Błogosławieni gościnę dający! Gość wszedł;
gdzie ma on zasiąść?
Spieszno bardzo jest temu, kto koło ogniska
ratunku szukać musi.
Słońce ciemnieje, ziemia osuwa się w morze,
spadają z nieba jasne gwiazdy,
szaleją dymy i ogień, co życie ożywiał,
płomieni żar wysoko strzela pod niebo.
To nie było rzetelne, regularne oblężenie. Raczej rodzaj nękającej blokady. To tu, to tam wokół jeziora płonęły ogniska i stały namioty, niewielkie oddziały Ludzi Węży pojawiały się i znikały, po lasach snuły się kraby. Jedni odchodzili, przybywali inni. Chodziło raczej o to, żeby Ludzie Ognia, którzy schronili się za wałami swojej głównej siedziby, nie mogli swobodnie poruszać się po okolicy, wypasać stad ani polować. Kiedy tracili cierpliwość i wytaczali się w znaczniejszej sile za mury swojej sadyby, Węże rozpierzchali się, znikali, wsiąkali w puszczę. Bitwę podejmowano jedynie wtedy, gdy zza bramy Domu Ognia wychodziły grupy mniejsze niż dwudziestu zbrojnych.
Jednocześnie nie atakowano ziemno — drewnianych częstokołów Domu Ognia, nie przypuszczano szturmów. Na co dzień tylko z rzadka ostrzeliwano domostwa, szyjąc z bezpiecznej odległości w niebo, tak by strzały spadały w obrębie palisady. Czasem stojące to tu, to tam arkabalisty pluły w gród głazami bądź okutymi żerdziami. W odpowiedzi trebuszety Ludzi Ognia z łoskotem miotały w stronę obozowisk Węży dzbany smoczej oliwy, na skalistym brzegu jeziora i przed ścianą lasu rozbryzgiwał się płynny płomień, pożar huczał przez jakiś czas, pozostawiając po sobie czarną plamę pogorzeliska. O kilkadziesiąt kroków od wałów twierdzę otaczał cały pierścień takich nieregularnych plam.
Wielkich strat jednak po żadnej ze stron nie było.
Nocami rozlegało się ponure zawodzenie zakutych w członowane blachy krabów albo dzikie rzępolenie muzykantów.
Dopóki w lasach trafiali się jeńcy, przywlekano ich na brzeg jeziora, by nagim podrzynać gardła w blasku wielkich ognisk, a ich sercami karmić święte węże. Po takich przedstawieniach ostrzał potrafił trwać i pół nocy, rozwścieczeni Ludzie Ognia przypuszczali wtedy kilka dzikich szturmów, choć bez większego rezultatu. Węże cofali się zawczasu w puszczę i w górę rzeki, by rano powrócić znowu.
Robili to, czego nauczył ich Wielki Aaken. Siali strach i terror. Oni byli Wężami. Reszta świata karmą dla Węży.
Tamtej nocy jednak wszystko się zmieniło.
Ktoś poszedł po chrust do lasu i nie wrócił.
Czekający w obozowisku usłyszeli tylko przeraźliwy wrzask. Dwoje wojowników siedzących najbliżej dobyło mieczy i pognało w miotaną wiatrem i spłukiwaną mżawką ciemność. Byli w głębi serca radzi, że coś się dzieje.
Nikt ich więcej nie widział.
Dopiero po paru chwilach tuż obok ogniska spadły dwie odrąbane głowy.
Tym razem w puszczę popędziło kilkunastu Węży, pilnując jeden drugiego, pokrzykując do siebie w ciemnościach i świecąc pochodniami. Nie znaleźli nikogo ani niczego, nawet ciał towarzyszy. Obeszli cały teren wokół obozu, trzymając się blisko siebie, dźgając włóczniami krzaki i zaglądając za każdy wykrot.
Nic.
Po krótkim czasie dwadzieścia kroków dalej, w kolejnym obozowisku rozległ się przeraźliwy wrzask. Strzały wytrysnęły z ciemności, trafiając kilkoro siedzących wokół ognia. Stary żerca padł twarzą w rozżarzone węgle z przeszytym gardłem, potem siedząca obok dziewczyna trafiona z ciemności prosto w oko, później jeszcze troje innych.
Ponownie odpalono pochodnie, ponownie cała grupa obeszła las, krzaki i brzeg wokół obozowisk i ponownie bez efektu.
Poza tym, że znowu ktoś zniknął.
Po następnym ataku pozostał jeden świadek. Roztrzęsiony mężczyzna bez hełmu i broni wpadł w krąg światła innego ogniska i zaklinał się, że puszcza ożyła i na jego oczach zabiła troje ludzi. Mówił o parze oczu, które nagle zalśniły w gęstwinie liści, i wojownikach, którzy padali jeden po drugim, strzelając fontannami spienionej krwi, nie zdążywszy nawet unieść mieczy, o świście stali, której nie było widać. Bredził, że przez puszczę zawiał wiatr, który sprawił, że liście zamieniały się w ostrza. Że Wielki Aaken nie jest już jedynym, który posiadł pieśni bogów.
Strach stopniowo zamieszkał wzdłuż całego pierścienia oblegających. Dołożono do wielkich ognisk, zapalono wszystkie pochodnie.
Dzika pieśń muzykantów umilkła.
Zapadła cisza, przerywana tylko pluskiem wody w jeziorze i krzykiem lelków. Łucznicy bezradnie przepatrywali mrok, kierując broń za spadającymi liśćmi, chwiejącymi się gałęziami i napinając cięciwy na każdy szelest. Kilka razy strzały posypały się z wizgiem, mknąc gdzieś w ciemność, ale bez żadnego efektu.
Nikt nie kwapił się pójść w las sprawdzić, czy coś trafiono.
Młody wojownik poszedł zmienić wartownika stojącego na brzegu. Tej nocy jednak strażnik nie obserwował odległego grodziska. Stał z mieczem kurczowo zaciśniętym w garści, z wyrazem napięcia na twarzy, wpatrując się w gęstwinę lasu, cały czas mając za plecami jezioro.
Chłopak zawołał go z daleka — bez efektu. Dopiero kiedy podszedł na dwa kroki i oświetlił wartownika pochodnią, wrzasnął przeraźliwie, bo zobaczył, że tamtemu w poprzek szyi otwiera się szpara jak drugie, czarne usta. Szarpnął strażnika za ramię i gdy woj zwalił mu się w ramiona całym ciężarem, okazało się, że stał dzięki włóczni wbitej między łopatki i zatkniętej drzewcem w mokry piasek plaży.
Młody wojownik opowiadał później, że widział potwora — monstrum o kształtach człowieka, ale zrodzone z ziemi i porośnięte liśćmi oraz gałęziami. Stwór nie miał w ogóle rysów twarzy, wydawał się kukłą z błota, widać było tylko parę lśniących oczu. Patrzył na młodego Węża przez chwilę, a potem odwrócił się i zniknął wśród nocy.
Po prostu rozpłynął się w ciemnościach.
Wartownicy zauważyli przybysza, gdy pojawił się na plaży — ciemna sylwetka, idąca sztywnym krokiem wzdłuż jeziora.
Najpierw rzucono pochodnie, które spadły parę metrów od jego nóg. Nikt nie rozpoznał mężczyzny, ale było przynajmniej widać, że idzie sam.
Potem, kiedy podchodził już do furty, podpalono maźnicę i uniesiono ją nad wałem na długim żurawiu. Migotliwy płomień płonącej terpentyny i smoły rzucił krąg bladego światła pod bramą.
Gdy wszedł w ten krąg, tuż pod jego stopami w piasek wbiła się pierwsza ostrzegawcza strzała.
Miecz wysunął mu się z dłoni raczej niedbale, jak rzecz zbędna i bezużyteczna. Spadł na wymieszany ze żwirem, mokry piach. Przybysz sięgnął powoli pod pachę po długi, wymyślny nóż, cisnął go obok miecza, a potem rozłożył szeroko ręce na boki, pokazując dłonie w rozedrganym blasku maźnicy, i podniósł twarz do stojących nad bramą Ludzi Ognia. Miał przymrużone oczy, powieki lekko drgały. Zobaczyli też, że całe ciało, twarz i ubranie jest pokryte kopciem, krwią oraz wyschłym błotem i okręcone gałęziami przytrzymywanymi przez krzyżujące się na piersi rzemienie.
Milczeli.
I on milczał, stojąc z rozłożonymi rękoma pod łopocącym, bladym płomieniem maźnicy.
Z wnętrza grodu rozległo się wściekłe rżenie i kwiczenie konia, potem łomot, jakby wierzchowiec usiłował rozwalić boks.
Daleko, na drugim brzegu jeziora huknęło przeraźliwie, aż stojący na częstokole przysiedli odruchowo. Na mechanizmie spustowym odwróconej w przeciwną stronę katapulty przepalił się sznur i oszczep śmignął prosto w stertę beczek i gąsiorów ze zdobyczną smoczą oliwą. W ciemnościach wykwitł nagle pomarańczowy płomienisty grzyb, który rozlał się po brzegu plamą huczącego ognia. Pomalował taflę jeziora i brzeg migotliwym blaskiem. Z oddali podniósł się rozpaczliwy krzyk z wielu gardeł. W ciemnościach pojawiło się kilka miotających się dziko sylwetek, zmienionych w płomieniste kukły, pędzących do jeziora.
— Nitj’sefni! — wrzasnął ktoś wysoko na palisadzie. Mężczyzna o łysej, tatuowanej czaszce oparł się o belki częstokołu i wrzasnął po raz drugi.
— Ulf! Ulf Nitj’sefni! — wrzeszczał Grunf Kolczaste Serce. — Ulf! Który syn kozy strzelił mu pod nogi!? Ulf! Ulf!
Kiedy pędził w dół po drewnianych stopniach, nie słychać było kroków, bo dźwięk tonął w skandowanym wzdłuż częstokołu imieniu i łoskocie toporów walących o okucia tarcz.
— Ulf! Ulfj Ulf!
Drakkainen jednak tego nie słyszał, bo leżał już twarzą na mokrym żwirze z rozkrzyżowanymi ramionami, zupełnie bez ruchu.
Otwieram oczy prosto w sufit. Belkowany sufit z heblowanego drewna, przecięty legarami. Leżę na wznak na szerokim łożu, przykryty czystym, lnianym prześcieradłem, w jasnym pomieszczeniu i nie wiem, gdzie jestem.
Ostatnie, co pamiętam, to marsz w dół zbocza w kierunku gródka Grunaldiego zajętego przez Węży.
Siedziałem, paliłem fajkę pod drzewem, a potem zobaczyłem, co się dzieje wokół drewnianego dworu. Na tym koniec.
Nie wiem, co dalej.
Amnezja?
Pomieszczenie jest prawie puste, przestronne. Światło wpada przez małe okna, wyłożone okrągłymi, szklanymi gomółkami.
Kręci mi się w głowie, za minutę wybuchnie w niej ból. Ciężki, podobny do kaca, czai się już za powiekami i gdzieś pod potylicą.
