Wieczorną ciszę przerywało jedynie brzęczenie owadów i rzadkie, odległe skrzeki latających gadów. Brion czuł, jak wraz z rosnącym przeświadczeniem, że nie byli obserwowani i że nie będzie odwetu za lądowanie, opuszczało go napięcie. Zastąpiło je nagłe uczucie głodu od ostatniego posiłku minęło sporo czasu. Wyjął z torby rację żywnościową i z rosnącym niesmakiem zdjął z niej opakowanie.
— To nie to, co obiad ze stekiem, prawda? — stwierdziła raczej niż spytała Lea, widząc wyraz jego twarzy. — Można na tym żyć bez końca, mimo iż nie ma w tym zbyt wiele życia. I, proszę, ani słowa więcej o stekach!
Lea obróciła swoją torbę i otworzyła górną klapę.
— Wspomniałam o nich, bo zabrałam jeden dla ciebie — uśmiechnęła się niewinnie w odpowiedzi na jego zdziwioną minę. — Przygotowałam go według przepisu, który znalazłam kiedyś w pewnej historycznej książce kucharskiej. Nie wyjaśniając dlaczego, zalecano tam przyrządzanie go w czasie zimy. — Zaczęła ściągać plastikową folię z dużego zawiniątka. — Naprawdę bardzo prosty w przyrządzaniu. Rozcina się bochenek chleba przez całą jego długość, kładzie się na dolną połówkę kawałek świeżo upieczonego steku i polewa go jego własnym sosem, po czym całość zamyka się. Obie części bochenka dociska się do siebie, aby chleb wchłonął lepiej sos, i…
Uniosła w dłoniach spłaszczony bochenek Biorąc go od niej, Brion przełknął głośno ślinę. Odgryzł kawałek i przełknął go z błogim wyrazem twarzy.
— Jesteś wspaniała, Lea! — powiedział, oblizując wargi. — Wiem o tym… Cieszę się, że i ty również tak uważasz. No, ale opowiedz mi teraz o swoim cuchnącym tubylcu.
Brion nie odezwał się ani słowem, dopóki nie zjadł jednej trzeciej swojej ogromnej kanapki. Zaspokoiwszy pierwszy głód, resztę jadł już bez pośpiechu, delektując się każdym kęsem i opowiadał.
— Jest bardzo dziecinny… ale dzieckiem nie jest. Nazywa się Vjer lub coś w tym rodzaju. Kiedy zetknąłem się z nim po raz pierwszy, był przerażony, ale kiedy mnie zaakceptował, strach opuścił go całkowicie. To było wręcz nieprawdopodobne. Jak pstryknięcie przełącznikiem. Gdy jednak później chciałem iść za nim, tak się tym zaniepokoił, że aż zaczął płakać. Pozwoliłem mu więc odejść samemu, ponieważ stwierdziłem, że nie będę miał kłopotu z odnalezieniem go.
— Jest niedorozwiniętym umysłowo… czy jakimś wyrzutkiem?
— Być może, chociaż nie sądzę. Jeśli spojrzy się na niego na tle jego środowiska, to okaże się, że jest dobrze do niego przystosowany. Potrafił wytropić i zabić roślinożerne zwierzę, potem z wielkim apetytem zjeść jego surowe mięso. Odchodząc, zabrał resztę ze sobą do obozu czy osady, w której zapewne mieszka. Nie czas teraz jednak na teoretyzowanie na ten temat. Nie mamy dostatecznych informacji, aby snuć jakiekolwiek domysły. Musimy znaleźć go i nauczyć się jego języka, a potem zadać mu parę pytań. — Brion spojrzał na słońce, które kryło się właśnie za horyzontem. — Na razie zostaniemy tutaj. To miejsce jest równie dobre na spędzenie nocy, jak każde inne. Tamte przyrządy zostawimy na noc w kraterze, zabierzemy je o świcie.
— Nie mam nic przeciwko temu. Jeśli o mnie chodzi, było dosyć wrażeń jak na jeden dzień. — Wyjęła z plecaka śpiwór i rozłożyła go na ziemi. — Być może podróżowanie z niewygodami to dla ciebie chleb powszedni, ja jednak wolę bardziej wyszukane przyjemności, takie jak na przykład ciepłe łóżko. Zabrałam także ze sobą kilka kanapek dla siebie. I trochę wina w biorozkładalnym pojemniku. Możesz się nim częstować tak długo, jak długo nie będziesz uważał go za zbytek.
