Wrzesień 1987 roku
Groźna, nieprzenikniona czerń wypełniała iluminator, uniemożliwiając jakikolwiek kontakt wzrokowy z otoczeniem. Albert Giordino uważał, że wystarczy zaledwie pięć minut, by całkowity brak świateł doprowadził ludzki umysł do rozkojarzenia. Miał wrażenie, że z zamkniętymi oczami spada z ogromnej wysokości w bezksiężycową noc do głębokiej czarnej przepaści.
Kiedy kropelka potu ściekła mu z brwi i wpadła do lewego oka, aż go zapiekło, wówczas otrząsnął się z tego wrażenia, wytarł sobie twarz rękawem i delikatnie położył dłoń na tablicy sterowniczej, która znajdowała się tuż przed nim. Dotykał różnych znajomych kształtów, aż wreszcie jego palce dotarły do celu. Przesunął dźwigienkę do góry.
Reflektory umieszczone na kadłubie batyskafu rzuciły snop światła w wieczną noc. Choć poza granicami strumienia jasności woda nadal miała kolor granatowoczarny, to jednak maleńkie organizmy, które tam się unosiły, odbijały światło i było je widać w promieniu kilku metrów od iluminatora. Odwracając twarz, by nie zaparować grubej szyby z pleksiglasu, Giordino westchnął głęboko, a potem znów oparł się wygodnie o miękką tapicerkę fotela sternika. Minęła niemal cała minuta, nim pochylił się nad tablicą sterowniczą i zaczął ożywiać wnętrze pogrążonego w ciszy statku. Badawczym wzrokiem patrzył na rzędy zegarów, aż chwiejne wskazówki zatrzymały się w odpowiednich pozycjach, sprawdził wskaźniki obwodów elektrycznych upewniając się, że ich zielonkawe błyski przekazują mu informację o właściwym funkcjonowaniu instalacji, i włączył układy elektryczne „Safony I".
Obrócił się z fotelem i rzucił leniwe spojrzenie w stronę rufy przez centralnie biegnący korytarz. Być może dla Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych był to najnowszy i największy w świecie podwodny statek badawczy, lecz dla Giordina, kiedy ujrzał go po raz pierwszy, wyglądał jak ogromne cygaro na łyżwie.
„Safony I" nie zbudowano po to, by konkurowała z okrętami podwodnymi. Miała określoną funkcję: służyła do badania dna oceanu. Każdy centymetr kwadratowy jej wnętrza wykorzystano do maksimum, by pomieścić siedmioosobową załogę oraz dwie tony sprzętu i instrumentów badawczych. „Safona I" nigdy nie wystrzeli żadnego pocisku ani nie będzie przecinała morza z szybkością siedemdziesięciu węzłów, ale mogła działać tam, gdzie żadna inna łódź podwodna nie ośmieliłaby się zanurzyć: osiem kilometrów pod powierzchnią oceanu. Giordino nigdy jednak nie czuł się całkiem spokojny. Spojrzał na głębokościomierz i skrzywił się widząc, że wskazuje prawie cztery tysiące sto metrów. Ciśnienie w wodzie wzrasta o jedną atmosferę co dziesięć metrów głębokości. Ponownie się skrzywił, kiedy przeliczył to w pamięci: blisko 410 atmosfer, co oznaczało, że na każdy centymetr kwadratowy czerwonej farby, pokrywającej gruby tytanowy kadłub „Safony I", działa obecnie ciśnienie 410 kilogramów.
– Może filiżankę świeżych osadów?
Giordino podniósł wzrok na poważną twarz Omara Woodsona, fotografa ekspedycji. W jego ręku zobaczył kubek parującej kawy.
– Wasz szef od zaworów i przełączników powinien otrzymać ten wywar dokładnie przed pięcioma minutami.
– Przepraszam, ale jakiś idiota wyłączył światło – odparł Woodson, wręczając mu kubek. – Wszystko sprawdziłeś?
– Na tablicy wszystko w porządku – odpowiedział Giordino. – Odstawiłem baterię rufową, żeby sobie odpoczęła. Przez najbliższe osiemnaście godzin będziemy korzystali z baterii na śródokręciu.
– Całe szczęście, że po wyłączeniu nie nadzialiśmy się na jakąś sterczącą skałę.
– Chyba żartujesz. – Giordino rozparł się w fotelu, zamrugał oczami i ziewnął, elegancko przysłaniając dłonią usta. – W ciągu ostatnich godzin sonar nie wykrył przedmiotu większego od piłki baseballowej. Dno jest tu płaskie jak brzuch mojej dziewczyny.
– Chciałeś powiedzieć piersi – rzekł Woodson. – Widziałem jej zdjęcie.
Woodson uśmiechnął się, co u niego należało do rzadkości.
– Nikt nie jest doskonały – przyznał Giordino. – Biorąc jednak pod uwagę fakt, że jej ojciec jest bogatym hurtownikiem napojów alkoholowych, chyba mogę udawać, że nie widzę jej wad…
Przerwał, gdy do sterowni zajrzał Rudi Gunn, dowódca wyprawy. Był niski i chudy, a jego wytrzeszczone oczy, powiększone przez szkła w rogowej oprawie i rzucające baczne spojrzenia znad rzymskiego nosa, nadawały mu wygląd niedożywionej sowy, która wkrótce zastrajkuje. Jego wygląd jednak mylił, Gunn bowiem był serdeczny i uprzejmy. U wszystkich, którzy kiedykolwiek służyli pod jego komendą, cieszył się ogromnym szacunkiem.
– Nie macie innych tematów? – spytał uśmiechając się wyrozumiale.
Woodson zrobił śmiertelnie poważną minę.
– Ciągle to samo. On znów się podnieca tą swoją dziewczyną.
– Po pięćdziesięciu jeden dniach w tym pływającym pudle nawet własna babcia by mu wybaczyła takie błyski w oczach – rzekł Gunn.
Pochylił się nad Giordinem i spojrzał w iluminator. Przez parę sekund nie widział nic poza mętnym błękitem, a dopiero później stopniowo zaczął rozróżniać czerwonawy szlam na dnie, tuż pod „Safona I". Przez krótką chwilę jakaś jasnoczerwona krewetka, wielkości zaledwie trzech centymetrów, płynęła w strumieniu światła, by potem zniknąć w ciemnościach.
– Cholera, szkoda, że nie możemy wyjść i trochę sobie pospacerować – rzekł Gunn, odsuwając się od iluminatora. – Może byśmy coś ciekawego znaleźli.
– Pewnie to samo, co w samym środku pustyni Mojave – mruknął Giordino. – Czyli absolutnie nic. – Wyciągniętą ręką popukał we wskaźnik. – Chociaż tutaj jest zimniej Zaledwie dwa i pół stopnia.
– Wspaniałe miejsce do zwiedzania – rzekł Woodson. – Ale nie chciałbym spędzić tu jesieni swego życia.
– Jest coś na sonarze? – spytał Gunn.
– Przed nami i po bokach nic. Od paru godzin profil jest równy jak stół.
Gunn gestem znużenia zdjął okulary i przetarł oczy.
– Dobra, panowie. Wygląda na to, że nasza misja się kończy. Jeszcze z dziesięć godzin i na powierzchnię. – Odruchowo spojrzał na sufit. – Czy baza ciągle jest z nami?
Giordino skinął głową.
– Wisi nad nami.
Jedno spojrzenie na wahającą się strzałkę przetwornika upewniło go, że statek baza płynie śladem „Safony I", trzymając ją na sonarze.
– Nawiąż kontakt – powiedział Gunn – i zawiadom ich, że rozpoczynamy wynurzanie o godzinie dziewiątej zero zero. To da im wystarczająco dużo czasu na przygotowanie się do przyjęcia nas na pokładzie i do wzięcia „Safony I" na hol przed zachodem słońca.
– Ja tam już prawie zapomniałem, jak wygląda zachód słońca – mruknął Woodson. – Warto by iść na plażę, poopalać się trochę i poderwać parę dorodnych ślicznotek w bikini. Pan Woodson ma już dość tych dziwnych podmorskich krajobrazów.
– Dzięki Bogu zbliżamy się do końca – rzekł Giordino. – Jeszcze jeden tydzień zaniknięcia w tej przerośniętej parówce i zacząłbym gadać do kwiatków w doniczkach.
Woodson spojrzał na niego.
– Przecież nie mamy tu żadnych kwiatków w doniczkach.
– To postaraj się o ich fotografie. Gunn się uśmiechnął.
– Wszyscy zasługujecie na przyzwoity odpoczynek. Nieźle się spisaliście. Dane, które zebraliśmy, powinny dostarczyć zajęcia tym z laboratorium na dłuższy czas.
Giordino odwrócił twarz do Gunna i popatrzył na niego.
– Ta misja była jednym wielkim piekłem, Rudi – powiedział wolno.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – rzekł Gunn.
– Chodzi mi o to, że był to źle obsadzony dramat. Przyjrzyj się swojej załodze – machnął ręką w stronę czterech mężczyzn pracujących w części rufowej batyskafu: Bena Drummera, kościstego południowca, który używał niezrozumiałego akcentu z Alabamy; Ricka Spencera, niskiego blondyna z Kalifornii, stale pogwizdującego przez zaciśnięte zęby; Sama Merkera, kosmopolity i mieszczucha, pośrednika z Wall Street, oraz Henry'ego Munka, łagodnego głupka o wiecznie zaspanych oczach, który najwyraźniej pragnął być gdziekolwiek, byle nie na pokładzie „Safony I". – Ci faceci na rufie, ty, Woodson i ja, wszyscy jesteśmy technikami, mechanikami od śrub i nakrętek. Brak wśród nas doktorów.
– Pierwsi ludzie na Księżycu też nie byli intelektualistami – odparował Gunn. – To właśnie mechanicy od śrubek i nakrętek sprawdzają sprzęt. Wy, panowie, przeprowadziliście próby z „Safoną I", wykazaliście jej możliwości. Następnym razem przejadą się nią oceanografowie. Ta misja wam zostanie zapisana jako wielkie naukowe osiągnięcie.
– Ja tam nie nadaję się na bohatera – oznajmił Giordino.
– Ani ja, kolego – dodał Woodson. – Ale musisz przyznać, że to pozwoli wyciągnąć niezły szmal ze sprzedaży polisy ubezpieczeniowej na życie.
– On nie widzi korzyści, jakie mu to da – rzekł Gunn. – Tylko pomyśl, jakie historyjki będziesz mógł nawijać swoim dziewczynom.
Tylko pomyśl, jak te ślicznotki będą oczarowane, kiedy im opowiesz o swoim bezbłędnym prowadzeniu największej podwodnej sondy dwudziestego wieku.
– Bezbłędnym? – odezwał się Giordino. – W takim razie powiedz mi, dlaczego prowadzę to cudo techniki, krążąc nad dnem o pięćset mil od wyznaczonego kursu?
Gunn wzruszył ramionami.
– Rozkazy…
Giordino wbił w niego wzrok.
– Mieliśmy być w Basenie Labradorskim, a tymczasem admirał Sandecker w ostatniej chwili zmienia nam kurs i każe badać denne równiny w głębinach w pobliżu Wielkiej Ławicy Nowofundlandzkiej. To nie ma sensu.
Gunn uśmiechnął się jak sfinks. Przez pewien czas nikt się nie odzywał, lecz Gunn nie musiał być wyjątkowo przenikliwy, by wiedzieć, jakie myśli kłębią im się w głowach. Miał pewność, że te same, co jemu. Tak jak on, cofnęli się o trzy miesiące w czasie i o dwa tysiące mil w przestrzeni, by ponownie znaleźć się w centrali Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych w Waszyngtonie, gdzie admirał James Sandecker opisywał najbardziej niewiarygodną operację podmorską tego dziesięciolecia.
– Jasny gwint – grzmiał admirał Sandecker. – Oddałbym moją całoroczną pensję za to, żeby móc być z wami.
Giordino pomyślał, że to czysta retoryka. Siedział na miękkiej skórzanej kanapie i dostrajał się do atmosfery odprawy u Sandeckera, leniwie puszczając kółka dymu z gigantycznego cygara, które wziął z pudełka stojącego na ogromnym biurku gospodarza, gdy tymczasem wszyscy skupiali uwagę na ściennej mapie Oceanu Atlantyckiego.
– No więc, oto on. – Sandecker po raz drugi głośno zaszurał pałeczką po mapie. – Prąd Lorelei. Powstaje przy zachodnim końcu Afryki, płynie na północ wzdłuż Grzbietu Środkowoatlantyckiego, potem skręca na wschód między Ziemią Baffina a Grenlandią i kończy się w Basenie Labradorskim.
– Nie jestem specjalistą od oceanografii, panie admirale – odezwał się Giordino – ale wygląda na to, że Lorelei miesza się z Golfsztromem.
– Nic podobnego. Golfsztrom jest prądem powierzchniowym, a Lorelei ma najzimniejszą, a więc najcięższą wodę w oceanie i płynie na głębokości przeciętnie tysiąca trzystu metrów.
– A zatem Lorelei płynie pod Golfsztromem – powiedział cicho Spencer, który po raz pierwszy zabrał głos.
– Bardzo słusznie – rzekł Sandecker, uśmiechnął się i mówił dalej: – Ocean zasadniczo składa się z dwóch warstw wody: wody powierzchniowej, czyli górnej, ogrzewanej przez słońce i dokładnie mieszanej przez wiatry, oraz warstwy zimnej, bardzo gęstej, która z kolei dzieli się na warstwę średnią, głęboką i denną. Te dwie zasadnicze warstwy nigdy się ze sobą nie mieszają.
– To brzmi ponuro i odstręczająco – powiedział Munk. – Już sam fakt, że jakiś facet z wisielczym humorem nazwał go imieniem reńskiej nimfy, która wabiła żeglarzy, by wpadali na skały, każe mi uważać ten prąd za ostatnie miejsce na ziemi, w jakim chciałbym się znaleźć.
Na ptasią twarz Sandeckera powoli wpełzał bezlitosny uśmiech.
– Przyzwyczajajcie się do tej nazwy, panowie, gdyż w samym środku tego prądu spędzimy pięćdziesiąt dni. To znaczy w y spędzicie.
– A niby co będziemy robić? – wyzywająco spytał Woodson.
– Nazwa ekspedycji dokładnie brzmi:,,Spływ z prądem Lorelei". Opuścicie się w batyskafie pięćset mil na północny zachód od Dakaru i rozpoczniecie podwodny rejs z prądem. Waszym głównym zadaniem będzie sprawdzenie batyskafu i jego wyposażenia. Jeśli w ich funkcjonowaniu nie dojdzie do zakłóceń, które wymagałyby skrócenia misji, to wypłyniecie na powierzchnię gdzieś w połowie września, mniej więcej w środku Basenu Labradorskiego.
Merker odchrząknął cicho.
– Jeszcze żaden batyskaf nie przebywał tak długo na takiej głębokości.
– Chcesz się wycofać, Sam?
– No… nie.
– Udział w ekspedycji jest dobrowolny. Nikt was do tego nie zmusza.
– A dlaczego my, panie admirale? – spytał Ben Drummer, podnosząc swoje chude ciało z podłogi, na której był wygodnie usadowiony. – Ja jestem mechanikiem okrętowym, Spencer specjalistą od wyposażenia, a Merker od instalacji. Moim zdaniem nic tam po nas.
– Wszyscy jesteście fachowcami w poszczególnych dziedzinach. Woodson jest również fotografem. Na pokładzie „Safony I" będzie znajdował się różnego rodzaju sprzęt fotograficzny. Munk najlepiej w agencji zna się na instrumentach. Wszyscy znajdziecie się pod komendą Rudiego Gunna, który dowodził kolejno wszystkimi statkami badawczymi NUMA.
– No, a ja? – spytał Giordino.
Sandecker zerknął na cygaro sterczące z ust Giordina, poznał, że pochodzi z jego zapasów, i rzucił pilotowi miażdżące spojrzenie, które zostało całkowicie zignorowane.
– Jako zastępca szefa realizacji projektów badawczych będziesz z ramienia agencji kierował wyprawą. Przydasz się też do sterowania batyskafem.
Giordino uśmiechnął się sardonicznie, wytrzymując spojrzenie admirała.
– Moja licencja pilota daje mi prawo prowadzenia samolotów, a nie łodzi podwodnych.
Sandecker lekko zesztywniał.
– Chyba musisz po prostu zdać się na moją ocenę, prawda? – rzekł chłodnym tonem. – Poza tym głównie chodzi o to, że stanowicie najlepszą załogę, jaką w tej chwili mam pod ręką. Wszyscy uczestniczyliście w ekspedycji na Morzu Beauforta. Macie ogromne doświadczenie, wykazaliście się odpowiednimi zaletami i pomysłowością. Możecie obsługiwać każdy instrument i wszelkiego rodzaju sprzęt oceanograficzny, jaki dotychczas wynaleziono. Dane, które przywieziecie, przekażemy naukowcom do analizy. I jeszcze raz powtarzam: udział w wyprawie jest naturalnie dobrowolny.
– Naturalnie – jak echo powtórzył Giordino z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu.
Sandecker wrócił na swoje miejsce za biurkiem.
– Pojutrze zbierzecie się w naszym porcie w Key West, by rozpocząć trening. Wytwórnia samolotów w Pelholme przeprowadziła już gruntowne próby podwodne z batyskafem, więc pozostaje wam tylko zapoznać się ze sprzętem i programem eksperymentów, które przeprowadzicie w czasie ekspedycji.
Spencer gwizdnął przez zęby.
– Wytwórnia samolotów? Święty Boże, a cóż oni mogą wiedzieć o batyskafach?
