Czerwiec 1988 roku
„Amanda" zamierała powoli, ale nieodwołalnie. Huragan, który na długo pozostanie w ludzkiej pamięci jako wielki cyklon z 1988 roku, zdążył już przebyć z niszczycielską siłą trzy tysiące mil nad oceanem w ciągu trzech i pół dnia, lecz miał jeszcze zadać swój ostatni apokaliptyczny cios. Niczym supernowa, która wybucha przed zapadnięciem się w ciemność, nagle skręcił na wschód i uderzył w półwysep Avalon na Nowej Fundlandii, smagając wybrzeże od przylądka Race po Pouch Cove.
W ciągu paru minut kolejne miasta zaczęły tonąć w wodzie wskutek ulewnych deszczów, przyniesionych sztormem z masą chmur. Woda, która gwałtownie spływała z doliny, zmyła do morza kilka niewielkich wiosek. Z wyrzuconych na brzeg kutrów rybackich zostały tylko rozbite kadłuby, w których z trudem można się było dopatrzyć pierwotnych kształtów. W St. John's wiatr pozrywał dachy ze śródmiejskich budynków, a ulice zamieniły się w rwące rzeki. Przez wiele dni nie funkcjonowały wodociągi i sieć elektryczna; do czasu przypłynięcia statków ratowniczych należało też racjonować żywność.
Nigdy jeszcze żaden z zarejestrowanych huraganów nie miał takiej siły i furii, nie dotarł tak daleko i z tak straszliwą prędkością. Żaden też nie spowodował tak ogromnych strat. Szacunkowo sięgały one aż dwustu pięćdziesięciu milionów dolarów, z czego sto pięćdziesiąt milionów przypadło na całkowicie zniszczoną flotę rybacką Nowej Fundlandii. Zatonęło dziewięć statków, w tym sześć z całymi załogami. Sztorm pociągnął za sobą śmierć od trzystu do trzystu dwudziestu osób.
W piątek, wczesnym rankiem, doktor Ryan Prescott siedział samotnie w głównej sali Centrum Obserwacji Huraganów NUMA. Huragan „Amanda" wreszcie dotarł do kresu swej wędrówki, znaczonej śmiercią i zniszczeniem, i teraz dogorywał w Zatoce Świętego Wawrzyńca. Batalia się skończyła i meteorolodzy nie mieli w Centrum nic więcej do roboty. Po siedemdziesięciu dwóch bezsennych godzinach wszyscy wrócili do domu, by się wyspać.
Zaczerwienionymi ze zmęczenia oczami Prescot patrzył na blaty biurek pełne map, zestawień danych, wydruków komputerowych i filiżanek z nie dopitą kawą, na podłogę pokrytą dywanem kartek papieru z notatkami i dziwnymi symbolami, znanymi jedynie meteorologom. Spojrzał na ogromną ścienną mapę, bezgłośnie przeklinając kończący się sztorm. Wszystkich zaskoczył ten całkowicie nieoczekiwany zwrot na wschód. Był zupełnie pozbawiony logiki i nie miał precedensu w historii huraganów. Żaden z dotychczas zarejestrowanych sztormów nie zachowywał się tak niekonsekwentnie.
Gdyby tylko w jakiś sposób zasygnalizował zmianę kierunku, gdyby choć cokolwiek dało się przewidzieć w jego szalonym zachowaniu, wówczas można by było lepiej przygotować ludność Nowej Fundlandii na jego atak. Można byłoby uratować przynajmniej połowę tych, co zginęli – sto pięćdziesiąt osób. Sto pięćdziesiąt kobiet, mężczyzn i dzieci teraz by żyło, gdyby wszelkie naukowe podstawy prognozowania pogody nie okazały się tak bezużyteczne wskutek kaprysu Matki Natury.
Prescot wstał i po raz ostatni spojrzał na ścienną mapę, zanim przyjdą woźne i usuną ślady istnienia „Amandy", wycierając jej pogmatwany szlak, by zrobić miejsce dla jej jeszcze nie narodzonych następców. Jeden niewielki znaczek zwrócił jego uwagę. Był to mały krzyżyk z napisem „Titanic".
Według ostatniego meldunku z centrali NUMA w Waszyngtonie dwa holowniki Marynarki Wojennej rozpaczliwie próbowały wyprowadzić wrak ze sztormu. Od dwudziestu czterech godzin nie było jednak żadnych wiadomości.
Prescot podniósł filiżankę z zimną kawą, by spełnić toast.
– Za „Titanica" – powiedział na głos w pustej sali. – Za to, co ci zrobiła „Amanda", pluń jej w ślepia.
Skrzywił się przełykając nieświeżą kawę, a potem odwrócił się i wyszedł z sali na wilgotne powietrze wczesnego poranka.
O brzasku „Titanic" w dalszym ciągu utrzymywał się na powierzchni. Wciąż trwał, choć właściwie nie wiadomo jakim cudem. Bezwładnie się przewalał, wystawiony burtą do wiatru i fali w pułapce spienionych bałwanów, jakie zostawiał za sobą odchodzący huragan.
Niczym oszołomiony bokser, wiszący na linach i zbierający straszliwe lanie, statek jak pijany unosił się na dziesięciometrowych falach, które zalewały jego pokład łodziowy słonymi bryzgami, i z trudem walczył o odzyskanie chwiejnej równowagi tylko po to, by zaraz przyjąć następne uderzenie.
Kapitanowi Parotkinowi, który patrzył przez lornetkę, „Titanic" wydawał się statkiem skazanym na zagładę, jego zdaniem bowiem obciążenie, jakiemu były poddawane zardzewiałe płyty starego kadłuba, znacznie przekraczało ich wytrzymałość. Widział powyrywane nity i pęknięte spoiny, domyślał się więc, że wrak bierze wodę przynajmniej w stu miejscach. Nie widział jednak wyczerpanych ratowników, morsów ani członków załóg holowników, którzy ramię w ramię pracowali w czarnym piekle poniżej linii wodnej, rozpaczliwie walcząc o utrzymanie statku na powierzchni oceanu.
Z punktu widzenia Parotkina, któremu sterownia „Michaiła Kurkowa" zapewniała osłonę przed żywiołem, po prostu zakrawało na cud, że „Titanic" nie zniknął w ciągu nocy. Wciąż czepiał się życia, choć miał dobre sześć metrów przegłębienia na dziobie i blisko trzydziestostopniowy przechył na prawą burtę.
– Są jakieś wiadomości od kapitana Prewłowa? – spytał Parotkin, nie odrywając oczu od lornetki.
– Nie, towarzyszu kapitanie – odparł pierwszy oficer.
– Obawiam się najgorszego. Nie widzę nic, co by wskazywało, że Prewłow opanował wrak.
– Tam, towarzyszu kapitanie – rzekł pierwszy oficer, wskazując ręką. – Na kikucie masztu na rufie. Wygląda jak rosyjski proporczyk.
Parotkin badawczo przyjrzał się niewielkiemu skrawkowi materiału trzepoczącemu na wietrze.
– Niestety, gwiazda na proporczyku jest biała, a nie czerwona – powiedział z westchnieniem. – Muszę przyjąć, że im się nie udało.
– Może towarzysz Prewłow nie miał czasu zawiadomić nas o swojej sytuacji?
– Już dłużej nie możemy czekać. W ciągu godziny będą tu amerykańskie samoloty poszukiwawcze – rzekł Parotkin i zawiedziony uderzył w konsolę. – Cholerny Prewłow! – mruknął ze złością. – „Możemy tylko mieć nadzieję, że nie będziemy zmuszeni do ostateczności." To jego własne słowa. Szczęściarz z niego. Może nawet już zginął, a ja mam wziąć na siebie odpowiedzialność za zniszczenie „Titanica" i śmierć tych wszystkich, którzy pozostali na jego pokładzie.
Pierwszy oficer zesztywniał. Twarz mu pobladła.
– Czy nie ma innego wyjścia, towarzyszu kapitanie? Parotkin pokręcił głową.
– Rozkazy były jasne. Raczej zniszczyć statek, niż pozwolić, żeby wpadł w ręce Amerykanom.
Wyjął chusteczkę i przetarł sobie oczy.
– Każcie załodze przygotować rakietę z głowicą atomową i odejść dziesięć mil na północ od „Titanica", na pozycję do odpalenia.
Pierwszy oficer z twarzą pozbawioną wyrazu przez dłuższą chwilę patrzył na Parotkina. Potem wolno się odwrócił, podszedł do radiotelefonu i kazał sternikowi zmienić kurs o piętnaście stopni na północ.
Pół godziny później wszystko było gotowe. „Michaił Kurkow" rył dziobem fale na wyznaczonej pozycji do odpalenia rakiety, kiedy Parotkin stanął za plecami operatora radaru.
– Są jakieś echa? – spytał.
– Osiem szybko zbliżających się odrzutowców sto czterdzieści mil na zachód.