— Z przyjemnością. Zaczynam wierzyć, że twoja rodzinna planeta Ziemia jest naprawdę domem ludzkości!
Oboje spali dobrze… dopóki Brion nie obudził się nagle w środku nocy. Coś zmąciło jego spokój, choć nie potrafił określić, co to było. Leżał spokojnie, wpatrując się w gwiazdy. Poprzedniej nocy zapamiętał układ głównych gwiazdozbiorów, dzięki czemu mógł teraz określić orientacyjnie czas na podstawie ich ruchu. Było dobrze po północy, kilka godzin przed świtem. Na niebie nie było księżyca. Selm — II go nie posiadała, niemniej ziemia oświetlona była nikłym światłem gwiazd. Cały ten układ planetarny położony był blisko centrum Galaktyki, toteż miriady gwiazd świeciły jasno z szerokiego pasa ciągnącego się wzdłuż całego nieboskłonu.
Co go zaniepokoiło? Noc była cicha, tak cicha, że słyszał wyraźnie łagodny i rytmiczny oddech śpiącej Lei. Czyżby to był jakiś impuls emocjonalny? Skoncentrował się i odczuł coś nikłego. Na granicy wrażliwości. To pochodziło od człowieka… Był to impuls pojedyńczego stanu emocjonalnego. Nienawiści. Ślepej nienawiści, wściekłości i żądzy śmierci. Nie pochodził od jednego osobnika, lecz od wielu. Był skierowany w jego stronę.
Brion obrócił się powoli i obudził Leę, kładąc jej palec na ustach, kiedy zobaczył, jak mruga otwierając oczy. Przyłożył usta do jej ucha i szepnął.
— Zaraz będziemy mieli towarzystwo. Lepiej spakuj swoje rzeczy, żebyś była gotowa do drogi. — Poczuł nagle napięcie i strach, które przeszyły jej ciało, kiedy uniosła się nieco i oparła na łokciach.
— Co się dzieje?
— Jeszcze dobrze nie wiem. Ale czuję ich tam, w ciemności. Idą tutaj. Jeszcze nie wiem ilu ich jest. Wiem jednak na pewno, że idą po mnie… i nie pałają do mnie miłością. Chwileczkę…
Skoncentrował się na jednym z impulsów, starając się Wydzielić go spośród pozostałych. Użył całego swojego talentu, który doskonalił nieprzerwanie od chwili, kiedy odkrył, że jest empatykiem. Tak, to on! Brion pokiwał głową w ciemności.
— Jedną zagadkę mamy rozwiązaną. Vjer jest razem z nimi. Zatem wiemy już, że nie mieszka na wzgórzach sam. Sądzę, że jego plemię musi być liczne, ponieważ poszukuje mnie ze sporą grupą.
— Zdaje mi się, że mówiłeś mi, iż jest twoim przyjacielem — szepnęła Lea.
— Tak mi się zdawało. Wygląda na to, że wszystko się zmieniło. Chciałbym wiedzieć, dlaczego… i czuję, że wkrótce się dowiemy. — Wyprostował się i poluzował nóż w pochwie. — Zostań tutaj w ukryciu, a ja zobaczę, co się tam dzieje.
— Nie! — wpiła się mocno palcami w jego ramię. Nie możesz iść tam sam, w ciemność.
— Ależ mogę! Proszę cię, zaufaj mi, kiedy mówię, że wiem co robię — zdjął delikatnie jej dłoń ze swojej ręki. Muszę mieć dużo miejsca wokół siebie, kiedy spotkam się z nimi. Chcę uniknąć sytuacji, w której będę musiał się martwić dodatkowo o ciebie. Wszystko będzie dobrze.
Oddalił się bezszelestnie w panujący półmrok. Czołgał się w kierunku nocnych gości. Kiedy znalazł się w bezpiecznej odległości od kryjówki Lei, zatrzymał się. Impulsy stanów emocjonalnych, które odbierał, były teraz o wiele wyraźniejsze. Pochodziły od co najmniej kilkunastu osób. A może było ich jeszcze więcej? Czekał do chwili ujrzenia ich ciemnych sylwetek, było ich około dwudziestu, nim skoczył na równe nogi i krzyknął.
— Vjer! Jestem tutaj. Czego chcesz?