– Chciałbym was uspokoić – zaczął cierpliwie wyjaśniać Sandecker. – W Pelholme przestawili się z technologii lotniczej na morską dziesięć lat temu. Od tego czasu zbudowali cztery podwodne laboratoria do badań środowiska i dwa niezwykle udane batyskafy dla Marynarki Wojennej.
– Wolałbym, żeby ten im się udał – powiedział Merker. – Byłbym niepocieszony, gdyby zaczął przeciekać na głębokości pięciu kilometrów.
– Chciałeś powiedzieć, że ze strachu narobiłbyś w majtki – mruknął Giordino.
Munk przetarł oczy, a potem spojrzał pod stopy, jakby dywan przypominał mu dno morskie. Kiedy się odezwał, mówił bardzo powoli:
– Czy ta wycieczka jest naprawdę niezbędna, panie admirale? Sandecker z powagą pokiwał głową.
– Tak. Oceanografowie muszą dokładnie poznać trasę Lorelei, by rozszerzyć wiedzę o krążeniu wody w głębi oceanów. Wierzcie mi, ta wyprawa ma takie samo znaczenie, jak wysłanie pierwszego człowieka na orbitę okołoziemską. Poza testowaniem najnowocześniejszego batyskafu na świecie, waszym zadaniem będzie filmowanie i nanoszenie na mapę obszarów, których nie widziało oko ludzkie. Pragnę rozwiać wasze wątpliwości. „Safona I" ma kadłub zbudowany z wykorzystaniem najnowszych osiągnięć nauki w dziedzinie bezpieczeństwa. Osobiście gwarantuję wam bezpieczną i wygodną podróż.
Łatwo mu to mówić, leniwie pomyślał Giordino. Jego tam nie będzie.
Henry Munk poruszył swoim muskularnym ciałem, by zmienić pozycję na długim winylowym materacu, i powstrzymując ziewnięcie, spojrzał przez rufowy iluminator „Safony I". Płaskie, nie kończące się dno było tak interesujące jak książka z nie zadrukowanymi kartkami, lecz Munk rozkoszował się myślą, że przed nim nikt jeszcze nie widział żadnego z tych niewielkich wybrzuszeń, które od czasu do czasu dostrzegał, ani żadnego z mieszkańców tego świata, przepływających za szybą z grubego pleksiglasu. Była to skromna, lecz zadowalająca nagroda za długie godziny nudy, jakie spędzał na odczytywaniu wskazań instrumentów umieszczonych po obu stronach jego stanowiska.
Niechętnie oderwał oczy od iluminatora i przeniósł wzrok na instrumenty: wielofunkcyjny czujnik, który podczas całej wyprawy nieustannie zapisywał na taśmie magnetycznej zasolenie, temperaturę i ciśnienie wody oraz prędkość rozchodzenia się w niej fal dźwiękowych; przyrząd do badania struktury dna i mierzenia grubości osadów za pomocą fal akustycznych; grawimetr, co czterysta metrów dokonujący pomiaru ciśnienia; urządzenie śledzące prędkość i kierunek prądu Lorelei; magnetometr, który mierzył i rejestrował pole magnetyczne dna i dewiacje spowodowane skupiskami metali.
Munk omal tego nie przegapił. Ruch był tak niewielki – rylec drgnął zaledwie o milimetr – że Munk w ogóle by go nie zauważył, gdyby nie spojrzał tam akurat w tym momencie. Natychmiast przysunął twarz do iluminatora i popatrzył na dno morza, potem odwrócił się i zawołał Giordina, który siedział przy konsoli sternika:
– Zatrzymaj się!
Giordino zrobił pół obrotu wraz z fotelem i spojrzał w stronę rufy.
– Odczytałeś coś? – spytał.
– Minęliśmy jakiś metalowy przedmiot. Cofnij batyskaf, żebyśmy mogli lepiej się przyjrzeć.
– Cofam – powiedział Giordino na tyle głośno, by Munk go usłyszał.
Włączył dwa silniki zamontowane po obu stronach kadłuba na śródokręciu, nastawiając je na „pół wstecz". „Safona I", niesiona prądem o szybkości dwóch węzłów, przez dziesięć sekund wisiała w miejscu, jakby nie miała ochoty ruszać się o własnych siłach, a potem wolno i mozolnie zaczęła się cofać pod prąd. Gunn i pozostali członkowie załogi stłoczyli się przy wejściu do tunelu Munka.
– Co widzisz? – spytał Gunn.
– Nie jestem pewien – odparł Munk. – Coś sterczy z dna jakieś dwadzieścia metrów za rufą. W świetle reflektorów rufowych widać tylko jakiś niewyraźny kształt.
Wszyscy czekali.
Zdawało się, że minęła cała wieczność, zanim Munk ponownie się odezwał:
– Dobra, widzę.
– Włącz obie denne kamery stereoskopowe i stroboskop – zwrócił się Gunn do Woodsona. – Musimy to sfilmować. Woodson skinął głową i ruszył w stronę swojego sprzętu.
– Czy możesz to opisać? – spytał Spencer.
– Wygląda jak wystający z mułu lejek.
Bezosobowy głos Munka, docierający z głębi tunelu z instrumentami, zdradzał podniecenie.
– Lejek? – sceptycznie spytał Gunn. Drummer zajrzał Gunnowi przez ramię.
– Jaki lejek?
– Normalny, taki do wlewania płynów, baranie – odparł rozeźlony Munk. – Mijamy go teraz prawą burtą. Powiedz Giordinowi, żeby zatrzymał batyskaf, kiedy ten lejek pokaże się w iluminatorach dziobowych.
Gunn przeszedł do Giordina.
– Czy możesz utrzymać nas w tej pozycji? – spytał.
– Spróbuję, ale jeśli prąd zacznie obracać batyskaf w poprzek, to może nas znieść i stracimy kontakt wzrokowy z tym, co tam się znajduje.
Gunn przeszedł na dziób i położył się na gumowej podłodze. Razem z Merkerem i Spencerem patrzył przez jeden z czterech iluminatorów dziobowych. Prawie natychmiast dojrzeli ten przedmiot. Jego wygląd zgadzał się z opisem Munka: z dennego mułu wystawał odwrócony lejek o średnicy około piętnastu centymetrów. Był w zdumiewająco dobrym stanie. Choć zmatowiały, to jednak wyglądał jak nowy. Nie miał żadnych uszkodzeń i ani śladu rdzy.
– Utrzymuję batyskaf w tej pozycji – odezwał się Giordino – ale nie mogę zagwarantować, że to potrwa długo.
Nie odwracając się od iluminatora, Gunn skinął ręką na Woodsona, który pochylał się nad parą kamer i nastawiał ostrość na przedmiot leżący na dnie morza.
– Omar? – rzekł Gunn.
– Mam go i strzelam.
Gunn nie odpowiedział. Całkowicie skupiony, nosem niemal dotykał szyby iluminatora.
Merker pytająco zmrużył oczy.
– Co z nim robimy, Rudi? Myślę, że powinniśmy go zabrać. Jego słowa w końcu dotarły do Gunna.
– Tak, tak, oczywiście – mruknął nieprzytomnie.
Merker zdjął z wieszaka metalową skrzynkę, połączoną z przednią ścianką batyskafu półtorametrowym kablem, i usadowił się przed środkowym iluminatorem. Ze skrzynki wystawało kilka dźwigienek otaczających niewielki okrągły guzik. Było to urządzenie do kierowania manipulatorem, dwustukilogramowym mechanicznym ramieniem, które groteskowo zwisało z dolnej części dziobu „Safony I".
Merker nacisnął guzik, uruchamiając manipulator. Potem zaczął sprawnie przebierać palcami po dźwigienkach i mechanizm z cichym warkotem wyciągnął dwumetrowe ramię na całą długość. Do lejka sterczącego z dna zabrakło około dwudziestu centymetrów.
– Potrzeba mi jeszcze jakieś ćwierć metra.
– Dobrze, przygotuj się – odparł Giordino. – Ale ruch do przodu może zmienić naszą pozycję.
Lejek zbliżał się do nierdzewnego chwytaka manipulatora z irytującą powolnością. Merker delikatnie opuścił nad nim kleszcze, a następnie poruszył inną dźwigienką i kleszcze się zamknęły, ale zrobił to zbyt późno – prąd zaczął obracać batyskaf w poprzek. Chwytak minął lejek o centymetr i w zamkniętych kleszczach nie było nic.
– Znosi nas w lewo! – wykrzyknął Giordino. – Nie mogę utrzymać pozycji!
Palce Merkera szybko poruszały dźwigienkami manipulatora. Będzie musiał jeszcze raz spróbować, ale teraz w locie. Jeżeli chybi, to ponowne odnalezienie lejka w warunkach ograniczonej widoczności może okazać się prawie niemożliwe. Czoło Merkera pokryło się potem, mięśnie rąk miał napięte.
Uniósł ramię manipulatora i obrócił je o sześć stopni w prawo, żeby skompensować przesunięcie „Safony I" w przeciwnym kierunku! Znów poruszył dźwigienką, opuszczając chwytak, którego szczęki zwarły się prawie w tym samym momencie. Między nimi tkwił lejek.
Udało się.
Manewrując ostrożnie manipulatorem, Merker stopniowo wyciągał lejek z mułu. Pot zalewał mu oczy, ale nie zwracał na to uwagi. Nie miał czasu do stracenia – jeden błąd i lejek pozostanie w mule na zawsze. Wreszcie wyrwał go ze śluzowatego osadu i zbliżył do iluminatorów.
– O Boże! – szepnął Woodson. – To wcale nie lejek.
– Wygląda na jakąś trąbkę – stwierdził Merker. Gunn pokręcił głową.
– To kornet – rzekł.
– Skąd wiesz? – spytał Giordino, który opuścił swoje miejsce przy konsoli i teraz patrzył w iluminator, zaglądając Gunnowi przez ramię.
– Kiedyś w szkolnej orkiestrze grałem na kornecie. Wszyscy już sami widzieli, że Gunn ma rację. Bez trudu rozpoznali instrument po wygiętych rurkach, wentylach i ustniku.
– Wygląda na mosiężny – odezwał się Merker.
– Właśnie dlatego magnetometr Munka ledwo go wykrył – dodał Giordino. – Żelazo jest tylko w ustniku i tłoczkach wentylów.
– Ciekaw jestem, jak długo tam leżał? – spytał Drummer.
– Mnie bardziej by interesowało, skąd on się tam wziął – powiedział Merker.
– Najwyraźniej ktoś wyrzucił go za burtę z płynącego statku – obojętnie rzekł Giordino. – Pewnie jakiś dzieciak, który nie znosi lekcji muzyki.
– Może gdzieś tu jest również jego właściciel – mruknął Merker, nie podnosząc wzroku. Spencer się wzdrygnął.
– Też sobie wymyślił – rzekł.
We wnętrzu „Safony I" zapadło milczenie.
Antyczny trzysilnikowy samolot Forda, znany w historii lotnictwa jako „Blaszana Gęś", wyglądał zbyt niezgrabnie na to, by w ogóle mógł latać, a mimo to wykonał ostatni skręt z wdziękiem i majestatycznie niczym albatros, podchodząc do lądowania na pasie krajowego lotniska w Waszyngtonie.
Pitt cofnął trzy manetki gazu i stare ptaszysko siadło na betonie z delikatnością jesiennego liścia, opadającego na wysoką trawę. Samolot podkołował do hangarów NUMA w północnej części lotniska, gdzie czekający nań pracownik obsługi naziemnej zablokował koła i wykonał rutynowy gest, jakby podrzynał sobie gardło. Pitt wyłączył zapłon i obserwował srebrne łopatki śmigieł, które obracały się coraz wolniej i zatrzymały, błyszcząc w przedwieczornym słońcu. Zdjął słuchawki, powiesił je na wolancie, po czym odciągnął zasuwkę i otworzył boczne okienko.
Ze zdumienia zmarszczył opalone czoło. Na płycie lotniska stał jakiś mężczyzna, gwałtownie wymachując rękami.
– Mogę wejść na pokład?! – zawołał Gene Seagram.
– Ja zejdę! – odkrzyknął mu Pitt.
– Nie, proszę tam zostać!
Pitt wzruszył ramionami, cofając się na swój fotel. W ciągu zaledwie kilku sekund Seagram wszedł na pokład samolotu i otworzył drzwi prowadzące do kabiny pilota. Miał na sobie modny brązowy garnitur z kamizelką, mocno jednak wygnieciony, co jednoznacznie wskazywało, że jego właściciel nie widział łóżka przynajmniej od dwudziestu czterech godzin.
– Skąd pan wytrzasnął tak wspaniałą starą maszynę? – spytał Seagram.
– Natknąłem się na nią w Keflaviku, kiedy byłem w Islandii – odparł Pitt. – Udało mi się ją odkupić za przyzwoitą cenę i przetransportować z powrotem do Stanów.
– Przepiękna.
Pitt wskazał Seagramowi pusty fotel drugiego pilota.
– Naprawdę tutaj chciał pan rozmawiać? Za parę minut słońce tak nagrzeje kabinę, że będzie gorąco jak w piecu.
– To, co chcę powiedzieć, nie zajmie wiele czasu – rzekł Seagram, usiadł i głęboko westchnął.
Pitt przyjrzał mu się badawczo. Seagram wyglądał na człowieka dumnego w przymusowej sytuacji, na człowieka, który niechętnie zdecydował się na tę rozmowę, ale nie miał innego wyjścia…
Nie odwrócił twarzy do Pitta, kiedy zaczął mówić, lecz niespokojnie patrzył w przednią szybę.
– Przypuszczam, że zastanawia się pan, co ja tu robię.
– Przyznaję, przyszło mi to do głowy.
– Potrzebna mi pańska pomoc.
A więc to tak. Nawet nie wspomniał o ostrych słowach z przeszłości. Bez żadnych wstępów, prosto z mostu powiedział, o co chodzi. Pitt zmrużył oczy.
– Mam powody sądzić, że moje towarzystwo jest panu równie miłe jak syfilis.
– Nieważne, co obaj sądzimy. Chodzi o to, że nasz rząd na gwałt potrzebuje pańskich talentów.
– Na gwałt…? Talentów…? – Pitt nie ukrywał zdziwienia. – Zgrywa się pan.
– Proszę mi wierzyć, wolałbym, żeby tak było, ale admirał Sandecker zapewnia mnie, że tylko pan ma jakiekolwiek szansę wykonania pewnej bardzo delikatnej roboty.
– A co to za robota?
– Wydobycie „Titanica".
– No jasne! Nic bardziej nie mogłoby mi urozmaicić monotonii życia, jak wydobycie… – Pitt urwał w pół zdania i wytrzeszczył oczy. Krew uderzyła mu do głowy. Jego głos przeszedł w chrapliwy szept: – Jakiego statku?
Seagram spojrzał na niego ubawiony.
– „Titanica". Chyba pan o nim słyszał?
Przez dobre dziesięć sekund panowało całkowite milczenie. Pitt siedział zupełnie oszołomiony. W końcu się odezwał:
– Czy pan zdaje sobie sprawę, co mi pan proponuje?
– Absolutnie.
– To niewykonalne. – Mina Pitta wyrażała brak wiary, a jego głos w dalszym ciągu chrypiał: – Nawet gdyby to było technicznie możliwe, a nie jest, to i tak kosztowałoby setki milionów dolarów… no i te nie kończące się korowody z dawnymi właścicielami i agencjami ubezpieczeniowymi, jeśli chodzi o prawa do wydobytego mienia.
– Problemy techniczne rozpracowuje w tej chwili ponad dwustu inżynierów i naukowców – wyjaśniał Seagram. – Sama operacja zostanie sfinansowana przez rząd z tajnego funduszu. O stronę prawną może się pan nie martwić. Według prawa międzynarodowego statek, który zatonął i nie można go odzyskać, staje się legalną własnością każdego, kto zdecyduje się na jego wydobycie. – Odwrócił się i znów patrzył w przednią szybę. – Pan nawet nie wie, Pitt, jak ważne jest to przedsięwzięcie. „Titanic" znaczy więcej niż tylko skarby czy wartości historyczne. Głęboko w jego ładowniach ukryte jest coś, co ma żywotne znaczenie dla zapewnienia bezpieczeństwa naszego kraju.
– Wybaczy pan, ale wygląda to na lekką przesadę.
– Być może, a jednak to fakt. Pitt pokręcił głową.
– Toż to czysta fantazja. „Titanic" leży na głębokości prawie pięciu kilometrów. Ciśnienie wynosi tam kilkaset kilogramów na centymetr kwadratowy, panie Seagram, nie decymetr czy metr, ale centymetr kwadratowy. Trudności i przeszkody są ponad ludzką wyobraźnię. Nikt jeszcze nie próbował wydobyć „Andrei Dorii" czy „Lusitanii"… a one leżą na głębokości zaledwie stu metrów.
– Skoro potrafimy wysłać człowieka na Księżyc, to damy sobie radę z wydobyciem „Titanica" – argumentował Seagram.
– Tego się nie da porównać. Zanim czterotonowa kapsuła znalazła się na Księżycu, minęło dziesięć lat. Podniesienie z dna czterdziestu pięciu tysięcy ton stali to zupełnie co innego. Samo odszukanie wraku może potrwać wiele miesięcy.
– Poszukiwania już się prowadzi.
– Nic nie słyszałem… -…o akcji poszukiwawczej – dokończył za niego Seagram. – I nie powinien pan. Dopóki wymaga tego bezpieczeństwo, dopóty operacja ta pozostanie tajna. Nawet pański zastępca, Albert Giordano…
– Giordino.