– A na oceanie?
– Dwa niewielkie statki na kursie dwieście czterdzieści pięć, dwadzieścia jeden mil na południowy zachód.
– To chyba wracające holowniki – odezwał się pierwszy oficer. Parotkin skinął głową.
– Mnie interesują te samoloty. Będą nad nami za dziesięć minut. Czy głowica nuklearna jest już uzbrojona?
– Tak, towarzyszu kapitanie.
– Więc zaczynajcie odliczać.
Pierwszy oficer wydał rozkaz przez telefon, a potem obaj wyszli na prawe skrzydło mostka, skąd obserwowali, jak gładko otwierają się na boki pokrywy luku dziobowego, ukazując ośmiometrowy pocisk „Stoski", typu ziemia-ziemia, powoli wysuwający się z ukrytej wyrzutni.
– Minuta do odpalenia – odezwał się z głośnika technik obsługujący wyrzutnię.
Parotkin skierował lornetkę w stronę odległego „Titanica". Widział tylko jego sylwetkę na tle szarych chmur na horyzoncie. Ledwie dostrzegalne drżenie przebiegło ciałem kapitana. W jego oczach pojawił się smutek. Wiedział, że marynarze zawsze będą go przeklinali jako człowieka, który posłał z powrotem na dno bezbronny, dopiero co zmartwychwstały transoceaniczny liniowiec. Stał spięty w oczekiwaniu ryku silników rakietowych, a później ogromnej eksplozji, która rozniesie w pył „Titanica", gdy nagle usłyszał, że ktoś przebiega przez sterownię. Na skrzydło mostka wpadł radiooperator.
– Towarzyszu kapitanie! – zameldował jednym tchem. – Pilna depesza z amerykańskiej łodzi podwodnej!
– Trzydzieści sekund do odpalenia – zaskrzeczał głośnik. W oczach radiooperatora malowała się panika, kiedy wciskał w rękę Parotkina depeszę następującej treści:
OKRĘT USA DRAGONFISH DO OKRĘTU ZSRR MICHAIŁ Kurkow STOP WRAK M/S TITANIC POD OCHRONĄ FLOTY WOJENNEJ STANÓW ZJEDNOCZONYCH STOP NA JAKIKOLWIEK AKT AGRESJI Z WASZEJ STRONY NATYCHMIAST POWTARZAM NATYCHMIAST ODPOWIEMY ATAKIEM ODWETOWYM PODPISANO KAPITAN OKRĘTU PODWODNEGO DRAGONFISH
– Dziesięć… dziewięć… osiem… – odliczał technik. – Siedem… sześć…
Parotkin podniósł głowę z wesołą, beztroską miną człowieka, który właśnie otrzymał od listonosza przekaz na milion rubli. -…pięć…cztery… trzy…
– Przerwać odliczanie! – rozkazał Parotkin głośno i wyraźnie, żeby wykluczyć wszelkie pomyłki.
– Przerwać odliczanie! – powtórzył do słuchawki pierwszy oficer z twarzą pokrytą kropelkami potu. – Zabezpieczyć pocisk.
– Dobrze – skwitował krótko Parotkin. Uśmiech rozjaśnił mu twarz. – To wprawdzie niezupełnie to, co kazano mi zrobić, ale chyba dowództwo floty radzieckiej podzieli mój punkt widzenia. Mimo wszystko „Michaił Kurkow" jest najlepszym na świecie statkiem tej klasy. Nie chcielibyśmy go stracić z powodu bezsensownego rozkazu człowieka, który niewątpliwie już nie żyje.
– Całkowicie się z wami zgadzam – rzekł pierwszy oficer z uśmiechem. – Ale nasi przełożeni z pewnością chcieliby się dowiedzieć, dlaczego pomimo wymyślnych urządzeń do wykrywania nie udało nam się ujawnić obecności łodzi podwodnej, którą praktycznie mieliśmy tuż przed nosem. Amerykańskie metody podwodnej penetracji naprawdę muszą być zaawansowane.
– Jestem pewien, że również Amerykanie chcieliby się czegoś dowiedzieć, a mianowicie, dlaczego nasze badawcze statki oceanograficzne mają ukryte wyrzutnie pocisków.
– Czekam na wasze rozkazy, towarzyszu kapitanie. Parotkin spojrzał na pocisk znikający pod pokładem.
– Kurs do domu – odparł.
Odwrócił się i popatrzył w stronę „Titanica". Co się stało z Prewłowem i jego ludźmi? Żyją czy zginęli? Czy kiedykolwiek dowie się prawdy?
Szare chmury zaczęły bieleć; wiatr osłabł do orzeźwiającej bryzy. Na coraz pogodniejszym niebie pokazała się samotna mewa. Przez chwilę krążyła nad sowieckim statkiem, a potem, jakby w odpowiedzi na pilniejsze wezwanie, machnęła skrzydłami i ruszyła na południe w kierunku „Titanica".
– Jesteśmy załatwieni – powiedział Spencer tak cicho, że Pitt nie miał pewności, czy dobrze go zrozumiał.
– Powtórz.
– Jesteśmy załatwieni – leniwie odparł Spencer. Twarz miał usmarowaną olejem i rdzawym szlamem. – To beznadziejny przypadek. Zatkaliśmy większość dziur wypalonych przez Drummera, ale morze porozbijało kadłub jak diabli i to stare pudło bierze wodę szybciej niż sito.
– Musimy utrzymać wrak na powierzchni do powrotu holowników – rzekł Pitt. – Jeżeli swoimi pompami wspomogą nasze, to poradzimy sobie z przeciekającą wodą do czasu uszczelnienia uszkodzeń.
– To po prostu cud, że nie zatonął już wiele godzin temu.
– Ile czasu możesz mi dać? – spytał Pitt. Spencer znużonym wzrokiem popatrzył na wodę, która pluskała mu wokół kostek u nóg.
– Silniki pomp pracują na resztkach paliwa. Jeżeli paliwo się skończy, pompy staną. Niestety, to niezbity fakt. – Podniósł oczy i spojrzał na Pitta. – Godzinę, może półtorej. Nie mogę obiecać ci więcej niż tyle, ile będą pracowały pompy.
– A gdybyś miał dostateczną ilość paliwa?
– Wówczas prawdopodobnie mógłbym utrzymać wrak na powierzchni bez żadnej pomocy gdzieś do południa – odparł Spencer.
– Ile do tego potrzeba paliwa?
– Osiemset litrów załatwiłoby sprawę.
Obaj podnieśli wzrok, kiedy Giordino zeskoczył z zejściówki i rozchlapał wodę na podłodze kotłowni.
– Jak już się frustrujemy – wystękał – to osiem samolotów krąży nad statkiem. Sześć myśliwców marynarki i dwa rozpoznawcze z radarami. Robiłem wszystko poza rozbieraniem się i stawaniem na głowie, a one tylko machają skrzydłami, kiedy przelatują.
Pitt pokręcił głową z udawanym smutkiem.
– Przypomnij mi, żebym nigdy nie zadawał wam zagadek.
– Skoro jesteś taki mądry, to może sam mi powiesz, w jaki sposób zawiadomić faceta, który leci z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę, że potrzebujemy pomocy, i to natychmiast?
Pitt poskrobał się po brodzie.
– Musi być jakieś wyjście.
– Pewnie – sarkastycznie odpowiedział Giordino. – Wystarczy zadzwonić po pomoc drogową.
Pitt i Spencer popatrzyli na siebie. Obaj równocześnie pomyśleli o tym samym.
– Co za błyskotliwość – rzekł Spencer. – Niezwykła błyskotliwość.
– Skoro my nie możemy dostać się do stacji obsługi, to ona musi przyjechać do nas – powiedział Pitt z szerokim uśmiechem. Giordino wyglądał na zdezorientowanego.
– Zmęczenie przyćmiło wam rozum – stwierdził. – Gdzie znajdziecie automat telefoniczny? Co zastąpi wam radio? Nasze rozwalili Rosjanie, to w helikopterze zalane jest wodą, a nadajnik Prewłowa dostał dwie kule podczas tej awantury. – Pokręcił głową. – I nie zapominajcie o lotnikach. Bez pędzla i wiadra farby nie da rady o niczym ich zawiadomić.
– To twój kłopot – powiedział Spencer wyniosłym tonem. – Zawsze patrzysz w górę zamiast pod nogi.
Pitt schylił się i podniósł duży, ciężki młotek, który leżał na kupie narzędzi.
– Myślę, że to powinno załatwić sprawę. – Zamachnął się i zaczął walić w ścianę kadłuba „Titanica", aż w kotłowni zadudniło. Zmęczony Spencer usiadł na ruszcie paleniska.
– Oni tego nie zrozumieją.
– Bo ja wiem – odparł Pitt między kolejnymi zamachnięcia-mi. – To afrykański telegraf. W Kongu zawsze funkcjonował.