Poczuł falę przerażenia, które szybko zdominowało ich inne uczucia. Raptowny strach zastąpił nienawiść w chwili jego nagłego pojawienia się. Zatrzymali się wszyscy z wyjątkiem jednego, który zignorował ten gwałtowny napływ strachu, pozwalając dalej nieść się nienawiści, tłumiącej inne jego odczucia. Ten człowiek szedł nieprzerwanie naprzód i coś robił.
Z mroku wyleciała dzida i wbiła się w ziemię w odległości metra od nóg Briona Sytuacja stawała się niebezpieczna. Brion poczuł, że pozostali ochłonęli stopniowo z pierwszego szoku i ponownie zaczęli emanować tą samą nienawiścią Ruszyli kolejno do przodu, jeden za drugim. Brion cofnął się, kierując się w stronę jeziora, aby odciągnąć ich od kryjówki Lei. W ten sposób będzie bezpieczna. O swoje bezpieczeństwo się nie martwił. Był pewny, że potrafi się obronić, jeśli go zaatakują… zwłaszcza jeśli powstali są tacy sami jak Vjer. Gdyby jednak nie udało mu się ich pokonać, będzie mógł bez trudu od nich uciec. Dlaczego tu przyszli? Ponownie krzyknął, aby przyciągnąć ich uwagę. W tym samym momencie krzyknęła Lea… i jednocześnie poczuł gwałtowny impuls paniki. Ruszył pędem w jej kierunku. Nagle wyrósł przed nim mężczyzna… Dwóch. Wpadł na nich całą swoją masą i odtrącił na boki jak natrętne owady, nie zwalniając ani na chwilę. Lea krzyknęła znowu i w tym momencie zobaczył ludzi z uniesionymi dzidami, którzy ją trzymali: Nawet nie pomyślał o użyciu noża, kiedy wpadł na nich — jego ręce były wystarczającą bronią.
Wywiązała się zaciekła walka wręcz w rozświetlonym gwiazdami mroku. Byli tak blisko siebie, że broń była bezużyteczna, a nawet stała się zagrożeniem dla trzymających ją. Rozległy się chrapliwe krzyki bólu, kiedy Brion uniósł jednego z napastników i cisnął nim w największą grupę jego pobratymców. Niemal dosłownie zmiażdżył trzech pozostałych, którzy trzymali Leę. Ustawił ją za sobą, aby chronić ją swoim ciałem i odtrącał rękoma drzewce dzid. Kontratakował, zadając ciosy pięściami. Były niebezpieczniejsze od maczug. Napastnicy zaczęli odpadać od niego i wówczas pierwszy kamień trafił go w bok głowy. Brion zawył z bólu, kiedy trafiły go następne. Wtedy po raz pierwszy poczuł obecność kobiet, podążających za uzbrojonymi w dzidy mężczyznami. Ich bronią były obłe kamienie, które w ich rękach były śmiertelnie niebezpieczne. Brion chwycił jednego z napastników, aby posłużyć się nim jako tarczą… ale było już za późno. Seria ostrych ciosów trafiła go w szyję i głowę, ale nie poczuł ich nawet, gdyż straciwszy przytomność zachwiał się na nogach i upadł na ziemię jak. ścięte drzewo. Ostatnią rzeczą, którą rejestrowała jego świadomość były krzyki przerażenia Lei i jego niemożność udzielenia jej pomocy na skutek wszechogarniającego go mroku.
Potem był już tylko chaos. Zmącona świadomość. Mrok i ból. Kołysanie się tam i z powrotem, ból w nadgarstkach, w ręce i głowie. Ruch. Ponownie mrok. Po jakimś czasie zobaczył kołyszące się nad nim gwiazdy. Zawołał Leę. Czy odpowiedziała? Nie mógł sobie tego przypomnieć. Ból i niepamięć były jedyną odpowiedzią.
Było już szaro, kiedy zaczął odzyskiwać świadomość. Stopniowo docierało do niego wołanie Lei, kiedy próbował otworzyć zaskorupiałe oczy. W jakiś sposób miał unieruchomione ręce i nogi. Mrugał tak długo, dopóki majaczące przed nimi plamy nie nabrały wyraźnych kształtów. Był przywiązany skórzanymi rzemieniami do długiego pala. Jego prawa ręka była zakrwawiona i tętniła bólem. Spojrzał na nią i chrząknął z niepokojem. Wyszeptane przez Leę słowa były pełne troski.