Poruszam delikatnie każdym mięśniem po kolei, od palców u nóg po mięśnie twarzy. Chyba nie jestem ranny i nie jestem związany. Przebiegam językiem po zębach, ale wydaje się, że mam wszystkie.
Nic nie pamiętam. Sądząc po kosztownych oknach, to raczej nie jest gródek nieszczęsnego Grunaldiego. Idiotyczna myśl, że trafiłem w troskliwą gościnę u Węży, raczej nie znajdzie potwierdzenia.
Nadal nie ruszam się przez chwilę, ale w końcu pozwalam sobie na czujne spojrzenie po izdebce. Jestem jednak sam.
Odrzucam prześcieradło i ostrożnie siadam na łóżku.
Jestem nagi.
I w pewnym sensie umyty. Wytarto mnie czymś, może wilgotnymi gałgankami, ale brud wżarł się w linie papilarne, utkwił w skórze, gdzieniegdzie, na przykład pod pachami, na bokach i karku została brunatnozielona skorupa. Gdzie indziej z kolei jestem umyty z niezwykłą wprost starannością.
Brud przypomina resztki kamuflażu. Sporządzonego starannie z gliny, roślinnego soku, sadzy z tłuszczem i chyba krwi. Zdaje się, że były tam nawet jakieś wzory rozcinające. Został sporządzony starannie i z rozmysłem. Musiałem rozgnieść odpowiednie liście, wygotować z nich sok, rozmieszać tłuszcz na pastę z gliną, potem precyzyjnie nanosić na całe ciało maskujące wzory. To trwa, a niczego takiego nie pamiętam.
W ogóle nic nie pamiętam.
Siadam na rzeźbionym łożu i widzę, że pod ścianą leży moje siodło, moje sakwy i toboły, a obok łuk, nóż i miecz, które miałem przy sobie.
Rozgryzłem jagody. Przypominam sobie cierpki, musujący smak uderzający w nozdrza i mózg niczym wybuch fajerwerków.
I zapach maciejki.
Kiedy wstaję, znowu kręci mi się w głowie, jestem słaby jak dziecko.
Do bagaży pełznę na czworakach, drżącymi palcami odpinam klapy, wyciągam manierkę, kubek, potem apteczkę w postaci skórzanej, rozkładanej sakwy.
Mogłem gdzieś pełznąć w obłędnym widzie, naćpany magią i nieprzytomny. Ale rozgniatać w czymś liście, przygotowywać kamuflaż? Nie zgubić niczego, nawet miecza i noża?
Wrzucam do kubka dwie tabletki kompleksu regeneracyjnego, w izbie nie ma wody, a manierka jest pusta. Obok łóżka stoi jednak gliniany dzban zatkany wciśniętym do środka okutym rogiem. Piwo. Ktoś troskliwy zadbał o moje przebudzenie. To dobrotliwe przekonanie, że budzący się człowiek przede wszystkim powinien huknąć sobie piwa, przywodzi na myśl Ludzi Ognia. Rozpuszczam tabletki w piwie, zapach cytrusów miesza się niezachęcająco z ciężką, kozłową wonią moszczu. Trzęsą mi się ręce.
Nie mam większych ran na ciele, widzę jednak parę blizn, których nie znam. Niezliczone drobne ranki, szramy i skaleczenia są zaognione, lecz nie powinno z tego być zakażenia.
Gdzieś pod tym skacowanym oszołomieniem czuję zadrę. Coś, jak zapomniany koszmar.
Wypijam łyk dziwacznie smakującego toniku i nagle widzę, że jedna z ran na ręku, podłużny esowaty strup zaczyna się ruszać. Pęka na moich oczach, ze środka wydostaje się wijąca mała skolopendra barwy świeżej krwi.
Z kolejnej wystaje czerw. Wypełza pulsującymi ruchami z mojego ciała i spada na podłogę. Potem następny i następny.
Krzyczę i otrzepuję się histerycznie, robaki wychodzą z mojego ciała jeden po drugim, spadają na deski i rozpełzają się po komnacie.
Wrzask zmienia się w spazmatyczny kaszel, padam na kolana i zwijam się w skurczach, wymiotuję kaskadą jakichś białych, kulistych owoców wielkości piłek golfowych. A potem widzę, że to oczy.
Ludzkie oczy, które patrzą na mnie oskarżycielsko.
Spoglądam na swoje dłonie, całe pokryte lepką, gorącą krwią i parują żelazistym smrodem surowizny.
Leżące na podłodze oczy drgają przez chwilę, a potem nagle ze środka wykluwają im się czarne, cienkie nóżki, upodobniając je do pajęczaków.
Cofam się aż pod ścianę, dygocąc ze zgrozy, i usiłuję sobie przypomnieć, czy mam w jukach cokolwiek przeciwko schizofrenii. Jestem jednak na Midgaardzie, tu każde szaleństwo może stać się ciałem i każde może być rzeczywiste.
Kontroluję oddech.
Ignoruję dygocące nogi, ręce parujące od świeżej krwi, oczy pełznące ku mnie z chrobotem nóżek po drewnianej podłodze, wijące się to tu, to tam robaki, które wygryzły sobie drogę z wnętrza mojego ciała.
Oddycham.
I przejmuję kontrolę nad sytuacją. Na siłę. Wbrew faktom. Jakbym ujeżdżał rozszalałego konia.
Oddycham. Wciągam powietrze przez nos, wypuszczam ustami. Ugniatam skronie, uderzam się kilka razy w twarz.
— Perkele kukka... niitty... — szepcę bezwiednie. Oczy pełzną do mnie po podłodze, słyszę skrobanie czarnych, chitynowych odnóży. Szept zamienia się w krzyk.
Skrobanie ustaje.
Otwieram oczy.
Nie ma ślepiopająków, nie ma czerwi ani plam krwi. Podłogę porastają kwiaty. Uproszczone, syntetyczne, trochę jak stworzone przez cukiernika atrapy z bezy lub pianki. Gdyby paprotki mrozu na szybie były przestrzenne, tak by wyglądały.
Kwiaty sublimują w parę, migocącą niczym mikroskopijny diamentowy pył, który rozprasza się w powietrzu.
Nie mam już krwi na rękach, na podłodze została tylko sycząca plama regenerującego napoju z piwem.
Przez jakiś czas siedzę na łóżku, później znajduję w bagażach świeżą paczkę „Half and Half" i nabijam fajkę.
Czekam, aż ręce przestaną mi drżeć.
A potem wyciągam z juków świeże ubranie.
Małe, wycięte półkoliście, drewniane drzwi ustępują ze skrzypieniem, wypuszczając mnie na wąskie schody.
U stóp schodów na przykrytej skórą skrzyni półleży wielki mężczyzna o łysej czaszce. Mimo że schodzę jak najciszej, budzi się i zrywa na równe nogi.
Przecięta spiralami tatuażu twarz, rozjaśniona nagle szerokim, wilczym uśmiechem wydaje się prawie przystojna.
— Żyjesz! — krzyczy tubalnie Grunf Kolczaste Serce. Jedna wielka łapa miażdży moje przedramię jak imadło, druga otula kark. Odpowiadam tym samym gestem, stykamy się na chwilę czołami.
— Żyje! — wrzeszczy Grunf gdzieś w głąb domostwa. — Żyje! Ulf żyje!
— Jak długo spałem? — Głos mam taki, jakby gardło wypolerowano mi papierem ściernym. Słyszę bieganinę i nawoływania.
— To trzeci dzień — odpowiada Grunf. — Czekaliśmy na zmianę! Bali się! Pod drzwiami widać było światło, które potem zgasło, słychać było rżenie koni i wycie wilków. Gdy Atleif zajrzał do środka, to opadły go nietoperze! Ale zwiewał! Już skald zaczął nucić piosenkę o styrsmanie, którego we własnym dworze straszą nietoperze! Krew się lała pod drzwiami, a potem znikła. Posłali już po kapłana. Ale ty żyjesz!
— Jagody mi zaszkodziły — mówię. — Gdzie tu jest łaźnia?
— Jak cię przyniosłem — opowiada sternik — i sprawdziliśmy, że dychasz, to baby omal się nie pobiły, która cię będzie obmywać. W końcu zamknęły się z tobą w łaźni we trzy.
— Przy okazji pokażesz mi, które — cedzę. — Trzeba będzie to powtórzyć, bo nic nie pamiętam.
Paleniska w łaźni są jeszcze gorące, jest też kilka kotłów wrzątku.
Najpierw chlustam wodą na kamienie i siedzę w kłębach gorącej pary, smagając skórę witkami, potem zanurzam się w cebrze z lodowatą wodą, później dodaję trochę ciepłej i biorę normalną kąpiel. Trwa to z godzinę, ale po raz pierwszy od miesięcy jestem czysty.
Po parówce i kąpieli czuję się lepiej, chociaż wciąż kręci mi się w głowie i jestem słaby jak niemowlę.
Dziewczyna czeka na mnie przed łaźnią. Młoda, o smagłej twarzy i ciemnofioletowych włosach związanych w koński ogon. Ma pełne usta, wypukły nos i wilgotne, sarnie oczy pod wyrazistymi brwiami.
— Grunaldi mówił, że najpierw będziesz spał, potem się kąpał, a potem jadł. Powiedział, że przedtem nie wolno ci przeszkadzać. Nawet Atleif czeka. Chyba jesteś kimś znacznym. Zastawili stół jak na Powrót Słońca i czekają. Już dwa dni tak czekają.
— Grunaldi?! — przerywam, chwytając dziewczynę za ramiona. — Powiedziałaś: Grunaldi? On żyje?!
— Pewnie, że żyje. Ściągnął tu ze swoimi na zimę, tak jak wielu innych. Zabrali dzieciaki, zapasy, stada, konie i łodzie. Nie zostawimy niczego Wężom, a na wiosnę ich pobijemy. Wepchniemy z powrotem w te ich góry.
— Zaraz... — Siadam osłabły z ulgi na jakiejś skrzyni. — To znaczy... że nie zabili Grunaldiego... że tamci Węże...
Patrzy na mnie z troską, lekko przechylając głowę.
— Gdzie są stajnie?!
— Stajnie... — powtórzyła. — Grunaldi też mówił, że tak będzie. Że najpierw polecisz witać się ze swoim koniem. Podobno z nim gadasz... Aleś ty dziwny. Szkoda. Taki wielki chłop, a mnie się zdaje, żeś chyba słaby na głowę. Następny cudak. Co za czasy...
Moje nerwy nie są w najlepszym stanie, bo ciągle się wzruszam. Najpierw w stajni, tuląc głowę do czoła rżącego upiornie Jadrana. Słyszę te jego głupstwa buczące w rezonatorze: Jadran czekał, Jadran tęsknił, Jadran już nie puści Vuka, Jadran był sam... Teraz Jadran i Vuko razem, razem..., gładzę go po szyi i czuję, że gorące łzy płyną mi po twarzy. Na szczęście nikt nie widzi. Jest tylko duszny aromat stajni, chrzęst słomy pod kopytami i półmrok.
Jasne, przywiązuję się do zwierząt. Przywiązuję się też do ludzi. Ale zwykle trudno mnie wzruszyć. Chyba coś ze mną nie za dobrze.
