biologicznym synem Anity Ostrowskiej i Aaki Drakkainena może być równie dobrze zbudowany z kości, mięśni i krwi, jak z celulozy, miazgi i łyka. Jest to równie nieistotne jak fakt, czy mam na sobie piżamę, czy piankę do nurkowania.
Jest to poziom istnienia materii i energii, z którym większość miejscowych nie radzi sobie za dobrze, natomiast przybysz z drugiego końca wszechświata natychmiast stał się wirtuozem, mimo że jego wiedza o tym świecie ograniczała się do języka, paru niechlujnych teorii i garści opracowań naukowych. Zatem nie chodzi omistykę, której źródło jest gdzieś na miejscu. Nie trzeba urodzić się tutejszym szamanem. To nie jest kwestia znajomości lokalnej fizyki.
Siedzę i jestem cierpliwy.
Podkowa jednak nie chce się poruszyć.
Nie pomaga koncentracja, wizualizacja, zaciskanie szczęk ani wytrzeszczanie oczu. Podkowa to kawał żelaza.
Wisi na rzemieniu i nie ma zamiaru drgnąć.
W głębi izby, w kamiennej ścianie, która jest chyba po prostu litą skałą, znajdują się ciężkie, drewniane drzwi. Są zawsze zamknięte. Zastawione tramem wiszącym na potężnych hakach.
Bondswif nie pozwala mi do nich nawet podchodzić. Nie odpowiada na pytania.
„To nie dla ciebie — mówi. — Zabije cię natychmiast".
Czasem jednak zabiera lampę, podciąga łańcuch iunosi jeden koniec belki, a potem wślizguje się w ciemny korytarz, z którego wieje wilgotnym, jaskiniowym zimnem.
Znika tak na długie godziny.
Po powrocie nie odzywa się ani słowem. Siedzi, patrzy w ogień z rogiem w dłoni i ponuro dolewa sobie piwa z dzbana.
Ja patrzę na podkowę.
Czasem wychodzę na zewnątrz. Rozprostować nogi, przejść się po świeżym powietrzu, zobaczyć cokolwiek, co nie jest kawałem żelaza dyndającym na pasku wyprawionej skóry.
Śnieg pada i topnieje, powietrze jest ostre i zimne, jak potłuczone szkło. Pachnie nadchodzącą zimą.
Gliffnak węszy w moją stronę, czasem powarkuje, ale na ogół wodzi za mną tymi dziwnymi ślepiami, w których drzemie niepokojąca iskra rozumu.
Ignoruję go.
Czasem zaczyna krzyczeć i walić w drzwi, potem awanturuje się gdzieś przy słupach. Bondswif zakłada wówczas swoją szubę, cudaczny hełm, bierze kostur i wychodzi. Zabrania mi się wtedy pokazywać. Zostaję sam.
Siedzę i patrzę na podkowę.
Często przynosi później kosze, w których znajdują się połcie dziczyzny, pomarszczone suche kiełbasy, jaja i kołacze. Targa beczułki piwa i mąki. Zaczynam rozumieć, skąd biorą się dobra w wyładowanej po brzegi spiżarni, mieszczącej się w zaadaptowanej jaskini. Bondswif Oba Niedźwiedzie świadczy usługi dla ludności. Pewnie uzdrawia i udziela porad.
Codziennie pyta, czy już się czegoś nauczyłem, albo czy chcę odejść. Nadal chce mi zwrócić jednego gwichta. Sprawia wrażenie, że moja wytrwałość zaczyna go irytować.
„Patrząc na podkowę". Psychologiczny obraz o ludzkiej wytrwałości i sensie istnienia. Trudne pytania, na które widz nie dostaje łatwej odpowiedzi. Dla prawdziwych koneserów, którzy szukają czegoś więcej niż bezmyślna jatka i hektolitry krwi. Historia na miarę dwudziestowiecznych mistrzów dwuwymiarowego kina psychologicznego. Złoty Świstak na festiwalu w Ułan Bator.