– Giordino chyba miał rację. Zmęczenie przyćmiło nam rozum. Pitt zignorował Spencera i w dalszym ciągu bił młotkiem. Po kilku minutach przerwał, by poprawić uchwyt na trzonku.
– Miejmy nadzieję, że jakiś tubylec trzyma teraz ucho przy ziemi – rzekł pomiędzy uderzeniami, a potem dalej walił młotkiem w ścianę.
Tego dnia na pokładzie łodzi podwodnej „Dragonfish" służbę mieli dwaj operatorzy sonaru. Ten, który był zajęty nasłuchem, przysunął twarz do aparatu i z przekrzywioną na bok głową uważnie analizował dźwięki dochodzące ze słuchawek. Potem lekko skinął głową i podał słuchawki stojącemu przy nim oficerowi.
– W pierwszej chwili myślałem, że to ryba młot – odezwał się operator sonaru. – Wydaje ona takie dziwne dźwięki przypominające walenie młotkiem, ałe w tym był jakiś zdecydowanie metaliczny ton.
Oficer przycisnął jedną słuchawkę do ucha. W jego oczach malowało się zaintrygowanie.
– To brzmi jak SOS.
– Tak właśnie to odczytałem, panie poruczniku. Ktoś wali młotkiem w kadłub i wystukuje sygnał SOS.
– Skąd dochodzi ten dźwięk?
Operator sonaru pokręcił niewielkim kółkiem, sterującym czujnikami na dziobie łodzi podwodnej, i spojrzał na tablicę przyrządów.
– W namiarze trzysta siedem, dwa tysiące metrów na północny zachód. To musi być „Titanic", panie poruczniku. Po odpłynięciu „Michaiła Kurkowa" jest w tym rejonie jedynym statkiem na powierzchni.
Oficer oddał słuchawki, wyszedł z przedziału nasłuchu i po kręconych schodkach wdrapał się do wieży dowodzenia. Podszedł do mężczyzny średniego wzrostu, z okrągłą twarzą i siwiejącym wąsem, który na kołnierzyku miał dębowe listki komandora.
– To na pewno „Titanic", panie komandorze. Wystukuje młotkiem SOS.
– Nie mylicie się?
– Z całą pewnością nie, panie komandorze – odparł porucznik i po krótkiej przerwie spytał: – Wypływamy? Komandor zastanawiał się przez kilka chwil.
– Mieliśmy rozkaz przetransportować morsy i odstraszyć „Michaiła Kurkowa", a później pozostać w ukryciu na wypadek, gdyby Rosjanie na zakończenie chcieli zaatakować wrak jedną ze swoich łodzi podwodnych. Trudno byłoby nam go osłaniać, gdybyśmy zeszli z posterunku i się wynurzyli.
– Kiedy ostatnim razem oglądaliśmy „Titanica", był w nie najlepszym stanie. Być może tonie.
– Wówczas jego załoga wzywałaby pomocy przez radio na wszystkich częstotliwościach… – Komandor zawahał się i urwał, mrużąc oczy. Podszedł do kabiny radiowej i zajrzał do środka. – Kiedy mieliśmy ostatnią wiadomość z „Titanica"?
Jeden z radiooperatorów sprawdził w książce raportów.
– Wczoraj, kilka minut przed osiemnastą, panie komandorze. Prosili nas o podanie aktualnej prędkości i kierunku huraganu. Komandor skinął głową i odwrócił się do oficera.
– Nie odzywali się od ponad dwunastu godzin. Pewnie radio im wysiadło.
– Bardzo możliwe.
– Lepiej go sobie obejrzyjmy – powiedział komandor. – Peryskop w górę.
Rura peryskopu z szumem powoli przesunęła się w górną pozycję. Komandor położył dłonie na uchwytach i spojrzał w wizjer.
– Wygląda dość dobrze – stwierdził. – Ma duży przechył na prawą burtę i przegłębienie na dziobie, ale jeszcze nie jest tak źle, żeby było niebezpiecznie. Nie wywiesili flagi wzywania pomocy. Nikogo nie ma na pokładzie… chwileczkę, jeszcze raz sobie popatrzę. Ktoś stoi na dachu średniówki. – Komandor powiększył obraz. – Rany boskie! – mruknął. – To kobieta!
Oficer spojrzał na niego z wyrazem niedowierzania na twarzy.
– Powiedział pan kobieta, panie komandorze?
– Niech pan sam zobaczy.
Oficer popatrzył w wizjer. Rzeczywiście jakaś młoda blondynka stała na dachu średniówki „Titanica". Zdawała się machać biustonoszem.
Po dziesięciu minutach „Dragonfish" już był na powierzchni i dryfował w cieniu „Titanica".
Pół godziny później rezerwowe paliwo pomocniczego silnika dieslowskiego łodzi podwodnej płynęło rurą, która biegła łukiem ponad falami i znikała w otworze pośpiesznie wyciętym w kadłubie wraku.
– To z „Dragonfisha" – powiedział admirał Kemper, czytając depeszę, którą trzymał w ręku. – Jego kapitan wysłał grupę marynarzy na pokład „Titanica" do pomocy Pittowi i jego ratownikom. Twierdzi, że wrak, mimo licznych przecieków, powinien utrzymać się nie zaatakuje go kolejny huragan.
– Bóg łaskaw – wtrącił Marshall Collins pomiędzy ziewnięciami.
– Informuje również – ciągnął Kemper – że na pokładzie „Titanica" znajduje się pani Seagram, i to w świetnej scenicznej formie, choć nie mam pojęcia, o co mu chodzi.
Mel Donner wyszedł z łazienki z ręcznikiem na ramionach.
– Czy mógłby pan powtórzyć, admirale?
– Kapitan „Dragonfisha" zawiadamia, że pani Dana Seagram jest cała i zdrowa.
Donner pobiegł do kanapy i potrząsnął Seagramem, który na niej spał niespokojnym snem.
– Gene! Obudź się! Znaleźli Danę! Nic jej się nie stało! Seagram zamrugał powiekami, a potem z coraz bardziej zdziwioną miną przez kilka sekund wpatrywał się w Donnera.
– Dana… Dana żyje?
– Tak, pewnie w czasie sztormu była na „Titanicu".
– Ale skąd się tam wzięła?
– Jeszcze nie znamy szczegółów. Musimy na nie trochę poczekać. Najważniejsze, że Dana jest bezpieczna i że „Titanic" utrzymuje się na powierzchni.
Seagram chwycił się rękami za głowę i siedział skulony. Zaczął cicho łkać.
Na szczęście uwagę od niego odwrócił komandor Keith, który wszedł bardzo zmęczony i podał admirałowi Kemperowi następną wiadomość.
– To od admirała Sandeckera – powiedział Kemper. – Myślę, że powinna zainteresować pana Nicholsona.
Warren Nicholson i Marshall Collins zostawili Seagrama i podeszli do biurka Kempera.
– Oto, co przekazuje Sandecker: „Bawią u nas krewni, których umieściliśmy w pokojach gościnnych. Na wczorajszym przyjęciu coś mi wpadło w oko, ale z przyjemnością wysłuchałem naszej starej piosenki o srebrze i złocie. Cudownie się bawimy. Szkoda, że nie jesteście tu z nami. Pozdrów ode mnie kuzyna Warrena i powiedz mu, że mam dla niego prezent. Podpisano: Sandecker."
– Zdaje się, że admirał dość dziwnie dobiera słowa – odezwał się prezydent. – Co on, u licha, chce nam w ten sposób przekazać? Kemper spojrzał na niego zdziwiony.
– Najwyraźniej Rosjanie weszli na pokład w oku huraganu.
– Najwyraźniej – powtórzył prezydent lodowatym tonem.
– Piosenka o srebrze i złocie – rzekł podniecony Nicholson. – „Złoty" i „Srebrny". Złapali tych dwóch szpiegów.
– A ten prezent dla ciebie, kuzynie Warrenie – dodał Collins, pokazując wszystkie zęby w uśmiechu – to zapewne nic innego, jak tylko sam kapitan Andriej Prewłow.
– Koniecznie muszę jak najszybciej dostać się na pokład wraku – powiedział Nicholson, zwracając się do Kempera. – Załatwisz mi transport, admirale?
Kemper już sięgał po słuchawkę.
– W ciągu pół godziny będziesz na pokładzie odrzutowca marynarki, który wyląduje na „Beecher's Island". Stamtąd polecisz helikopterem na „Titanica".
Prezydent podszedł do dużego okna i spojrzał na słońce, które wschodziło nad horyzontem, rzucając promienie na leniwe wody Potomacu. Po chwili bez skrępowania głęboko ziewnął.
Dana oparła się o reling na mostku „Titanica" i zamknęła oczy. Bryza morska rozwiewała jej miodowe włosy, smagając skórę uniesionej twarzy. Ten wiatr działał na Danę kojąco. Czuła się spokojna, wolna i całkowicie zrelaksowana. Miała wrażenie, jakby unosiła się w powietrzu.