Na widok czekających na mnie przy długim stole Ludzi Ognia zaciskam szczęki i udaje mi się zachować zimną krew. Ściskam tylko kolejne bicepsy i karki, przytulamy się do siebie czołami, ktoś wrzeszczy, rozlewając wino do podstawionych rogów, kobiety chichoczą i pokazują mnie sobie palcami.
Pękam na sekundę, kiedy przyprowadzają mi kuśtykającego siedmiolatka w skórzanej czapeczce o poważnej twarzy. To Tarfi. Syn Grunaldiego, który nie stał się krabem. Tarfi ściska mi przedramię i bezskutecznie usiłuje dosięgnąć karku.
— Uratowałeś mnie — powiada. — Nie zapomnę ci tego, Nitjsefni.
Brzmi to jakby już dowodził czterema wilczymi okrętami.
— To zaszczyt — odpowiadam. — Pamiętaj do czasu, aż będziesz styrsmanem.
Zaciskam wciąż szczęki i jakoś to idzie. Udaje mi się nie rozpłakać.
Samego Grunaldiego na razie nie ma, ktoś mi mówi, że rano poszedł na zwiad z kilkoma swoimi ludźmi.
Zgodnie jednak z tym, co przewidział Ostatnie Słowo, umieram z głodu i teraz zamierzam jeść. Długi stół, ciągnący się aż do ozdobnego krzesła, na którym siedzi młody Atleif, jest istną wystawą kulinarną.
To najwykwintniej zastawiony stół, jaki tu widziałem. Wędzone ryby, pieczona dziczyzna i drób, wielkie, poczerniałe od wędzenia szynki, kiełbasy, kiszone warzywa, żółte kołacze, sam ser występuje w trzech rodzajach.
Rwę chleb, rozłamuję na pół pieczonego ptaka, chrupię cebulę.
A potem nagle przypominam sobie podobny stół i chóralny krzyk przerażonych ludzi. To jak błysk. Jak wyładowanie flesza.
Widzę młodego wojownika Węży o białym niczym papier, zbryzganym krwią obliczu, którego ciskam na zastawiony stół między tace i srebrne dzbany, jego ciało sunie na plecach, roztrącając cynowe naczynia, widzę zakrwawione ostrze, spadające jak bicz na wrzeszczące twarze kobiet i mężczyzn, widzę krew bryzgającą na ściany.
To ułamek sekundy, kiedy zastygam z ustami pełnymi mięsa i nadgryzionym udźcem w ręku.
Błysk gaśnie, pozostaje jedynie wspomnienie sali wypełnionej panicznym wrzaskiem, wyciągniętych ku mnie bezradnych, pokrwawionych rąk.
Wspomnienie, którego nie znam, ale czuję, że jest prawdziwe.
I straszne.
Uderzenie przemija, dochodzę jakoś do siebie. Jestem w stanie przepłukać skurczone gardło zimnym piwem, rosnący mi w ustach kłąb jedzenia daje się w końcu zepchnąć do żołądka.
Domagają się opowieści. Nudzą, proszą, wreszcie skandują.
Więc opowiadam. O Drzewie, o wędrówce przez góry, o dolinie smoków, o żyjącym w sercu góry Pieśniarzu, zwanym Bondswif Oba Niedźwiedzie. O spalonych osadach. O uroczyskach. A nade wszystko o obłąkanym Pieśniarzu zwanym Aaken, który zamierza podbić świat. Który gromadzi sól, mięso, pieśni bogów i poddanych. O korowodach ślepców i upiorów zmierzających do jego siedziby. Historia zaczyna się przygodowo, więc reagują żywiołowo, jak kinowa publiczność gdzieś w Madrasie. Dziwnie żywiołowo. Śmieją się, pokrzykują, chwytają za broń, jęczą ze zgrozy lub wydają okrzyki przerażenia.
Siedzący z boku na podwyższonym stołku długowłosy blondyn usiłuje mi akompaniować na dziwacznej cytrze, improwizując coś w rodzaju muzyki filmowej. Ale stopniowo milkną. Muzyka gra coraz bardziej nieśmiało, wreszcie opowiadam w głuchej ciszy. Kobiety pochlipują, woje bledną i zgrzytają zębami.
Kończę, kiedy dochodzę do miejsca, w którym zobaczyłem sadybę Grunaldiego Ostatnie Słowo. Nie wiem, co było dalej. Nie wiem i boję się wiedzieć.
Bo tuż pod moimi powiekami drzemią obrazy upiornej, krwawej masakry.
Młody Atleif klaszcze w dłonie, każe przynieść więcej piwa i miodu.
— Jedna rzecz w tym, co opowiedział Ulf, jest ważna dla nas wszystkich, aleście jej nie zauważyli, choć macie przed oczami — powiada. — A jest ona taka, że Ulf wciąż żyje i siedzi tu przed nami. Łatwo przerazić się potwornego Pieśniarza, który ma moc zaklinania ludzi w drzewa i który mieszka w zamku z kręcących się ostrzy. Ale spójrzcie: człowiek, którego ten Pieśniarz chciał zabić, wciąż siedzi z nami przy stole. Nie na wiele zdały się pieśni bogów i moce uroczyska. Łatwo stracić ducha, myśląc o obłąkanych Wężach, którzy pociągną na nas wiosną. O dzieciach zmienionych w żelazne potwory i smokach, które ruszą na nasze ziemie. Ale patrzcie: od miesiąca stoją wokół Domu Ognia, tymczasem ten mąż przeszedł wczoraj przez ich pierścień. Pozabijał wielu Węży i spalił ich strzechy, nawet jeśli sam nie wie, jak to się stało. Więc ani ten Aaken, ani Węże nie są niepokonani. Na wszystko w życiu jest sposób — tak mawiał mój ojciec, Atli. Jest wiele rzeczy niebezpiecznych, ale z każdą odważny mąż obdarzony szczęściem potrafi sobie poradzić. Schroniliśmy się za wały Domu Ognia nie dlatego, że boimy się Węży. Tylko dlatego, że każdy z osobna nie obroni pojedynczych sadyb, kiedy zwali się na nie cała siła. Ale i też dlatego, że możemy usiąść pospołu i ten sposób znaleźć.
Atleif przepija do nich swoim srebrnym rogiem, przemowa przynosi swój skutek. Podnosi ich na duchu. Młodzieniec gdzieś stracił poprzednią trzpiotowatość. Teraz to wódz, przytłoczony odpowiedzialnością za plemię. Krzemienny Koń rośnie.
Znów rozlega się muzyka, ktoś przynosi bębny, ktoś dźwiga dudy. Na razie się bawimy. Wznosimy rogi mętnawego piwa, rwiemy rumiane mięso i żyjemy. Wciąż żyjemy. Uczta trwa.
Piję wraz z innymi, ciągnę piwo długimi łykami jak wodę i usiłuję zabić drzemiące na dnie duszy wspomnienie.
Wspomnienie, które nie dotyczy walki. Dotyczy mordu. Widzę uciekających przede mną ludzi, słyszę własny wściekły ryk przypominający ryk bestii. To wraca.
W krótkich przebłyskach.
Ktoś przepija do mnie, śmieje się i unosi dzban, a ja nagle widzę podobny srebrny dzban we własnej dłoni, pogięty i zbryzgany krwią, którym tłukę zmasakrowaną twarz mężczyzny siedzącego za stołem. Mężczyzny, który nie może się ruszyć, bo moja stopa miażdży mu gardło.
Krótkie przebłyski, w których jestem wyjącą bestią.
Czymś jak Grendel nawiedzający dwór Beowulfa.
Przeraża mnie to, więc zalewam wspomnienie piwem. Nie dlatego, że zarąbałem iluś Węży. Dlatego, że odbyło się to poza mną. W tych wspomnieniach mam wrażenie, jakbym patrzył na wszystko gdzieś z boku. Zepchnięty do roli biernego obserwatora. Nie miałem najmniejszej kontroli nad tym, co robię.
Wraca Grunaldi, padamy sobie w ramiona i czuję się, jakbym spotkał dawno niewidzianego krewnego. Widzę, że autentycznie cieszy się na mój widok, i znowu ściska mnie w gardle.
O zmroku wychodzę z innymi na dziedziniec popatrzeć, jak młodzi tańczą Taniec Ognia. Dwór Atleifa to istne arcydzieło ciesielstwa, wszędzie wznoszą się skomplikowane podcienia, schody i krużganki, wszystko precyzyjnie wycięte z drewna i ozdobione skomplikowanym wzorem oplotów. Jedyny ślad oblężenia to prowizoryczne daszki z grubych desek postawione na słupach, które pozwalają chodzić po dziedzińcu bez nieba nad głową. Chyba musiały się przydawać, bo wciąż tkwią w nich strzały Węży.
Staję oparty o ścianę w krużganku, w towarzystwie dzbana i okutego srebrem rogu, zapalam fajkę. Dziewczęta i młodzieńcy wychodzą na dziedziniec w dwóch rzędach, niemal nadzy, wymalowani w czarne, czerwone i żółte zygzaki, niosąc w dłoniach łańcuchy zakończone kulami uplecionymi z lin. Chłopcy z dość oczywistych względów mają przepaski, dziewczęta jedynie chustki ciasno owinięte dookoła głowy. Po kolei zanurzają łańcuchy w otwartym na chwilę glinianym dzbanie, a potem stają w kręgu. Końce łańcuchów zaczynają dymić, wreszcie wybuchają pryskającym, żółtym ogniem. Tancerze rozkręcają łańcuchy, płomienie śpiewają, rozmazują się w koła i zygzaki, tańczący owijają nimi własne ciała, przeskakują przez kręgi i ósemki ognia wirujące w ich dłoniach.
Słucham bębnów i fletów. Wśród tańczących jest ta przystojna, sarnia dziewczyna, która prowadziła mnie do wielkiej sali. Patrzę na jej obnażone, wymalowane ciało, smukłe niczym u gazeli, omiatane huczącym warkoczem ognia, widzę, jak kołysze się i wije. Sama jest płomieniem wśród płomieni. Słyszę wizg wirujących łańcuchów w jej dłoniach. Jest piękna. I żywa. A ja mam przed oczami zwęglone ciała przy częstokołach.
Taniec Ognia.
Błysk.
„Chcesz tańczyć Taniec Ognia, bydlaku?!" — wyję i trzymam czyjąś twarz w palenisku za kark i splecione w warkoczyki włosy. Puszczam Węża i cięciem w gardło odrąbuję dymiącą, purpurową od oparzeń głowę, którą posyłam kopniakiem na dziedziniec.
Ściska mnie w gardle i nie mogę dłużej na to patrzeć. Wychodzę dyskretnie gdzieś na częstokół i oddycham głęboko wieczornym powietrzem, wystawiam twarz na drobny deszcz.
— Rzadko się zdarza, żeby ktoś nie chciał oglądać Tańca Ognia. — To Grunaldi. Opiera się obok mnie o ścianę i podaje dzban. — Zwłaszcza kiedy tańczy siostra styrsmana. Ładnie się rusza, chociaż taka chuda. Ciężko myśleć o bogu-kowalu i świętym ogniu.