Czym różnię się od van Dykena i innych? Nie jestem naukowcem. Brakuje mi analitycznego podejścia do świata. Skłonności do szukania uproszczonych, modelowych wyjaśnień. W pewnym sensie nieodróżniania modelu od rzeczywistości. Upodobania do budowania teorii. Szufladkowania. Utrzymywania umysłu w świecie abstrakcji. Przez całe życie napędza mnie adrenalina. Przeżywanie, a nie analizowanie. Jestem przywiązany do dosłowności. Wydarzeń, ludzi i miejsc. Tym żyję. Mój stosunek do świata jest w gruncie rzeczy kontemplacyjny. Jestem prostym człowiekiem. Dysponuję też inną wiedzą. Mniej bogatą, mniej uporządkowaną i pewnie w ogóle mniejszą. Tyle, że to, co robi mój przyjaciel czarodziej z Amsterdamu, nie wydaje się rozumne. Chyba że stoi za tym właśnie jakaś teoria, na którą jestem za głupi. Wysublimowany, filozoficzny punkt widzenia, o którym godzinami można opowiadać żargonem pełnym „symulakr", „derywatów", „modalności" i „desygnatów pojęciowych", a który sprowadza się w praktyce do prymitywnego poniewierania ludźmi, tyranii i kompleksu władzy. Czasy, w których wiedza była funkcją mądrości, dawno minęły. Teraz to jest labirynt sprzecznych poglądów obracających się na wysokim poziomie abstrakcji, w którym „model modelu" to przedszkole. Czy to jest mechanizm niezbędny do tego, żeby zostać magiem?
Patrzę na podkowę.
Nocami rzeczywiście słyszę dziwne dźwięki. Jakieś zawodzenia dobiegające jak spod ziemi. Szepty, klątwy, złorzeczenia i szlochy. Czasem krzyki.
Nie przejmuję się tym. Zamykam się w swojej łaźni, zabierając kaganek, trochę drewna na opał i dzban z piwem.
Podejrzewam, że to Bondswif hałasuje w pijackim widzie lub ogląda magiczny odpowiednik telewizji. Niektóre dni zaczyna od wysączenia dzbana na śniadanie, a potem doprawia się na zmianę miodem i piwem, więc po południu kiwa się tylko przy palenisku z obwisłą wargą i byczymi oczami, nie mogąc ustać na nogach.
Ja tymczasem ćwiczę telekinezę, pozostając na lekcji pierwszej: „poruszanie przedmiotów w weekend" i zaczynam się martwić stanem swojego umysłu. Zaczynam bowiem śnić o podkowie.
Śnię o tym, że zaczyna się poruszać, lecz te sny nie przynoszą odpowiedzi na pytanie „jak". W efekcie nie przynoszą też ukojenia.
Kolejnego dnia trafiam na awanturę.
Ludzie przychodzą, kiedy jestem na zewnątrz. Nie widzą mnie, a Bondswif nie ma czasu zaganiać mnie do chaty.
Czterech mężczyzn nienależących do narodu Ludzi Węży. Są uzbrojeni i wściekli, ale tak, powiedziałbym, cywilnie. To nie jest wyprawa wojenna. Zostają grzecznie na kempingowym placyku przed palisadą menhirów, lecz chodzą nerwowo tam i nazad, ignorując Gliffnaka odstawiającego przy słupach cały program „rozjuszony małpolud".
Bondswif Oba Niedźwiedzie wychodzi im na spotkanie w swoim rynsztunku, hełmie i z kosturem w ręku, jednak rozmowa przebiega inaczej niż zwykle. Jeden z mężczyzn stoi tuż przy menhirach, z kciukami wetkniętymi za pas, czerwony na twarzy od wstrzymywanej wściekłości.
Zabiera z ręki jednego z towarzyszy jakiś totem: plątaninę sznurków, kości i piór, po czym z rozmachem ciska go Bondswifowi pod nogi. Mówi szybko, połykając głoski, więc rozumiem piąte przez dziesiąte.
Dociera do mnie „trzy czarne jałówki". A potem „zabili mi syna".
— Ofiara z jałówek ochroniła twoje kobiety, głupcze! — cedzi Bondswif z pełną godnością pijaka, dumnego z faktu, że może się nie zataczać, jeśli tylko zechce. — Chciałeś chronić synów, to trzeba było ofiarować byka.
— Mam dziesięć byków! — woła rozjuszony mężczyzna. — A gdyby było trzeba, zdobyłbym i sto, gdybyś to powiedział! Mówiłeś „jałówki"!