Wiedziała, że już nigdy nie będzie malowaną lalą, tą Daną Seagram sprzed dwóch dni. Powzięła ostateczną decyzję: rozwiedzie się z Gene'em. Ich związek już w ogóle się nie liczył, przynajmniej dla niej. Tamta zakochana dziewczynka umarła i nigdy nie powróci. Upajała się tą myślą. Czuła się odrodzona. Zacznie życie od nowa i nic jej nie powstrzyma.
– O czym tak myślisz?
Otworzyła oczy i ujrzała przed sobą uśmiechniętą, świeżo ogoloną twarz Dirka Pitta.
Przez chwilę stali w milczeniu obserwując, jak holowniki „Wallace" i „Morse" napinają długą linę, łączącą je z dziobem „Titanica". Bosman Bascom i jego ludzie sprawdzali hol i smarowali prowadnicę liny, by zmniejszyć tarcie. Bosman podniósł wzrok i pomachał ręką w stronę mostka.
– Chciałabym, żeby ta podróż nigdy się nie skończyła – szepnęła Dana, kiedy oboje odpowiedzieli mu takim samym gestem na pozdrowienie. – Jest tak niezwykła, a równocześnie tak cudowna. -
Odwróciła się nagle i położyła rękę na dłoni Pitta. – Obiecaj mi, że nigdy nie dopłyniemy do Nowego Jorku, że zawsze będziemy tak żeglowali niczym „Latający Holender".
– Zawsze będziemy tak żeglowali.
Zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego całym ciałem.
– Dirk! Dirk! – szeptała żarliwie. – Gwiżdżę na wszystko. Pragnę cię, chcę ciebie natychmiast i naprawdę nie wiem dlaczego.
– Dlatego, że tu ze mną jesteś – spokojnie odparł Pitt. Wziął ją za rękę i poprowadził w dół głównymi schodami do jednej z dwóch sypialni luksusowego apartamentu na pokładzie B.
– Wedle życzenia, proszę pani. Najlepszy apartament na statku. Bilet w jedną stronę kosztował tu znacznie powyżej czterech tysięcy dolarów. Oczywiście w cenach z tysiąc dziewięćset dwunastego roku. Jednakże ze względu na blask pani oczu udzielę pani sporego rabatu.
Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Było oczyszczone ze szlamu i zgniłej pościeli, którą teraz zastępowało kilka koców.
Dana spojrzała na łóżko zdziwiona.
– Ty je przygotowałeś?
– Tak. Na wszelki wypadek…
– Wiesz, czym jesteś?
– Draniem, rozpustnikiem, satyrem… mógłbym wymienić jeszcze kilkanaście równie stosownych określeń.
Popatrzyła na niego z tajemniczym uśmiechem.
– Nie, nic z tych rzeczy. Nawet satyr nie postąpiłby roztropniej.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował tak mocno, że aż jęknęła.
Jej zachowanie w łóżku całkowicie go ogłupiło. Nie spodziewał się po niej aż tak gwałtownej namiętności; tłumił dłonią przejmujące okrzyki, czuł paznokcie rozrywające mu plecy do krwi. Wreszcie Dana wtuliła twarz w jego szyję, cicho łkając. Zastanawiał się, czy wszystkie żony tak się zachowują, kiedy po raz pierwszy zdradzają męża. Szaleństwo trwało prawie godzinę; w sypialni unosił się zapach ich spoconych ciał.
W końcu Dana odepchnęła go od siebie i usiadła. Uniosła kolana i objęła je rękami, krzyżując stopy.
– Jak ci było? – spytała.
– Jak z tygrysem.
– A ja nie wiedziałam, że może być tak dobrze.
– Nie wystarczyłoby mi forsy, gdybym chciał dać dziesięciocentówkę każdej dziewczynie, która w podobnej sytuacji mówi dokładnie to samo.
– Ty nie wiesz, jak to jest, kiedy czuje się jednocześnie ból i rozkosz.
– Obawiam się, że nie. Kobiety przeżywają seks głębiej. U mężczyzn wrażenia erotyczne są raczej powierzchowne. Jakkolwiek by na to patrzeć, seks więcej daje kobietom.
– Co wiesz o prezydencie? – spytała nagle ciepłym, nostalgicznym tonem.
Ubawiony Pitt spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– O prezydencie? Dlaczego akurat w takiej chwili pomyślałaś właśnie o nim?
– Słyszałam, że jest bardzo męski.
– Trudno mi powiedzieć. Nigdy z nim nie spałem. Zignorowała tę uwagę.
– A gdyby prezydentem została kobieta i chciała się z tobą kochać, to co byś zrobił?
– Dla ojczyzny zrobiłbym wszystko – odparł Pitt. – Ale do czego zmierzasz?
– Odpowiadaj na pytania. Poszedłbyś z nią do łóżka?
– To zależy.
– Od czego?
– Nieważne, czy byłaby prezydentem, czy nie, ale gdyby miała siedemdziesiąt lat i skórę pomarszczoną jak suszona śliwka, a przy tym była tłusta, toby mi nie stanął. Właśnie dlatego mężczyzna nigdy nie jest dobrą prostytutką.
Dana uśmiechnęła się i zamknęła oczy.
– Pokochaj mnie jeszcze.
– Po to, byś mogła sobie wyobrażać, że zabawiasz się z prezydentem?
– Przeszkadza ci to?
– Właściwie oboje możemy robić to samo. Ja będę myślał, że jesteś Ashley Fleming.
Siedząc w kucki na podłodze luksusowej kabiny C-95, Prewłow podniósł głowę, kiedy mors trzymający straż w korytarzu przekręcił klucz w świeżo naoliwionym zamku i otworzył drzwi. Z pistoletem M-24 gotowym do strzału mors skontrolował kapitana wzrokiem, a potem odsunął się na bok, by wpuścić jakiegoś mężczyznę.
Człowiek ten miał ze sobą aktówkę i był ubrany w garnitur, który prosił się o żelazko. Blady uśmiech przemknął po jego twarzy, gdy Prewłow przyjrzał mu się badawczo i ze zdziwieniem go rozpoznał.
– Kapitanie Prewłow, jestem Warren Nicholson.
– Wiem – powiedział Prewłow wstając i bardzo elegancko się skłonił. – Nie byłem na to przygotowany, że będę gościł samego szefa Centralnej Agencji Wywiadowczej. Przynajmniej nie w tak krępujących warunkach.
– Przyjechałem tu, by osobiście eskortować pana do Stanów Zjednoczonych.
– Bardzo mi miło.
– To raczej nam jest miło. Uważa się pana za rzeczywiście wielką zdobycz.
– A zatem będę miał pokazowy proces, który roztrąbicie po całym świecie, oskarżając mój rząd o piractwo na pełnym morzu. Nicholson znów się uśmiechnął.
– Nie. Obawiam się, że o pańskiej zdradzie nikt się nie dowie, poza kilkoma wysoko postawionymi osobami w waszym i naszym rządzie.
Prewłow zmrużył oczy. Najwyraźniej tego się nie spodziewał.
– O mojej zdradzie…? Nicholson bez słowa skinął głową.
– W żaden sposób nie uda wam się nakłonić mnie do dobrowolnej zdrady – rzekł Prewłow ponurym głosem. – Będę zaprzeczał przy każdej okazji.
– Szlachetny gest – odparł Nicholson, wzruszając ramionami. – Ponieważ jednak nie będzie żadnego procesu i żadnych przesłuchań, jedynym wyjściem dla pana jest prośba o azyl polityczny.
– Powiedział pan: żadnych przesłuchań. Muszę stwierdzić, że pan kłamie, panie Nicholson. Dobry wywiad nie pominąłby okazji zdobycia informacji, których mógłby dostarczyć człowiek na moim stanowisku.
– Jakich informacji? Nie może nam pan powiedzieć niczego, o czym już byśmy nie wiedzieli.
Prewłow był wytrącony z równowagi. Pomyślał, że musi sobie wszystko uporządkować. Tylko w jeden sposób Amerykanie mogli zdobyć tajemnice wywiadu radzieckiego, zamknięte w kartotece w jego moskiewskim gabinecie. Środek układanki był jeszcze pusty, ale pozostałe jej elementy pasowały do siebie jak ulał. Prewłow spojrzał Nicholsonowi prosto w oczy.
– Porucznik Marganin jest jednym z waszych ludzi? – powiedział spokojnie.
Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.
– Tak – odparł Nicholson, skinąwszy głową. – Jego prawdziwe nazwisko brzmi Harry Koskoski, a urodził się w Newark w stanie New Jersey.
– Niemożliwe – rzekł Prewłow. – Osobiście sprawdzałem cały życiorys Pawła Marganina. Urodził się i wychował w Komsomolsku nad Amurem. W rodzinie krawca.