— Przykuwają człowieka do łańcucha za spętane ręce — mówię zduszonym głosem. — Łańcuch przybijają do słupa częstokołu albo pnia i oblewają człowieka smoczą oliwą. To nazywają Tańcem Ognia. Każą go tańczyć wszystkim, którzy nie pokłonią się przed tym ich Wężem. Mają nawet potwornych muzykantów, którzy do tego przygrywają. Oddaję mu dzban.
— Przeżyliśmy. — Uśmiecha się Grunaldi. — Więc niepotrzebnie jesteś posępny. Zostałeś Pieśniarzem, jak mi się zdaje. Wróciłeś do domu. Jest co świętować.
— To nie takie proste — odpowiadam, zadzierając głowę pod krople deszczu. — Zrobiłem coś, czego nie pamiętam. Chyba właśnie pod wpływem pieśni. Poszedłem do twojego domu i zobaczyłem, że mieszkają tam Węże. No to już nie mieszkają...
— Mało kto może o sobie powiedzieć, że został pomszczony za życia, przyjacielu. — Grunaldi jest wzruszony. — Opowiadasz o tym tak, jakby pokonanie w pojedynkę wielu mężów to był jakiś wstyd.
— Mężów?! — Chwytam go za ramię. — Ostatnie Słowo, ja zabiłem wszystkich. Przypomina mi się, że ułożyłem ich rzędem przed bramą. Wszystkich. Zabiłem nawet zwierzęta. Jakbyś się czuł, gdyby w tobie drzemało coś podobnego? Pieśni zrobiły ze mnie bestię. Przecież nie mogę wiedzieć, co zrobię za chwilę!
Zabieram znowu dzban i piję duszkiem prosto z wylewu.
— Uciekali przede mną jak przed potworem. Wyjąc i oganiając się. Szedłem za nimi i zabijałem jedno po drugim.
— Widywałem już, jak ludzie dostawali furii z błahszych powodów. Ale nie widziałem, żeby ktoś się tak tym przejmował. Moja rada jest prosta. Stało się, co się stało. Gdybym tak szybko nie wyniósł się tutaj, to miałbyś się za co mścić. Ale bałem się o dzieciaki. Inaczej zatańczyłbym na tym łańcuchu, tak jak mówiłeś, i doprawdy, poszukaj kogo innego, kto miałby ci za złe, że im odpłaciłeś. Jeśli zaś jest tak, że zawładnęła tobą pieśń bogów, to jakby zrobił to kto inny. Byłeś tylko narzędziem. Zrób więc, jak robi młodzik, kiedy po raz pierwszy musi wziąć miecz i zabić. Upij się. Nakłoń dziewkę, żeby poszła z tobą do łóżka. Poczuj, kto tu umarł, a kto przeżył. Potem się wyśpij. A jeśli to nie pomoże, to idź do chramu i pomów z bogami.
— Zrobię, jak mówisz — odpowiadam ponuro. — Dawaj no ten dzban.
Siedział na drewnianym balkonie narożnej wieży, splatając dłonie na skrzyżowanych belkach balustrady, zwieszając nogi w przepaść. Patrzył na jezioro spowite mgłą i drobne płatki śniegu wirujące w powietrzu. Milczał i wypuszczał w powietrze kłęby pary.
— Co robisz? — spytała Cyfral, przysiadając na balustradzie.
— Vittuun — warknął Drakkainen. — Zejdź mi z oczu, suko.
— To po co mnie wywołałeś?! — zawołała ze łzami. — Czego w ogóle chcesz?! Znalazłam ci tryb bojowy, tak jak chciałeś! Po coś tam lazł? Przywitać się? Wynająć pokój?
— Przejęłaś kontrolę, Cyfral. Zrobiłaś, co chciałaś. Zostały mi tylko wspomnienia mordu. Mordu! Masakry! Nie miałem nic do gadania! Zapanowałaś nade mną!
— Ty byłeś jeden, a ich ze dwudziestu! Poza tym wcale nie przejęłam kontroli! Znalazłam coś podobnego do trybu bojowego i uwolniłam to! I tyle! To ja nażarłam się tych jagód?! To w tobie siedziało. Dokładnie to chciałeś zrobić, więc nie udawaj teraz dziewicy, paskiainen!
— We mnie?! Ja chciałem pozabijać kobiety i dzieci, psy, kozy i krowy?! Chciałem ich ułożyć równiutko przed drzwiami?!
— Kobiety były uzbrojone. A dzieciom pozwoliłeś uciec — oznajmiła sucho. — Tylko w jednego szczurka, który się odgrażał i straszył cię Aakenem, kopnąłeś odrąbaną głową. Ale też przeżył. Najwyżej nabiłeś mu guza. I przestań nagle odstawiać świętą Łucję! Może chcesz koronę ze świeczek na główkę?! Przypomnij sobie ich śmietnik, który zobaczyłeś przed wejściem! Myślisz, że różnili się czymś od reszty Węży?! Żyją tak, jak ich uczy Aaken. Biorą, co im się podoba! Realizują każdy kaprys, który im strzeli do głowy! Tego ich nauczył między Muzycznym Piekłem a Ogrodem Rozkoszy! Jedyna władza, jaką znają, to jego słowo, poza tym robią, co im się zechce!
— Jaki znowu śmietnik? — zapytał Drakkainen niepewnie.
— Normalny, jak w wiejskim obejściu! Potłuczone skorupy, odpadki, śmieci, czaszki, piszczele i jeden nadpsuty trup z powycinanymi kawałkami na udach. Nie pamiętasz? To wtedy odbiła ci korba! Ostatnie, co powiedziałeś normalnie, brzmiało: „To nie ludzie. To bestie!". Potem już tylko ryczałeś. Udało ci się rzucić na cztery metry chłopem, który ważył ze sto dwadzieścia kilo! Nie zachowuj się teraz niczym brukselska ciota! Przyjmij do wiadomości, że dysponujesz berserkerską furią na żądanie, zamiast się mazać.
— Spłyń, Cyfral — rzucił. — Muszę pomyśleć.
— Kaaikenlaista laameri! Będziesz tu tak siedział? Pijesz od trzech dni. Nie masz nic lepszego do roboty?!
— Zmarzłem — powiedział, wstając. — Idę do łaźni.
Próbę przeprowadzam na kamienistym szczycie wzgórza, w pobliżu świątyni wyposażonej w kuźnię.
Rozsypany na płaskim kamieniu ziarnisty, czarny proszek daje się podpalić, syczy i zieje ogniem, produkując kłęby siwego siarczanego dymu, ale pali się jakoś za wolno. Usiłuję jeszcze raz przypomnieć sobie proporcje. Węgiel, siarka, saletra. Może coś pochrzaniłem z granulacją?
Kapłan siedzi opodal w kucki i patrzy ze sceptycznym zainteresowaniem.
— Do rozpalania mokrego drzewa lepsza jest smocza oliwa — powiada. — Na nowo jej nie wymyślisz, a to jest głupie. Od dwóch dni mieszamy, mielimy, moczymy, ubijamy i suszymy jak chciałeś. A teraz śmierdzi.
— Trzeba to jeszcze raz przesuszyć — mówię. — Potem zamkniemy proszek w żelaznej rurze i zatkamy kulą z ołowiu. Gdy się podpali drugi koniec, ognisty proszek wyrzuci kulę dalej i szybciej niż leci jakakolwiek strzała. Przebije każdą tarczę i każdy pancerz.
Kręci głową.
— Bogom się to nie spodoba.
— A co bogowie mają do rzeczy?
— Tego nie ma w pieśni ludzi. Nie lubią, kiedy ktoś za dużo wymyśla. Nawet łodzie robi się tak, jak każe pieśń. Czasami trafiają się nawiedzeni, którzy chcą robić inne łodzie. Szybsze, większe albo zwrotniejsze. Z innymi żaglami lub pływające ostrzej na wiatr. Takie łodzie zaraz toną i wcale nie dlatego, że źle pływają. Sprowadzają klątwę na całą załogę, zawsze trafiają w sztormy, skały albo na góry lodowe, ściągają morskie potwory. Tak już jest. A twój proszek ledwo się pali. I okropnie śmierdzi.
— Bo jest za wilgotno — tłumaczę. — Przesuszymy go i spróbujemy jeszcze raz.
Część związana z kowalstwem idzie najłatwiej. Ludzie, którzy uczynili z opanowania ognia religię, a z kowalstwa misterium, nie mają problemu z wykuciem czegoś takiego. Młodszy kapłan potrafi zrobić stalowy kwiat z zawiązanymi oczami. Mam więc lufę, nawierconą w graniastym bloku przyzwoitej stali. Nie jest długa — ledwo wgłębienie na trzydzieści centymetrów, za to kaliber przypomina działko przeciwlotnicze. Ołowiana kula ma średnicę szerokości mojego kciuka.
Lufa umocowana jest do drewnianego łoża solidnymi kutymi obejmami. Na razie to piszczel. Hakownica. Daleko jej do karabinu snajperskiego, który jest mi najbardziej potrzebny. Każda droga jednak zaczyna się zawsze od pierwszego kroku.
Pierwsza próba jest tajna. Jedyni świadkowie to kapłani. Wszystko, co ma związek z ogniem, szalenie ich interesuje, chcą też wiedzieć, do czego służy to, co produkujemy w ich świątyni w pocie czoła od kilku dni.
Patrzą, jak wsypuję średnią miarkę prochu i ubijam starannie stemplem, potem upycham w lufie filcową przybitkę, w końcu kulę troskliwie owiniętą we flejtuch ze szmatki. Jakieś osiem grainów prochu. Powinno dać zasięg skuteczny na dwieście metrów. Nie będzie bardzo celnie, ale wystarczy. Salwa powiedzmy dziesięciu takich hakownic może już zmienić losy tego świata.
Siedzą rzędem w swoich skórzanych kaftanach wymalowanych w święte znaki, w idiotycznych, skórzanych czapkach podobnych do kopert na dokumenty i patrzą na mnie z ciekawością. Żaden nie ma więcej niż metr czterdzieści wzrostu. Powinienem jeszcze wynaleźć im chipsy.
Przetykam otwór gwoździem, ostrożnie układam hakownicę między kamieniami i rozdmuchuję lont zapału, umieszczony dla bezpieczeństwa na długiej tyczce. Potem się pomyśli o zamku skałkowym.
— Musimy schować się za tą skałą — tłumaczę.
— Dlaczego? — pyta główny kapłan rozkapryszonym tonem. — Przecież niczego nie zobaczymy.
— Dlatego, że jeśli zrobiłem coś źle, to siła ognistego proszku może rozerwać żelazo, a jego kawałki będą miały taką siłę, że poszatkują nas na strzępy.
Nie wyglądają na przekonanych, ale posłusznie włażą za skałę. Wyglądają jak trzy zaaferowane chomiki. Kucam obok nich i wysuwam tyczkę z tlącym się na końcu nasiarkowanym sznurem.