Dalszych kwestii nie rozumiem, ale to przypuszczalnie przekleństwa.
Awantura trwa jeszcze jakiś czas, aż przywódca nagle wysikuje się na najbliższy menhir, spluwa na ziemię i wszyscy odchodzą.
Po kilku krokach jeden z nich odwraca się, podbiega truchtem trzy kroki i robi zamach ramieniem.
Oszczep wzbija się po pięknej paraboli, Bondswif nieruchomieje, patrząc z otwartymi oczami, a ostrze przebija bok Gliffnaka.
Trwa to sekundę.
Rozlega się przeraźliwy skowyt, stwór zwija się gwałtownie, szarpiąc drzewce, lecz oszczep przebija go na wylot. Yeti sięga za plecy, łamie drzewce tuż poniżej ostrza, wyciąga je z rany. Odpełza pod ścianę skalną, gdzie okłada ranę garściami śniegu. Patrzę, jak ciemna krew wsiąka w prowizoryczny kompres, ale jest jej mniej niż można by się spodziewać. Chyba nie jest z nim tak źle. Grot przebił głównie skórę i chyba prześlizgnął się po żebrach. Yeti krwawi, jednak nie kaszle różową pianą, nie dusi się, nie ma objawów odmy płucnej.
Bondswif nadal stoi zupełnie nieruchomo, wreszcie okręca się na pięcie i wraca do chaty.
— Dlaczego nie odepchnąłeś oszczepu? — pytam. Bondswif siedzi na swoim miejscu przy palenisku i patrzy ponuro w skłębiony fetysz, który ciśnięto mu pod nogi.
— Zamilcz — cedzi z ledwo hamowaną wściekłością. — Kim jesteś, żeby mnie pouczać?
A potem nagle odwraca się w stronę wiecznie zamkniętych drzwi.
— Nie! — krzyczy z uporem. — Milcz! Milcz i zdechnij wreszcie!
Na stole pod ścianą leży pieczona sarnia giez. Jest zimna i ponadkrawana. Nie pytając o pozwolenie, odłamuję kawałek z samego końca, piszczel ze sporym kawałkiem mięsa, zabieram jeszcze dzban, który napełniam z ustawionej na krzyżakach beczułki, i bez słowa wracam do swojej podkowy.
Patrzę na podkowę. Ogryzam mięso, popijam piwem i siedzę na szorstkiej skórze, patrząc na podkowę.
Podkowę, która nagle zaczyna się poruszać.
Najpierw kiwa się na boki lekko, a potem coraz silniej. Zastygam z zębami wbitymi w mięso, z dzbanem w drugim ręku, a podkowa dynda coraz mocniej. Chcę zawołać Bondswifa, ale nie mogę wydobyć głosu. Boję się, że zjawisko nagle ustanie.
Tym bardziej, że nic nie czuję. Nie wysilam się, nie jestem skoncentrowany, nie popycham jej wzrokiem. Po prostu patrzę, a podkowa kołysze się na rzemieniu.
Ostrożnie myślę, żeby zmienić jej kierunek, i widzę, jak kawał żelaza lekko zwalnia, a potem wahadłowy ruch dostaje fluktuacji, podkowa zaczyna majtać się po elipsie, następnie po okręgu, a później zaczyna kiwać się w moją stronę. Ruch pogłębia się, muszę odchylić głowę, wreszcie się odsunąć, żeby nie dostać w twarz.
Spoglądam w bok i widzę, że Bondswif Oba Niedźwiedzie wygląda jak słup soli. Nie jest zdziwiony ani poruszony moim talentem. Bondswif Oba Niedźwiedzie jest przerażony. Ma pobladłą, spopielała twarz, półotwarte usta i wybałuszone oczy. Kręci lekko głową, jakby czemuś zaprzeczał, po czym zaczyna się cofać.
Znowu zmieniam kierunek kiwania się podkowy, bo ruch w przód i tył jest zbyt uciążliwy. Zaraz ciężkie żelazo trafi mnie w czoło.
Pieśniarz stoi osłupiały przez jakiś czas, siada niepewnie, chwyta kurczowo swój róg i dzbanek. Okucie rogu bębni o wylew dzbana, potem o zęby mojego mistrza.