– Faktycznie, Giordino, dziękuję panu. W tej właśnie chwili kieruje sondą badawczą nad dnem Atlantyku, absolutnie nie zdając sobie sprawy z rzeczywistego charakteru swojej misji.
– Ale przecież wyprawa z prądem Lorelei… pierwotną misją „Safony I" miało być prześledzenie trasy tego prądu.
– Nieprzypadkowa zbieżność. Zaledwie na kilka godzin przed opuszczeniem batyskafu na wodę admirał Sandecker mógł wydać rozkaz, by skierował się w rejon ostatniej znanej pozycji „Titanica".
Pitt odwrócił się i obserwował odrzutowiec pasażerski, odrywający się od głównego pasa startowego lotniska.
– Ale dlaczego ja? Czym sobie zasłużyłem na zaproszenie do wzięcia udziału w najbardziej szalonym przedsięwzięciu stulecia?
– Pan nie ma być tylko gościem, mój drogi panie Pitt. Będzie pan kierował całością prac związanych z wydobyciem wraku. Pitt spojrzał na Seagrama.
– Ale wciąż pozostaje pytanie, dlaczego ja? – powiedział z uporem.
– Zapewniam pana, że ten wybór nie wzbudza mojej radości – rzekł Seagram. – Skoro jednak Narodowa Agencja Badań Morskich i Podwodnych jest największym w kraju uznanym autorytetem w dziedzinie oceanografii, skoro czołowi eksperci od wydobywania wraków są jej pracownikami i skoro pan jest jej dyrektorem do zadań specjalnych, to wybór padł na pana.
– Teraz zaczyna mi świtać. Po prostu zajmuję niewłaściwe stanowisko w niewłaściwym czasie.
– Może pan to sobie dowolnie interpretować – rzekł Seagram znużonym głosem. – Muszę jednak przyznać, że pańskie dotychczasowe konto, jeśli chodzi o doprowadzanie trudnych zadań do pomyślnego końca, jest doprawdy imponujące. – Wyjął chusteczkę i wytarł sobie czoło. – Jeszcze jednym czynnikiem, który w istotny sposób przemawiał za panem, było to, że uważa się pana w pewnym sensie za eksperta od „Titanica".
– Zbieranie i studiowanie informacji o „Titanicu" jest tylko moim hobby, niczym więcej. Trudno, żeby to dawało mi kwalifikacje do nadzorowania prac związanych z wydobyciem wraku.
– Jednak admirał Sandecker ma pana, że użyję jego słów, za geniusza w kierowaniu ludźmi i koordynowaniu działań logistycznych – powiedział Seagram i niepewnie spojrzał na Pitta. – Podejmuje się pan tego zadania?
– Pan myśli, że sobie z nim nie poradzę, prawda, Seagram?
– Szczerze mówiąc tak, ale kiedy człowiek wisi na włosku nad przepaścią, to nie krytykuje tego, kto przychodzi mu na ratunek. Pitt uśmiechnął się nieznacznie.
– Pańska wiara we mnie jest wzruszająca.
– No więc?
Przez kilka chwil Pitt siedział zamyślony. Wreszcie prawie niezauważalnie skinął głową i spojrzał w oczy Seagramowi.
– Zgoda, przyjacielu, jestem do waszej dyspozycji, ale nie mówcie hop, dopóki ten stary zardzewiały wrak nie zostanie przycumowany w nowojorskim doku. W Las Vegas nie ma bukmachera, który by dał jakąkolwiek szansę tej zwariowanej eskapadzie. Kiedy odszukamy „Titanica", jeżeli w ogóle go znajdziemy, to może się okazać, że jego kadłub jest zbyt zniszczony, aby dał się podnieść. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych i choć nawet się nie domyślam, co jest aż tak cenne dla rządu, żeby usprawiedliwiało te zabiegi, to spróbuję, Seagram. Nic więcej nie mogę obiecać.
Uśmiechnął się szeroko i wstał,
– Skończyłem przemówienie. A teraz wyjdźmy z tego piekarnika i poszukajmy sobie jakiegoś klimatyzowanego koktajlbaru z miłym chłodkiem, gdzie postawi mi pan drinka. Przynajmniej w ten sposób należałoby uczcić to, że udało się panu wykonać najtrudniejsze tajne zadanie roku.
Seagram był zbyt wyczerpany, żeby zdobyć się na coś więcej niż tylko wzruszenie ramion w bezradnym geście, wyrażającym zgodę.
John Vogel z początku potraktował kornet zwyczajnie, jak jeszcze jeden przedmiot do konserwacji. Ten model nie należał do rzadkości. W jego konstrukcji nie zauważył nic szczególnego, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie kolekcjonera – zresztą w tym stanie właściwie nikogo by nie zainteresował. Wciśnięte wentyle były skorodowane i zakleszczone; mosiądz stracił swą barwę pod warstwą jakiegoś dziwnego brudu, a z błota wypełniającego rurki dobywała się nieprzyjemna rybia woń.
Vogel uznał, że instrument nie zasługuje na to, by on się nim zajmował, i postanowił przekazać go jednemu ze swoich asystentów. Sam wprost uwielbiał przywracać pierwotny wygląd instrumentom egzotycznym: starym chińskim i rzymskim fanfarom o długich prostych rurach i świdrujących tonach, pogiętym instrumentom blaszanym, niegdyś należącym do sław z początków jazzu, wszystkim tym, z którymi wiązał się kawałek historii muzyki. Mozolnie je naprawiał z cierpliwością zegarmistrza, wkładając w to cały swój kunszt, aż błyszczały jak nowe i wydawały jasne, czyste tony.
Zawinął kornet w starą powłoczkę i oparł o ścianę swojego gabinetu.
Cicho zabrzmiał dźwięczny gong interkomu.
– Tak, Mary, o co chodzi?
– Mam na linii admirała Jamesa Sandeckera z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych – odezwała się sekretarka głosem przypominającym zgrzyt paznokcia skrobiącego po tablicy. – Mówi, że to pilne.
– Dobra, dawaj go – powiedział Vogel i podniósł słuchawkę telefonu.
– Panie Vogel, tu James Sandecker.
Fakt, że Sandecker sam nakręcił numer jego telefonu i nie chełpił się swoim admiralskim stopniem, bardzo Vogla zdziwił.
– Słucham, panie admirale, czym mogę służyć?
– Czy pan już to otrzymał?
– A co miałem otrzymać?
– Starą trąbkę.
– A, ten kornet – powiedział Vogel. – Rano znalazłem go na biurku bez żadnych informacji. Myślałem, że to jakiś dar dla muzeum.
– To moja wina, panie Vogel. Powinienem był pana uprzedzić, ale nie miałem czasu.
Przynajmniej szczere usprawiedliwienie, pomyślał Vogel.
– Co mógłbym dla pana zrobić, admirale?
– Byłbym wdzięczny, gdyby pan zbadał tę rzecz i powiedział mi, co panu o niej wiadomo. Data produkcji i tak dalej.
– Pan mi pochlebia, admirale, ale dlaczego zwraca się pan z tym do mnie?
– Skoro jest pan kustoszem Działu Muzycznego Muzeum imienia George'a Waszyngtona, to wybór ten wydaje się logiczny. Poza tym jeden z naszych wspólnych znajomych powiedział mi, że świat stracił drugiego Harry'ego Jamesa, kiedy pan postanowił poświęcić się pracy naukowej.
Mój Boże, prezydent, pomyślał Vogel. Punkt dla Sandeckera. Zna właściwych ludzi.
– Można by o tym dyskutować – rzekł Vogel. – Kiedy chciałby pan mieć moją opinię?
– W dogodnym dla pana terminie.
Vogel uśmiechnął się do siebie. Taka uprzejma prośba wymaga dodatkowych starań.
– Najdłużej trwa kąpiel usuwająca korozję. Przy odrobinie szczęścia powinienem mieć coś dla pana jutro rano.
– Dziękuję, panie Vogel – rzekł ucieszony Sandecker. – Jestem panu bardzo wdzięczny.
– Czy dysponuje pan jakimiś informacjami dotyczącymi miejsca i czasu znalezienia kornetu? Mogłyby mi się przydać.
– Wolałbym tego nie mówić. Moi ludzie woleliby mieć pańską opinię bez żadnych wskazówek czy sugestii z naszej strony.
– Chcecie porównać wasze ustalenia z moimi, czy o to panu chodzi?
– Chcemy, by pan potwierdził nasze nadzieje i oczekiwania, panie Vogel, nic więcej – dobitnie powiedział Sandecker.
– Zrobię, co tylko będę mógł, panie admirale. Kłaniam się.
– Powodzenia.
Przez kilka minut Vogel siedział z ręką na telefonie, gapiąc się na zawinięty w powłoczkę instrument w kącie gabinetu. Później nacisnął guzik interkomu.
– Mary, do końca dnia z nikim mnie nie łącz i wyślij kogoś po niezbyt dużą pizzę z boczkiem i dwa litry burgunda „Galio".
– Znów ma pan zamiar się zamknąć w tym starym, zatęchłym warsztacie? – zaskrzeczała Mary.
– Tak – odparł Vogel z westchnieniem. – To będzie długi dzień.
Najpierw sfotografował kornet w kilku różnych ujęciach. Potem dokładnie go zmierzył i zbadał ogólny stan widocznych części, łącznie ze zmatowieniem powierzchni i występującymi na niej zanieczyszczeniami, zapisując każdą obserwację w dużym notesie. Przyglądał się kornetowi okiem profesjonalisty z coraz większym zainteresowaniem. Był to instrument wysokiej klasy, wykonany z mosiądzu dobrej jakości. Mała średnica czary głosowej i wentyli wskazywała, że został wyprodukowany przed 1930 rokiem. To, co Vogel początkowo wziął za korozję, okazało się kruchą skorupą błota, które odpryskiwało pod lekkim naciskiem gumowej łyżki.
Następnie zanurzył instrument w roztworze środka do zmiękczania wody, łagodnie mieszając płyn i co jakiś czas zmieniając kąpiel, by usunąć brud. Zanim minęła północ, kornet był całkowicie rozmontowany. Wtedy Vogel rozpoczął żmudne przecieranie powierzchni metalu rozcieńczonym kwasem chromowym, by przywrócić mosiądzowi blask. Po wielokrotnym płukaniu na czarze głosowej zaczął się powoli ukazywać bogaty spiralny ornament i ozdobny napis.
– Na Boga! – wykrzyknął Vogel. – Toż to prezent.
Wziął lupę i zaczął studiować napis. Kiedy ją odkładał i sięgał po słuchawkę, trzęsły mu się ręce.
Dokładnie o godzinie ósmej Johna Vogla wprowadzono do gabinetu Sandeckera na ostatniej kondygnacji dziesięciopiętrowego, pokrytego szkłem przeciwsłonecznym budynku NUMA, gdzie mieściła się centrala agencji. Vogel miał zaczerwienione oczy i nawet nie próbował ukryć ziewnięcia.
Sandecker wyszedł zza biurka i uścisnął gościowi rękę. Niski, przysadzisty admirał musiał odchylić głowę do tyłu i podnieść wzrok, by spojrzeć mu w oczy. Vogel był mężczyzną słusznego wzrostu, o dobrodusznej twarzy i łysinie okolonej puszkiem potarganych siwych włosów. Patrzył brązowymi oczami niczym święty Mikołaj i uśmiechał się ciepło. Miał na sobie starannie wyprasowaną marynarkę, lecz spodnie były wygniecione i poniżej kolan pokryte tysiącami drobnych plamek. Uśmiechnął się jak pijaczyna.
– Miło mi pana poznać – przywitał go Sandecker.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panie admirale – odparł Vogel, stawiając na dywanie czarny futerał. – Przepraszam za mój niechlujny wygląd.
– Właśnie chciałem powiedzieć, że wygląda pan, jakby miał za sobą ciężką noc.
– Skoro się lubi swoją pracę, to czas i niewygody się nie liczą.
– Istotnie – rzekł Sandecker, odwrócił się i ruchem głowy wskazał niskiego jak karzeł mężczyznę, który stał w kącie gabinetu. – Czy mogę, panie Vogel, przedstawić panu komandora Rudiego Gunna?
– Naturalnie, bardzo mi miło – powiedział Vogel z uśmiechem. – Byłem jednym z wielu milionów tych, którzy codziennie śledzili w gazetach pańską wyprawę z prądem Lorelei. Należą się panu gratulacje, komandorze. To wspaniały wyczyn.
– Dziękuję – odparł Gunn.
Sandecker wskazał drugiego mężczyznę, który siedział na kanapie.
– A to mój dyrektor do zadań specjalnych, pan Dirk Pitt. Vogel skłonił się uśmiechniętemu Pittowi.
– Miło mi, panie Pitt. Pitt wstał i się odkłonił.
– Mnie również, panie Vogel.
Vogel usiadł i wyciągnął starą, obtłuczoną fajkę.
– Nie mają panowie nic przeciwko temu, że sobie zapalę?
– Ależ skądże – powiedział Sandecker i wyjął churchillowskie cygaro ze specjalnej szkatułki, utrzymującej odpowiednią wilgotność. – Ja zrobię to samo.
Vogel zapalił fajkę, wyprostował się i rzekł:
– Proszę mi powiedzieć, panie admirale, czy ten kornet został znaleziony na dnie północnego Atlantyku?
– Tak, na południe od Wielkich Ławic przy Nowej Fundlandii – odparł Sandecker i ze zdziwieniem spojrzał na Vogla. – Jak pan to odgadł?
– Prosta dedukcja.
– Co pan może nam o nim powiedzieć?
– Właściwie sporo. Zacznę od tego, że jest to wysokiej klasy instrument, wykonany dla zawodowego muzyka.
– A zatem to mało prawdopodobne, żeby należał do amatora? – spytał Gunn, pamiętając słowa Giordina wypowiedziane na pokładzie „Safony I".
– Tak – zdecydowanie odparł Vogel. – Mało prawdopodobne.
– Czy mógłby pan określić czas i miejsce produkcji? – zapytał Pitt.
– Tysiąc dziewięćset jedenasty rok, przypuszczalnie październik lub listopad. Wykonała go bardzo znana i świetna firma angielska Boosey Hawkes.
Sandecker spojrzał na niego z szacunkiem.
– Wspaniale się pan spisał, panie Vogel. Szczerze mówiąc, mieliśmy wątpliwości, czy kiedykolwiek się dowiemy, w jakim kraju go wykonano, a tym bardziej kto był producentem.
– Zapewniam, że nie ma w tym żadnej mojej zasługi – rzekł Vogel. – Widzicie, panowie, ten kornet był prezentem.
– Prezentem?
– Tak. Każdy metalowy przedmiot, wykonany ze szczególnym mistrzostwem i przez to bardzo poszukiwany, często zaopatruje się w grawerowany napis, upamiętniający jakieś niezwykłe wydarzenie lub wybitne zasługi.
– Powszechnie praktykują to producenci broni – skomentował Pitt.
– A także twórcy znakomitych instrumentów muzycznych. W tym wypadku był to prezent dla pracownika w uznaniu jego zasług. Data wręczenia, wytwórca, ofiarodawca i obdarowany… wszystko to zostało przepięknie wygrawerowane na czarze głosowej kornetu.
– Więc mógłby nam pan powiedzieć, do kogo należał? – spytał Gunn. – Czy napis jest czytelny?
– Ależ oczywiście – odparł Vogel, pochylił się i otworzył futerał. – Proszę, mogą panowie przeczytać sami.
Położył kornet na biurku Sandeckera. Przez dłuższą chwilę trzej mężczyźni w milczeniu wpatrywali się w instrument – jego błyszcząca złocista powierzchnia odbijała promienie słoneczne wpadające przez okno. Kornet wyglądał jak nowy. Każdy centymetr jego powierzchni dokładnie wypolerowano, a bogaty ornament przedstawiający fale morskie, wygrawerowany na rurze i czarze głosowej, był tak wyraźny jak w dniu, kiedy go wyryto. Sandecker spojrzał nad kornetem na Vogla, z powątpiewaniem unosząc brwi.
– Panie Vogel, chyba nie dostrzega pan powagi sytuacji. Nie mam ochoty na kawały.
– Przyznaję, że nie dostrzegam powagi sytuacji – oschłym tonem rzekł Vogel. – Dostrzegam natomiast mnóstwo zbędnych emocji. Proszę mi wierzyć, admirale, to żaden kawał. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny poświęciłem prawie wyłącznie odnawianiu pańskiego znaleziska. – Rzucił na biurko pękaty skoroszyt. – Oto moja pełna dokumentacja ze zdjęciami i szczegółowym opisem wszystkich czynności. Są tam również koperty zawierające próbki usuniętych przeze mnie rozmaitych osadów i błota, a także części, które musiałem wymienić. Niczego nie przeoczyłem.
– Bardzo pana przepraszam – powiedział Sandecker. – Wydaje się jednak niepojęte, że to ten sam instrument, który panu wczoraj przekazaliśmy. – Sandecker przerwał i wymienił spojrzenia z Pittem. – Widzi pan, myśleliśmy…
– …że kornet zbyt długo leżał na dnie morza – dokończył za niego Vogel. – Doskonale zdaję sobie sprawę, do czego pan zmierza, admirale. Przyznam, że mnie również zadziwia nadzwyczajny stan tego instrumentu. Pracowałem już nad wieloma instrumentami muzycznymi, które przeleżały w słonej wodzie zaledwie trzy do pięciu lat, a prezentowały się znacznie gorzej niż ten. Nie jestem oceanografem, trudno mi więc rozwiązać tę zagadkę. Jednakże mogę panu powiedzieć z dokładnością co do jednego dnia, jak długo ten kornet leżał w morzu i jak doszło do tego, że się tam znalazł.