Trafienie w niewielki otworek lontem na trzymetrowym kiju okazuje się dużo trudniejsze i bardziej szarpiące nerwy niż mi się zdawało. Zwłaszcza pod badawczym spojrzeniem trzech komicznie poważnych karłów.
— Zatkajcie uszy — mówię. — Okropnie huknie.
Jednak słychać najpierw jadowity syk, z otworu strzela kita liliowego, kopcącego ognia, a dopiero potem rozlega się huk. Mniej więcej taki, jak korka z dobrze wstrząśniętego szampana.
Widzę płomień na końcu lufy i kłąb siwego dymu, następnie słyszę wyraźne brzdęknięcie blach starego półpancerza wiszącego na słupku jako cel, piętnaście kroków dalej. Blisko, ale to tylko demonstracja.
Kula odbija się dwa razy od śniegu, na blachach pancerza widać wyraźne wklęśnięcie. Trzeba tylko trochę się przyjrzeć. Moja straszliwa ognista broń odbiła płatek rdzy i lekko wgniotła płytkę.
— Słyszałem już gorszy huk — zauważa jeden z kapłanów.
— To może lepiej — mówi drugi z wyraźną życzliwością w głosie — byłoby rzucać tymi kulkami? Będzie ciszej, za to dalej poleci. A jak trafić czymś takim człowieka w głowę, to...
Spostrzega mój wzrok i milknie.
— Na dzisiaj wystarczy — oznajmiam, starając się, żeby zabrzmiało to swobodnie. — Jeszcze to przemyślę.
Potrzebuję planu. Sposobu.
Otwarty atak odpada. Zdaje się, że nie mam też wielkich szans w magicznej konfrontacji. Pozostaje więc skrytobójstwo.
Wypytuję o trucizny. Mają znachora, mają też baby trudniące się zielarstwem na własne potrzeby, ale przy truciznach wszyscy drapią się z zafrasowaniem w głowę. Znają jakieś trujące grzyby, ale to już nie sezon. Zaczyna się zima. Okropnie można też ponoć otruć się białymi jagodami rosnącymi na bagnach, tylko że trzeba by ich nazbierać latem.
Pozostają środki konwencjonalne. Ostrze, strzała, miecz. Nawet czarnoksiężnicy sypiają lub bywają zdekoncentrowani.
Chodzę po okolicy i po grodzie i myślę.
Na zewnątrz jest spokój. Węże wycofali się po moim sabotażu i przez parę dni w ogóle się nie pokazywali, teraz znowu plączą się po drugiej stronie jeziora, ale w małych grupkach i bardziej nieśmiało.
Grunaldi zachęcony moim przykładem formuje grupę uderzeniową i wyprowadza nocą kilka wycieczek. Podrzynają parę gardeł, przybijają kogoś do drzewa i znowu panuje spokój.
— To jedyny sposób — tłumaczę. — Trzeba iść tam w ukryciu, poczekać na odpowiednią chwilę i zabić sukinsyna. Trzeba zabić van Dykena. Bez niego Węże szybko wrócą na swoje miejsce. Teraz są tacy silni, bo mają za plecami pieśni bogów.
— Jak zabić Pieśniarza? — powątpiewa Atleif. Siedzimy we trzech wielkiej halli: młody styrsman, Grunaldi i ja. — Jak stawić mu czoła? Otoczonemu oszalałymi Wężami, w zamku z toporów? Jaka armia dotrze tam do środka? I jeszcze zimą?
— Nie armia — mówię jeszcze raz. — Jeden człowiek. Ja. Niepostrzeżenie, w przebraniu, kryjąc się cały czas.
— Nie pójdziesz znowu sam — powiada Grunaldi z uporem. — Dlaczego jesteś taki głupi? Jeden człowiek jest jeden. Musi kiedyś spać, może zwichnąć nogę i nie ma oczu wokół głowy. Nie traktuj mężów jak dzieci, które będą ci się plątać pod nogami. Już przecież byłem z tobą na takiej wyprawie.
— Dobrze — zgadzam się cierpliwie. — Możesz iść ze mną. Możemy zabrać nawet jeszcze ze dwóch czy trzech. Ale tu chodzi o zasadę. Żadnej bohaterskiej walki z odsłoniętą twarzą. Żadnych szturmów z wrzaskiem i tłuczenia toporem w tarczę. Ten bydlak nie ma honoru. Za to ma moc pozwalającą zmieniać ludzi i zabijać na odległość. Ja mówię, że trzeba go zabić, a nie zwyciężyć. Nożem w plecy, udusić we śnie, otruć. Nie chodzi o to, by zdobyć zamek, lecz by się do niego zakraść. W nocy, niepostrzeżenie. Dlatego może iść najwyżej kilku. Jak wilki. Będziemy się czaić i ukrywać. Będziemy niczym duchy. A kiedy trafi się odpowiedni moment, zaatakujemy. A potem znikniemy.
— Nie za bardzo to honorowe. — Atleif jest zafrasowany. — Jakieś takie... tchórzliwe? Czy to w ogóle godne wojownika?
— To jest bardziej niebezpieczne niż ci się zdaje — odpowiadam. — Tu chodzi o... — Brakuje mi słów. Skutek... Efekt... Albo nie ma takich pojęć w ich języku, albo sobie ich nie przypominam. — Chodzi o to, żeby nie żył. Jak najszybciej i najprościej. Tylko to się liczy. Myślałem, że będzie można poczekać spokojnie do wiosny. Zaplanować, przygotować się i iść, gdy puszczą śniegi. Ale teraz widzę, że wiosną będzie za późno.
— Chyba wiem, o co mu chodzi — powiada Grunaldi. — To tak, jak wtedy, gdy odbijaliśmy dzieci. Było nas tylko czterech, a Węży ze dwa tuziny. Siedzieli zamknięci w grodzie a i tak się udało.
— Potrzebne są do tego różne rzeczy — mówię powoli. — To nie jest proste. Trzeba wymyślić sposób, w jaki kilku mężów może niezauważenie przebić się do samego serca ziemi Węży. Trzeba wymyślić, w jaki sposób możemy zabić Pieśniarza, zanim on nas zobaczy, i to musi być dobry sposób. Dlatego wypytuję o trucizny, mieszam dziwne proszki i bawię się smoczą oliwą od paru dni. Jego nie tak łatwo zabić. Mimo że jest szalony. Potrzebna jest też choćby mapa.
— Co to „mahjpar"?
— Kiedy pływacie po morzach, skąd wiecie, jak trafić na właściwe miejsce?
— Są różne sposoby — odpowiada Atleif. — Jak się wypłynie za Wyspy Ostrogowe, to trzeba mieć ląd po lewej ręce. A wiosną, gdy Strzała wschodzi, to grot powinna mieć na dwie dłonie na prawo od bukszprytu. Różnie. Ale drogi to styrsman musi się nauczyć. Dlatego najpierw pływa z ojcem czy kimś, kto zna szlaki. Jeśli człowiek raz gdzieś był, to potem trafi. Na pamięć.
Łapię się za głowę, później opieram łokcie na stole. Naród żeglarzy...
— Mapa to jest obrazek — mówię wyraźnie i bardzo powoli. — Namalowany na skórze, płótnie albo czymś takim. To jest namalowany kraj, tak jak widziałby go lecący ptak, tylko wszystko jest malutkie, żeby zmieściło się na kawałku płótna w całości. Rysuje się lasy, góry, drogi i rzeki. Popatrzcie: — Moczę palec w piwie i smaruję po blacie stołu. — To jest brzeg jeziora, to Dragorina, a ten kawałek chleba to jest nasz gród. Rzeka prowadzi jakoś tak, tu są te połączone jeziora, tu chałupa tego, co się powiesił, a tam, gdzie siedzi Atleif, jest północ i tam też jest port Żmijowe Gardło. Rozumiecie? Mapa!
Atleif spogląda na stół z osłupieniem, jakby spodziewał się nagle zobaczyć na nim port.
— Tam, gdzie on siedzi, to jest wschód — oburza się Grunaldi. — Północ jest tutaj.
— Na mapie! Na tym obrazku rysuje się północ na górze, południe na dole i tak dalej. Rozumiesz?
— Rozumiem. A po co ci ten obrazek?
— Żebym znalazł drogę, także tam, gdzie nigdy nie byłem. Żebym wiedział, gdzie jestem i gdzie teraz trzeba pójść. Sprawdzasz, gdzie jest północ, potem obracasz sobie mapę tak, żeby jej kierunki były tam, gdzie są naprawdę, i już widzisz. Tu, powiedzmy, ta góra, więc za nią jest strumień i tak dalej.
— No dobrze, ale jak narysujesz górę na kawałku skóry? Skóra jest płaska, a góra wystaje.
— Może ją zrobić z czegoś i przylepić? — proponuje ostrożnie Atleif.
Ciężko to idzie.
— Dajcie mi kawałek węgla — mówię. — Spójrzcie na tamten patyk i ten oszczep. Widzicie jego długość? Uważajcie: proporcje.
— Projppersejn... — powtarza Atleif Krzemienny Koń nabożnym tonem.
Naprawdę ciężko.
Odwiedzam zbrojownię i szukam natchnienia wśród morderczego żelastwa rozmaitych kształtów i rozmiarów. Topory, miecze, włócznie i oszczepy. Nie ma jednak niczego, co mogłoby zastąpić mój miecz. Mój doskonały shinobi ken firmy Nordland, noszony, jeśli wierzyć snom, przez jakiegoś szczeniaka, który pozuje z nim na wielkiego herosa.
Wracam więc do kowali i proszę o wykucie różnych rzeczy. Mam ze sobą rysunki, które ich bardzo interesują, ale niewiele dają. Opisuję więc jak umiem, a potem znowu siadam gdzieś na kamieniach, patrzę na jezioro, szukając natchnienia i pieszcząc w dłoniach swoją bezużyteczną hakownicę. Wciąż mam zapas czegoś, co ma taki skład jak proch, pachnie jak proch i wygląda jak proch, tylko że nie ma mocy. Pali się za wolno. Robiliśmy proch czarny na zamku Darkmoor. Tak na wszelki wypadek. Doskonale to pamiętam i wiem, że powinien działać, lecz nie działa.
Przeprowadziłem jeszcze kilka prób na osobności z różnymi naważkami i efekt za każdym razem był podobny. Kula leciała koślawo na jakieś pięćdziesiąt metrów i bez problemu można było odprowadzić ją wzrokiem. Proca to przy mojej hakownicy prawdziwie mordercza broń.
Przynajmniej naprawiłem sobie łuk.
Ostatni raz nabijam hakownicę i strzelam w jezioro. Widzę, jak pocisk skacze po falach niczym kaczka.
A potem siedzę na skale z fajką w zębach i patrzę na lśniącą stalowo wodę, szukając natchnienia.
— Już to kiedyś widziałem — odzywa się znajomy, skrzypiący głos. — Nie będzie działało.
Podrywam się nerwowo i patrzę na niego. Nie mógł wyrosnąć znienacka ze śniegu razem ze swoim wózkiem i pokracznym osłem podobnym do skrzyżowania okapi z żyrafą. Nie wierzę też, że zdołał mnie podejść.