— Poruszyłem podkowę — powiadam niezbyt odkrywczo. — Co teraz?
Przychodzi mi do głowy, że teraz każe rozbujać kowadło.
Otwiera usta, zamyka oczy i potrząsa przecząco głową. Mamroce coś w rodzaju „Nie... Nie, odejdź!" i obejmuje róg troskliwie obiema dłońmi.
W chacie nagle robi się zimno. Spoglądam odruchowo w stronę drzwi, potem na wrota prowadzące do jaskini, ale są zamknięte.
Ptaki zaczynają krzyczeć, słyszę klekocące i dzwoniące wokół fetysze. Coś się przewraca. Po chwili słyszę szczęk i widzę, że róg toczy się po ziemi.
Czarownik siedzi prosto i dziwnie sztywno, zupełnie jakby coś go unieruchomiło i przycisnęło mu ręce do boku.
— Nie... Nie... Nie pozwól mu... — dociera do mnie. Zatrzymuję podkowę dłonią i patrzę na niego, bo wtem przychodzi mi do głowy, że to, co czai się za drzwiami do jaskini, to van Dyken.
Unoszę się ostrożnie, myśląc o pozostawionym w łaźni mieczu. Na szczęście wciąż mam przy sobie nóż. Podważam tsubę kciukiem, zatrzask puszcza z cichutkim kliknięciem. Jeśli to rzeczywiście van Dyken, nie pozwolę mu nawet otworzyć ust. Kiedyś mogłem celnie i szybko rzucić nożem na ponad pięć metrów. Trwa to znacznie krócej niż wypowiedzenie słowa „abrakadabra".
Nasłuchuję, ale docierają do mnie tylko szelesty i potrzaskiwania przewracających się drobnych przedmiotów, które nagle jakby ożyły.
— Czy tu jest Czyniący o rybich oczach zwany Aaken?
Lecz Oba Niedźwiedzie jest zbyt przerażony. Dygoce i sprawia wrażenie, że nie ma pojęcia, o co mi chodzi.
— Nie... żaden Aaken. O jakich oczach...? Nie... Nie znowu, błagam...!
Po niskim stole przed nim z turkotem toczy się niewielkie szydło do skór. Stalowa igła, umieszczona w drewnianym uchwycie. Bondswif ma na twarzy wyraz straszliwego wysiłku, czerwienieje, żyły wychodzą mu na skronie, wygląda, jakby usiłował unieść stołek, na którym siedzi. Jednak ten wysiłek bierze się stąd, że mag z całych sił próbuje nie podnieść szydła. Bezskutecznie. Dygocąca dłoń wyciąga się jakby wbrew niemu, palce zaciskają się na drewnianej rękojeści.
Z ust Czyniącego wydobywa się skowyt, rzuca głową na boki, jego rozpaczliwe „Nie!", „Nie!", „Nie!" zaczyna przypominać szczekanie. Walcząc z samym sobą, z oczami wychodzącymi z orbit i żyłami na czole, Bondswif wyciąga drugą dłoń i powoli wbija w nią szydło.
Wrzask niemal podnosi dach chaty. Wrzask straszny, rozpaczliwy, z otwartego gardła. Trwa to długo, aż skóra na wierzchu dłoni wiedzącego wybrzusza się, po czym wypuszcza nagle koniec ostrza i strumyczek krwi.
— Dobrze! Dobrze! Powiem mu! — krzyczy rozpaczliwie do sufitu i ścian, a łzy bólu toczą mu się po policzkach.
Wszystko ustaje. Oba Niedźwiedzie wyrywa szydło z dłoni, otula ją rozpaczliwie i piastuje przy piersi.
— Jutro... — jęczy. — Jutro pójdziesz na uroczysko! Jutro... Teraz mnie zostaw!
— To nie ja zrobiłem — zauważam nieśmiało.
— Pewno, że nie ty, głupcze, tylko Bondswif! Odchodzę do łaźni, pełen obaw i przekonany, że dzielę dach z wariatem.
Do uroczyska docieramy świtem, w mroźny, mglisty poranek. Po milczącym, ponurym śniadaniu. Bondswif jest przestraszony i wściekły, owinięta gałganem dłoń wyraźnie mu doskwiera. Sam spałem nie najlepiej i nie mam apetytu. W żołądku czuję przykry, mdlący skurcz. Z niesmakiem uświadamiam sobie, że to strach. Uroczysko to próba ognia. Jest jak lot testowy. Jak rosyjska ruletka.