— Żyjesz? Słyszysz mnie? Brion, proszę, słyszysz mnie? Możesz się ruszać?
Kiedy starał się poruszyć głową, jęk bólu wyrwał się z jego ust. Była cała pokaleczona, a jedno oko nie otwierało się do końca. Drugie było jednak dostatecznie sprawne, żeby mógł dostrzec Leę leżącą w odległości kilku metrów od niego, przywiązaną do drugiego pala tak samo jak on. Z początku zdołał jedynie kaszlnąć, kiedy próbował jej odpowiedzieć, ale w końcu wykrztusił z siebie kilka słów.
— Czuję… się… świetnie…
— Świetnie! — w jej głosie czuć było łzy, pod którymi kryła się wściekłość. — Wyglądasz strasznie, jesteś cały potłuczony i zakrwawiony. Gdyby twoja głowa nie była jak z kamienia, już byś nie żył… Och, Brionie. To było straszne! Przywiązali nas do tych pali jak zwłoki. Nieśli nas całą noc. Byłam pewna, że cię zabili.
Próbował się uśmiechnąć, ale wykrzywił jedynie twarz. — Te przypuszczenia na temat mojej śmierci są mocno przesadzone. — Poruszył z całej siły rękoma i nogami napinając do oporu więzy. — Czuję się potłuczony… ale nie wydaje mi się, abym miał coś złamanego. A co z tobą?
— Nic szczególnego, tylko kilka zadraśnięć. Pastwili się głównie nad tobą. Zawzięcie. Strasznie…
— Nie myśl teraz o tym. Żyjemy i to jest w tej chwili najważniejsze. Opowiedz mi teraz o wszystkim, co widziałaś po drodze.
— Niewiele widziałam. Jesteśmy gdzieś wśród wzgórz. Na polanie przed czymś, co wygląda jak groty w ścianie skalnej. Całą polanę otaczają wysokie drzewa. Kobiety weszły do środka, kiedy tu dotarliśmy i przebywają tam do tej pory. Mężczyźni śpią wokół nas.
— Ilu ich jest? Czy któryś z nich czuwa?
— Naliczyłam osiemnastu… nie, dziewiętnastu… dwudziestu. Sądzę, że to wszyscy. Jeżeli jest jeszcze ktoś na straży, to znajduje się poza zasięgiem mojego wzroku. Co jakiś czas któryś z nich budzi się i idzie w zarośla. Przypuszczam, że za potrzebą. .
— Brzmi to dość obiecująco. Są tak niezorganizowani, jak sądziłem. Teraz, kiedy śpią, mamy największą szansę ucieczki. Zanim dobiorą się nam bardziej do skóry.
— Odwal się! — potrząsnęła ciasno związanymi nadgarstkami w jego kierunku. — Chyba o raz za dużo dostałeś w głowę. Zabrali twój wielki nóż i nie możemy nawet dosięgnąć zębami tych rzemieni. Jak w tej sytuacji wyobrażasz sobie ucieczkę?
— Chwileczkę — powiedział spokojnie. Zamknął oczy i zaczął głęboko i rytmicznie oddychać.
Musiał przede wszystkim uporządkować myśli, aby móc skoncentrować całą swoją uwagę i energię. Te same ćwiczenia oddechowe wykonywał, kiedy podnosił ciężary. Wysiłek, który czekał go teraz, był tego samego rodzaju. Rozluźnił ciało i wówczas poczuł niezliczone rany i stłuczenia. Były one jednak bez znaczenia. Kiedy skoncentrował uwagę, przestał je w ogóle odczuwać. Świetnie. Teraz czuł, jak jego siła ukierunkowuje się. Otworzył powoli oczy i spojrzał na grube rzemienie owinięte wokół nadgarstków. Napiął mięśnie rąk. Lea patrzyła ze zdumieniem. Widziała przed chwilą, jak opada z sił, jak wiotczeje jego twarz. Kiedy otworzył oczy, spojrzał błędnym wzrokiem na nadgarstki. Fala drżenia przemknęła przez górną część jego ciała. Teraz dostrzegła, jak jego mięśnie pęcznieją wewnątrz postrzępionych rękawów, poszerzając dziury, a następnie rozrywając osłabiony materiał. Skórzane więzy napięły się i zaskrzypiały, rozciągane coraz bardziej i bardziej. To było wręcz nieludzkie. Jego twarz wyrażała spokój, kiedy ręce rozdzielały się powoli, z mechaniczną precyzją. Rozległ się cichy trzask — jeden z rzemieni puścił… A potem następny. Ręce Briona były wolne.