Wyciągnął rękę i podniósł instrument. Potem włożył na nos okulary bez oprawy i zaczął głośno czytać.
– „Grahamowi Farleyowi wraz ze szczerymi wyrazami uznania dla jego wspaniałej gry, służącej rozrywce naszych pasażerów – wdzięczny zarząd »White Star Line«".
Zdjął okulary i uśmiechnął się do Sandeckera.
– Kiedy odsłoniłem słowa „White Star Line", to dziś wczesnym rankiem wyciągnąłem z łóżka jednego z moich znajomych, by rozejrzał się po archiwach morskich. Zadzwonił ledwie pół godziny przed moim wyjściem do pańskiego biura. – Vogel przerwał, wyjął chusteczkę i wytarł sobie nos. – Wygląda na to, że Graham Farley cieszył się dużą popularnością na liniach „White Star". Przez trzy lata grał na kornecie jako solista na jednym z ich statków… chyba na „Oceanicu". Kiedy nowy luksusowy liniowiec „White Star" miał wyruszyć w dziewiczy rejs, wówczas zarząd tego towarzystwa pozbierał najlepszych muzyków z pozostałych swoich statków i utworzył zespół uważany w owym czasie za najlepszą orkiestrę na morzu. Grahama wybrano oczywiście jako jednego z pierwszych. Tak, panowie, ten kornet bardzo długo przeleżał na dnie Oceanu Atlantyckiego… ponieważ Graham Farley grał na nim rankiem 15 kwietnia 1912 roku, kiedy fale pochłonęły i jego, i „Titanica".
Każdy zareagował inaczej na nieoczekiwaną relację Vogla: Sandecker zrobił minę na poły zamyśloną, na poły ponurą, Gunn patrzył twardym wzrokiem, a wyraz twarzy Pitta zdradzał jedynie zdawkowe zainteresowanie.
– „Titanic" – powtórzył Sandecker, jakby napawał się brzmieniem imienia pięknej kobiety. Rzucił Voglowi przenikliwe spojrzenie, w którym zdziwienie wciąż mieszało się z powątpiewaniem. – Niewiarygodne.
– A jednak to fakt – obojętnie stwierdził Vogel. – Komandorze Gunn, przypuszczam, że kornet znalazła „Safona I"?
– Tak, pod koniec rejsu.
– Wygląda na to, że wasza podwodna ekspedycja otrzymała premię. Szkoda, że nie natknęliście się na sam statek.
– Szkoda – odparł Gunn, unikając wzroku Vogla.
– Ciągle nie daje mi spokoju stan tego instrumentu – odezwał się Sandecker. – Nigdy bym nie przypuszczał, że coś może przeleżeć w morzu siedemdziesiąt pięć lat i nie nosić prawie żadnych śladów zniszczenia.
– Brak korozji to rzeczywiście intrygująca sprawa – odparł Vogel. – Mosiądz jest odporny, ale dziwne, że części zawierające żelazo przetrwały w zdumiewająco dobrym stanie. Ustnik, jak panowie widzą, jest prawie nietknięty.
Gunn patrzył na kornet niczym na relikwię.
– Czy można na nim grać?
– Tak – odpowiedział Vogel. – I chyba nawet bardzo pięknie.
– Próbował pan?
– Nie… nie próbowałem – rzekł Vogel, z nabożeństwem przebierając palcami po wentylach. – Dotychczas zawsze sprawdzałem każdy instrument, odnawiany przeze mnie czy moich asystentów. Tym razem jednak nie mogę.
– Nie rozumiem – powiedział Sandecker.
– Ten instrument jest związany z drobnym, lecz bohaterskim epizodem największej morskiej tragedii w historii ludzkości – odparł Vogel. – Wystarczy nieco wyobraźni, by ujrzeć Grahama Farleya i jego kolegów z orkiestry, jak muzyką uspokajają przerażonych pasażerów, nie myśląc o własnym bezpieczeństwie, kiedy statek pogrąża się w lodowatym oceanie. Ostatnią melodię na tym kornecie grał bardzo odważny człowiek. Gdyby kiedykolwiek kto inny na nim zagrał, uznałbym to niemal za świętokradztwo.
Sandecker uważnie przyjrzał się Voglowi, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
– „Jesień" – mruknął Vogel, jak gdyby mówił do siebie. – „Jesień", stary hymn. To była ostatnia melodia, jaką grał Graham Farley na tym kornecie.
– A nie „Coraz bliżej Ciebie, Panie"? – z wolna spytał Gunn.
– Nic podobnego – rzekł Pitt. – Właśnie „Jesień" była ostatnią melodią, graną przez orkiestrę „Titanica" tuż przed zatonięciem.
– Chyba musiał pan dokładnie przestudiować historię „Titanica" – stwierdził Vogel.
– Ten statek i jego tragiczny los jest jak choroba zakaźna - odparł Pitt. – Kiedy już człowiek się tym zainteresuje, to trudno mu opanować tę gorączkę.
– Sam statek raczej niezbyt mnie interesuje, ale legenda orkiestry „Titanica" zawsze działała na moją wyobraźnię historyka zajmującego się muzykami i instrumentami – powiedział Vogel. Włożył kornet do futerału, zamknął go i podał przez biurko Sandeckerowi. – Jeśli nie ma pan już więcej pytań, to chciałbym teraz zjeść przyzwoite śniadanie i położyć się do łóżka. To była ciężka noc.
Sandecker wstał.
– Jesteśmy pańskimi dłużnikami, panie Vogel.
– W cichości ducha miałem nadzieję, że pan to powie. – W łagodnych oczach Vogla pojawiły się błyski przebiegłości. – Jest pewien sposób na spłacenie tego długu.
– To znaczy?
– Przekazanie kornetu w darze Muzeum Waszyngtona. Byłby głównym eksponatem w dziale muzyki.
– Przekażę go panu, jak tylko specjaliści z naszego laboratorium zbadają instrument i zapoznają się z pańską opinią.
– Dziękuję w imieniu dyrekcji muzeum.
– Jednakże nie jako dar…
– Nie rozumiem.
– Nazwijmy to stałym depozytem – powiedział Sandecker z uśmiechem. – W ten sposób oszczędzimy sobie kłopotów, gdybyśmy kiedykolwiek potrzebowali go na jakiś czas.
– Zgoda.
– I jeszcze jedno – rzekł Sandecker. – Nie zawiadamialiśmy prasy o tym znalezisku. Wolałbym, żeby na razie pan również tego nie robił.
– Nie rozumiem, czym się kierujecie, ale oczywiście zastosuję się do waszych życzeń.
Kustosz pożegnał się i wyszedł.
– Cholera! – zaklął Gunn, gdy tylko drzwi się zamknęły. – Musieliśmy minąć wrak „Titanica" o rzut kamieniem.
– Z pewnością niewiele brakowało – zgodził się Pitt. – Sonar „Safony" ma zasięg dwustu metrów, a więc „Titanic" musiał znajdować się po prostu trochę dalej.
– Gdybyśmy tylko mieli więcej czasu. Szkoda, cholera, że nie wiedzieliśmy, czego szukamy.
– Nie zapominajcie – odezwał się Sandecker – że waszym głównym celem było przetestowanie „Safony I" i zbadanie prądu Lorelei, a przy tym wykonaliście ogromną robotę. Informacje, które zebraliście o prądach głębokowodnych, dostarczą oceanografom zajęcia na najbliższe dwa lata. Żałuję tylko, że nie mogliśmy wam powiedzieć, o co nam chodziło, ale Gene Seagram i jego agenci bezpieczeństwa upierają się, żeby sprawa „Titanica" pozostawała ściśle tajna, dopóki prace nad jego wydobyciem nie będą zaawansowane.
– Zbyt długo nie uda nam się utrzymać tego w tajemnicy – rzekł Pitt. – Wkrótce wszystkie środki masowego przekazu na świecie zwęszą tę największą sensację od czasu otwarcia grobowca Tutenchamona.
Sandecker wyszedł zza biurka i stanął przy oknie. Kiedy się odezwał, mówił tak cicho, jakby jego słowa niósł wiatr z dużej odległości.
– Kornet Grahama Farleya.
– Co takiego, panie admirale?
– Kornet Grahama Farleya – powtórzył zamyślony Sandecker. – Jeśli ta stara trąbka jest jakąś wskazówką, to „Titanic" może tam leżeć w takim samym stanie jak tej nocy, kiedy zatonął.
Dla postronnego obserwatora, stojącego na brzegu, czy pasażerów statku wycieczkowego, który płynął w górę rzeki Rappahannock, trzej przygarbieni mężczyźni w starej, zniszczonej łodzi wiosłowej wyglądali jak zwykli niedzielni wędkarze. Ubrani byli w spłowiałe koszule i drelichowe spodnie, na głowach mieli sportowe kapelusze, obwieszone normalnymi w tej sytuacji girlandami różnych muszek i haczyków. Scena była typowa aż po siatkę na ryby z sześcioma piwami, kołyszącymi się na wodzie przy burcie.
Najniższy z całej trójki, rudowłosy mężczyzna o szczupłej twarzy, siedział na rufie i wydawał się drzemać, niedbale trzymając wędkę. Obok, niecały metr od wodnicy łodzi, kiwał się biało-czerwony spławik. Drugi wędkarz po prostu czytał jakiś magazyn, trzeci zaś co jakiś czas machinalnie rzucał srebrną błystkę. Był gruby i miał wydatny brzuch, który wystawał z rozpiętej koszuli. Z jego jowialnej, okrągłej twarzy leniwie patrzyły niebieskie oczy. Sprawiał wrażenie dobrodusznego dziadka.
Admirał Joseph Kemper mógł sobie pozwolić na dobroduszny wygląd. Kiedy ktoś dysponuje tak niewiarygodną władzą, nie musi rzucać hipnotycznych spojrzeń ani ziać ogniem jak smok. Z uśmiechem popatrzył na drzemiącego rudzielca.
– Wiesz, Jim, uderza mnie w tobie brak zrozumienia dla ducha wędkarstwa.
– To chyba najbardziej bezcelowe zajęcie, jakie człowiek kiedykolwiek wymyślił – odparł Sandecker.
– A pan, panie Seagram? Prawie nie zamoczył pan wędki od chwili, gdy rzuciliśmy kotwicę.
Seagram spojrzał na Kempera znad magazynu.
– Jeżeli w tej zanieczyszczonej wodzie przeżyła jakaś ryba, to musi wyglądać jak mutant z taniego dreszczowca i jeszcze gorzej smakować.
– Ponieważ to właśnie panowie mnie tutaj zaprosili, zaczynam podejrzewać jakieś szachrajstwo – rzekł Kemper.
– Spokojnie, Joe, ciesz się, że oddychasz tym wspaniałym powietrzem – odparł Sandecker. – Na parę godzin zapomnij, że jesteś szefem sztabu marynarki wojennej.
– Przy tobie nietrudno. Jesteś jedyną znaną mi osobą, która traktuje mnie z góry.
Sandecker uśmiechnął się szeroko.
– Nie możesz być całe życie lizany przez wszystkich w tyłek. Uważaj mnie po prostu za dobre lekarstwo. Kemper westchnął.
– Kiedy przeszedłeś do rezerwy, miałem nadzieję, że pozbyłem się ciebie na dobre.
– Zdaję sobie sprawę, że po korytarzach Pentagonu tańczono z radości, kiedy odszedłem.
– Powiedzmy raczej, że nikt nie wylewał łez z powodu twojego odejścia. – Kemper powoli kręcił kołowrotkiem, nawijając żyłkę z błystką. – Dobra, Jim, zbyt długo cię znam, żebym nie wyczuł w tym jakiejś gry. O co wam chodzi, panowie?
– Szukamy „Titanica" – obojętnie odparł Sandecker. Kemper w dalszym ciągu kręcił kołowrotkiem.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Kemper znów rzucił błystkę.
– Po co? Żeby zrobić parę zdjęć reklamowych?
– Nie, żeby wydobyć go na powierzchnię. Kemper przestał nawijać żyłkę. Odwrócił się i popatrzył na Sandeckera.
– „Titanica"?
– Tak.
– Jim, chłopie, tym razem naprawdę zerwałeś się z cum. Chcesz, żebym uwierzył…
– To nie bajka – przerwał mu Seagram. – Polecenie wydobycia wraku wydał bezpośrednio Biały Dom.
Kemper badawczo spojrzał na Seagrama.
– A więc mam uważać, że reprezentujecie prezydenta?
– Tak, panie admirale. Zgadza, się.
– Muszę stwierdzić, że ma pan dość dziwny sposób załatwiania spraw, panie Seagram. Czy nie zechciałby pan wyświadczyć mi tej grzeczności i wyjaśnić…
– Właśnie po to tu jesteśmy, panie admirale, żeby wszystko wyjaśnić.
– Jim, ty też uczestniczysz w tej grze? – spytał Kemper Sandeckera.
Sandecker skinął głową.
– Tak, ale pan Seagram tym kieruje i trzyma wszystko w tajemnicy.
– Dobra, Seagram, wchodź pan na mównicę. Po co ten cały cyrk i dlaczego tak nagle chcecie wydobyć ten stary wrak?
– Po kolei, panie admirale. Zacznę od tego, że jestem szefem ściśle tajnej komórki rządowej, która nazywa się Sekcja Meta.
– Nigdy o niej nie słyszałem – rzekł Kemper.
– Nie figurujemy w żadnych wykazach urzędów federalnych. O naszej działalności nie ma nic nawet w aktach CIA, FBI ani Państwowego Zarządu Transportu Morskiego.
– Tajny trust mózgów – wtrącił Sandecker.
– Jesteśmy czymś więcej niż zwykłym trustem mózgów – powiedział Seagram. – Nasi ludzie przygotowują koncepcje futurystyczne, a następnie próbują je realizować.
– To musi kosztować miliony dolarów – stwierdził Kemper.
– Skromność nie pozwala mi wymienić dokładnej wysokości naszego budżetu, panie admirale, muszę jednak przyznać, że mamy do dyspozycji sumę nieco większą od jedynki z dziewięcioma zerami.
– Mój Boże! – odezwał się Kemper półgłosem. – Powiada pan ponad miliard dolarów do dyspozycji komórki, o której istnieniu nikt nic nie wie? Zaczyna mnie to interesować, panie Seagram.
– Mnie również – kwaśno stwierdził Sandecker. – Dotychczas szukał pan pomocy NUMA za pośrednictwem Białego Domu, próbując sprawiać wrażenie, że jest pan asystentem prezydenta. Po co te makiawelskie wybiegi?
– Dla bezpieczeństwa. Na wyraźne życzenie prezydenta, panie admirale, na wypadek przecieków na Kapitol. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnie jego administracja, byłoby polowanie na czarownice w Kongresie z powodu finansów Sekcji Meta.
Kemper i Sandecker spojrzeli na siebie i pokiwali głowami, a potem przenieśli wzrok na Seagrama w oczekiwaniu dalszego ciągu.
– Otóż Sekcja Meta opracowała system obrony pod kryptonimem „Plan Sycylijski"…
– „Plan Sycylijski"?
– Kryptonim ten wywodzi się od nazwy pewnej strategii szachowej, znanej jako obrona sycylijska. Przy opracowywaniu tego planu oparto się na wariancie zasady masera. Na przykład, jeśli przepuścić fale dźwiękowe o pewnej częstotliwości przez jakiś ośrodek zawierający pobudzone atomy, to wówczas można osiągnąć niezwykle wysoką emisję tego dźwięku.
– Podobnie jak z promieniem lasera – skomentował Kemper.
– Do pewnego stopnia – odparł Seagram. – Z tym że laser emituje bardzo wąski strumień światła, nasze urządzenie natomiast szerokie pole fal dźwiękowych w kształcie wachlarza.
– Poza rozrywaniem bębenków, do czego to służy? – spytał Sandecker.
– Jak pan zapewne pamięta ze szkoły podstawowej, panie admirale, fale dźwiękowe rozchodzą się koliście, bardzo podobnie do fal, które powstają na stawie, gdy wrzuca się do wody kamyk. My możemy wzmocnić fale dźwiękowe ponad milion razy. Kiedy wyzwoli się tę straszliwą energię, wówczas rozchodzi się ona w atmosferze, popychając przed sobą cząsteczki powietrza z niepowstrzymaną siłą i zbijając je w litą ścianę nie do przebicia o powierzchni setek kilometrów kwadratowych. – Seagram przerwał, żeby podrapać się w nos. – Nie będę zanudzał panów równaniami ani szczegółami technicznymi oprzyrządowania, gdyż są zbyt skomplikowane, żeby je tutaj omawiać, ale sami panowie widzą, jakie możliwości otwiera nasz plan. Każda nieprzyjacielska rakieta, wystrzelona w kierunku Ameryki, w zetknięciu z tą niewidzialną barierą ochronną natychmiast przestanie istnieć na długo przed osiągnięciem celu.
– A… czy ten plan jest realny? – zapytał Kemper z wahaniem.
– Tak, panie admirale. Zapewniam pana, że to da się zrealizować. Nawet już w tej chwili buduje się pewną liczbę instalacji, które pozwolą zatrzymać zmasowany atak rakietowy.
– Chryste! – wykrzyknął Sandecker. – Broń ostateczna?!
– „Plan Sycylijski" nie jest bronią. To czysto naukowa metoda zabezpieczania naszego państwa.
– Aż trudno to sobie uzmysłowić – rzekł Kemper.
– Wystarczy, że pan sobie wyobrazi grzmot, jaki powstaje, gdy odrzutowiec przekracza szybkość dźwięku, wzmocniony dziesięć milionów razy.
Kemper sprawiał wrażenie oszołomionego.