Wędrówka zabiera nam ponad godzinę. Idziemy po górskich bezdrożach, aż w miejscu takim samym jak inne mój przewodnik zatrzymuje się nagle i wskazuje przed siebie obandażowaną dłonią.
— Tam w dole, za tamtymi skałami. Tam jest mała, okrągła kotlinka. Wejdź i usiądź pośrodku. To wystarczy. Jeśli przeżyjesz, wróć do domu. Możesz też zmądrzeć i odejść stąd. I tak byłoby najlepiej.
Odwraca się i prawie że ucieka.
Wciągam do płuc mroźne powietrze. Spoglądam na ciągnące się wokół łańcuchy górskie, jak skamieniałe w marszu szare mastodonty. Patrzę na postrzępione chmury kłębiące się wzdłuż szczytów, siadam jeszcze na kamieniu i zapalam fajkę.
Powoli uspokajam oddech i bicie serca. Czekam, aż maleńka figurka brnącego do domu Pieśniarza zniknie za załomem skały i naprawdę zostanę sam.
A potem wstaję, wystukuję fajkę o kamień i chowam ją, żeby się przeżegnać.
Schodzę na dół, prosto w serce uroczyska, w krąg skał niczym rozwarta szczęka rekina. Schodzę i usiłuję aktywować tryb bojowy.
Cyfral pojawiła się, kiedy schodził jeszcze po zboczu. Bez słowa, z zaciętą twarzyczką unosiła się tuż obok jego głowy. Mimo wszystko poczuł się raźniej.
— Nie ma wyjścia? — zapytała.
— Inaczej i tak nie mamy szans — odparł.
— Umrzemy.
— Niekoniecznie — wycedził przez zęby. — Nie damy się tak łatwo. Zresztą... chcesz żyć wiecznie?
Schodzili po zboczu, ramię w ramię. Człowiek i wróżka.
Wysoko, na pochmurne niebo wypłynął pisk polującego drapieżnego ptaka, który krążył nad górami jak samolot obserwacyjny. Nad uroczyskiem skręcił nagle, uderzając gwałtownie skrzydłami, i poleciał gdzie indziej.
— Zwierzęta też tam nie wchodzą — zauważył ponuro Drakkainen. — Spójrz na tropy.
Drobne pieczątki śladów były dobrze widoczne na śniegu. Przeplatały się zygzakami, ale żadne stworzenie nie przekroczyło zębatego kręgu skał.
Złapał się na tym, że oddycha gwałtownie, wciągając powietrze przez nos i wypuszczając ustami. Ibuki. Jeszcze trochę i zemdleje z hiperwentylacji.
Uspokoił oddech.
— Co tam — powiedział. — Skok na bungee jest gorszy. Wszedł między skały. Stawiając stopy ostrożnie, czujnie, jak na polu minowym.
I nic się nie stało.
W śniegu pośrodku polanki rosło pokręcone dziwacznie drzewko. I tylko tyle. Miało węźlaste konary porośnięte cierniami długimi na dłoń, raczej niestosownymi u iglastego krzaczka przypominającego kosówkę. Samo drzewko też było z pięć razy za duże.
Drakkainen stał przez chwilę, napięty jak sprężyna, gotów wyskoczyć na zewnątrz, gdyby coś się zaczęło dziać, tymczasem nie działo się nic.
Po jakimś czasie zmusił zesztywniałe mięśnie do pracy i przeszedł się ostrożnie w kółko.
— Widzisz coś? — zapytał.
— Ty nie? — Cyfral miała dziwny, rozmarzony głos. — To jest piękne...
Spojrzał na nią. Wróżka tańczyła w powietrzu, ciągnąc za sobą smugę iskier, mieniących się niczym diamentowy pył.
— Co się dzieje? — zapytał.
Nadal nic się nie wydarzało. Ukląkł i ostrożnie dotknął dłonią ziemi. Rozgarnął warstwę śniegu i natrafił na pokłady zmrożonych otoczaków pokrytych kleksami porostów.
