Kiedy wreszcie pokojowy kontakt został nawiązany, łowca wyglądał, jakby cały strach go opuścił. Brion czuł to empatycznie, chociaż z początku trudno mu było to zrozumieć. Był to dorosły mężczyzna, który objawiał jednocześnie dziwnie infantylne reakcje. Początkowy strach na widok obcego został stłumiony przez późniejszą ciekawość i zamiast uciekać, pozostał, aby przyjrzeć się Brionowi, a nawet zanocował w jego pobliżu. Najpierw żądza, potem znowu strach — wyglądało to, jak gdyby potrafił przeżywać tylko jeden stan emocjonalny naraz. Jak dziecko. Teraz mówił coś wesoło do siebie oglądając ubranie i buty Briona, pił hałaśliwie wodę z jego butelki. W końcu posmakował suchego prowiantu, wkrótce jednak odrzucił go z niesmakiem. Wszystko to robił nie zadając żadnych pytań, z iście dziecinną akceptacją nowej sytuacji.
Nie zareagował nawet wtedy, gdy Brion, pokazując mu zawartość swojej torby, spokojnie podniósł swój nóż i schował go do pochwy. Co więcej, nawet tego nie zauważył. Był zbyt pochłonięty oglądaniem posiadanych przez Briona przedmiotów, aby zachować minimalne chociaż środki ostrożności.
Brion nie potrzebował wiele czasu, aby dojść do wniosku, że kultura tego człowieka była tak prymitywna, jak prosta i pozbawiona refleksji była akceptacja nowej znajomości. Posiadane przez niego przedmioty były wytworami typowymi dla epoki kamiennej. Ostrze dzidy było ostrym odłamkiem szklistej skały wulkanicznej, niezdarnie przywiązanym do końca drzewca. Nóż był również wyłupany z kamienia. Jaszczurcze skóry, które nosił, były zupełnie nie wyprawione, na co jednoznacznie wskazywał ich zapach. Jedyną ozdobą, czyli nieużytkowym przedmiotem, jaki posiadał, była jaszczurcza czaszka. Nosił ten odrażający przedmiot z gnijącą z wierzchu skórą jak hełm.
Kiedy łowca zaspokoił pierwszą ciekawość, Brion spróbował porozumieć się z nim. Zakończyło się to niemal całkowitym fiaskiem. Po nie kończącym się wskazywaniu na siebie i wymawianiu swojego imienia, a następnie wskazywaniu na niego i zadawaniu pytania, Brionowi udało się w końcu ustalić, że nazywał się Vjer lub Vjr — pojedynczy dźwięk, chyba jednak całkowicie pozbawiony samogłosek, Imię Briona wypowiadał jako Bran lub, również całkowicie pozbawione samogłosek, Brn. Na tym kończyła się ich rozmowa. Vjer szybko stracił zainteresowanie dla słów i nie chciał uczyć, się żadnych innych wyrazów wypowiadanych przez Briona, nie miał też ochoty nauczyć Briona swoich. Zakres jego zainteresowań był bardzo ograniczony. Kiedy poczuł pragnienie, opróżnił całą butelkę wody, więcej jej przy tym wylewając niż wypijając. Później, kiedy poczuł głód, odciął kawałek zielonego, jaszczurczego mięsa, rojącego się już od owadów, przeżuł je i zjadł na surowo z wyraźnym zadowoleniem. Brion z trudem akceptował wszystko co było związane z tym człowiekiem.
Vjer (lub Vjr) był po prostu człowiekiem pierwotnym. Korzystając ze swoich zdolności empatycznych, Brion mógł z całą pewnością stwierdzić, że Vjer niczego nie udawał. Był dokładnie taki, na jakiego wyglądał. Był pozbawionym wyobraźni, prostym człowiekiem z epoki kamiennej. A jednocześnie jego planeta była zdominowana przez dwie siły toczące ze sobą nieustanną wojnę, używające najbardziej nowoczesnych broni… Gdzie w tym wszystkim było miejsce Vjera? Czyżby był swego rodzaju wyrzutkiem? Uciekinierem z pola walki? Nie było możliwości rozstrzygnięcia tej kwestii bez znalezienia sposobu na porozumiewanie się. Był sam czy też był członkiem jakiejś większej grupy? Jaki następny krok należało teraz zrobić? Rozmyślania jego przerwał sam Vjer. Skończywszy jeść mięso, nie zważając na nic uciął sobie drzemkę. Usiadł na skrzyżowanych nogach i w jednej chwili zapadł w głęboki sen — jego odruchy były bardziej zwierzęce niż ludzkie. Potem równie nagle obudził się, wyskakując w powietrze i mamrocząc jakieś niezrozumiałe słowa. Musiał coś postanowić, gdyż odciął długie, grube pnącza od jednego z drzew swoim kamiennym nożem. Związał nim oba udźce i postękując zarzucił je sobie na plecy. Trzymając nóż w jednej ręce, a dzidę w drugiej ruszył ścieżką przed siebie, po chwili jednak przystanął, jak gdyby sobie coś przypomniał.