– Lecz ten grzmot… czy on nie doprowadzi do totalnych zniszczeń na Ziemi?
– Nie. Energia jest kierowana w przestrzeń i dla osoby znajdującej się na poziomie morza będzie tak samo nieszkodliwy jak zwykły odległy grzmot.
– Ale co to wszystko ma wspólnego z „Titanikiem"?
– Pierwiastek, który jest niezbędny do uzyskania optymalnego poziomu emisji dźwięku, to bizanium, i właśnie tu leży pies pogrzebany, panowie, ponieważ jedyne na świecie znane zasoby rudy bizanium wysłano do Stanów Zjednoczonych w roku 1912 na pokładzie „Titanica".
– Rozumiem – powiedział Kemper, kiwając głową. – A więc brak bizanium jest ostatnią przeszkodą na drodze do uruchomienia waszego systemu obrony?
– Jego funkcjonowanie umożliwia jedynie budowa atomowa tego właśnie pierwiastka. Wprowadziliśmy wszystkie znane właściwości bizanium do komputera, który obliczył, że nasze szansę mają się jak trzydzieści dwa tysiące do jednej.
– Ale po co wydobywać cały statek? – spytał Kemper. – Dlaczego po prostu nie rozwalić grodzi i nie wydobyć samego bizanium?
– Drogę do ładowni musielibyśmy torować sobie ładunkami wybuchowymi. To stwarzałoby zbyt wielkie niebezpieczeństwo utracenia rudy na zawsze. Prezydent i ja uważamy, że dodatkowy koszt, wynikający z podniesienia kadłuba, to nic w porównaniu z ryzykiem jej utracenia.
Kemper ponownie rzucił błystkę.
– Przyznaję, brzmi to rozsądnie, panie Seagram, ale skąd pan wie, czy „Titanic" znajduje się w stanie, który pozwala na wydobycie go w całości? Po siedemdziesięciu pięciu latach na dnie może być przecież kupą przerdzewiałego żelastwa.
– Moi ludzie mają własną teorię na ten temat – odezwał się Sandecker. Odłożył wędkę, wziął kasetę z przyborami i wyjął z niej jakąś kopertę. – Obejrzyj je sobie.
Podał Kemperowi kilka zdjęć formatu pocztówkowego.
– Wygląda to na jakieś podwodne śmietnisko – stwierdził Kemper.
– Właśnie – potwierdził Sandecker. – Co jakiś czas kamery naszego batyskafu trafiają na przedmioty wyrzucone za burtę z przepływających statków. – Ręką wskazał pierwsze zdjęcie. – To piecyk z galery, znaleziony na głębokości tysiąca trzystu metrów w okolicach Bermudów. Następnie blok silnika samochodowego, sfotografowany na dwóch kilometrach koło Aleutów. Ani jednego, ani drugiego nie sposób datować. A tu samolot z drugiej wojny światowej, grunman F4F, odkryty na trzech kilometrach w pobliżu Islandii. Dokopaliśmy się do jego historii. Spadł do morza siedemnastego marca tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku z powodu braku paliwa. Pilot wyszedł z tego bez szwanku.
Kemper oglądał kolejną fotografię w ręce wyciągniętej na całą długość.
– A cóż to jest, u diabła?
– To sfotografowano tuż po wykryciu przez „Safonę I", w czasie spływu z prądem Lorelei. Początkowo wyglądało na zwykły kuchenny lejek, a okazało się trąbką.
Sandecker pokazał Kemperowi zdjęcie wykonane przez Vogla po odnowieniu instrumentu.
– To kornet – poprawił go Kemper. – Twierdzisz, że wydobyty przez „Safonę"?
– Tak. Z głębokości czterech kilometrów. Leżał na dnie od tysiąc dziewięćset dwunastego roku. Kemper uniósł brwi.
– Chcesz mi wmówić, że on jest z „Titanica"?
– Mogę ci pokazać niezbite dowody.
Kemper westchnął i oddał zdjęcie Sandeckerowi. Zwiesił ramiona w geście zmęczenia jak człowiek, który już nie jest młody i czuje, że o wiele za długo dźwigał ogromny ciężar. Z siatki na ryby wyciągnął puszkę piwa. Strzeliła podczas otwierania.
– Czego te zdjęcia dowodzą? – spytał. Sandecker uśmiechnął się nieznacznie.
– Zdjęcie samolotu mieliśmy przed nosem od dwóch lat… Widzisz, jak dawno temu został znaleziony… Zupełnie jednak przeoczyliśmy to, co ono sugeruje. No pewnie, że padały uwagi o doskonałym stanie samolotu, lecz żaden z moich oceanografów zupełnie nie zorientował się, jakie to ma znaczenie. Dopiero wówczas, gdy „Safona I" wydobyła tę trąbkę, wszystko do nas dotarło.
– Nie rozumiem – powiedział Kemper bezbarwnym głosem.
– Po pierwsze – ciągnął Sandecker – samolot F4F w dziewięćdziesięciu procentach zbudowany jest z aluminium, na które słona woda, jak ci wiadomo, działa piekielnie żrąco. Jednakże ten samolot, choć przeleżał w morzu ponad czterdzieści lat, wygląda jak w dniu, w którym opuścił fabrykę. To samo z tą trąbką. Przebywała pod wodą prawie osiemdziesiąt lat, a świeci jak lustro.
– Czym to wytłumaczyć? – zapytał Kemper.
– W tej chwili dwóch najlepszych oceanografów NUMA przepuszcza dane przez komputery. Według wstępnej hipotezy jest to wynik połączenia różnych czynników: braku szkodliwego wpływu organizmów morskich na tak dużych głębokościach, niskiego zasolenia, czyli niskiej zawartości soli w wodzie przydennej, oraz zmniejszonej zawartości tlenu, co ogranicza utlenianie się metali. Albo jeden z tych czynników, albo wszystkie razem opóźniają pogarszanie się stanu wraków leżących na dużych głębokościach. Więcej się dowiemy, kiedy obejrzymy sobie „Titanica", jeżeli uda nam się go znaleźć.
Kemper przez chwilę się zastanawiał.
– No dobrze, a czego chcecie ode mnie?
– Ochrony – odparł Seagram. – Jeśli Sowieci zwęszą, o co nam chodzi, to zdecydują się na wszystko, oczywiście oprócz wojny, by nas powstrzymać i zgarnąć bizanium dla siebie.
– Ó to może pan być spokojny – rzekł Kemper, którego głos nagle stwardniał. – Rosjanie dobrze się zastanowią, nim rozkrwawią sobie nosy po naszej stronie Atlantyku. Zapewnimy bezpieczeństwo pracom związanym z wydobyciem „Titanica", panie Seagram. Gwarantuję to panu.
Sandecker lekko się uśmiechnął.
– Skoro już jesteś taki wspaniałomyślny, to co byś powiedział o wypożyczeniu „Modoca"?
– „Modoca"? – powtórzył Kemper. – To najlepszy statek ratowniczy, jakim dysponuje Marynarka Wojenna do operacji na dużych głębokościach.
– Moglibyśmy wykorzystać go wraz z załogą – naciskał Sandecker.
Kemper przetoczył sobie chłodną puszkę po spoconym czole.
– Dobra. Macie „Modoca" z załogą, a poza tym dostaniecie tyle ludzi i sprzętu, ile będziecie potrzebowali. Seagram westchnął z ulgą.
– Dziękujemy, panie admirale. Jesteśmy bardzo wdzięczni.
– To interesujące przedsięwzięcie, ale najeżone trudnościami – stwierdził Kemper.
– Nic nie przychodzi łatwo – powiedział Seagram.
– Jaki będzie wasz następny krok? Na to pytanie odpowiedział Sandecker:
– Spuścimy na dno kamery telewizyjne, by zlokalizować wrak i zorientować się w uszkodzeniach.
– Tylko Bóg jeden wie, co znajdziecie… – Kemper nagle urwał i pokazał ręką podskakujący na wodzie spławik Sandeckera. – O rany, Jim, chyba złapałeś rybę!
Sandecker leniwie wychylił się za burtę.
– Istotnie – powiedział z uśmiechem. – Miejmy nadzieję, że z „Titanikiem" tak samo nam się poszczęści.
– Obawiam się, że ta nadzieja może się okazać kosztownym bodźcem – rzekł Kemper z poważną miną.
Pitt zamknął dziennik Joshui Haysa Brewstera i spojrzał przez stół konferencyjny na Mela Donnera.
– A więc to tak.
– To wszystko prawda i tylko prawda – stwierdził Donner.
– Ale jest pan pewien, że bizanium, czy jak to się tam zwie, nie straciło swoich właściwości, przebywając w morzu tyle lat? Donner pokręcił głową.
– Któż to może wiedzieć? Nikt jeszcze nie miał wystarczającej ilości tego pierwiastka, by móc z całą pewnością określić, jak reaguje w różnych warunkach.
– A zatem może okazać się do niczego.
– Nie, jeśli jest zamknięty w skarbcu „Titanica". Ten skarbiec jest wodoszczelny.
Pitt oparł się wygodnie i spojrzał na dziennik.
– To piekielne ryzyko.
– Zdajemy sobie z tego sprawę.
– To tak, jakby dzieci chciały wydobyć czołg z dna jeziora Erie za pomocą paru lin i tratwy.
– Zdajemy sobie z tego sprawę – powtórzył Donner.
– Same koszty podniesienia „Titanica" są niewyobrażalne.
– Proszę je określić. – w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku CIA zapłaciła ponad trzysta milionów dolarów za podniesienie jedynie dziobu rosyjskiej łodzi podwodnej. Nie jestem w stanie określić, ile może kosztować wydobycie pasażerskiego liniowca o wyporności czterdziestu sześciu tysięcy ton z głębokości czterech kilometrów.
– Więc niech pan zgaduje.
– Kto płaci za tę operację?
– Finansami zajmuje się Sekcja Meta – rzekł Donner. – Proszę mnie traktować jak swojego bankiera. Pan mi powie, ile trzeba na rozpoczęcie prac wydobywczych, a ja już zadbam o to, żeby odpowiednie fundusze na ten cel znalazły się w rocznym budżecie przeznaczonym na działalność NUMA.
– Na początek powinno wystarczyć jakieś dwieście pięćdziesiąt milionów.
– To trochę mniej, niż wynika z naszych szacunków – zauważył Donner. – Proponuję, żeby pan się nie ograniczał. Po prostu, tak na wszelki wypadek, dołożę panu jeszcze pięćset.
– Tysięcy?
– Nie – odpowiedział Donner z uśmiechem. – Milionów.
Kiedy strażnik otworzył bramę, Pitt wyjechał, zatrzymał samochód na skraju drogi i spojrzał na siatkę okalającą Spółkę Transportowo-Magazynową Smitha.
– Nie do wiary – powiedział do siebie. – W ogóle nie chce się wierzyć.
Następnie powoli i z dużym trudem, jakby starał się przeciwstawić rozkazom hipnotyzera, przesunął dźwignię biegów do przodu i ruszył w powrotną drogę do miasta.
Był to dzień szczególnie uciążliwy dla prezydenta. Najpierw te nie kończące się spotkania z kongresmanami opozycyjnych partii, kiedy usiłował ich przekonać, w większości wypadków na próżno, by poparli jego nową ustawę o zmianie przepisów w sprawie podatku dochodowego. Później przemówienie na zjeździe niemal wrogo do niego nastawionych gubernatorów stanów, a potem ta burzliwa rozmowa z agresywnym i aroganckim sekretarzem stanu.
Teraz, tuż po dziesiątej, załatwiał kolejną nieprzyjemną sprawę. Siedział w miękkim fotelu, w prawej ręce trzymając drinka, lewą zaś drapiąc po długich uszach swojego basseta o smutnych oczach.
Warren Nicholson, dyrektor CIA, oraz Marshall Collins, jego główny doradca do spraw zagrożeń ze strony Kremla, siedzieli naprzeciwko prezydenta na dużej rozkładanej kanapie.
Prezydent pociągnął niewielki łyk ze szklanki, a potem obrzucił obu mężczyzn surowym spojrzeniem.
– Czy któryś z panów zdaje sobie sprawę, o co mnie prosicie? Collins nerwowo wzruszył ramionami.
– Tak całkiem szczerze, panie prezydencie, to nie, ale jasne jest, że w tym wypadku cel uświęca środki. Osobiście uważam, że obecny tu pan Nicholson ma najbardziej szatański pomysł pod słońcem. Jego realizacja przyniesie nam zdumiewające korzyści.
– Ale za ogromną cenę – rzekł prezydent. Nicholson pochylił się do przodu.
– Proszę mi wierzyć, panie prezydencie, że to się opłaci.
– Łatwo panu powiedzieć. Żaden z was nie ma zielonego pojęcia, czym jest „Plan Sycylijski". Collins pokiwał głową.
– Oczywiście, że nie, panie prezydencie. Jego tajemnica jest dobrze strzeżona. Dlatego był to dla nas szok, kiedy dowiedzieliśmy się o jego istnieniu za pośrednictwem KGB, a nie od naszych służb bezpieczeństwa.
– Jak panowie sądzą, co Rosjanie mogą wiedzieć?
– Trudno to określić z całkowitą pewnością – odparł Nicholson – ale z tych kilku informacji, jakie do nas dotarły, wynika, że KGB zna jedynie kryptonim planu.
– Niech to szlag trafi! – ze złością mruknął prezydent. – Jak mogło dojść do tego przecieku?
– Zaryzykowałbym twierdzenie, że to przeciek przypadkowy – powiedział Collins. – Moi ludzie w Moskwie natychmiast by się zorientowali, gdyby sowiecki wywiad rozpracowywał jakiś supertajny amerykański plan obrony.
Prezydent spojrzał na Collinsa.
– A skąd ta pewność, że plan dotyczy obrony?
– Skoro przedsięwzięto takie środki bezpieczeństwa, jak pan sugeruje, to wydaje się oczywiste, że chodzi o nową broń. Nie mam wątpliwości, że wkrótce również Rosjanie dojdą do tego samego wniosku.
– Muszę się zgodzić z rozumowaniem Collinsa – odezwał się Nicholson.
– Ale to daje nam przewagę.
– Kontynuujcie.
– Zaczniemy przekazywać sowieckiemu wywiadowi marynarki wojennej informacje o „Planie Sycylijskim" w niewielkich dawkach. Jeżeli złapią przynętę… – Nicholson wykonał dłońmi gest przypominający zamykanie pułapki -…to wówczas dosłownie będziemy mieli w rękach jedną z najważniejszych sowieckich służb, zbierających informacje.
Basset prezydenta ułożył się na podłodze i spokojnie drzemał, znudzony rozmową prowadzoną przez ludzi. Prezydent przez kilka chwil w zamyśleniu patrzył na zwierzę zastanawiając się, co czynić. Decyzja była bardzo trudna. Miał wrażenie, że wbija nóż w plecy wszystkim swoim przyjaciołom z Sekcji Meta.
– Poproszę osobę, która kieruje planem, żeby przygotowała wstępne sprawozdanie – odezwał się w końcu. – Pan, Nicholson, powie mi, gdzie i w jaki sposób chcecie dostarczyć je Rosjanom, żeby niczego nie podejrzewali. Jeśli chodzi o jakiekolwiek dalsze informacje na temat „Planu Sycylijskiego", to będzie się pan kontaktował tylko i wyłącznie ze mną. Jasne?
Nicholson skinął głową.
– Sam załatwię kontakt z Rosjanami. Prezydent jakby zapadł się w sobie.
– Chyba nie muszę panom uświadamiać przykrego faktu – powiedział zmęczonym głosem – że jeśli sprawa się wyda, to zostaniemy uznani za zdrajców.
Sandecker pochylił się nad dużą plastyczną mapą dna północnego Atlantyku, bawiąc się trzymaną w ręku pałeczką do pokazywania szczegółów. Spojrzał na Gunna, a potem na Pitta, którzy stali po drugiej stronie zminiaturyzowanego krajobrazu dna morza.
– Nie mogę tego zrozumieć – rzekł po chwili milczenia. – Jeśli ta trąbka ma być jakąś wskazówką, to „Titanic" nie leży tam, gdzie należało się spodziewać.
Gunn wziął pisak z filcową końcówką i zrobił niewielki znaczek na mapie.
– Według pozycji przesłanej tuż przed zatonięciem statek znajdował się tutaj, na 41°46'N – 50°14'W.
– A gdzie znaleźliście tę trąbkę? Gunn postawił drugi znaczek.
– Kiedy wykryliśmy kornet Farleya, statek baza „Safony I" znajdował się na powierzchni dokładnie w tym miejscu, w odległości około sześciu mil na południowy wschód.
– W odległości sześciu mil? Jak to możliwe?
– Jest pewna niezgodność w materiałach dowodowych, jeśli chodzi o pozycję „Titanica" w chwili zatonięcia – rzekł Pitt. – Według relacji kapitana „Mount Tempie", jednego ze statków śpieszących na ratunek, liniowiec znajdował się dalej na wschód, a on brał namiar ze Słońca, co jest znacznie dokładniejsze od pozycji zliczonej, którą ustalił czwarty oficer „Titanica" zaraz po zderzeniu z górą lodową.
– Ale statek, który zabrał rozbitków, zdaje mi się, że to była „Carpathia" – powiedział Sandecker – płynął kursem na pozycję podaną przez radiooperatora „Titanica" i po czterech godzinach wszedł w bezpośredni kontakt z łodziami ratunkowymi.
– Jest jednak pewna wątpliwość, czy „Carpathia" rzeczywiście płynęła tak długo, jak sądził jej kapitan – odparł Pitt. – Jeżeli się pomylił, to łodzie mogły być dostrzeżone o kilka mil na południowy wschód od pozycji podanej przez radio „Titanica".