— Widziałeś już hakownicę, Kruczy Cieniu? — pytam złośliwie.
— Jak zwał, tak zwał. Pomyśl, co by było, gdyby ci się udało? Po jakimś czasie każdy chodziłby z taką rurą. Na nic męstwo, zręczność i mądrość. Władzę zabrałby ten, kto ma więcej rur, więcej tego czarnego pudru i więcej kulek. Albo ten, kto robi je szybciej. Kiedy byle idiota może wziąć broń zdolną powalić każdego, wkrótce światem zaczynają rządzić głupcy. Takie pomysły to najlepszy sposób na sprowadzenie martwego śniegu. Pomyśl o tym, Śpiący Na Drzewie.
— Dużo mi takie gadanie pomoże, gdy światem zaczynają rządzić szaleńcy, którzy mają na zawołanie pieśni bogów.
— Szukanie takiej drogi na skróty też nie pomoże. Może będzie ci lżej, jeśli powiem, że ten puder kiedyś działał inaczej i sprowadził martwy śnieg. Zobaczyli to wtedy bogowie i teraz ich pieśni zawsze zlecą się tam, gdzie ktoś miesza węgiel z saletrą. Tak powiadają w starych bajdach. Są rzeczy, którym nie pozwolą działać, bo tak jest lepiej. Nie ma ich w pieśni ludzi, więc ludzie nie mogą nimi władać. Czasem dlatego, że nie potrafią, a czasem dlatego, że przynosi to więcej szkody niż pożytku.
— Więc mogę pójść i rzucić w niego oszczepem lub spróbować zakraść się z mieczem do jego sypialni, albo siadamy i czekamy na efekty. Wojna bogów albo martwy śnieg. Do wyboru.
— To Pieśniarz. Zabij go pieśnią bogów. Parskam tylko i spluwam przed siebie. Nawet mi się gadać nie chce.
— Bardzo zabawne. Spróbuję go olśnić moim magicznym kunsztem.
— Za szybko tracisz ducha, Śpiący Na Drzewie. Przyjechałem, żeby coś ci sprzedać.
— Te twoje przedmioty naprawdę czynią?
— Ten na pewno. — Prezentuje mi jakąś bezkształtną pałę podobną do kawałka czerwonego krawężnika.
— Co to ma być?
— Doskonale to znasz. To Włócznia Głupców.
— Ta sama? Dlaczego tak wygląda?
— Jest potężna. Zamknąłem ją w wypalonej glinie, żeby osłonić przed umysłem tych, którzy nie znają pieśni bogów. Pełno w niej mocy uroczyska.
— Wiesz, na czym polega jej moc?
— Trochę sprawdziłem, trochę się domyślam. To broń na Pieśniarzy. Musiał się ciebie przestraszyć, skoro chwycił za tę włócznię. Zrobił ją na wypadek, gdyby musiał stawić czoła Pieśniarzowi równie potężnemu jak on sam.
— Jak działa?
— Zabija.
Obdzielam Kruczego Cienia ciężkim spojrzeniem. Już wyciągałem w jego stronę gąsiorek z miodem, ale zatrzymuję rękę.
— Zabija? — cedzę jadowicie. — Naprawdę? Wzrusza ramionami.
— Pytałeś, jak działa. To włócznia. Czy można zapytać głupiej? Nie wiesz, jak działa włócznia?
— Pytałem, czym się różni od normalnej. Tak trudno zrozumieć, o co pytam?
— Czuje moc uroczyska. Ciągnie do niej. Tak jak wilk ciągnie do zapachu krwi.
— Znaczy kiedy Pieśniarz rzuci ją w powietrze, to wróci i go przebije?
— Nie. Przecież ten, co ją robił, nie jest takim durniem. Szuka przed sobą. Na wprost grotu. Wystarczy, że ciśniesz ją w Pieśniarza i już. Nawet jeśli rzucisz lekko, pomknie niczym strzała. Nawet jeśli Czyniący zacznie uciekać, Włócznia Głupców i tak go dogoni. Popędzi za nim i przebije.
Pije z gąsiorka, oddaje mi go. Przecieram wylew rękawem i też pociągam łyk. Miód spływa ciepłą falą do żołądka i wypędza stamtąd mróz.
— Skąd wiesz tak dobrze, jak to działa, Kruczy Cieniu?
Uśmiecha się łobuzersko.
— Bo zabiłem Czyniącego. Chciałem ją wypróbować i przy okazji załatwić dawną sprawę.
Ogarnia mnie podejrzenie.
— Wiesz, jak ten Pieśniarz się nazywał? Jak wyglądał?
— Nic z tego — odpowiada. — To nie był nikt z tych, których szukasz. To był ktoś, kogo znałem od bardzo dawna.
Milczymy chwilę, pykam z fajki i patrzę na Włócznię Głupców.
— Jak blisko trzeba podejść?
— Wiem, że działa na Pieśniarza, którego możesz dostrzec. Może i dalej, ale nie próbowałem. Na pewno nie możesz rzucić włócznią stąd i sądzić, że poleci na Szklane Wierchy. Musi zobaczyć tego, kto jest celem. A może i ty musisz, kto wie? Ale gdy doleci... Przymyka oczy z lubością i mlaska.
— ...wali niczym taran. Przejdzie przez każdą kolczugę i pancerz. Wbija się...
— Wiem — przerywam mu raczej szorstko. Śmieje się złośliwie.
— Jeśli jest taka cenna, dlaczego jej nie zabrał z powrotem?
— Nie wiesz?
— Bo byłem drzewem? Chciał, żeby mnie zabiła, gdyby ktoś zdjął zaklęcie?
Kręci głową.
— On myślał, że jesteś prawdziwym Pieśniarzem. Bał się, że sam zdejmiesz urok. Dlatego wysłał swoich ludzi w góry i kazał im szukać Drzewa. Żeby zabrać włócznię i spalić cię, póki jesteś drewniany. Ten, który by znalazł, miał dostać pięć młodych niewolnic, garniec złota i tydzień w Ogrodzie Rozkoszy.
— Jak to: szukać? Głupi czy co? Ile to mogłem odejść, przebity na wylot i zmieniając się w drzewo?
— Aleś ty tępy. Pamiętasz, gdzie cię trafił? Kojarzysz Obrażony Wierch?
— Co?
— Obrażony Wierch! Goła dziewoja, która się obraziła i płacze. Wielka góra z cycami jak lodowce! Chyba trzeba być ślepym, żeby...
— Kojarzę. Nazwy nie znałem...
— A widziałeś ją, kiedy się obudziłeś, kiedy wylazłeś z pnia?
...Dwa zamglone szczyty, tulące się do siebie jak półdupki. Poszarpane linie skał, osnute niebieskawym oparem. Widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai... Ale ani śladu Skamieniałych Cudów, ani śladu Płaczącej Dziewczyny.
— Więc skąd się tam wziąłem?
— Bo jednak jesteś Pieśniarzem, tylko nieświadomym. A ta dzidzia — macha włócznią zatopioną w ceramicznym walcu — jest aż ciężka od mocy uroczyska. Konałeś, chciałeś stamtąd odejść, więc cię przeniosło. Nie pytaj jak. Zniknąłeś mu z oczu. Przepadłeś. Wiedział, że byłeś słaby i daleko cię nie rzuciło, więc musisz być gdzieś w jego górach, lecz nie wiedział gdzie.
Odstawiam gąsiorek.
— Więc może też przenosić?
— Nie włócznia! — wrzeszczy zirytowany. — Co za kozioł! Nie włócznia sama z siebie, tylko moc uroczyska! Potrafisz to powtórzyć bez ostrza w brzuchu?
— Nie wiem — powiadam. — Dobra, co za nią chcesz?
— Jestem handlarzem. Chcę pięć gwichtów.
— No nie. Zwariowałeś.
— Aaken płaci cały garniec złota. Nie mówiąc o innych rzeczach.
— Momencik. Włócznia i tak była moja. Zabrałeś mi ją.
— Zapłaciłem ci przecież!
— Zapłaciłeś?! Rzuciłeś mi jakimś zgniłym flakiem w twarz! Chcesz, tak samo ci zaraz zapłacę!
— To był grzyb z uroczyska! Pełen mocy. To, co wtedy było ci najbardziej potrzebne! Wolałeś wtedy złoto?
Wiesz, ile teraz Pieśniarze płacą za odrobinę pieśni bogów? Szczyptę?! Uroczyska są martwe! Puste! Wystukuję fajkę o kamień.
— Zostały mi jeszcze jakieś pieniądze w jukach. W sadybie. Idziesz ze mną czy poczekasz?
— Poczekam. Mam cenne rzeczy na wozie.
W zatłoczonej sadybie trudno było znaleźć odpowiednią salę. Dużą, niezbyt zagraconą i taką, której nikt nie wykorzystuje jako prowizorycznej sypialni. Kazał zamknąć ciężkie okiennice, zasunął dodatkowo story i wygasił ogień na palenisku.
Na dziedzińcu zebrał się spory tłum. Ogłoszony przez Drakkainena turniej rozpraszał zimową nudę i obiecywał sporo rozrywki.
— Zasady są proste — krzyczał Vuko z drewnianego krużganka nad dziedzińcem. — Mam na szyi amulet. Kamień na rzemieniu. Siedzę sam w ciemnej halli, tyłem do drzwi. Mam tylko drewniany miecz i nóż, taki jak dla dzieci. Kto chce iść ze mną na wyprawę, musi wejść najpierw do sieni, uzbroić się w taki sam nóż i miecz z drewna, a potem wejść do halli i odebrać mi amulet. Wszystko jedno jak. Mam pięć takich kamieni i zabiorę pięciu ludzi, którzy je zdobędą. Nie wolno używać innej broni niż drewniana, która jest w sieni. Nie chcę, żeby komuś się coś stało. Teraz tam wchodzę i będę czekał. I ostrzegam: tam jest ciemno. Powodzenia.
Zamknął drzwi do sieni, a potem wszedł do halli. Przesunął jedną z ław i ustawił ją na wprost wejścia, poprzenosił żelazne lampy na trójnogach w przypadkowe miejsca, rozciągnął nisko nad podłogą sznur, gdzieś rozbił o posadzkę kilka glinianych dzbanów. Gdzieniegdzie powiesił na belkach stropowych dzwonki zabrane ze stajni oraz pusty kocioł, który zapełnił metalowymi pucharami i dzbankami.
Wreszcie odszedł na drugi koniec halli, usiadł na stole i położył drewniany miecz na kolanach. Uznał, że wszystko gotowe, więc nalał sobie miarkę piwa do cynowego kubka.
— To łatwe! Zanim doliczycie do stu, wyjdę z amuletem — krzyczał ktoś gdzieś za drzwiami. — Zaraz zobaczycie! Spróbujcie, kto zdoła to zrobić szybciej niż Gjollhad Kamienny Wilk!
— To będzie długi dzień — powiedziała Cyfral. — Ale tobie też się przyda trochę ruchu.
W kompletnych ciemnościach halli ostrożnie skrzypnęły drzwi.