– Zgadza się. Prawdziwy Marganin był rodowitym Rosjaninem.
– A zatem wasz człowiek jest sobowtórem, wtyczką?
– Zorganizowaliśmy to cztery lata temu, kiedy jeden z waszych niszczycieli klasy „Kaszina" eksplodował i zatonął na Oceanie Indyjskim. Marganin należał do nielicznych członków załogi, którzy się uratowali. Został wyłowiony z wody przez tankowiec Exxonu, ale wkrótce zmarł, nim statek dopłynął do Honolulu. Rzadko trafia się taka okazja i musieliśmy szybko działać. Spośród wszystkich naszych agentów znających język rosyjski Koskoski był najbardziej podobny do Marganina. Zoperowaliśmy mu twarz, żeby wyglądała, jakby uległa zniekształceniu wskutek wybuchu, a później przewieźliśmy go samolotem na małą odludną wysepkę, położoną dwieście mil od miejsca zatonięcia okrętu. Kiedy wreszcie znaleźli go miejscowi rybacy i nasz fałszywy Rosjanin powrócił do kraju, bredził i cierpiał na głęboką amnezję.
– Dalszy ciąg znam – powiedział Prewłow.
– Nie tylko poprawiliśmy mu twarz za pomocą operacji, ale również nauczyliśmy go jego życiorysu.
– Otóż to. Znakomite posunięcie, panie Nicholson.
– W ustach jednego z najważniejszych ludzi w sowieckim wywiadzie to naprawdę rzadki komplement.
– A więc cały ten plan naprowadzenia mnie na „Titanica" uknuto w CIA i zrealizowano przy pomocy Marganina.
– Koskoski, alias Marganin, był pewien, że pan zaakceptuje ten plan, i tak się stało.
Prewłow wbił wzrok w podłogę. Mógł się przecież domyślić, podejrzewać, że Marganin od samego początku powoli i sprytnie zakłada, mu stryczek.
– Jak to wszystko się skończy? – spytał ponuro.
– Marganin zdążył już przedstawić solidne dowody pańskiej… przepraszam za wyrażenie… podstępnej działalności i za pomocą podrzuconych materiałów udokumentować, że od początku zamierzał pan doprowadzić do tego, aby misja w sprawie „Titanica" skończyła się niepowodzeniem. Widzi pan, kapitanie, dowody pańskiej zdrady przygotowywano przez prawie dwa lata. Sam pan znacznie się do tego przyczynił swoim wystawnym stylem życia. Pańscy zwierzchnicy mogą wyciągnąć z tego tylko jeden wniosek: sprzedał się pan za bardzo wysoką cenę.
– A jeśli temu zaprzeczy?
– Któż panu uwierzy? Śmiem twierdzić, że pańskie nazwisko już figuruje na liście osób przeznaczonych do likwidacji.
– Więc co się teraz ze mną stanie?
– Ma pan dwa wyjścia do wyboru. Albo po jakimś czasie pana zwolnimy…
– Nie przeżyłbym nawet tygodnia. Doskonale wiem o sieci zabójców KGB.
– …albo będzie pan z nami współpracował. – Nicholson przerwał, zawahał się, a potem powiedział zdecydowanym tonem:
– Jest pan człowiekiem błyskotliwym, kapitanie, najlepszym fachowcem w swojej dziedzinie. Nie chcemy, żeby takie umysły się marnowały. Chyba nie muszę mówić, jaką wartość przedstawia pan dla zachodnich wywiadów. Stąd mój zamiar powierzenia panu kierownictwa nowej komórki, której zadania są zgodne z pańską specjalnością.
– Przypuszczam, że powinienem być wam za to wdzięczny – powiedział Prewłow oschłym tonem.
– Oczywiście zmienimy panu twarz. Przejdzie pan intensywny kurs, w czasie którego nauczy się pan idiomów angielskich i amerykańskich, a także wszystkiego, co dotyczy naszej historii, sportu, muzyki i rozrywek. W końcu nie zostanie żaden ślad, który mógłby naprowadzić na pana KGB.
W oczach Prewłowa pojawiło się zainteresowanie.
– Pańska pensja wyniesie czterdzieści tysięcy rocznie plus koszty reprezentacyjne i samochód.
– Czterdzieści tysięcy dolarów? – zapytał Prewłow, siląc się na spokój.
– Można za to kupić sporo bombajskiego dżinu – powiedział Nicholson, uśmiechając się jak wilk, który zasiada do obiadu w towarzystwie ostrożnego królika. – Myślę, że jeśli naprawdę się pan postara, kapitanie Prewłow, to spodobają się panu przyjemności, jakich dostarcza nasza zachodnia dekadencja. Nie uważa pan?
Prewłow przez kilka sekund nic nie mówił. Wybór jednak był oczywisty: nieustanny strach albo długie przyjemne życie.
– Wygraliście, Nicholson.
Nicholson uścisnął dłoń Prewłowa i lekko się zdziwił, widząc łzy wzbierające w jego oczach.
Przez ostatnie godziny długotrwałego holowania niebo było czyste i słoneczne, a zmienny wiatr łagodnie popychał długie oceaniczne fale w stronę brzegu, muskając ich zielone grzbiety.
Od świtu cztery okręty Ochrony Wybrzeża zajmowały się pilnowaniem ogromnej flotylli statków wycieczkowych i łodzi, które pływały tam i z powrotem, rywalizując ze sobą, by lepiej się przyjrzeć zniszczonym przez morze pokładom i nadbudówkom wraku.
Wysoko nad zatłoczonymi wodami aż roiło się od awionetek i helikopterów przypominających szerszenie; ich piloci walczyli o najdogodniejszą pozycję, by fotoreporterzy i kamerzyści mogli robić zdjęcia „Titanicowi" pod najlepszym kątem.
Z wysokości półtora kilometra wciąż przechylony statek wyglądał jak makabryczna padlina, atakowana ze wszystkich stron przez armię komarów i białych mrówek.
„Morse" zwinął hol, dotychczas łączący go z dziobem „Wallace'a", i podpłynął do rufy „Titanica", związał się z nią grubą liną, a potem został z tyłu, by pomagać przy sterowaniu trudnym w prowadzeniu wrakiem w drodze przez cieśninę Verrazano i w górę East River, do starego portu wojennego na Brooklynie. Kiedy komandor Butera kazał skrócić główną linę holowniczą do dwustu metrów, pokazało się również kilka holowników portowych, które w każdej chwili na wezwanie były gotowe przyjść z pomocą.
Do burty „Wallace'a" zbliżyła się motorówka, z której przeskoczył na pokład holownika pilot. Później popłynęła dalej i uderzyła w zardzewiały kadłub „Titanica" odbijaczami z zużytych opon, wiszącymi na jej wolnej burcie. Szef służby pilotowej portu nowojorskiego chwycił drabinkę linową i wdrapał się po niej na pokład ładunkowy.
Pitt i Sandecker najpierw go przywitali, a potem zaprowadzili na prawe skrzydło mostka, gdzie oparł ręce na relingu, jakby zespalając się ze statkiem, i uroczyście skinął głową na znak, by kontynuowano holowanie. Pitt pomachał ręką, na co Butera odpowiedział syreną. Wówczas dowódca holownika wydał komendę „wolno naprzód" i wycelował dziób „Wallace'a" w główny tor pod mostem Verrazano, łączący Long Island ze Staten Island.
Kiedy ten dziwny konwój wpłynął do Górnej Zatoki Nowojorskiej,
Butera zaczął przechodzić z jednej strony mostka na drugą, obserwując wrak, wiatr, prąd wody i linę holowniczą niczym neurochirurg, który za chwilę ma przeprowadzić skomplikowaną operację mózgu.
W ciągu nocy tysiące ludzi zgromadziły się nad brzegami zatoki. Manhattan zamarł, opustoszały ulice i w biurach nagle zrobiło się cicho, gdy stłoczeni w oknach pracownicy wstrzymali oddechy, oglądając holowanie wraku do portu.
Na brzegu Staten Island wysłannik „New York Timesa", Peter Hull, zaczął pisać swoje sprawozdanie:
Duchy istnieją. Wiem, bo sam widziałem jednego z nich w porannej mgle. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak przesuwa się przed moimi oczami niby monstrualne, wygnane z pieklą widmo. Spowity w niewidzialny całun dawnej tragedii, z unoszącymi się wokół duszami tych, co na nim zginęli, rzeczywiście zapierał dech jako relikt minionej epoki. Jego widok sprawiał, że czuło się równocześnie dumę i żal…
Bardziej dziennikarskie spojrzenie prezentował komentator CBS:
Po siedemdziesięciu sześciu latach od wypłynięcia z angielskiego portu Southampton,,Titanic" zakończył dziś swój dziewiczy rejs…
Do południa „Titanic" minął Statuę Wolności i ogromne morze ludzi na Battery. Zgromadzeni na brzegu widzowie rozmawiali ze sobą wyłącznie szeptem, a w mieście panowała niezwykła cisza, tylko z rzadka przerywana klaksonem taksówki, który był jedynym dowodem normalnego życia. Odnosiło się wrażenie, jakby cały Nowy Jork zebrał się w ogromnej katedrze.