Sandecker leniwie postukiwał pałeczką w barierkę wokół makiety.
– No więc mamy dylemat, panowie. Czy powinniśmy skoncentrować poszukiwania dokładnie na 41°64'N – 50° 14'W, czy też sześć mil dalej na południowy wschód od miejsca znalezienia trąbki Farleya? Jeśli przegramy, to tylko Bóg jeden wie, ile hektarów dna Oceanu Atlantyckiego będziemy musieli przeorać kamerami telewizyjnymi, zanim odnajdziemy ten wrak. Co ty na to, Rudi?
Gunn odpowiedział bez wahania:
– Skoro „Safona I" nie odnalazła „Titanica" w sąsiedztwie podanej pozycji, to uważam, że powinniśmy opuścić kamery w pobliżu miejsca znalezienia kornetu Farleya.
– A co ty sądzisz, Dirk?
Pitt milczał przez kilka chwil. Wreszcie się odezwał:
– Ja głosuję za odłożeniem tego na czterdzieści osiem godzin. Sandecker niepewnie spojrzał na niego zza makiety.
– Nie możemy sobie pozwolić na zmarnowanie nawet jednej godziny, a ty mówisz o czterdziestu ośmiu. Pitt podniósł na niego wzrok.
– Proponuję więc, żebyśmy dali sobie spokój z kamerami telewizyjnymi i od razu zrobili następny krok.
– To znaczy?
– Poślijmy batyskaf z załogą. Sandecker pokręcił głową.
– Nie ma sensu. Kamera telewizyjna, kierowana ze statku na powierzchni, może spenetrować obszar pięciokrotnie większy niż wolno poruszający się batyskaf, i to w czasie o połowę krótszym.
– Nie, jeżeli zawczasu jak najdokładniej ustalimy położenie wraku.
Twarz Sandeckera pociemniała.
– A jak ty sobie wyobrażasz dokonanie takiego cudu?
– Pozbieramy wszystkie dostępne informacje na temat ostatnich godzin „Titanica": prędkość statku, sprzeczne dane dotyczące jego pozycji, prądy morskie, kąt, pod jakim zatonął, miejsce znalezienia kornetu… dosłownie wszystko, i rzucimy na komputery. Przy odrobinie szczęścia otrzymane wyniki zaprowadzą nas wprost do wraku.
– To logiczne – przyznał Gunn.
– A tymczasem stracimy dwa dni – powiedział Sandecker.
– Nic nie stracimy, admirale. Zyskamy – z przekonaniem stwierdził Pitt. – Admirał Kemper wypożyczył nam „Modoca", który teraz stoi na cumach w Norfolku, wyekwipowany i gotowy do wypłynięcia.
– Oczywiście ze „Ślimakiem Morskim"! – wypalił Gunn.
– Właśnie – rzekł Pitt. – „Ślimak Morski" jest najnowszym batyskafem marynarki wojennej, przeznaczonym specjalnie do podwodnych operacji ratunkowych, i w tej chwili czeka na pokładzie rufowym „Modoca". W ciągu dwóch dni Rudi i ja doprowadzimy statek z batyskafem do rejonu przypuszczalnego położenia wraku i będziemy gotowi do rozpoczęcia poszukiwań.
Sandecker podrapał się pałeczką w brodę.
– A ja, kiedy komputery odwalą swoją robotę, przekażę wam skorygowaną pozycję wraku. Czy o to chodzi?
– Tak jest. O to chodzi.
Sandecker odszedł od makiety i usiadł w fotelu. Potem spojrzał na zdeterminowane twarze Pitta i Gunna.
– Dobra, panowie, róbcie po swojemu.
Mel Donner oparł się o dzwonek u drzwi domu Seagrama przy Chevy Chase, tłumiąc ziewnięcie.
Seagram otworzył drzwi i wyszedł na frontowy ganek. Skinęli sobie głowami bez zwykłych porannych żartów i podeszli do krawężnika, gdzie stał samochód Donnera.
Seagram wsiadł i zaczął tępym wzrokiem spoglądać w boczne okno. Miał podkrążone oczy. Donner wrzucił bieg.
– Wyglądasz jak Frankenstein przed ożywieniem – odezwał się Donner. – Pracowałeś do późnej nocy?
– Właściwie to wróciłem do domu dosyć wcześnie – odparł Seagram. – Gruby błąd. Powinienem był dłużej zostać w pracy, a tak mieliśmy z Daną więcej czasu na kłótnie. Ostatnio jest dla mnie cholernie miła, do tego stopnia, że chce mi się łazić po ścianach. W końcu miałem tego dość i zamknąłem się w gabinecie. Zasnąłem przy biurku. Cały jestem połamany.
– Dziękuję ci – powiedział Donner z uśmiechem. Seagram odwrócił się zdziwiony.
– Za co mi dziękujesz?
– Za utwierdzanie w przekonaniu, że lepiej pozostać kawalerem. Podczas jazdy w godzinach szczytu zatłoczonymi ulicami Waszyngtonu obaj milczeli.
– Gene – wreszcie odezwał się Donner. – Wiem, że jesteś drażliwy na tym punkcie i jeśli chcesz, to powiedz mi, żebym się odpieprzył, ale wyglądasz mi na faceta, który męczy się na własne życzenie.
Seagram nie odpowiedział, więc Donner kuł żelazo, póki gorące:.
– Dlaczego nie weźmiesz sobie z tydzień lub dwa urlopu i nie zabierzesz Dany na jakąś spokojną słoneczną plażę? Wyjechałbyś z Waszyngtonu na jakiś czas. Budowa instalacji obronnych posuwa się naprzód bez kłopotów, a w sprawie bizanium już nic więcej nie możemy zrobić ponad to, że usiądziemy i będziemy się modlić, by chłopcy Sandeckera uratowali je z „Titanica".
– Jestem teraz potrzebny bardziej niż kiedykolwiek – stanowczo odparł Seagram.
– Tylko wmawiasz sobie, że jesteś taki ważny. W tej chwili nie mamy żadnego wpływu na rozwój wydarzeń. Seagram uśmiechnął się ponuro.
– Jesteś bliższy prawdy, niż ci się wydaje. Donner spojrzał na niego.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie mamy żadnego wpływu – powtórzył Seagram apatycznie. – Prezydent kazał mi załatwić dla Rosjan przeciek informacji o „Planie Sycylijskim".
Donner zatrzymał samochód przy krawężniku i z osłupiałą miną popatrzył na Seagrama.
– Warren Nicholson z CIA przekonał prezydenta, że może sterować działalnością najważniejszych służb wywiadowczych Rosjan, przekazując im fragmenty tajnych danych o planie.
– Nie wierzę w ani jedno słowo – rzekł Donner.
– To niczego nie zmienia, czy wierzysz, czy nie – opryskliwie stwierdził Seagram.
– Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, co Rosjanom przyjdzie z niewielkich fragmentów? Bez naszych równań i obliczeń musieliby pracować co najmniej dwa lata, żeby móc przystąpić do realizacji tego systemu. A bez bizanium cała ta koncepcja jest nic niewarta.
– Gdyby pierwsi położyli łapę na bizanium, mogliby zbudować skuteczny system w ciągu trzydziestu miesięcy.
– Wykluczone. Admirał Kemper nigdy by do tego nie dopuścił. Na pewno zmusiłby Rosjan do pośpiesznego odwrotu, gdyby spróbowali porwać „Titanica".
– A przypuśćmy – mruknął Seagram – tylko przypuśćmy, że Kemperowi kazano się wycofać i nie reagować?
Donner pochylił się nad kierownicą. Z niedowierzaniem przecierał dłonią czoło.
– Chcesz, bym uwierzył, że prezydent Stanów Zjednoczonych pracuje dla komunistów?
– Jak mogę chcieć, żebyś w cokolwiek uwierzył, kiedy ja sam nie wiem, w co mam wierzyć? – powiedział Seagram, w geście zmęczenia wzruszając ramionami.
Paweł Marganin, któremu wysoki wzrost i biały mundur oficera marynarki wojennej nadawały władczy wygląd, głęboko wciągnął do płuc wieczorne powietrze i wszedł do bogato zdobionego hallu restauracji „Borodino". Podał swoje nazwisko kierownikowi sali, który zaprowadził go do stolika zajmowanego zwykle przez Prewłowa. Kapitan już tam siedział, przeglądając gruby plik dokumentów w tekturowej teczce. Na chwilę podniósł wzrok, rzucił Marganinowi znudzone spojrzenie i powrócił do lektury zawartości teczki.
– Czy pozwolicie usiąść, towarzyszu kapitanie?
– Chyba że chcecie wziąć ścierkę i posprzątać naczynia ze stolika – odpowiedział Prewłow, nie przerywając czytania. – Oczywiście, siadajcie.
Marganin zamówił wódkę i czekał, aż Prewłow się odezwie. Minęły prawie trzy minuty, zanim kapitan wreszcie odłożył teczkę i zapalił papierosa.
– Powiedzcie mi, poruczniku, czy śledziliście tę wyprawę z prądem Lorelei?
– Szczegółowo nie. Po prostu przejrzałem sobie raport na jej temat przed przekazaniem go wam.
– Szkoda – rzekł Prewłow wyniosłym tonem. – Tylko pomyślcie, poruczniku, batyskaf, który może przepłynąć tysiąc pięćset mil nad dnem oceanu, w ciągu prawie dwóch miesięcy ani razu nie wynurzając się na powierzchnię. Radzieccy uczeni byliby szczęśliwi, gdyby udało im się osiągnąć choć połowę tego.
– Szczerze mówiąc, towarzyszu kapitanie, uważam ten raport za nudnawy.
– Nudnawy? Też coś! Gdybyście dokładnie go przestudiowali w czasie jednego z tych rzadkich momentów, kiedy sumiennie i z poświęceniem traktujecie swoją pracę, to być może zauważylibyście, że w ostatnich dniach wyprawy doszło do dziwnego zejścia z kursu.
– Mnie nie udało się dopatrzyć ukrytego znaczenia w zwykłej zmianie kursu.
– Dobry pracownik wywiadu zawsze szuka ukrytego znaczenia we wszystkim, Marganin.
Zganiony porucznik niespokojnie zerknął na zegarek i spojrzał w stronę męskiej toalety.
– Uważam, że powinniśmy to sprawdzić, czymkolwiek Amerykanie są tak zainteresowani w pobliżu Wielkiej Ławicy koło Nowej Fundlandii – ciągnął Prewłow. – Ze względu na tę sprawę z Nową Ziemią chcę, żeby dobrze się przyjrzano każdej operacji przeprowadzonej przez Narodową Agencję Badań Morskich i Podwodnych, zaczynając od minionego półrocza. Moja intuicja mi podpowiada, że Amerykanom chodzi o coś, co może oznaczać kłopoty dla naszej ojczyzny. – Prewłow skinął na przechodzącego kelnera i wskazał swój pusty kieliszek. Odchylił się do tyłu i westchnął. – Wszystko zawsze wygląda inaczej, niż się wydaje, prawda? Nasza robota jest niezwykła i trudna, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że każdy przecinek, każda kropka na byle świstku może zawierać istotną wskazówkę, prowadzącą do jakiejś tajemnicy. Ale właśnie najmniej oczywisty kierunek poszukiwań często prowadzi do właściwej odpowiedzi.
Kelner przyniósł Prewłowowi koniak. Kapitan przepłukał sobie usta alkoholem i przełknął go jednym haustem.
– Czy mogę przeprosić was na chwilę, towarzyszu kapitanie? – nagle zapytał Marganin.
Kiedy Prewłow podniósł wzrok, porucznik ruchem głowy wskazał męską toaletę.
– Oczywiście.
Marganin wszedł do wysokiego pomieszczenia, wyłożonego kafelkami, i stanął przed pisuarem. Nie był sam. Pod drzwiami kabiny dostrzegł parę butów z pofałdowanymi nogawkami spodni. Spokojnie zaczekał, aż usłyszał szum spuszczanej wody. Wówczas podszedł do umywalki i zaczął powoli myć ręce, obserwując w lustrze, jak ten sam gruby mężczyzna, który siedział na ławce w parku, zapina pasek i zbliża się do niego.
– Przepraszam, marynarzu – rzekł grubas. – Coś ci wypadło.
Podał Marganinowi niewielką kopertę.
Marganin wziął ją bez wahania i wsunął do kieszeni munduru.
– Ale ze mnie gapa. Dziękuję.
Kiedy Marganin sięgał po ręcznik, grubas pochylił się nad umywalką.
– W tej kopercie jest bombowa informacja – odezwał się cicho. – Nie zlekceważcie jej.
– Potraktowana zostanie należycie.
List leżał dokładnie na środku biurka w gabinecie. Seagram włączył lampę, opadł na fotel i zaczął czytać.
Drogi Gene!
Kocham Cię. Banalny sposób zaczynania listu, ale to prawda. Wciąż Cię kocham z całego serca.
W ciągu ostatnich pełnych napięcia miesięcy rozpaczliwie próbowałam zrozumieć Cię i pocieszyć. Bardzo cierpiałam czekając, aż Ty zaakceptujesz moją miłość i troskliwość. W zamian nie oczekiwałam niczego poza drobnym dowodem uczucia z Twojej strony. Pod wieloma względami jestem silna, Gene, ale nie mam ani siły, ani cierpliwości, żeby walczyć z Twoją lekceważącą obojętnością. Żadna kobieta tego nie potrafi. Z utęsknieniem wspominam nasze pierwsze dni, owe spokojne dni, kiedy nasze wzajemne zainteresowanie sobą było o wiele ważniejsze od spraw zawodowych. Wówczas żyło się znacznie prościej. Każde z nas prowadziło zajęcia na uniwersytecie, śmialiśmy się i kochali, jak gdyby to miało być po raz ostatni w życiu. Może ja sama wbiłam klin między nas, bo nie chciałam mieć dzieci. Być może dziecko sprawiłoby, że bardziej zbliżylibyśmy się do siebie. Nie wiem. Mogę jedynie żałować tego, czego nie zrobiłam. Wiem tylko, że będzie lepiej dla nas obojga, jeżeli na jakiś czas się rozstaniemy, w obecnej chwili bowiem życie pod jednym dachem wyzwala w nas więcej złośliwości i egoizmu, niż kiedykolwiek mogliśmy się spodziewać. Przeprowadzam się do Marie Sheldon, która pracuje w NUMA jako morski geolog. Jest tak miła, że oddała mi wolny pokój w swoim domu w Georgetown do czasu, gdy odzyskam równowagę psychiczną. Proszę, żebyś nie próbował kontaktować się ze mną, bo powiemy sobie jeszcze gorsze rzeczy. Błagam, Gene, daj mi trochę czasu na przemyślenie wszystkiego.
Podobno czas leczy wszystkie rany. Módlmy się, żeby tak było. Nie zostawiłabym Cię, Gene, gdybyś uważał, że jestem Ci naprawdę potrzebna. Sądzę, że w ten sposób zmniejszę presję związaną z Twoim stanowiskiem. Wybacz mi kobiecą słabość, ale z drugiej strony – z mojej – wszystko wygląda tak, jak gdybyś mnie od siebie odpychał. Miejmy nadzieję, że przyszłość pozwoli przetrwać naszej miłości. Powtarzam: kocham Cię.
Dana
Seagram przeczytał list cztery razy, nie mogąc oderwać oczu od kartek pokrytych równym pismem. Wreszcie zgasił lampę i siedział w ciemnościach.
Dana Seagram stała przed otwartą szafą, po kobiecemu zastanawiając się, co ma na siebie włożyć, kiedy usłyszała pukanie do drzwi sypialni.
– Dana? Chyba już jesteś gotowa?
– Wejdź, Marie.
Marie Sheldon mówiła głębokim głosem. Była niską szczupłą kobietą, pełną energii. Miała żywe niebieskie oczy, zgrabny perkaty nos i szopę rozjaśnionych blond włosów. Byłaby bardzo ładna, gdyby nie kwadratowa broda.
– Codziennie rano mam to samo – powiedziała Dana z irytacją. – Gdybym tylko potrafiła się zorganizować i przygotować sobie ubranie wieczorem, ale zawsze odkładam wszystko na ostatnią chwilę.
Marie podeszła bliżej.
– A może włożysz tę niebieską spódniczkę?
Dana zdjęła spódniczkę z wieszaka, lecz po chwili rzuciła ją na dywan..
– Cholera! Bluzkę od niej zaniosłam do pralni.
– Uważaj, bo zaczniesz się pienić.
– Nic na to nie poradzę – odparła Dana. – Ostatnio nic mi nie wychodzi.
– Chcesz powiedzieć, że od czasu, gdy opuściłaś męża.
– Nie musisz mi prawić kazań.
– Spokojnie, kochanie. Jeśli chcesz wyładować na kimś złość, to stań przed lustrem.
Dana zachowywała się jak zbyt mocno nakręcona lalka. Marie zauważyła, że jej przyjaciółka jest bliska płaczu, więc strategicznie zaczęła się wycofywać.
– Uspokój się. Masz jeszcze trochę czasu. Zejdę na dół i rozgrzeję silnik.
Dana odczekała, aż ucichną kroki Marie, weszła do łazienki i połknęła dwie kapsułki librium. Kiedy środek uspokajający zaczął działać, włożyła na siebie lnianą turkusową sukienkę, przyczesała włosy, wsunęła stopy w pantofle na płaskim obcasie i zeszła na dół.
W drodze do NUMA była ożywiona i dziarsko przytupywała w takt muzyki płynącej z samochodowego radia.