— Brrn — powiedział, chichocząc. — Brrn, Brrn! Następnie odwrócił się i chciał odejść.
— Zaczekaj — zawołał Brion. — Pójdę z tobą! Zaczął iść za nim, ale szybko zatrzymał się, kiedy poczuł nagły impuls strachu. Vjer wpadł w taki popłoch, że cały się trząsł i wymachiwał agresywnie dzidą. Próbował wycofać się tyłem, lecz zatrzymał się, kiedy zobaczył, że Brion ruszył za nim. Emanowało z niego uczucie nieszczęścia, z oczu kapały rzęsiste łzy.
— Cóż, widzę, że nie chcesz, abym szedł z tobą powiedział Brion łagodnym, jak mu się zdawało, tonem. Spotkamy się jeszcze. Będziesz pewnie gdzieś tam na tych wzgórzach i nie powinno być problemu z odszukaniem ciebie.
Strach Vjera zmalał, kiedy zobaczył, że Brion nie ruszył za nim tym razem. Wycofał się między drzewa, po czym odwrócił się do tyłu i co sił w nogach pobiegł przed siebie, objuczony mięsem. Kiedy zniknął z pola widzenia, Brion zawrócił i poszedł w przeciwnym kierunku, z powrotem na równinę. Zboczył nieco z trasy, aby napełnić butelkę wodą, po czym zaczął biec powoli tą samą trasą, którą szedł poprzedniego dnia. Miał teraz ważne zadanie do wykonania. Pole bitwy mogło poczekać. Im bardziej opóźniał się kontakt ze śmiertelnym wrogiem, tym lepiej. Będzie na to dużo czasu, kiedy uda mu się porozumieć z Vjerem. Prawdopodobnie będzie to możliwe, niemniej z pewnością upłynie sporo czasu, zanim Vjer będzie mógł opowiedzieć mu o tej wojnie, dzięki czemu da się może uniknąć konieczności podejmowania tej niebezpiecznej wyprawy.
Krater był wyraźnie widoczny na otwartej równinie i Brion skierował się w jego stronę, zatrzymując się w odległości około stu metrów od niego. Następnie wydeptał koło w trawie, żeby zapewnić lepszą widoczność wstęgom sygnalizacyjnym. Zajęło mu to zaledwie kilka minut. Do przytrzymania wstęg użył kawałków gruntu wyrzuconych z krateru. Po ułożeniu znaku z policzył do stu. To powinno wystarczyć komputerowi pokładowemu lądownika znajdującego się wysoko na orbicie do odszukania go i wycelowania skanera na to miejsce. Kiedy, jak sądził, był już obserwowany, ułożył znak v, później znowu z, po nim dwa I. Potem usiadł z boku, wypił kilka łyków wody i czekał.