Kiedy zdał sobie z tego sprawę, dreszcz zmęczenia przebiegł jego ciało. Opadł na ziemię, zamknął oczy i ciężko oddychał, masując palcami skórę wokół głębokich ran na nadgarstkach i wyciskając przy tym krew z miejsc, w których rzemień rozciął ciało aż do kości. Trwało to tylko chwilę. Doszedłszy do siebie uniósł powoli głowę i rozejrzał się wokoło.
— Bardzo dobrze — powiedział cicho. — Miałaś rację, wszyscy śpią.
Poruszając się niczym wąż, przesunął się w pobliże Lei, wlokąc ze sobą wciąż uwiązany do nóg pal i obejrzał jej więzy.
— Jeśli będziesz próbował je rozerwać, oderwiesz razem z nimi moje dłonie — powiedziała, starając się nie patrzeć na powolne sączenie się krwi z jego rąk.
— Nie martw się, z twoimi pójdzie łatwiej niż z moimi. — Pochylił się do przodu i zacisnął zęby na rzemieniu z jaszczurczej skóry. Gryzł i żuł go z całej siły. Przerwanie więzów zajęło mu mniej niż minutę. — Smakuje obrzydliwie — powiedział, wypluwając kawałki skóry.
— Musisz mieć dobrego dentystę. — Pod wymuszoną lekkością jej słów słychać było drżenie głosu.
Brion wyciągnął rękę i odgarnął sprzed jej oczu kosmyk splątanych włosów.
— Zaraz nas tu nie będzie. Daję ci na to moje słowo. Musisz tylko poleżeć spokojnie przez chwilę.
Nie czuł się jeszcze tak odprężony, jak tego pragnął. Był już jasny dzień i ich ruchy mogły być z łatwością zauważone przez każdego, kto się obudził. Kilka następnych minut miało zadecydować o wszystkim. Wiedział, że jeżeli uda im się dotrzeć do zarośli przed podniesieniem alarmu, będą mogli uciec. Mimo obrażeń był gotów uciekać… I nie dopuścić do tego, aby złapano ich po raz drugi. Rozluźnił rzemienie opasujące nogi, po czym wsunął wskazujący palec lewej ręki pod najcieńszy z nich. Przerwał go bez wysiłku. Potem kolejno następne. Na koniec zdjął je i powoli się wyprostował. Porywacze wciąż spali. W ten sam sposób uwolnił nogi Lei.
— Idziemy — szepnął, obejmując ją i unosząc do góry.
Ostrożnie i cicho przechodzili pomiędzy ciałami śpiących, spodziewając się w każdej chwili podniesienia alarmu. Sześć, siedem, osiem kroków… Byli już między drzewami i przedzierali się przez zarośla.
— Wrócę za chwilę — szepnął, stawiając ją na ziemi. Przyłożył jej palec do ust, aby zapobiec protestowi. W chwilę potem zniknął, odchodząc w stronę polany.
Lea nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. To był śmiech. Z trudem powstrzymywała swoją na wpół histeryczną wesołość, widząc, jak niesie jednego z porywaczy. Zwykła ucieczka nie wystarczała mu… o, nie. Musiał wziąć ze sobą jeńca! Jeniec opierał się i wierzgał nogami, ale nadaremnie. Brion pojmał go bezszelestnie, jedną ręką zasłaniając mu usta, a drugą podnosząc z ziemi. Jeniec miał wytrzeszczone oczy i był ledwie żywy. Kiedy Brion zwolnił uścisk, wciągnął łapczywie powietrze do płuc, drżąc na całym ciele. Zanim je wypuścił i mógł krzyknąć, twarda pięść Briona uderzyła go pod uchem. Bez czucia osunął się na ziemię.
Brion zignorował go i pomógł Lei stanąć na nogi. — Możesz iść? — zapytał.
— Odpowiedniejszym określeniem byłoby wlec się. — Postaraj się. Jeśli zajdzie potrzeba, pomogę ci. Bez wysiłku przerzucił jeńca przez ramię, wziął Leę za rękę i ruszyli w dół zbocza, przedzierając się między drzewami. Z każdą chwilą oddalali się coraz bardziej od obozowiska. Nie było słychać żadnego alarmu. Byli wolni — przynajmniej na razie.