Wielu widzów nie ukrywało łez. Przyszli również trzej żyjący pasażerowie, którzy uratowali się tamtej tragicznej nocy tak dawno temu. Powietrze wydawało się ciężkie i ludzie oddychali jakby z trudem. Opisując później swoje wrażenia, większość osób przypominała sobie jedynie odrętwienie, coś w rodzaju chwilowego paraliżu, który odebrał im mowę. Większość, poza pewnym twardym strażakiem, niejakim Arthurem Mooneyem.
Mooney był kapitanem jednego ze statków pożarniczych w nowojorskim porcie. Ten potężnie zbudowany Irlandczyk o wesołym spojrzeniu urodził się w tym mieście i od dziewiętnastu lat walczył z pożarami na morzu. Uderzył wielką pięścią w podstawę kompasu.
– Ruszcie dupy, chłopaki! – wykrzyknął do swojej załogi. – Nie jesteście manekinami w domu towarowym! – Jego stentorowy głos docierał do wszystkich zakątków statku. Mooney prawie nigdy nie musiał korzystać z tuby. – Ten parowiec kończy tu swój dziewiczy rejs, no nie? A więc urządźmy mu tradycyjne nowojorskie powitanie w dawnym stylu.
– Ależ kapitanie – odezwał się jakiś członek załogi. – Przecież to nie „Queen Elizabeth II" czy „Normandie" zawija tu po raz pierwszy. To tylko stary wrak, statek umarłych.
– Stary wrak, ty zasrańcu?! – huknął Mooney. – Ten statek, na który patrzysz, to najsłynniejszy liniowiec na świecie. No to co, że trochę zniszczony i ciut się spóźnił, ale kto by się tym przejmował? Woda naprzód i włączyć syrenę!
Był to już drugi salut oddawany wydobytemu z dna „Titanicowi", lecz bardziej uroczysty. Kiedy nad statkiem Mooneya trysnęły wysokie fontanny wody i dźwięk jego syreny odbił się od drapaczy chmur, inny statek pożarniczy poszedł za jego przykładem, a potem następny. Wówczas odezwały się syreny frachtowców przycumowanych w porcie i klaksony samochodów stojących na brzegach New Jersey, Manhattanu i Brooklynu, a w końcu dołączyły do nich okrzyki radości i ryk miliona gardeł.
To, co zapoczątkował jeden skromny gwizd syreny okrętowej, teraz coraz bardziej narastało, aż przeszło w jeden wielki grzmot, od którego drżała ziemia i dzwoniły szyby w oknach. Była to chwila, która rozniosła się echem po wszystkich oceanach świata.
„Titanic" zawinął do portu.
Tysiące ludzi przybyłych na powitanie tłoczyło się na nabrzeżach doku, gdzie zacumowano „Titanica". Tę falującą masę, przypominającą mrowisko, tworzyli oficjele, dziennikarze, kordony umęczonych policjantów i mnóstwo nieproszonych gości, którzy wspięli się po ogrodzeniu stoczni.
Grupa reporterów i kamerzystów jak burza wbiegła na pokład po zaimprowizowanym trapie i otoczyła admirała Sandeckera, stojącego niczym zwycięski Cezar na stopniach głównej klatki schodowej w sali recepcyjnej na pokładzie D.
Dla Sandeckera była to wielka chwila i tego dnia końmi by go nie ściągnięto z „Titanica". Nigdy nie pomijał żadnej okazji, żeby przysporzyć popularności Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych, i tym razem również zamierzał wykorzystać każdą możliwość, dawały mu gazety i krajowa sieć telewizyjna. Czarował reporterów barwnymi opisami bohaterskich wyczynów zespołu ratowniczego, patrzył w obiektywy przenośnych kamer telewizyjnych i bez przerwy się uśmiechał.
Pitta absolutnie to nie obchodziło, marzył jedynie o prysznicu i czystym miękkim łóżku. Przepchnął się między wchodzącymi po trapie i wmieszał w tłum na wybrzeżu. Już mu się wydało, że umknie, gdy podbiegł doń jakiś reporter telewizyjny i podsunął mu mikrofon pod nos.
– Hej, kolego, czy jest pan członkiem zespołu ratowniczego, który wydobył „Titanica"?
– Nie, stoczniowcem – odparł Pitt, opędzając się od kamery jak wieśniak.
Reporterowi zrzedła mina.
– Przerwij, Joe! – ryknął na kamerzystę. – Trafiliśmy na bumelanta.
Odwrócił się i łokciami zaczął torować sobie drogę do statku, pokrzykując na ludzi, by mu nie deptali kabla mikrofonu.
Dopiero pół godziny później, za szóstym skrzyżowaniem, Pitt znalazł taksówkarza, którego bardzej interesował zarobek niż oglądanie wraku.
– Dokąd? – spytał kierowca.
Pitt zawahał się, patrząc na swoją brudną, przepoconą koszulę, takież spodnie i równie wysmarowaną podartą wiatrówkę. Nie potrzebował lustra, by wiedzieć, jak zaczerwienione i podkrążone są jego oczy. Uświadomił sobie, że wygląda na pijaczka z Bowery. Potem jednak uznał, że to nic nie szkodzi, skoro dopiero co zszedł z pokładu statku niegdyś najbardziej luksusowego na świecie.
– Który hotel jest najlepszy i najdroższy?
– „Pierre" na rogu Piątej Alei i Sześćdziesiątej Pierwszej nie jest tani.
– No to niech będzie „Pierre".
Kierowca obejrzał się za siebie, badawczo popatrzył na Pitta i zmarszczył nos. Później wzruszył ramionami i włączył się do ruchu. Po niecałej półgodzinie taksówka zatrzymała się przy krawężniku przed hotelem „Pierre",. którego okna wychodziły na Park Centralny.
Pitt zapłacił taksówkarzowi, przeszedł przez obrotowe drzwi i stanął przy kontuarze. Recepcjonista, jak zwykle w takich wypadkach, obrzucił go niechętnym spojrzeniem.
– Przykro mi, proszę pana – odezwał się pośpiesznie, zanim Pitt zdążył otworzyć usta. – Nie mamy wolnych pokojów.
Pitt wiedział, że gdyby podał swoje prawdziwe nazwisko, to reporterzy znaleźliby go w ciągu paru minut. Jeszcze nie był gotów stawić czoła ciężkiej próbie, jaką niesie ze sobą sława. Chciał się tylko spokojnie wyspać.
– Nie jestem tym, za kogo mnie pan bierze – powiedział z udawanym oburzeniem. – Tak się składa, że jestem profesorem, pisarzem i archeologiem, a nazywam się Malcolm Smythe. Przed chwilą wysiadłem z samolotu po czterech miesiącach kopania w górnym biegu Amazonki i nie miałem czasu się przebrać. Zaraz przyjedzie tu z lotniska mój człowiek z bagażami.
Recepcjonista natychmiast zmienił ton.
– Och, bardzo przepraszam, panie profesorze. Nie poznałem pana. Mimo to jednak nie mamy wolnych pokojów. W mieście jest pełno ludzi, którzy przyjechali zobaczyć „Titanica". Jestem pewien, że pan to rozumie.
– Ręczę za pana profesora – odezwał się jakiś głos za plecami Pitta. – Proszę panu dać najlepszy apartament, a rachunek przesłać pod ten adres.
Na kontuar upadła wizytówka. Recepcjonista podniósł ją. przeczytał i zaczerwienił się jak panienka. Potem zamaszystym gestem położył przed Pittem blankiet meldunkowy i wyjął klucz do pokoju.
Pitt powoli się odwrócił i zobaczył twarz tak samo zmęczoną i wymizerowaną jak jego własna. Usta wykrzywiał porozumiewawczy uśmiech, lecz oczy patrzyły tępym, niewidzącym wzrokiem upiora. To był Gene Seagram.
– Jak się panu udało tak szybko mnie wyśledzić? – spytał Pitt. Leżał w wannie, trzymając w ręku szklankę wódki z lodem. Seagram siedział po drugiej stronie łazienki na sedesie.
– Nic nadzwyczajnego – odparł. – Widziałem, jak wychodził pan ze stoczni, i poszedłem za panem.
– Myślałem, że mniej więcej o tej porze będzie pan bawił na „Titanicu".
– Statek mnie nie obchodzi. Interesuje mnie jedynie bizanium w jego skarbcu, a powiedziano mi, że wrak znajdzie się w suchym doku dopiero za dwie doby i wtedy będzie można usunąć złom z ładowni.
– Dlaczego więc przez te dwa dni nie odpocznie pan sobie i trochę się nie zabawi? Za kilka tygodni skończą się pańskie kłopoty. „Plan Sycylijski" zejdzie z desek kreślarskich i stanie się rzeczywistością.