Nic specjalnego.
— Nie widzisz? — spytała Cyfral rozwlekle naćpanym głosem.
— Nie widzę.
— To jest w drzewie. Podejdź do drzewa.
Podszedł i ostrożnie dotknął pnia.
— Tak... — powiedziała Cyfral. Właśnie tak...
I wybuchła jak fajerwerk.
A wtedy świat pękł niczym lustro na miliony wirujących odłamków, za którymi była ciemność.
Eksplodował miriadami tęczowych iskier.
Zmienił się w mieniącą się chmurę, a potem nagle z trzaskiem złożył z powrotem.
Drakkainen stał pośrodku polanki, napięty i przyczajony, ale najwyraźniej żył.
— Uważaj... — powiedziała mu Cyfral wprost do ucha. — Teraz nie myśl o niczym. O niczym konkretnym.
— Gdzie jesteś? — zapytał drżącym głosem.
— Tam, gdzie zawsze — odparła. — W tobie. Spójrz wokół siebie. Zacząłeś widzieć? Nie myśl... Nie pragnij... Tylko patrz...
Jego dłonie, rękawy kaftana i wszystko wokół mieniło się mikroskopijnymi iskrami jak posypane diamentową mąką. Poruszył dłonią, zostawiając delikatną smugę migocącą barwami tęczy.
— Coś się dzieje z moimi oczami — powiedział Vuko.
— Tak... — potwierdziła. — Otworzyły się. Poświata otaczała jego ciało, układała się kręgiem pod stopami i pokrywała wznoszące się wokół skały na podobieństwo migotliwego mchu. Przenikała też powietrze jak mroźna mgła w środku lapońskiej zimy. Jak zasłona z mikroskopijnych, błyszczących igiełek lodu, wznosząca się słupem w niebo.
— Nie ruszaj się — wyszeptała Cyfral. — Nie myśl. Nie pragnij. Tylko patrz...
Więc patrzył. Otaczająca go mieniąca się chmura miała w sobie coś hipnotycznego, niczym obrazy kalejdoskopu, taniec mroczków na wewnętrznej stronie zmęczonych powiek.
— Jeszcze chwila... — tchnęła mu namiętnie prosto w ucho Cyfral. — Wszystko jest dobrze. Jeszcze czekaj... Nie myśl... Patrz...
Więc czekał. I patrzył.
— Nie bój się.
Nie odpowiedział.
— Teraz — zaszemrała — będę musiała cię na chwilę zemdleć.
— Co...
— Cśśś... Tak trzeba. Nie bój się. Zaraz wrócisz.
— Co się dzieje?! — Nie mógł się poruszyć. Stał w przypadkowej pozycji, skamieniały, jakby znów stał się drzewem.
— Cicho... Zaufaj mi...
Chciał zaprotestować, ale zgasł jak świeca.
Mrok.
Złamany słabym, migotliwym światłem kaganków. Siedzi ze splecionymi nogami, nagi, na okrągłym dysku i nie może się poruszyć. Dysk jest gładki jak obsydian, jak czarne zwierciadło i obraca się powoli. Wokół w ciemnościach wznoszą się skalne ściany pieczary.
Widzi własne dłonie oparte o chude kolana wnętrzem do góry.
Przed nim przesuwają się skalne ściany, smagane tylko słabym blaskiem płomyków.
Otwiera usta, choć wcale nie ma takiego zamiaru.
— Tak... — Słyszy obcy, skrzypiący głos, który odbija się echem od sklepienia. — Teraz... Dokonało się.
Mrok.
A w mroku na szczycie góry płonie drzewo. Ogromnym, huczącym płomieniem, który rzuca blask na całą okolicę. Płoną pień, konary i gałęzie. Gwałtownie i strasznie jak oblane napalmem.
I rusza się. Gałęzie ruszają się wśród morza ognia sennym, rozpaczliwym ruchem. A pomiędzy nimi widać głowę o szeroko rozwartych ustach.
Drzewo krzyczy. Straszliwy wrzask niesie się echem po górach.
— Tak... — mówi mężczyzna w kapturze. — Spalić je wszystkie...
Na szczycie wykwitają kolejne plamy pomarańczowego ognia. Krzyk zamienia się w chór.
Mrok.