Gjollhad wyszedł rzeczywiście w rekordowym czasie. Kibice nie doliczyli nawet do dziewięćdziesięciu. Wyszedł bez amuletu, ale i bez drewnianej broni, trzymając się obiema rękami za ciemię. Nie chciał z nikim rozmawiać, zanim nie położył się na chwilę na ławie zwinięty w kłębek i dopiero tam słabym głosem poprosił, żeby przyniesiono mu śniegu.
Zmierzchało, kiedy Drakkainen ponownie pojawił się na krużganku. Lekko utykał na jedną nogę, miał wyraźnie podbite oko, guza na czole i zdarte, pokrwawione kostki obu dłoni.
— Miałem pięć amuletów — zawołał. — i wszystkie pięć mi zabrano. Gratuluję zwycięzcom. Przepraszam, ale zobaczymy się dopiero na śniadaniu. Muszę iść do łaźni, a potem położyć się do łóżka. Źle się czuję, chyba coś mi trochę zaszkodziło. Jestem też odrobinę zmęczony.
Tłum pokiereszowanych, poobijanych ludzi, przykładających do twarzy garście pokrwawionego śniegu, albo poowijanych szmatami, wysłuchał go w milczeniu i rozszedł się.
Tego wieczora wszyscy położyli się wcześniej.
— Grunaldi... — mówię na widok kamienia leżącego przed moim talerzem i macam odruchowo opuchniętą kość policzkową. — Od razu cię poznałem.
Grunaldi wsuwa się ze stęknięciem za ławę i rozgląda rozpaczliwie po stole za czymś miękkim, czego nie trzeba zbytnio gryźć.
— Twarogu?
Dziękuje mi uprzejmie, wkrusza twaróg do misy i zalewa piwem.
— Grunf... Robiłeś okropny hałas, ale i tak ci się udało.
— Specjalnie — odpowiada. — Chciałem rozbujać to całe żelastwo, żebyś nie słyszał, gdzie idę.
— Spalle. Gratuluję. Dobrze się ruszasz w ciemnościach, prawie nie było cię słychać. Przez jakiś czas myślałem, że w ogóle nie wszedłeś.
Na stół spadł kolejny amulet.
— Jestem Warfnir Biegnący Ze Zbocza.
— To ty chodziłeś tak ostrożnie, macając mieczem? Dobrze się bijesz.
— Jest u nas najlepszy w zapasach — podpowiada chełpliwie Grunaldi. — Mieszkał w mojej sadybie.
— A gdzie jest piąty?
— Tutaj!
Milkniemy wszyscy i patrzymy zaskoczeni. Grunaldi kręci głową i nalewa sobie piwa.
— Tak, to ja! Sylfana Mówiąca Płomieniem. Wstyd wam?
— Chcesz iść z nami? — pyta Grunf niepewnie.
— A co, myślisz, że nie nadążę? Że jestem z tych niewiast, które będą cały czas narzekać? Że się zmęczę, przestraszę albo rozpłaczę? Zdobyłam amulet czy nie?
— Zdobyła — przyznaję. — Takie są zasady.
— A ty jesteś durny, czy co? Nie poznałeś, że to baba?
— Było ciemno — wyjaśniam. — Poza tym jest dobra. Weszła cicho jak mysz, a potem przyczaiła się i zmusiła mnie, żebym to ja jej szukał. Wie, jak wykorzystać swoją zwinność i spryt. Wcale nie musiała być ode mnie szybsza ani silniejsza. Grzmotnęła mnie przez łeb kociołkiem, który sam tam powiesiłem. Rozbujała go, a potem przywabiła mnie tak, żebym oberwał. Jakbym się nie zasłonił... To było dobre. Tylko co na to powie Atleif?
— Nie jestem już dzieckiem i nie muszę pytać braciszka o zdanie — oznajmia Sylfana.
— Styrsmana Ludzi Ognia, kobieto — złości się Grunaldi. — Przechodziłem to dziesiątki razy. Przy różnych wyprawach morskich i innych rzeczach, bo moja druga kobieta jest taka sama jak ty. Nie mówię, że radzisz sobie gorzej niż mężowie, którym Ulf policzył kości, bo widać że nie. Zdobyłaś amulet, rozbiłaś mu łeb, on zaś zdołał tylko podbić ci oko i sprawić, że jakoś dziwnie siedzisz. Wielu nie dało rady. Rzecz jest w czym innym. Idziemy zabić Pieśniarza. Jeśli się da i tylko to się liczy. Zginiemy może wszyscy, a może tylko połowa. To nie takie ważne, byle zginął przeklęty król Węży, bo wtedy świat się może nie skończy. Idąc wśród mężów, liczymy się z tym. Umiemy wytrzymać, kiedy któryś z nas umiera, choć jest nam ciężko. Ale nie damy rady, gdy ty będziesz między nami. Zabicie Pieśniarza nie będzie już najważniejsze. Najważniejsze będzie, żebyś ty wróciła żywa. Choćby nawet miało się nie udać. My, Ludzie Ognia, chronimy swoich i nic na to nie umiemy poradzić. Teraz możemy udawać, że jesteś zrodzona do żelaza i wojny jak każdy z nas. Ale kiedy zacznie lać się krew, będziemy myśleć tylko o tobie. Tak już jest. To nie wszystko. Będziesz bardzo dzielna i będziesz nam pokazywać, że radzisz sobie lepiej niż my. Będziesz się popisywać. A my będziemy ci dotrzymywali kroku. Będziemy się popisywali przed tobą. A w końcu zadurzymy się w tobie. Popatrz na Ulfa! Tylko na niego popatrz! Jak nas poprowadzi, jeśli będziesz między nami? Będzie musiał wydusić z nas wszystkie siły, a już widzę, że będzie myślał tylko o tym, czy masz suchy ten chudy tyłek, czy ci ciepło i czy nic ci nie grozi. Czyś ślepa, kobieto? Zapada ciężka cisza.
Mam wrażenie, że się rumienię, i walczę z chęcią rozbicia Grunaldiemu rudego łba.
Warfnir chrząka z zakłopotaniem i zagląda do dzbana, Grunf lustruje z wielką uwagą trzymany w dłoni kawałek pieczonego mięsa.
— To Ulf będzie prowadził tę wyprawę i chcę wiedzieć, co on o tym sądzi — mówi Sylfana i mierzy mnie uważnym wzrokiem sarnich oczu.
— Nie idziemy do bitwy. Idziemy zakraść się i zabić, a to znacznie trudniejsze. Dla nas wszystkich. Jednak to, co mówi Grunaldi, to prawda. Wiem, że ty sobie poradzisz. Nie wiem jednak, czy my sobie poradzimy. Powiem tak: jesteś siostrą styrsmana. Myślisz, że Atleif nie chciał iść? Kłóciliśmy się cały wieczór. Zrozumiał, że jest potrzebny Ludziom Ognia. Więc nawet nie wszedł do ciemnej komnaty, bo ktoś musi tu być razem z nimi. Z tobą jest podobnie. Co będzie, jeśli on zginie?
— Ludzie Ognia wybiorą nowego styrsmana — odpowiada dziewczyna niepewnie.
— Kiedyś. Gdy będą mogli się naradzić. Tymczasem jednak to jego siostra będzie musiała ich poprowadzić. Styrsman zdecyduje. Jeśli Atleif się zgodzi, możesz iść.
— Nie odpowiedziałeś, co sam o tym sądzisz.
— Bo teraz jest czas, kiedy trzeba zabić króla Węży. Nic więcej się nie liczy. Także to, co sądzę o takich sprawach. Powiem tak: chcę, żebyś żyła, Sylfano. Jeśli pójdziesz z nami, nie wiem, jak to będzie. Chcę móc wrócić i znowu zobaczyć, jak tańczysz z ogniem.
Wychodzę potem na krużganek, zapalam fajkę i patrzę na dziedziniec pełen kręcących się ludzi. Sadyba jest duża, ale w obliczu najazdu Węży dosłownie pęka w szwach. Do wychodków i łaźni wieczne kolejki, trudno doliczyć się, czy wystarczy zapasów, mimo że wszyscy przywieźli, co tylko zdołali załadować. Staram się skoncentrować na kiełkującym w głowie planie, ale jakoś mi ciężko na sercu. Grunaldi może mieć odrobinę racji. Kiedy w powietrzu wisi możliwość, że Mówiąca Płomieniem, sarnia dziewczyna pójdzie z nami, już zaczynam wprowadzać korekty w plan, bo wydaje się zbyt ryzykowny.
Wychodzi skądś w korytarzu i bezceremonialnie wpycha mnie do jakiejś izdebki, gdzie siedzi kilka kobiet, chyba niewolnych, i szyją. Szyją ubrania i futra, które zamówiłem.
— Idźcie stąd! — fuka na nie. Zostajemy sami. Trzyma dłoń na mojej piersi, ściskając dwoma palcami połę kaftana, jakby się spodziewała, że czmychnę.
— Chcę usłyszeć, co o tym sądzisz, kiedy nie musisz myśleć, że ktoś inny słucha. Powiedz mi: Sylfano, idź ze mną, albo: Sylfano, zostań w domu. To proste.
— Sylfano — mówię — zostań tam, gdzie znajdę cię żywą, jeśli sam przeżyję.
Odpycha mnie lekko.
— Dobrze, zostanę. Ale tylko dlatego, że tak powiedziałeś. Nawet nie próbuj zginąć. Masz wrócić.
— Sylfano... Mógłbym być twoim dziadkiem. Parska śmiechem i bierze się pod boki.
— Wyglądam na głupią?!
Wzdycham.
Kolejna rozmowa na osobności odbywa się z Atleifem. Tym razem w zbrojowni, gdzie rozkładam na wielkim, dębowym stole mordercze kawałki żelaza.
— Moja siostra... — powiada Atleif. Zaciskam zęby. Kolejny będzie mnie swatał? — Narobiła rwetesu, a teraz chodzi jakaś wesoła. Kto ją zrozumie?
— Styrsmanie... Kazałem jej zostać w domu, mimo że chciała iść tak samo jak ty. Nie wiem, z czego się cieszy.
— Właśnie dlatego, że ty coś jej kazałeś. Jest uparta. Jak coś sobie wbije do głowy... Ulfie, tylko ona mi została. Ojciec zginął na zamorskiej wyprawie, a matkę zabili Węże, kiedy broniła naszej ziemi. Gdy usłyszałem, że Sylfana chce iść z tobą...
— Powiedziała, że zostaje. Nie musisz się martwić.
— Nie o to chodzi. Ja chciałem, żeby poszła.
— Jak to?! — Chowam nóż do pochwy i patrzę na Krzemiennego Konia badawczo.
— Możliwe, że z tego samego powodu, dla którego ty chcesz, żeby została. Myślałem, że z tobą będzie bezpieczniejsza. Jeśli Węże ruszą na nas z tymi pieśniami i cudami, może będziemy musieli cofać się na północ.
— Jeśli Węże ruszą, to będzie znaczyło, że my nie żyjemy.