Seagram na moment przymknął oczy.
– Chciałem z panem porozmawiać – rzekł cicho. – Chciałem porozmawiać o Danie.
O Boże, pomyślał Pitt. Masz ci los. Jak tu zachować dobrą minę, mając świadomość, że się spało z żoną tego człowieka? Zdołał jednak zachować obojętny ton w rozmowie.
– Jak ona się czuje po tym wszystkim, co przeszła?
– Przypuszczam, że dobrze – odpowiedział Seagram, wzruszając ramionami.
– Przypuszcza pan? Marynarka Wojenna załatwiła jej przelot ze statku dwa dni temu. Czyżby pan nie widział żony od Czasu, gdy znalazła się na lądzie?
– Ona nie chce mnie widzieć… powiedziała, że między nami wszystko skończone. Pitt wpatrywał się w szklankę z wódką.
– Na pańskim miejscu, Seagram, znalazłbym sobie najdroższą dziwkę w mieście, zapłacił jej z funduszu reprezentacyjnego i zapomniał o Danie.
– Pan niczego nie rozumie. Ja ją kocham.
– Boże, wpada pan w ton listów do kącika złamanych serc – rzekł Pitt, sięgnął po butelkę stojącą na kafelkowej posadzce i dolał sobie wódki. – Posłuchaj pan, Seagram. Pod tą pompatyczną, pretensjonalną fasadą jest pan przyzwoitym facetem i kto wie, może przejdzie pan do historii jako wielki uczony, który uchronił ludzkość przed nuklearną zagładą. Wciąż jeszcze jest pan atrakcyjny dla kobiet i mogę się założyć, że kiedy zabierze pan swoje rzeczy z biurka w Waszyngtonie i pożegna się ze służbą dla rządu, to będzie pan człowiekiem bogatym. Niech więc pan nie oczekuje ode mnie współczucia. Będzie pan miał wszystko.
– Ale cóż to znaczy bez kobiety, którą kocham?
– Widzę, że się nie rozumiemy – odparł Pitt. Wypił już jedną trzecią butelki i przyjemne ciepło zaczęło mu się rozchodzić po ciele. – Po co zaraz wpuszczać się w kanał z powodu baby, której się wydaje, że przeżywa drugą młodość. Jak już odeszła, to odeszła. Tylko mężczyźni wracają na klęczkach, lecz nie kobiety. One są stanowcze. Potrafią wpędzić każdego mężczyznę do grobu, jeżeli już się na to zdecydują. Niech pan zapomni o Danie, Seagram. Nie będzie ta, to będzie inna. A jeśli już potrzebne panu bezpieczeństwo w postaci pary cycków, których właścicielka będzie panu ścieliła łóżko i przygotowywała kolacje, to trzeba sobie wynająć służącą. One są tańsze i na dłuższą metę sprawiają o wiele mniej kłopotów.
– Wydaje się panu, że jest Freudem – powiedział Seagram, wstając z sedesu. – Kobiety są dla pana niczym. Dla pana miłość to miłość do butelki. Stracił pan kontakt ze światem.
– Czyżby? – spytał Pitt, podniósł się z wanny i otworzył drzwiczki apteczki w taki sposób, żeby Seagram widział się w lustrze. – Proszę się sobie dobrze przyjrzeć. To właśnie jest twarz człowieka, który stracił kontakt ze światem. To są oczy faceta, który męczy się na własne życzenie. Jest pan chory, Seagram. Chory na umyśle z powodu spraw, które pan wyolbrzymia ponad wszelką miarę. Proszę spojrzeć na te szkliste oczy, na tę sflaczałą skórę wokół ust. Trzeba iść do psychiatry, i to jak najszybciej. Niech pan choć raz pomyśli o sobie i przestanie myśleć o ratowaniu świata. Najwyższy czas, żeby pan ratował siebie.
Twarz Seagrama gwałtownie poczerwieniała. Zacisnął pięści i zadygotał. W tym momencie wydało mu się, że lustro od wewnątrz zachodzi mgłą, z której powoli zaczęła się wyłaniać jakaś inna twarz, obca twarz z jego własnymi oczami.
Pitt stał w milczeniu, obserwując, jak gniew na twarzy Seagrama zmienia się w przerażenie.
– Boże, nie… to on!
– Jaki on?
– On! Joshua Hays Brewster! – wykrzyknął Seagram, a potem obiema pięściami strzaskał lustro i wybiegł z łazienki.
Zamyślona Dana stała przed dużym lustrem i rozmarzonymi oczami przyglądała się swojemu odbiciu. Poza raną na głowie, zręcznie ukrytą pod nowym uczesaniem, i kilkoma blednącymi siniakami, jej jędrne ciało wyglądało ładnie jak zawsze. Inspekcja wypadła zdecydowanie zadowalająco. Potem Dana obejrzała swoje oczy. Żadnych nowych kurzych łapek ani obrzęków. Nigdzie nie zauważyła piętna upadłej kobiety. W swoim spojrzeniu spostrzegła natomiast nadzieję, której dotychczas w nim nie było. Odrodzenie Dany jako wyzwolonej kobiety okazało się całkowitym sukcesem.
– Zjesz coś na śniadanie? – dobiegł ją z dołu głos Marie Sheldon.
Dana narzuciła na siebie miękki koronkowy szlafrok.
– Nie, dziękuję, napiję się tylko kawy – odparła. – Która godzina?
– Kilka minut po dziewiątej.
Kiedy po chwili Dana wchodziła do kuchni, Marie nalewała kawę.
– Jakie plany na dziś? – spytała Marie.
– Typowo babskie… chyba rozejrzę się po sklepach. Zjem sama obiad w jakimś przytulnym barku, a potem pójdę do klubu NUMA i poszukam sobie partnera, żeby z godzinkę pograć w tenisa.
– Czarujące – sarkastycznie powiedziała Marie. – Ja jednak proponuję, żebyś przestała zgrywać się na milionerkę, którą nie jesteś, i zaczęła postępować jak odpowiedzialna baba, którą jesteś.
– To nie ma sensu.
– To nie ma sensu! Po pierwsze, moja kochana, stałaś się popularna. Jeżeli tego nie zauważyłaś, to ci powiem, że od trzech dni urywają się do ciebie telefony. Wszystkie pisma kobiece w kraju chcą, żebyś napisała coś wyłącznie dla nich, a telewizja przynajmniej osiem razy prosiła o rozmowę przed kamerą. Czy ci się to podoba, czy nie, jesteś sławna. Nie sądzisz, że już najwyższy czas wrócić na ziemię i stawić czoło temu wszystkiemu?
– I co im powiem? Że byłam jedyną kobietą wśród dwudziestu mężczyzn na pokładzie starego dryfującego wraka? Wielka mi rzecz.
– Omal nie straciłaś życia na oceanie, a traktujesz to jak przejażdżkę łodzią Kleopatry po Nilu. Od tego, że wszyscy tamci mężczyźni zaspokajali każdą twoją zachciankę, musiało ci się przewrócić w głowie.
Gdyby tylko Marie znała całą prawdę, nie osądzałaby jej tak surowo, lecz Dana i wszystkie osoby na pokładzie wraku zostały zaprzysiężone przez Warrena Nicholsona, że dotrzymają tajemnicy i zapomną o próbie porwania statku przez Rosjan. Dana jednak odczuwała jakąś przewrotną satysfakcję wiedząc, że mężczyźni, którzy widzieli jej występy na „Titanicu" w tamtą zimną sztormową noc, będą to pamiętali do końca życia.
– Zbyt wiele tam się wydarzyło – powiedziała z westchnieniem. – Bardzo się zmieniłam.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Zacznę od tego, że składam dokumenty w sprawie rozwodu z Gene'em.
– Sprawy zaszły tak daleko?
– Sprawy zaszły tak daleko – powtórzyła Dana z determinacją. – Poza tym wezmę sobie bezpłatny urlop w NUMA i użyję życia. Tak długo, jak będę u szczytu popularności jako kobieta roku, zamierzam zbijać na tym szmal. Osobiste wspomnienia i występy w telewizji pozwolą mi robić to, o czym każda dziewczyna marzy przez całe życie.
– To znaczy?
– Wydawać pieniądze i cieszyć się tym jak za dawnych dobrych czasów.
Marie ze smutkiem pokiwała głową.
– Odnoszę wrażenie, że przyczyniłam się do narodzin potwora. Dana delikatnie chwyciła ją za rękę.
– To nie ty, moja droga. Otarłam się o śmierć i zrozumiałam, że sama siebie skazałam na egzystencję, która prowadziła donikąd. Zaczęło się to, jak sądzę, w dzieciństwie… – Dana zawiesiła głos, kiedy powróciły okropne wspomnienia. – Moje dzieciństwo było koszmarem, co odbiło się na całym dorosłym życiu. Skaziło nawet moje małżeństwo. Gene zorientował się, w czym rzecz, i ożenił się ze mną powodowany raczej litością niż głębokim uczuciem. Podświadomie traktował mnie bardziej jak ojciec niż kochanek.