A w mroku obracają się koła, kosy i wahadła. Zamek zwany Cierń wiruje na tle purpurowego nieba niby upiorne astrolabium. Ostrza i obręcze z hukiem tną powietrze, z głuchym łoskotem obracają się tryby. Stalowe elementy zderzają się ze sobą, wpadają na siebie, trafiając we właściwe miejsca, i z wirującego kłębowiska wyrasta stalowa wieża, wynosząc ku chmurom szczupłą sylwetkę. Chmury się rozstępują.
Mężczyzna na wieży unosi w dłoni podwójny topór ze styliskiem oplecionym przez cielska węży. Tańczące węże rozwierają paszcze na ostrzach, po jednej na każde ostrze.
— Pamiętajcie! — Głos mężczyzny jest grzmotem, który kładzie się na górach. — Życie i śmierć to jedno! Na świecie są tylko Węże i padlina! Wy jesteście Węże! Świat jest wasz! Leży tam za górami! Weźcie go sobie! Jest tylko jedno prawo! Róbcie, co chcecie, a jeśli ktoś stanie wam na drodze, zmiażdżcie go! Zabijcie wszystkich, a resztę niech zetnie mróz!
Mrok.
A w mroku zalegającym w górskiej dolinie grają bębny. Głucho, rytmicznie, w powolnym, szarpiącym nerwy tempie. Słychać chrzęst żelaza i szuranie tysięcy par ciężkich butów. Z dolin otoczonych absurdalnymi szczytami nazwanymi Skamieniałe Cuda wychodzi armia. Armia Węży. Wijąca się jak wąż, najeżona tysiącem lśniących żądeł. Na czele toczy się ogromny, kolczasty wóz, istna twierdza na kołach, pomalowany w naiwne wizerunki wijących się węży połykających słońce i oba księżyce. Wygląda niczym upiorny wóz cyrkowy.
Mrok.
A w smolistym mroku sztormowej nocy, w ryku wiatru, przetaczają się fale jak ruchome góry. W dolinie między falami pojawia się i znika dziób czarnego okrętu ze stewą zdobioną głową wilka. Wilka, liny, burty i deski pokładu pokrywa lód, lśniący martwo w mroku. Fale łamią się w topieli pian, walą na pokład, lecz dziób uparcie tnie białą, skłębioną wodę i kontynuuje upartą wędrówkę na grzbiet kolejnej wodnej góry. Ryczy wiatr, wanty dymią lodowym pyłem, a okręt nadal płynie uparcie przed siebie. Na północ.
Pokład jest pusty.
Tak samo, jak miejsce sternika.
Mrok.
A z mroku wyłania się plątanina korzeni jak oszalałe drzewo, które wspięło się ponad całą puszczę. Skamieniałe drzewo, zwieńczone koroną spiczastych baszt, donżonów, blanków i balkonów. Twierdza bodzie niebo tysiącem wież, ale wydaje się ciemna i pusta. Porzucona.
To jednak tylko pozór, bo w górującej nad krainą twierdzy ktoś śpi.
Wokół, w osadach i wioskach zagubionych w puszczy, nagle w mroku zapalają się światła. W oknach zaczynają migotać światła. Słychać krzyki, szczekanie i wycie psów, tupot wielu nóg. Biegający panicznie po nocy ludzie zamykają okiennice, słychać, że przesuwają meble, że barykadują drzwi i wrota. Z łoskotem zamykają się drewniane pokrywy i zgrzytają zasuwy.
Bo w górującym nad okolicą zamku ktoś śpi.
Zawsze śpi.
I właśnie śni koszmar.
Mrok.
A w mroku na balkonie wieży stoi siwy mężczyzna otulony łopocącym płaszczem. Pod nim rozciąga się kamienne miasto otoczone murami, dalej widać zaśnieżoną połać, na której odcinają się drzewa, krzewy i kwiaty. Liście dzwonią o siebie w podmuchach wiatru jak kryształowe dzwoneczki. Liście, kwiaty i gałęzie z błękitnego lodu, który lśni niczym klinga. A jeszcze dalej, za portem, słychać gniewny ryk zimowego morza.
Fale wybuchają pianą, rozbryzgując się o skały, a potem rozlewają się z sykiem na brzegu i zamarzają w tafle szkła.