– Jedna pigułka czy dwie? – od niechcenia spytała Marie.
– Mm…?
– Spytałam, czy wzięłaś jedną pigułkę, czy dwie. Można się bezpiecznie założyć, że coś łyknęłaś, skoro w jednej chwili zmieniasz się z wścieklicy w niewiniątko.
– To przez twoje kazanie.
– Dobra, ale uprzedzam, koleżanko, że jeżeli znajdę cię któregoś wieczoru na podłodze z powodu przedawkowania, to spokojnie zwinę manatki i cichutko, ukradkiem się oddalę, bo nie znoszę scen towarzyszących nagłemu zgonowi.
– Przesadzasz.
Marie spojrzała na Danę.
– Czyżby? Opychasz się tym świństwem jak hipochondryk witaminami.
– Czuję się bardzo dobrze – przekornie powiedziała Dana.
– Cholernie dobrze. Jesteś klasycznym przypadkiem sfrustrowanej baby w emocjonalnej depresji, a to najgorszy gatunek.
– Trzeba czasu, żeby rany się zabliźniły.
– Rany, do jasnej cholery! Ty masz poczucie winy.
– Nie będę się oszukiwała twierdząc, że zrobiłam najlepszą rzecz, opuszczając Gene'a, ale jestem przekonana, że postąpiłam słusznie.
– Nie sądzisz, że on cię potrzebuje?
– Miałam nadzieję, że wyciągnie do mnie rękę, lecz za każdym razem, kiedy jesteśmy sami, prychamy na siebie jak uliczne koty. On się zamknął przede mną, Marie. To znów ta sama stara, męcząca historia. Kiedy mężczyzna taki jak Gene staje się niewolnikiem swojej pracy, otacza się murem nie do przebicia. A idiotycznym powodem, niewiarygodnie idiotycznym powodem jest to, że według niego podzielenie się ze mną swoimi problemami automatycznie postawiłoby również mnie na linii ognia. Mężczyzna bierze na siebie niewdzięczny ciężar odpowiedzialności, a my, kobiety, nie. Traktujemy życie doraźnie. Nigdy nie planujemy naprzód jak mężczyźni. – Twarz Dany ściągnęła się i posmutniała. – Mogę więc teraz tylko czekać i wrócić do niego, kiedy padnie w tym swoim prywatnym boju. Wtedy i tylko wtedy, jestem tego pewna, mój powrót będzie mile widziany.
– Ale wtedy może już być za późno – rzekła Marie. – Z tego, co mówisz, wynika, że Gene jest idealnym kandydatem na pacjenta szpitala dla nerwowo chorych albo na zawałowca. Gdybyś miała odrobinę charakteru, to mimo wszystko zostałabyś przy nim do końca.
Dana pokręciła głową.
– Nie potrafię znieść, że on mnie odrzuca. Dopóki spokojnie się nie zejdziemy, dopóty inaczej będę sobie układała życie.
– Czy to wiąże się z innym mężczyzną?
– Tylko platonicznie – odparła Dana z wymuszonym uśmiechem. – Ani myślę odgrywać wyzwoloną kobietę i wskakiwać na każdego penisa, który mi się napatoczy.
– Możesz sobie wybrzydzać i opowiadać różne rzeczy, kochanie, ale w praktyce rzecz ma się zupełnie inaczej. Zapominasz, że jesteśmy w Waszyngtonie. Przypada nas tu osiem na jednego chłopa. Tylko wielkie szczęściary mogą sobie pozwolić na przebieranie.
– Jeśli coś się trafi, to się trafi. Nie mam zamiaru uganiać się za chłopami. A poza tym wyszłam z wprawy. Już zapomniałam, jak się flirtuje.
– Z uwodzeniem mężczyzn jest jak z jazdą na rowerze – odpowiedziała Marie ze śmiechem. – Gdy raz się nauczysz, to już nigdy nie zapomnisz.
Ustawiła samochód na wielkim otwartym parkingu NUMA. Po schodach weszły do hallu, gdzie włączyły się w strumień pracowników śpieszących korytarzami i windami do swoich pokojów.
– A może zjemy razem lunch? – spytała Marie.
– Świetnie.
– Przyprowadzę paru kolegów, żebyś mogła sobie na nich potrenować.
Nim Dana zdążyła zaprotestować, Marie wtopiła się w tłum. W czasie jazdy windą Dana z wyraźną przyjemnością poczuła, że serce jej bije mocniej.
Sandecker zatrzymał samochód na parkingu Akademii Oceanografii w Alexandrii, wygramolił się zza kierownicy i podszedł do mężczyzny stojącego przy elektrycznym wózku golfowym.
– Pan admirał Sandecker?
– Tak.
– Doktor Murray Silverstein – przedstawił się niski łysiejący grubas, wyciągając rękę. – Cieszę się, że mógł pan przyjechać, panie admirale. Sądzę, że mamy coś, co może się przydać.
Sandecker wsiadł do wózka.
– Jesteśmy wdzięczni za każdą przydatną informację. Silverstein przesunął dźwignię i ruszyli asfaltową alejką.
– Wczoraj wieczorem przeprowadziliśmy serię szeroko zakrojonych prób. Nie mogę obiecywać matematycznej dokładności, ale uzyskane wyniki są co najmniej interesujące.
– Mieliście jakieś problemy?
– Trochę. Główną przeszkodą, która nie pozwoliła nam otrzymać dokładnych wyników, lecz tylko przybliżone, jest brak pewnych danych. Na przykład, nigdy nie udało się ustalić, pod jakim kątem „Titanic" wszedł dziobem pod wodę, kiedy tonął. Tylko ten jeden nieznany czynnik zwiększa obszar poszukiwań o dziesięć kilometrów kwadratowych.
– Nie rozumiem. Czyżby stalowy czterdziestotysięcznik nie tonął pionowo?
– Niekoniecznie. Tonąc „Titanic" wszedł pod wodę pod ostrym kątem około siedemdziesięciu ośmiu stopni i wpadł w korkociąg, a ciężar wody, która wypełniła jego komorę dziobową, nadał mu prędkość od czterech do pięciu węzłów. Trzeba też uwzględnić siłę bezwładności wynikającą z ogromnej masy statku oraz fakt, że musiał pokonać głębokość czterech kilometrów, zanim uderzył w dno. Obawiam się, że wylądował poziomo na dnie w sporej odległości od punktu wyjściowego na powierzchni.
Sandecker wytrzeszczył oczy na oceanografa.
– A skąd tak dokładnie wiecie, pod jakim kątem tonął „Titanic"? Na informacjach podawanych przez rozbitków na ogół trudno polegać.
Silverstein wskazał ręką wysoki betonowy budynek po prawej stronie.
– Tam pan znajdzie odpowiedź, admirale – rzekł zatrzymując wózek przed frontowym wejściem. – Chodźmy, zademonstruję panu, jak w praktyce wygląda to, o czym mówię.
Sandecker ruszył za nim krótkim korytarzem do sali, która na jednej ścianie miała duże okno z akrylu. Silverstein dał znak admirałowi, żeby się zbliżył. Zza okna pomachał im nurek z aparatem do oddychania na plecach. Sandecker odpowiedział mu tym samym.
– Ten basen ma średnicę dziesięciu metrów, a jego stalowe ściany wznoszą się na wysokość sześćdziesięciu metrów – objaśniał Silverstein rzeczowym tonem. – Wyposażony jest w komorę ciśnieniową do wchodzenia i wychodzenia, która znajduje się przy dnie, oraz pięć śluz powietrznych usytuowanych na różnych poziomach, co umożliwia nam obserwowanie eksperymentów na rozmaitych głębokościach.
– Rozumiem – powoli rzekł Sandecker. – Symulowaliście opadanie „Titanica" na dno oceanu.
– Tak. Zaraz to panu pokażemy. – Silverstein podniósł słuchawkę aparatu telefonicznego, który stał na półce pod oknem w ścianie basenu. – Owen, zademonstruj nam opadanie w ciągu trzydziestu sekund.
– Macie specjalny model „Titanica"?
– Oczywiście nie nadaje się do wystawienia w muzeum morskim – odparł Silverstein – ale w zmniejszonej skali prawie idealnie odpowiada oryginałowi kształtem, wagą i wypornością. Znakomita robota garncarza.
– Garncarza?
– To ceramika – odpowiedział Silverstein, wykonując nieokreślony gest. – Możemy ulepić i wypalić dwadzieścia glinianych modeli w czasie potrzebnym do wykonania jednego z metalu. – Ujął Sandeckera za ramię i podprowadził go do okna. – Już jest.
Sandecker spojrzał w górę i zobaczył jakiś smukły kształt o długości ponad jednego metra, z wolna opadający w wodzie i poprzedzony jakby deszczem okrągłych kamyków. Admirał zauważył, że nie próbowano zadbać o dokładność szczegółów. Model wyglądał jak gładki kawał nie polewanej gliny: był zaokrąglony z jednego końca, zwężał się z drugiego, a na górze miał trzy rurki, odpowiadające kominom
„Titanica". Gdy model dotarł do dna basenu, przez szybę usłyszeli odgłos uderzenia.
– Czy na wyniki waszych obliczeń nie mają wpływu niedokładności w wykonaniu modelu? – spytał Sandecker.
– Owszem, błąd w wykonaniu mógłby je zmienić – odparł Silverstein, spoglądając na Sandeckera. – Jednak zapewniam pana, admirale, że niczego nie przeoczyliśmy.
Sandecker ręką wskazał na model.
– Prawdziwy „Titanic" miał cztery kominy, a wasz ma tylko trzy.
– Tuż przed zatonięciem – rzekł Silverstein – rufa „Titanica" się uniosła i statek przyjął pozycję pionową. Wskutek nadmiernego napięcia nie wytrzymały odciągi komina numer jeden. Pękły i komin zwalił się przez prawą burtę.
Sandecker pokiwał głową.
– Moje gratulacje, doktorze. Powinienem był się zastanowić, nim zakwestionowałem dokładność waszych eksperymentów.
– To naprawdę drobiazg. A poza tym miałem okazję pochwalić się swoją fachowością. – Odwrócił się w stronę okna i podniósł ręce z wyciągniętymi do góry kciukami. Nurek przywiązał model do linki biegnącej ku powierzchni basenu. – Powtórzę próbę i wyjaśnię panu, jak doszliśmy do naszych wniosków.
– Wyjaśnienia może pan zacząć od tych kamyków.
– Odgrywają one rolę kotłów – powiedział Silverstein.
– Kotłów?
– To również doskonała symulacja. Widzi pan, kiedy rufa „Titanica" sterczała w niebo, jego kotły wyrwały się ze swych łóż, przebiły grodzie i poleciały na dziób. Wszyscy mówili, że były ciężkie, a na statku znajdowało się ich dwadzieścia dziewięć. Niektóre z nich miały pięć metrów średnicy i prawie siedem metrów długości.
– Ale pańskie kamyki wypadły z modelu.
– Tak. Nasze obliczenia wskazują, że przynajmniej dziewiętnaście kotłów przebiło dziób i opadło na dno, odłączywszy się od kadłuba.
– Skąd ta pewność?
– Ponieważ tak ogromny balast, przesunięty ze śródokręcia do dziobowych przedziałów statku, pociągnąłby „Titanica" pionowo w dół, pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Tymczasem z relacji rozbitków, którzy przeżyli katastrofę i obserwowali wszystko z łodzi ratunkowych, a pod tym względem są raczej zgodne, wynika, że wkrótce po tym, jak ucichł ogłuszający łoskot kotłów, które opadały w szalonym pędzie, rufa nieco się uniosła, nim statek ostatecznie zatonął. Fakt ten wskazuje, przynajmniej moim zdaniem, że „Titanic" stracił kotły, a pozbawiony ich ciężaru, uniósł się nieco i zatonął, jak już wspomniałem, pod kątem siedemdziesięciu ośmiu stopni.
– I te kamyki potwierdzają pańską teorię?
– Co do joty. – Silverstein znów sięgnął po telefon. – Jak tylko będziesz gotowy, Owen – powiedział do słuchawki i odłożył ją na widełki. – Owen Dugan to mój asystent, który siedzi na górze. W tej chwili ustawia model przy tamtej pionowej linii, którą pan widzi na ścianie basenu. Kiedy woda zacznie wpływać przez otwory specjalnie wywiercone w dziobie, wówczas model zacznie się zanurzać, aż nachylenie osiągnie pewien kąt, kamyki przetoczą się do dziobu i wypadną przez drzwiczki zaopatrzone w sprężynkę.
Jak na rozkaz kamyki zaczęły opadać na dno basenu, a tuż za nimi opadał wolno sam model. Uderzył w dno około trzech i pół metra od linii. Nurek zrobił w tym miejscu maleńki znaczek, a następnie uniósł rękę i palcami pokazał odcinek około dwóch centymetrów.
– No i proszę, panie admirale, sto dziesięć prób, a model nigdy nie wylądował dalej niż dziesięć centymetrów od wyznaczonego miejsca.
Sandecker przez dłuższą chwilę wpatrywał się w basen. Potem odwrócił się do Silversteina.
– A więc, gdzie szukamy?
– Według pracowników naszego działu fizyki, którzy wspaniale wszystko obliczyli – odparł Silverstein – najlepiej szukać o tysiąc trzysta metrów na południowy wschód od punktu, gdzie „Safona I" znalazła kornet. Jednakże w dalszym ciągu są to tylko przypuszczenia.
– Skąd pewność, że również kornet nie opadał pod kątem? Silverstein udał, że robi obrażoną minę.
– Nie docenia pan mojego perfekcjonizmu, admirale. Nasze obliczenia byłyby do niczego bez dokładnej znajomości drogi kornetu w czasie opadania na dno oceanu. W moich rachunkach znajdzie pan paragon na dwa kornety z lombardu Moego. Po serii testów w basenie wywieźliśmy te instrumenty na dwieście mil od przylądka Hatteras i wrzuciliśmy do wody o głębokości czterech kilometrów. Mogę panu pokazać wykresy naszego sonaru. Oba kornety wylądowały w promieniu pięćdziesięciu metrów od pionowej linii, przeprowadzonej z punktu wyjściowego.
– Nie chciałem pana urazić – spokojnie rzekł Sandecker. – Jeśli daruje mi pan tę przenośnię, to mam przekonanie głębokie jak ten ocean, że mój brak wiary będzie mnie kosztował skrzynkę chardonnay Roberta Mondaviego z rocznika osiemdziesiątego czwartego.
– Z osiemdziesiątego pierwszego – odparł Silverstein z szerokim uśmiechem.
– Nie znoszę postrzeleńców o wyrafinowanych gustach.
– Proszę pomyśleć, jak pospolity byłby bez nas świat.
Sandecker nie odpowiedział. Podszedł do okna basenu i zapatrzył się na ceramiczny model „Titanica". Silverstein zbliżył się do admirała.
– Ten statek to bez wątpienia fascynujący temat.
– Właśnie. Dziwna rzecz z tym „Titanikiem" – półgłosem odezwał się Sandecker. – Kiedy już człowiek ulegnie jego czarowi, nie może myśleć o niczym innym.
– Ale dlaczego? Czym on tak działa na wyobraźnię, że nie można się z tego wyzwolić?
– Bo wszyscy przy nim czują się mali – odpowiedział Sandecker. – Jest największym legendarnym skarbcem w historii nowożytnej, a przy tym tak niedostępnym. Nawet zwykła fotografia tego statku podnosi człowiekowi poziom adrenaliny we krwi. Fakt, że się zna jego historię, że się wie, kto należał do jego załogi i spacerował po jego pokładach w ciągu tych kilku krótkich dni jego istnienia… oto, co tak pobudza wyobraźnię, doktorze Silverstein. „Titanic" jest ogromnym archiwum epoki, która na zawsze minęła. Tylko Bóg jeden wie, czy zdołamy sprawić, by znów ujrzał światło dzienne, ale przysięgam, że spróbujemy.
Z zewnątrz „Ślimak Morski" odznaczał się opływowymi kształtami i gładką powierzchnią, lecz Pittowi, który ze względu na swój wzrost musiał nienaturalnie wykręcać członki, by usiąść na miejscu sternika, wnętrze wydawało się klaustrofobicznym koszmarem, pełnym rur i elektrycznych przewodów. Batyskaf miał siedem metrów długości i przypominał cylinder z zaokrąglonymi końcami, jak jego ospały imiennik. Był pomalowany na jaskrawożółty kolor; w dziobie znajdowały się cztery duże iluminatory, osadzone parami, na grzbiecie zaś dwa bardzo silne reflektory, podobne do niewielkich anten radarowych.
Pitt, który wszedł do batyskafu jako ostatni członek załogi, odwrócił się do Giordina, zajmującego miejsce po jego prawej stronie.
– Zanurzamy się? Giordino błysnął zębami w uśmiechu.
– Tak. Zaczynajmy.
– A co ty na to, Rudi?
Leżący przy dolnym iluminatorze Gunn podniósł wzrok i skinął głową.
– Jeśli ty jesteś gotów, to ja też.
Pitt powiedział coś do mikrofonu i spojrzał na niewielki ekran telewizyjny nad tablicą sterowniczą, na którym widać było, jak żurawik „Modoca" unosi „Ślimaka Morskiego" z jego łoża na pokładzie, łagodnie przesuwa za burtę i opuszcza do wody. Kiedy tylko nurek odczepił linę nośną, Pitt z trzaskiem otworzył zawór balastowy i batyskaf zaczął się powoli zanurzać we wzburzonych falach, tworzących głębokie doliny.
– Zegar włączony – oznajmił Giordino. – Godzina do dna, dziesięć godzin na szukanie, dwie na powrót i pięciogodzinna rezerwa na wszelki wypadek.