— Niekoniecznie. Może wam się nie udać, a mimo to przeżyjecie. Wierzę w to. A teraz sam nie wiem... Myślałem, że może ty zdołasz ją ochronić.
— Ja się wybieram tam, gdzie trudno ochronić kogokolwiek.
Układam na stole cały sprzęt, jaki udało mi się zgromadzić. Dla każdego zwój liny. Każdy odcinek ma na jednym końcu karabińczyk z moich zapasów, na drugim pętlę. Mój łuk i cztery inne, równie krótkie i kompaktowe. Nie byli w stanie skopiować mojego, ale okazało się, że mają przyzwoite małe łuki podobne do mongolskich, które wożą na okrętach. Żelazne piramidki z kolców tetsubichi. Jeśli rzucać je za siebie w czasie ucieczki, zawsze któreś z ostrzy sterczy pionowo w górę, a jednocześnie można przenosić je bezpiecznie powtykane jedno w drugie. Wykuli mi je niewysocy wyznawcy kowalstwa ze wzgórza, podobnie jak gwiazdki do rzucania. Miecze. Wybieraliśmy je godzinami, każdy dla siebie. Moje nowe ostrza — dwa bliźniacze pałasze z półzamkniętym jelcem, którymi ćwiczę codziennie po trzy godziny. Plecione garoty z rzemieni, noże, manierki, kubki, miseczki, cała sterta zapasów żywności. Wszystko wysokoenergetyczne i skoncentrowane. Sery, które mają całkiem przyzwoite, suszone wędzone mięso, ciasto, jakby keks, które można jeść przez kilkanaście dni. Dopilnowałem, żeby było słodkie, napchane orzechami i kandyzowanymi w miodzie owocami. Na szczęście w odróżnieniu od innych moich wynalazków to jest dla nich zrozumiałe i nie muszę niczego tłumaczyć. Pół życia spędzają na łodziach i trwała żywność to dla nich codzienność.
Poprosiłem o uszycie długich kropierzy dla koni z jednej strony białych, a od wewnątrz brązowych, podobnie jak płócienne spodnie i kaftany, które założymy na futrzane portki i anoraki. Do tego osobne kaptury pozwalające zasłonić całą twarz. Zakładane na rękawice i buty nakładki z kolcami tekagi, służące do wspinania się po ścianach. Sakwy i uprzęże pozwalające zmieścić to wszystko przy sobie. Przez kilka tygodni wszyscy umiejący szyć odzież i skóry mieli przeze mnie zajęcie. Mamy stertę sprzętu, a przede wszystkim Włócznię Głupców. Zamkniętą w glinianej osłonie i dodatkowo osłoniętą skórzanym futerałem.
Odkąd mamy sprzęt, codziennie każę moim skrytobójcom zakładać całe oporządzenie i ganiam ich w śniegu wokół jeziora. Nocami wykradamy się i wyrzynamy kilkuosobowe bandy Węży biwakujące na skraju lasu albo kręcące się po okolicy. Potem bezlitośnie ćwiczę towarzyszy w języku migowym i rzucaniu szurikenami.
Sam chodzę nad brzeg jeziora, gdzie jednooki karzeł ciska we mnie kamieniami i przekleństwami.
— Jeszcze raz! — wrzeszczy. — Skoncentruj się, ty głupi klocu! Marnujesz tylko resztki pieśni. Śpiewaj o tarczy! O tarczy!
Koncentruję się więc, wizualizuję, choć niewiele to daje. Kamienie trafiają mnie boleśnie w głowę i pierś, ale tarczy nie ma. A przynajmniej na ogół. Czasem udaje mi się odbić kamień w powietrzu, lecz nie widzę prawidłowości.
Nauki Kruczego Cienia jednak do czegoś się przydają.
— Musisz wiedzieć dokładnie, co pieśń ma zrobić. Dokładnie. Co, z kim, gdzie i kiedy. Wyobraź sobie, że jest niczym proszek, który musi ci wystarczyć. Jak sól. Wsypujesz do zupy szczyptę i cała zupa robi się słona. Tylko że pieśń bogów to taka sól, która może wszystko. No, prawie wszystko. Tyle że szczypta wystarczy na kociołek, lecz na pewno nie posoli jeziora, rozumiesz? Powiedzmy, że solisz coś pieśnią bogów: wsypujesz do zupy i myślisz o słonym smaku. Jeśli jednak się pomylisz i zaczniesz myśleć o goryczy albo słodkim placku, cała zupa będzie do wyrzucenia.
Przeglądam jego towary i szukam czegoś pożytecznego, jednak większość z nich nie nadaje się do użytku.
Pieśni bogów w czystej postaci, czegoś skażonego mocą uroczyska nie ma w ogóle.
— Kupiłeś włócznię — powiada. — Wykorzystaj ją.
Grodzisko jest zatłoczone i gwarne. Gdyby nie rzadki moment ciszy któregoś wieczora, nigdy bym jej nie usłyszał.
W pierwszej chwili nie zwracam uwagi na dźwięki dobiegające monotonnie zza jakichś drzwi. Do momentu, w którym uświadamiam sobie, że słyszę angielskie słowa, i raptem robi mi się zimno.
Otwieram drzwi z takim uczuciem, jakbym miał zaraz zemdleć.
Dziewczynka siedzi za czymś, co przypomina krosna, i przędzie. Ma poszarpaną kieckę, całą w strzępach, przez dziury widać też krwawe szramy od paznokci na ciele. Widzę, jak kołysze mechanicznie głową i bardzo szybko mówi po angielsku z dziwacznym, kanciastym akcentem. Szczególnie uderzająca jest możliwość oddziaływania świadomościowego na aspekty rzeczywistości, które w dawnym systemie postrzegania podlegały tyranii materialistycznego intelektualizmu, a w nowym świecie muszą ustąpić przed nieintelektywnym zastosowaniem świadomości kreatywnej. Dzięki wyeliminowaniu aspektów odnoszących się do mitów zmaterializowanej obiektywizacji rzeczywistości, a także i archeokultury odnoszącej się do samowytworzonych liczmanów tak zwanej etyki i przywiązania do jednostkowej indywidualizacji, możliwe będzie osiągnięcie etapu superświadomości kreatywnej, w pełni oddziałującej na bazę materialną rzeczywistości i zdolnej do jej kompletnego przekształcenia w akcie kreatywno-artystycznym, które to akty staną się w pełni autonomicznymi bytami fizykalnymi. Jest to świat stanowiący ostateczny obiektywny dowód nieistnienia bytów zobiektywizowanych materialistycznie i możliwości kształtowania zarówno bytów żywych, jak i tworzenia nowych, zgodnie ze stanem superświadomości. Dalszym celem byłoby takie kształtowanie masy społecznej, by wyzwolić ją z archeokulturowych pseudoograniczeń, od zależności od wartościowania począwszy, po rezygnację z koncentracji na micie istnienia osobniczej samoświadomości pojedynczej. Dzięki temu w dalszym etapie możliwe będzie stworzenie masy społecznej, zdolnej do osiągnięcia jedności w superświadomości i podejmującej wspólne akty kreacji...
Chwytam dziewczynkę za ramię i nagle angielski bełkot urywa się w pół słowa. Podnosi na mnie szczurkowatą twarz, syczy „Padlina!", po czym chuda rączka z zakrzywionymi palcami śmiga w moją stronę. Uchylam się, więc pruje połamanymi paznokciami własną pierś.
To dziewczynka-krab. Znam ją.
Sam ją uratowałem.
— Biedaczka, całkiem niespełna rozumu — woła jakaś niewiasta, wchodząc do komnatki, i chwyta dziewczynę za ręce. — Grunaldi znalazł ją w lesie. Zupełnie szurnięta. Gada, ale nikt biedactwa nie rozumie.
— Ja rozumiem — odpowiadam półgłosem. To nie ona jest szurnięta, tylko van Dyken.
Który właśnie pisze książkę.
— Na co patrzysz? — zapytała Cyfral.
Drakkainen siedział w osłupieniu na podłodze swojej izdebki i z nienormalnym zainteresowaniem malującym się na twarzy oglądał swoją starą jesienną kurtę, uszytą przez Synnję i Sylgę gdzieś w nieistniejącej chacie w górach.
— Przyjrzyj się — mruknął. — W kieszeni za pazuchą było zawiniątko z jagodami. Teraz cała kurtka, zawiniątko, nawet błoto, którym była pokryta, dostało poświaty. Przeszło pieśnią bogów! Mam magiczną kurtkę, Cyfral. To jest jak promieniowanie. Można umieścić coś bogatego w pieśń bogów w beczce i po jakimś czasie masz beczkę pełną magicznej cieczy. Przynajmniej tak podejrzewam. Ewentualnie to może oznaczać, że się zachowuje jak mikroorganizmy.
— I co z tym chcesz zrobić?
— Oczyścić kurtkę — powiedział. — A potem do wody jeszcze wrzucić jagódkę.
— Kruczy Cieniu — zaczął uroczyście Drakkainen, podając karłowi solidny antałek — odpowiesz mi raz na pytania bez kręcenia, przekomarzanek i głupstw?
— Jeśli będę wiedział i jeśli zadasz pytania, na które da się odpowiedzieć. Mam zawiesić Grot Prawdy?
— Objesi sebe ovo na kurcu — powiedział Drakkainen. — W jaki sposób można przenieść się gdzieś pieśnią bogów? Gdzieś daleko. Zniknąć tu, a pojawić się gdzie indziej? Wiem, że to możliwe.
— Możliwe, ale trudne. Musisz mieć moc uroczyska. I to sporo. Musisz dać ją ziemi, na której stoisz. Poza tym musiałbyś mieć to miejsce przed oczami co do źdźbła trawy i jednego kamyczka. Musiałbyś znać tam każdy kawałeczek ziemi pod swoimi nogami. Tak dobrze, żeby po zamknięciu oczu zobaczyć wszystko jak żywe. No i musiałbyś chcieć się tam znaleźć. Nikt nie zna tak dobrze żadnego miejsca. Zwyczajne wspomnienie czegoś, gdzie się było, nie wystarczy. Jeden błąd i rozniesie cię na kawałki. Przeniesiesz się, ale jednocześnie we wszystkie strony. Pieśń bogów nie zrozumie, gdzie chcesz iść.
— A mogę przenieść się na koniu? W ubraniu? Uzbrojony?
— Tak. Jeśli już ci się uda, to ze wszystkim, czego się trzymasz.
— A jeśli bym złapał ciebie? Przenieślibyśmy się obaj?
— Może. Gdybym był Pieśniarzem, wiedział, co się dzieje, i pamiętał, żeby o niczym nie myśleć. Normalny człowiek przestraszy się i zaburzy nutę pieśni bogów. I koniec. Ale nie myśl o tym. To, że pamiętasz jakieś miejsce, bo w nim byłeś, to za mało. O wiele za mało. Rozlecisz się.
— Antałek jest twój, Kruczy Cieniu. Coś bym jeszcze od ciebie kupił. Pokaż ten swój wóz. Szczególnie zioła.
Cień wyszczerzył się w najobleśniejszym ze swoich uśmiechów.
— Chcesz, żeby dziewka była ci powolna?