Wiadomość, którą nadał, była prosta: Ląduj. W tym miejscu. Jak najszybciej. Teraz komputer dokonuje pewnie niezbędnych obliczeń. Biorąc pod uwagę obecną orbitę lądownika, powinien wylądować za godzinę, najpóźniej dwie. Brion odczekał jeszcze kilka minut, po czym zebrał wszystkie wstęgi, z wyjątkiem tych, które tworzyły znak z i schował je. Następnie oddalił się na odległość niespełna pół kilometra i usiadłszy na ziemi, zamarł w oczekiwaniu. Komputery są dosłowne i statek wyląduje na pewno dokładnie we wskazanym miejscu. Nie miał zamiaru tkwić tam, kiedy to nastąpi. Im dłużej jednak myślał o zaistniałej sytuacji, tym bardziej się niepokoił. Cała akcja stawała się nagle znowu bardzo niebezpieczna. Lądowanie zajmie trochę czasu i tego nie da się uniknąć w żaden sposób. Miejsce, które wybrał, sprawiało wrażenie najbezpieczniejszego — było położone z dala od wszystkich miejsc walk. Było podwójnie bezpieczne, gdyż ewentualne detektory metalu mogą zostać wprowadzone w błąd przez sterczące w ziemi skrzydło zestrzelonego samolotu. Jeśli komputery rejestrują takie rzeczy, to miejsce to może być oznaczone jako niegroźne. Wszystko to było jednak czystą spekulacją. Musiał liczyć także na odrobinę szczęścia. Potrzebował pewnego urządzenia. Jeśli będzie działał odpowiednio szybko, zdąży wejść na pokład, odszukać, co mu trzeba, wyjść na zewnątrz i umożliwić Lei start w ciągu dwóch minut. Miał nadzieję, że to wystarczy. Po bezpiecznym odlocie lądownika schowa sprzęt pod skrzydłem samolotu i szybko się oddali. Jeśli do rana nic się nie stanie z ukrytym sprzętem, zabierze go ze sobą i pójdzie szukać Vjera.
Zanim usłyszał odległy pomruk silników rakietowych nad sobą, słońce zniżyło się nad horyzont, skąd świeciło czerwonawym blaskiem przenikającym przez cienką warstwę chmur. Podniósł głowę i dostrzegł maleńki punkt światła opadający w dół. Był znacznie jaśniejszy od zachodzącego słońca i bardzo szybko rósł w oczach, przechodząc w słup ognia, który sprowadzał lądownik bezpiecznie na ziemię. Pojazd osiadł na ziemi dokładnie w miejscu, w którym był rozłożony znak z, obracając go natychmiast w popiół. Brion ruszył co sił w nogach w jego kierunku, nie czekając, aż zgasną silniki. Nim do niego dobiegł, otworzyła się klapa śluzy powietrznej i w dół zsunęła się ze szczękiem elastyczna drabina. Brion złapał rękoma za jej szczeble i zaczął podciągać się w górę, ręka za ręką, nie chcąc tracić czasu na szukanie ich stopami, gdyż kołysała się na całej długości. Jego dłonie pracowały sprawnie niczym tłoki silnika, wznosząc go wzdłuż kadłuba statku do śluzy powietrznej. Lea odwracała się właśnie od pulpitu sterowniczego, kiedy pojawił się za jej plecami. Objął ją mocno ramionami, przytulając do siebie, pocałował ją z głośnym cmoknięciem i puścił.
— Wspaniale znowu cię widzieć — powiedział, odwracając się i przystępując do grzebania w szafce. — Tu jest interesująco, ale samotnie. Potrzebuję… o jest Do zobaczenia! Startuj, jak tylko znajdę się w bezpiecznej odległości.
Przystanął gwałtownie, ponieważ zablokowała swoim ciałem wejście do śluzy, patrząc na niego ze złością.
— Dość tego, mój błyskawiczny kochanku! Najwyższy czas, abyśmy sobie trochę pogadali…
— Nie teraz. Musisz się stąd wynieść, wrócić na orbitę. Lada chwila możemy zostać zaatakowani…
— Zamknij się. Włącz zdalne sterowanie. Zaczekam na ciebie na ziemi.
Lea podniosła ciężki plecak, odwróciła się i zaczęła schodzić po drabinie, podczas gdy zaskoczony Brion zastanawiał się, co jej odpowiedzieć. Miał jej kazać wrócić, wsadzić ją siłą do środka, mimo iż tego nie chciała, próbować ją przekonać, wytłumaczyć, że to, co robi, jest niebezpieczne? Wszystkie te myśli kłębiły mu się w głowie, aż w końcu stwierdził, że żadne z tych wyjść nie jest dobre. Muszą ich chyba na Ziemi uczyć jak być konsekwentnym, ponieważ kiedy podejmowała jakąś decyzję, nie było sposobu, aby ją zmienić. Pogodził się z jej postanowieniem, przyznając w duchu, że jej obecność przy nim była zdecydowanie lepsza od dotychczasowej samotności.