— Więc to koniec — mówi mężczyzna. — Dobrze. Przecież tu czekam. Znajdziesz mnie.
Znajdziesz.
Mnie łatwo znaleźć.
Mrok.
Duszny, granatowy mrok pustyni. Tysiące pochodni łopocą w gorącym wietrze, huczy ogromny stos, na który ludzie w skórzanych półpancerzach i podartych tunikach rzucają ciała.
Kobieta okryta od stóp do głów czerwonym płaszczem, z twarzą ukrytą w kapturze przechodzi pomiędzy dwoma dywanami z ludzi. Ludzi klęczących z czołami wpartymi w piach. Łopocą proporce i płomienie pochodni. Czerwona, luźna szata także lśni i łopoce w gorącym wietrze.
Jak płomień.
Ogień Pustyni.
Blask migoce na glinianych ścianach domów, rozrzuconych i spiętrzonych bezładnie jak stosy porzuconych pudełek. Ściany zbryzgane są świeżą krwią.
— Tak wielu... — Słychać szept zza lustrzanej maski. Idąca obok kobiety postać musi zadrzeć głowę, żeby spojrzeć jej w twarz, ale dostrzega tylko mrok w otworze kaptura. — Ilu jeszcze?
— Ilu będzie trzeba. — Głos z wnętrza kaptura jest jak wiatr wiejący z serca pustyni. — Aż zrozumieją. Aż Matka będzie syta. Aż poczują łagodność jedności! Aż zostanie wyrównana wszelka niesprawiedliwość. Aż wszystko stanie się jednym!
Ostatnie słowo jest niczym strzał z bicza.
Postać idąca obok kobiety nagle zmienia się w luźną, pustą szatę, która opada swobodnie na ziemię. Z brzękiem spada lśniąca rtęciowa maska i toczy się po kamieniach.
Z rękawów szaty wysypuje się tylko drobny, rudy pył, który ulatuje z wiatrem.
Leżał z twarzą wtuloną w śnieg i kamienne otoczaki.
Wyprostował ramiona i uniósł się.
Wypluł kamyk i trochę śniegu.
Pod nim widać było odciśniętą sylwetkę człowieka. Spojrzał na stempel własnej twarzy, który wyglądał jak pośmiertna maska. Biała maska z czerwonymi oczami. Spadły dwie krople, a potem kolejne, wytapiając w śniegu zabarwione czerwienią kratery. Przesunął dłonią po twarzy i spojrzał na palce.
— Jebem ti duszu... — jęknął. — Krwawię z oczu.
— Tak — powiedziała Cyfral, siedząc w powietrzu na wprost jego twarzy. — Ale to zaraz przejdzie.
— Przejdzie...
— Tak. Wszystko już ustawiłam.
— Miałem jakieś wizje...
— Efekt uboczny — uspokoiła go. — Nic takiego.
— Co się stało? Co ustawiłaś?
— Uroczysko — wyjaśniła. — A właściwie ustawiłam twój mózg. Nie bój się, nic nie pozmieniałam. Skonfigurowałam cię.
— Czym ty, perkele, jesteś?
— Jestem jak system operacyjny — wyjaśniła. — Teraz to zrozumiałam.
Drakkainen wstał i wytarł twarz śniegiem.
— To dziwne — powiedział. — Czuję się dobrze. Zupełnie dobrze. Nadspodziewanie dobrze. Chodźmy stąd. Tu już się chyba nic nie wydarzy. Idziemy... systemie operacyjny.
Zatrzymał się nagle i spojrzał na nią.
— Co ty masz na sobie? Pończochy i szpilki?
— Nie podobają ci się?
— Nago wyglądałaś naturalnie. Teraz jak dziwka. Co nie znaczy, że mi się nie podoba.
Znowu się zatrzymał i podszedł do jednej ze skał. W kamień wbito stalowy hak, z którego zwisało zardzewiałe kółko i kawałek łańcucha.
Drakkainen patrzył na to przez chwilę, po czym zacisnął szczęki i odwrócił się. Krople krwi wciąż toczyły mu się po policzkach, zostawiając rdzawe smugi.
— Więc to tak... — mruknął.
Bez słowa minął skały i ruszył powrotną drogą, nie oglądając się za siebie.