– Rezerwę wykorzystamy na poszukiwania – rzekł Pitt.
Giordino doskonale zdawał sobie sprawę, co to oznaczało. Jeżeli na głębokości czterech kilometrów zdarzy się jakiś wypadek, to wówczas nie będzie żadnego ratunku. Zostanie im jedynie modlitwa o szybką śmierć, bo inaczej będą się powoli dusić w potwornych męczarniach. Właściwie wolałby znów być na pokładzie „Safony I", ciesząc się nieskrępowaną swobodą, jaką dawało jej wygodne wnętrze, i bezpieczeństwem, które zapewniał jej system podtrzymywania życia. Wyprostował się i patrzył, jak woda coraz bardziej ciemnieje w miarę zanurzania się „Ślimaka Morskiego" w głębinie. Myślał o pełnym tajemnic człowieku, który kierował batyskafem.
Cofnął się pamięcią do szkolnych lat, kiedy to razem z Pittem sami budowali sobie samochody wyścigowe, którymi później pędzili po odludnych polnych drogach za Newport Beach w Kalifornii. Znał Pitta jak nikt na świecie, lepiej nawet niż jakakolwiek kobieta. Pitt w pewnym sensie miał dwie przeciwstawne osobowości. Jeden Dirk Pitt był sympatyczny, zrównoważony, pełen humoru; z niewymuszoną serdecznością traktował każdego, kogo spotkał. Ten drugi zaś był sprawnie działającą maszyną – rzadko popełniał błędy i często zamykał się w sobie, stawał się obcy i pełen rezerwy. Jeżeli istniał jakiś klucz do tego, co łączyło owe dwie osobowości, to Giordino jeszcze go nie znał.
Teraz skoncentrował uwagę na głębokościomierzu. Strzałka wskazywała czterysta metrów. Wkrótce przekroczyli sześćset metrów i znaleźli się w świecie wiecznej nocy. Giordino nacisnął przełącznik: zapłonęły zewnętrzne reflektory, wycinając w ciemnościach jasną, podnoszącą na duchu ścieżkę.
– Jak myślisz, czy mamy szansę znalezienia statku przy pierwszej próbie? – spytał.
– Jeżeli wyniki obliczeń komputerowych przysłane nam przez admirała Sandeckera odpowiadają rzeczywistości, to „Titanic" powinien leżeć gdzieś na studziesięciostopniowym łuku, o tysiąc trzysta metrów od miejsca, w którym wydobyliście kornet.
– No to wspaniale – sarkastycznie mruknął Giordino. – Nie będziemy szukali igły w stogu siana, lecz co najwyżej ryjkowca albinosa na polu bawełny.
– On znów zaczyna dzień od krakania – rzekł Gunn.
– Nie zwracajmy na niego uwagi, to wysiądzie – zażartował Pitt. Giordino skrzywił się i skinął głową w stronę wodnej pustki.
– No pewnie, po prostu wysadzicie mnie na następnym skrzyżowaniu.
– Odnajdziemy ten stary wrak – zdecydowanie stwierdził Pitt. Wskazał podświetlony zegar na tablicy sterowniczej. – Zastanówmy się, teraz jest szósta czterdzieści. Przewiduję, że znajdziemy się nad pokładem „Titanica" przed obiadem, powiedzmy około jedenastej czterdzieści.
Giordino spojrzał na Pitta z ukosa.
– Odezwał się wielki pocieszyciel.
– Trochę optymizmu nigdy nie zaszkodzi – rzekł Pitt.
Podregulował zewnętrzne kamery i włączył lampę stroboskopową. Przez chwilę migotała światłem oślepiającym jak błyskawica, wyławiając miliony zawieszonych w wodzie planktonowych żyjątek.
Czterdzieści minut później, kiedy zeszli na trzy kilometry, Pitt przekazał „Modocowi" meldunek, podając głębokość i temperaturę – dwa stopnie. Trzej mężczyźni patrzyli zafascynowani, jak niewielki diabeł morski z wolna przepływa przed iluminatorami; maleńka świecąca kulka nad jego głową wyglądała jak samotna boja świetlna.
Na głębokości 3775 metrów zobaczyli dno oceanu; mieli wrażenie, że zbliża się do „Ślimaka Morskiego", jakby był zawieszony w miejscu. Pitt włączył silniki napędowe i tak ustawił stery, że batyskaf przestał opadać, ruszając poziomym kursem nad bladoczerwonym mułem, który pokrywał dno.
Nieprzyjemną ciszę przerwał rytmiczny szum elektrycznych silników „Ślimaka Morskiego". Początkowo Pitt z trudem rozróżniał rzeźbę dna – zdawało się, że obraz jest dwuwymiarowy – widział jedynie płaszczyznę ginącą z oczu poza zasięgiem światła reflektorów.
Nie dało się zauważyć żadnych żywych istot, choć na pewno tam były. Zygzakowate ślady mieszkańców głębin krzyżowały się ze sobą, biegnąc we wszystkich kierunkach w dennym mule. Można by pomyśleć, że dopiero co powstały, ale morze potrafi być zwodnicze. Głębokowodne pająki, strzykwy czy rozgwiazdy równie dobrze mogły zostawić je przed kilkoma minutami, jak i setki lat temu – grubość warstwy mułu, złożonego z opadających na dno mikroskopijnych szczątków zwierząt i roślin, zwiększa się w tempie od jednego do dwóch centymetrów na tysiąc lat.
– Jakie śliczne stworzonko – odezwał się Giordino, wyciągając rękę.
Wzrok Pitta pobiegł za palcem Giordina i wyłowił dziwne granatowoczarne zwierzę, które wydawało się krzyżówką mątwy z ośmiornicą. Miało osiem ramion połączonych błoną jak palce kaczki i patrzyło na „Ślimaka Morskiego" parą okrągłych oczu, które stanowiły niemal trzecią część jego ciała.
– To mątwa wampir – poinformował wszystkich Gunn.
– Zapytaj jej, czy nie ma krewnych w Transylwanii – powiedział Giordino, pokazując w uśmiechu zęby.
– Wiesz – rzekł Pitt – ona dziwnie przypomina mi twoją dziewczynę.
– Tę bez cycków? – wtrącił Gun.
– Widziałeś ją?
– Używajcie sobie, łachudry – mruknął Giordino – ale ona za mną szaleje, a jej ojciec poi mnie najlepszymi trunkami.
– Najlepszymi trunkami – pogardliwie parsknął Pitt. – Bourbon „Old Cesspool", dżin „Hun Attila" i wódka „Tijuana". Któż, u licha, kiedykolwiek słyszał o takich gatunkach?
Przez następne kilka godzin wnętrze „Ślimaka Morskiego" rozbrzmiewało zjadliwą drwiną i humorem. Właściwie wszystko to było udawane, lecz pozwalało łatwiej znosić męczącą monotonię. Szukanie wraków na dnie morza, tak ciekawie przedstawiane w książkach, w rzeczywistości jest zajęciem nudnym i wyczerpującym. Niewygoda z powodu ciasnoty pomieszczeń, wysoka wilgotność powietrza i dotkliwy chłód we wnętrzu batyskafu dodatkowo sprzyjają wypadkom w wyniku błędów człowieka, które mogą okazać się kosztowne i fatalne w skutkach.
Pitt pewną ręką prowadził „Ślimaka Morskiego" niespełna półtora metra nad dnem. Giordino skoncentrował uwagę na układzie podtrzymującym życie, Gunn zaś obserwował sonar i magnetometr. Teraz wszystko zależało od cierpliwości i uporu, połączonych z ową szczególną mieszanką wiecznego optymizmu i zamiłowania do nieznanego, wspólną dla wszystkich poszukiwaczy skarbów.
– Wygląda, jakbyśmy mieli przed sobą kupę kamieni – odezwał się Pitt.
Giordino spojrzał przez iluminatory.
– Po prostu leżą sobie w mule. Ciekaw jestem, skąd się tam wzięły.
– Chyba to balast wyrzucony z jakiegoś starego żaglowca.
– Pochodzą raczej z gór lodowych – rzekł Gunn. – Góry lodowe unoszą wiele skał i kamieni, które opadają na dno, kiedy lód się topi… – Przerwał swój wykład. – Czekajcie… mam silny sygnał na sonarze.
– Jaki namiar?
– Sto trzydzieści siedem.
– Jest, sto trzydzieści siedem – powtórzył Pitt, poruszając dźwigniami.
„Ślimak Morski" pochylił się w pełnym wdzięku skręcie, jakby był samolotem, i wszedł na nowy kurs. Giordino z uwagą wpatrywał się przez ramię Gunna w świetliste zielone koła na ekranie sonaru. Mała pulsująca kropka jasności wskazywała, że trzysta metrów poza zasięgiem widoczności znajduje się jakiś nieruchomy obiekt.
– Nie rób sobie nadziei – cicho powiedział Gunn. – Cel jest zbyt mały jak na statek.
– A twoim zdaniem, co to jest?
– Trudno powiedzieć. Długość nie więcej niż siedem, osiem metrów, wysokość około dwóch pięter. To może być wszystko…
– Na przykład jeden z kotłów „Titanica" – wtrącił Pitt. – Powinny być gdzieś tutaj, rozrzucone po całym dnie.
– Zostaniesz prymusem – rzekł Gunn podnieconym głosem. – Mam identyczne echo w namiarze sto piętnaście. I jeszcze jedno na sto sześćdziesiąt. To ostatnie ma długość około dwudziestu metrów.
– Wygląda na komin – powiedział Pitt.
– Boże! – szepnął Gunn. – Mam tu tyle ech co na złomowisku.
Nagle z mroku na skraju czerni w aureoli niesamowitego światła wyłonił się okrągły obiekt, przypominający ogromny grobowiec. Wkrótce trzy pary oczu, patrzące z wnętrza batyskafu, mogły rozróżnić ruszty potężnego kotła, a potem rzędy nitów przy spawach i plątaninę rozerwanych rur, którymi niegdyś płynęła para.
– Chciałbyś być palaczem obsługującym w tamtych czasach takie maleństwo? – mruknął Giordino.
– Złapałem następne – odezwał się Gunn. – Nie, czekajcie… echo jest coraz większe. Podaję długość… pięćdziesiąt metrów… sto…
– No, jeszcze – prawie modlił się Pitt.
– Sto pięćdziesiąt… dwieście… dwieście pięćdziesiąt. Mamy go! Mamy!
– Jaki namiar? – spytał Pitt z zaschniętymi ustami.
– Dziewięćdziesiąt siedem – odparł Gunn szeptem.
Przez następne kilka minut, kiedy „Ślimak Morski" skracał dystans dzielący go od obiektu, nikt już się nie odzywał. Wszyscy mieli twarze pełne oczekiwania, pobladłe i spięte. Pittowi boleśnie waliło serce i miał wrażenie, że jakaś wielka łapa ściska mu żołądek, w którym czuł ogromny ciężar. Uświadomił sobie, że prowadzi batyskaf zbyt blisko dna. Poruszył dźwigniami, nie odrywając oczu od iluminatora. Co znajdą? Stary, pordzewiały wrak w ogóle nie nadający się do wydobycia? Strzaskany, połamany kadłub, tkwiący po nadbudówki w mule? I wtedy, wytężając wzrok, dostrzegł ogromny cień, złowieszczo wyłaniający się z ciemności.
– Boże Wszechmogący! – szepnął Giordino z podziwem. – Trafiliśmy prosto w dziób.
Kiedy zbliżyli się na odległość piętnastu metrów, Pitt zmniejszył obroty silnika i ustawił „Ślimaka Morskiego" na kursie równoległym do linii wodnej pechowego statku. Wrak widziany z tej odległości oszałamiał swoim ogromem. Chociaż od zatonięcia minęło prawie osiemdziesiąt lat, to jednak statek w jakiś zdumiewający sposób nie uległ korozji; złoty pas wokół dwustupięćdziesięciodwumetrowego kadłuba błyszczał w świetle potężnych reflektorów. Pitt poruszył dźwigniami i batyskaf się uniósł, przepływając nad ośmiotonową kotwicą na lewej burcie. Wówczas z łatwością mogli odczytać wielkie złote litery, które wciąż z dumą głosiły, że statek nazywa się „Titanic".
Urzeczony Pitt wziął do ręki mikrofon i nacisnął włącznik nadajnika.
– „Modoc", „Modoc". Tu „Ślimak Morski"… czy mnie słyszysz?
Radiooperator „Modoca" odpowiedział prawie natychmiast:
– „Ślimak Morski", tu „Modoc". Słyszę cię. Odbiór. Pitt pokręcił gałką głośności, by przyciszyć trzaski.
– „Modoc", zawiadomcie centralę NUMA, że znaleźliśmy duże „t". Powtarzam, znaleźliśmy duże "t". Głębokość trzy tysiące siedemset sześćdziesiąt metrów. Godzina jedenasta czterdzieści dwie.
– Jedenasta czterdzieści dwie? – jak echo powtórzył Giordino. – Ach, ty mądralino. Pomyliłeś się tylko o dwie minuty.
Powtórne narodziny
„Titanic" leżał w niesamowicie spokojnej czarnej głębi, ukazując ponure ślady swojej tragedii. Niemal stumetrowe rozdarcie prawej burty, skutek kolizji z górą lodową, ciągnęło się od forpiku po kotłownię numer pięć, a dziury ziejące w dziobie poniżej linii wodnej świadczyły, z jaką miażdżącą siłą kotły rozbijały kolejne grodzie, zanim wypadły z kadłuba w wodę.
Statek tkwił głęboko w mule, nieco pochylony na lewą burtę, z dziobem skierowanym na południe, jak gdyby wciąż jeszcze rozpaczliwie próbował wydostać się na powierzchnię i dotrzeć do portu przeznaczenia. Światło reflektorów batyskafu tańczyło po widmowych nadbudówkach, rzucając długie, upiorne cienie na rozległe tekowe pokłady. Na wysokich burtach widać było równe rzędy iluminatorów, gdzieniegdzie pootwieranych. Statek, pozbawiony kominów, miał teraz niemal nowoczesny opływowy kształt. Trzech pierwszych, licząc od dziobu, w ogóle nie było, dwa prawdopodobnie zostały zniesione podczas opadania na dno: komin numer cztery leżał za pokładem łodziowym. Poza przeżartymi rdzą odciągami kominów, przewieszonymi przez reling jak węże, na pokładzie łodziowym znajdowało się jedynie kilka dużych nawiewników, jakby trzymających straż przy żurawikach, na których niegdyś wisiały szalupy ratunkowe tego wielkiego liniowca.
Było w nim jakieś chorobliwe piękno. Członkowie załogi batyskafu niemal widzieli jadalnie i salony zalane światłem, wypełnione tłumami beztroskich, śmiejących się pasażerów. Wyobrażali sobie biblioteki statku zawalone książkami, palarnie pełne błękitnej mgiełki dymu z cygar, orkiestrę grającą ragtime z przełomu wieków; pasażerów spacerujących po pokładach: bogaczy, sławnych ludzi, mężczyzn w eleganckich strojach wieczorowych, kobiety w barwnych długich sukniach, niańki z dziećmi ściskającymi ukochane zabawki; Astorów, Guggenheimów i Strausów w pierwszej klasie, średnio zamożną burżuazję, nauczycieli, księży, studentów i pisarzy w drugiej, w trzeciej zaś emigrantów, irlandzkich chłopów z rodzinami, drwali, piekarzy, krawców i górników z zapadłych wsi w Szwecji, Rosji i Grecji. Na koniec prawie dziewięćsetosobową załogę, od oficerów po kucharzy, stewardów, chłopców od wind i pracowników maszynowni.
W ciemnościach za drzwiami i iluminatorami znajdowały się bogato wyposażone wnętrza. Jak teraz wygląda pływalnia, kort do squasha, turecka łaźnia? Czy w sali recepcyjnej nadal wiszą choćby zbutwiałe resztki wspaniałego gobelinu? Co się stało z zegarem z brązu nad głównymi schodami, z kryształowymi kandelabrami w eleganckiej kawiarni „Cafe Parisien" i finezyjnie zdobionym sufitem jadalni pierwszej klasy? Być może szczątki kapitana Edwarda J. Smitha wciąż leżą gdzieś na mostku? Jakie tajemnice ujawni ten wrak, który niegdyś był ogromnym pływającym pałacem, jeżeli kiedykolwiek znów ujrzy światło słońca?
Kamery nieustannie błyskały lampami stroboskopowymi, kiedy niewielki batyskaf krążył jak intruz wokół ogromnego kadłuba. Duża, ponad półmetrowa ryba z ogonem niczym u szczura, wielkimi oczami i potężną głową, przepłynęła nad pochylonymi pokładami, okazując całkowitą obojętność błyskom światła reflektorów „Ślimaka Morskiego".
Wydawało się, że minęło wiele godzin, zanim batyskaf, z twarzami załogi wciąż przylepionymi do iluminatorów, uniósł się nad dachem sali klubowej pierwszej klasy, zawisł tam na kilka chwil i pozostawił niewielką elektroniczną kapsułę sygnalizacyjną. Jej impulsy niskiej częstotliwości będą wskazywały drogę do wraka przyszłym wyprawom. Potem batyskaf łagodnie skierował się w górę, wygasiwszy reflektory.
„Titanic" znowu został sam. Wkrótce pojawią się przy nim inne statki głębinowe i ludzie ponownie będą pracowali przy jego stalowym kadłubie, jak tyle lat temu na wielkich pochylniach stoczni Harlanda i Wolffa w Belfaście.
Później być może, lecz tylko być może, statek ten mimo wszystko dotrze do swojego pierwotnego portu przeznaczenia.