To wszystko trwa za długo! Podbiegł do pulpitu sterowniczego i wyciągnął z gniazda przyrząd do zdalnego sterowania. W tym samym momencie zapaliło się na nim światełko sygnalizacyjne oznajmiające, że przyrząd jest gotowy do działania. Przypiął go do pasa obok HPJ, kiedy wbiegał do śluzy powietrznej. Następnie spuścił się po drabinie. Znalazłszy się na wysokości kilku metrów nad ziemią, zeskoczył z ostatnich szczebli i wcisnął kilka przycisków na sterowniku. Biegnąc, słyszał trzask zamykanych wewnętrznych drzwi śluzy oraz szczęk wciąganej do góry drabiny.
Lea nie czekała na niego, wiedząc, że Brion biega dwa razy szybciej od niej. Toteż, mimo iż biegła najszybciej jak mogła, momentalnie ją dogonił. Złapał ją w biegu i nie zwalniając ani na chwilę, pobiegł z nią dalej. Kiedy usłyszał odgłos zapłonu silników, pociągnął ją na ziemię i zasłonił swoim ciałem. Objął ją ramieniem, gdy zadrżała ziemia i omiótł ich gorący obłok pyłu. Kiedy się nieco uspokoiło, usiadła krztusząc się i pocierając oczy.
— Ty głupi umięśniony jaskiniowcu… Czy wiesz, że mało nas nie upiekłeś tym nagłym startem!
— Nie masz racji — powiedział uśmiechając się. Po czym przewrócił się na plecy i wsunąwszy ręce pod głowę spojrzał do góry, na oddalający się płomień lądownika. Byli bezpieczni, przynajmniej w tej chwili. — Wiedziałem, że wystarczą mi trzy sekundy, aby znaleźć się w bezpiecznej odległości. Przy założeniu, że zamykanie zajmie siedem sekund… Czułem to!
— No, wspaniale! — powiedziała Lea, kopiąc go w bok z całej siły. Czubek jej buta odbił się od jego twardych jak skała mięśni nie wyrządzając mu krzywdy, niemniej ten akt protestu sprawił jej ogromną satysfakcję.
Brion chrząknął zaskoczony, po czym odwrócił się i zerwał się na równe nogi. Lea uśmiechnęła się do niego przymilnie: — A więc jesteśmy tu, sami na tej dziwnej planecie. Co teraz zrobimy?
Brion zaczął protestować, ale po chwili wybuchnął śmiechem. Chyba nigdy nie przestanie go zaskakiwać. Odczepił oba urządzenia od pasa.
— Masz coś metalowego na sobie… lub w tej torbie?
— Ani tu, ani tu. Zaplanowałam tę wyprawę starannie.
— Świetnie. Tam, gdzie rośnie ta gęsta trawa, jest rów. Pójdź tam i zaczekaj na mnie. Dołączę do ciebie, gdy tylko pozbędę się tych rzeczy.
Wrócił biegiem do krateru, wskoczył do środka i pogwizdując wesoło, ukrył starannie oba przedmioty pod wygiętym metalowym skrzydłem samolotu. Prawie skończone. Wygląda na to, że udało mi się.
Lea siedziała w ukryciu, kiedy wskoczył do kryjówki obok niej.
— Czy nie uważasz, że najwyższa pora, abyś powiedział mi, co się tu dzieje? — zapytała.
— Nie powinnaś była tego robić. Powinnaś była zostać na statku, gdzie byłabyś bezpieczna!
— Dlaczego? On może latać sam, jak się już przekonałeś. Co dwie głowy, to nie jedna, zwłaszcza teraz, kiedy znalazłeś tubylców. To w tym celu chciałeś zaopatrzyć się w Heurystyczny Procesor Językowy, prawda? Tak czy inaczej, stało się. Jestem tutaj, a nasz środek transportu jest na orbicie. Co robimy teraz?
Miała rację. Co się stało, już się nie odstanie. Brion nauczyl się zawsze akceptować realność sytuacji, której nie można było zmienić. Wskazał na pokryte drzewami wzgórza, ciągnące się skrajem równiny.
— Zostaniemy tutaj w ukryciu, dopóki nie upewnimy się, że nic nam nie grozi. Potem udamy się na tamte wzgórza i poszukamy tego brudnego, prymitywnego człowieka, którego wtedy spotkałem. Jeśli będziemy mieli szczęście, może uda nam się znaleźć również jego przyjaciół. Kiedy ich znajdziemy, będziemy mogli porozmawiać z nimi za pomocą procesora i uzyskać ewentualnie odpowiedź na pytania dotyczące tej planety.