Teraz nie potrafiłabym zmusić się do powrotu. Po prostu brak mi tych cech charakteru, których wymaga budowanie i podtrzymywanie trwałego związku. Jestem samotniczką, Marie, i obecnie zdaję sobie z tego sprawę. Moja miłość jest zbyt egoistyczna; siedzi we mnie albatros. Od tej chwili zamierzam żyć sama. W ten sposób nigdy już nikogo nie zranię.
Marie spojrzała na nią ze łzami w oczach.
– A więc chyba obie będziemy miały równe konta. Ty kończysz z małżeństwem i wracasz do życia w pojedynkę, a ja przestaję być samotną kobietą i wstępuję do wielkiej armii mężatek.
Dana uśmiechnęła się szeroko.
– Ty i Mel?
– Ja i Mel.
– Kiedy?
– Oby doszło do tego jak najszybciej, bo w przeciwnym razie będę musiała zamówić sobie suknię ślubną w sklepie dla przyszłych matek.
– Jesteś w ciąży?
– Brzuch mi rośnie zapewne nie z przejedzenia. Dana obeszła stół i czule objęła Marie.
– Nie mogę uwierzyć, że będziesz miała dziecko.
– Chyba uwierzysz. Gdyby nawet zastosowali oddychanie metodą usta-usta i wstrzyknęli potężną dawkę adrenaliny, nic by z tego nie wyszło. Mysz by nie ożyła.
– Chciałaś powiedzieć królik.
– Na jakim świecie ty żyjesz? Już od dawna nie używają królików.
– Och, Marie, tak się za ciebie cieszę. Obie zaczynamy nowe życie. Czy to nie podniecające?
– No pewnie – powiedziała Marie z poważną miną. – Nie ma to jak zaczynać nowe życie z hukiem.
– A jest inne wyjście?
– Ja wybrałam łatwą drogę, kochanie – stwierdziła Marie i delikatnie pocałowała Danę w policzek. – Ale martwię się o ciebie. Nie posuwaj się za daleko, nie rób niczego pochopnie i unikaj głębokiej wody.
– Lecz na głębokiej wodzie jest najfajniej.
– Wierz mi, lepiej uczyć się pływać na płyciźnie.
– To zbyt nudne – odparła Dana i spojrzała w dal zamyślonym wzrokiem. – Skoczę w największy wir.
– A od czego zaczniesz, by dokonać tego wyczynu? Dana spojrzała Marie prosto w oczy.
– Wystarczy jeden krótki telefon.
Prezydent wyszedł zza biurka w Gabinecie Owalnym i serdecznie przywitał Johna Burdicka, lidera większości w senacie.
– John, miło cię widzieć. Jak tam Josie i dzieciaki? Burdick, wysoki szczupły mężczyzna z szopą czarnych włosów, które rzadko oglądały grzebień, dobrodusznie wzruszył ramionami.
– Josie czuje się dobrze, a dzieciaki… wiesz, jakie są. Dla nich ojciec to tylko maszynka do robienia pieniędzy.
Kiedy usiedli, zaczęli rozmawiać o dzielących ich poglądach na temat wydatków budżetowych. Chociaż jako liderzy przeciwnych partii publicznie warczeli na siebie przy każdej okazji, to jednak prywatnie byli ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni.
– Kongres zaczyna cię uważać za szaleńca, panie prezydencie. W ostatnim półroczu odrzuciłeś wszystkie ustawy o wydatkach, jakie Kapitol przesłał do Białego Domu.
– I zamierzam je odrzucać aż do dnia, kiedy po raz ostatni wyjdę tymi drzwiami – powiedział prezydent i zapalił cienkie cygaro. – Spójrzmy prawdzie w oczy, John. Rząd Stanów Zjednoczonych jest bankrutem i był bankrutem od końca II wojny światowej, ale nikt nie chce tego uznać. Robimy swoje, beztrosko zwiększając deficyt budżetowy w przekonaniu, że kolejny nieszczęśnik, który pokona nas w następnych wyborach, jakoś wyrówna to, co lekką ręką wydaliśmy w ciągu ostatnich pięciu lat.
– Więc co twoim zdaniem ma zrobić Kongres? Ogłosić bankructwo?
– Chyba prędzej czy później będzie musiał.
– Trudno sobie wyobrazić konsekwencje tego. Deficyt jest pokrywany z oszczędności i pożyczek połowy agencji ubezpieczeniowych i banków w całym kraju. Upadłyby w ciągu jednego dnia.
– A jest jakieś inne wyjście? Burdick pokręcił głową.
– Dla mnie to nie do przyjęcia.
– Do cholery, John, nie można tego odkładać do szuflady. Czy zdajesz sobie sprawę, że żaden podatnik, który jeszcze nie osiągnął pięćdziesiątego roku życia, nigdy na własne oczy nie zobaczy emerytury? Za dwanaście lat nie będzie można wypłacać świadczeń nawet jednej trzeciej ludzi, którym one się należą. To następna sprawa, o której będę głośno krzyczał. Z żalem przyznaję, że to głos wołającego na puszczy, ale mimo to przez te kilka miesięcy, jakie mi pozostały do końca kadencji, przy każdej nadarzającej się okazji zamierzam bić na alarm.
– Naród amerykański nie lubi słuchać smutnych wiadomości. Stracisz popularność.
– Gwiżdżę na to. Wszystko mi jedno, co pomyślą ludzie. O popularność niech walczą egoiści. Za parę miesięcy będę sobie spokojnie pływał moim keczem gdzieś na południe od Fidżi, a rząd niech diabli wezmą.
– Z przykrością tego słucham, panie prezydencie. Jesteś przyzwoitym człowiekiem. Nawet twoi wrogowie to przyznają. Prezydent nie dał jednak zamknąć sobie ust:
– Nasze wielkie państwo przez jakiś czas dobrze funkcjonowało, John, lecz ty, ja i ci pozostali prawnicy wszystko spieprzyliśmy. Rządzenie to poważna rzecz i prawników nie należałoby dopuszczać do władzy. To księgowi i biznesmeni powinni być w Kongresie i zajmować urząd prezydenta.
– Prawnicy są potrzebni we władzach ustawodawczych. Prezydent z niechęcią wzruszył ramionami.
– No i co z tego? Cokolwiek bym robił, niczego nie zmienię – rzekł, a potem wyprostował się w fotelu i uśmiechnął. – Przepraszam, John. Przecież nie przyszedłeś tu po to, by słuchać mojego gadania. O co chodzi?
– O ustawę w sprawie ochrony zdrowia dzieci z niezamożnych rodzin – odparł Burdick, uważnie patrząc na prezydenta. – Czy ją też zamierzasz odrzucić?
Prezydent odchylił się do tyłu, wpatrując w cygaro.
– Tak – odparł krótko.
– To moja ustawa – spokojnie rzekł Burdick. – Przeprowadziłem ją przez Kongres i Senat.
– Wiem.
– Jak możesz odrzucać ustawę dotyczącą dzieci, których rodziców nie stać na zapewnienie im właściwej opieki lekarskiej?
– Z tego samego powodu, dla którego odrzuciłem dodatki dla rencistów powyżej osiemdziesiątego roku życia, federalne stypendia dla mniejszości narodowych i kilkanaście innych ustaw socjalnych. Ktoś musi za to płacić, a klasa robotnicza, która utrzymuje to państwo, została przyciśnięta do muru pięćsetprocentowym wzrostem podatków w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
– Dla dobra społeczeństwa, panie prezydencie.
– Dla zrównania budżetu, panie senatorze. Skąd weźmiesz fundusze na pokrycie swojego programu?
– Można by zacząć od cięć w budżecie Sekcji Meta.
A więc o to chodzi. Niuchacze z Kongresu w końcu wywęszyli Sekcję Meta. Prędzej czy później musiało do tego dojść. Dobrze przynajmniej, że stało się to później.
– Sekcji Meta? – dyplomatycznie spytał prezydent.
– Supertajnej komórki, którą wspierasz od lat. Z pewnością nie muszę ci wyjaśniać, czym ona się zajmuje.
– Nie – spokojnie odparł prezydent. – Nie musisz. Zapadło nieprzyjemne milczenie. Wreszcie odezwał się Burdick:
– Sprawdzenie tego zajęło moim ludziom wiele miesięcy… bardzo sprytnie ukryłeś drogę przechodzenia tych pieniędzy… lecz ostatecznie udało im się wyśledzić źródło funduszy na wydobywanie „Titanica". Ślady prowadziły do supertajnej organizacji, działającej pod nazwą Sekcja Meta, a w końcu do ciebie. Mój Boże, panie prezydencie, pozwoliłeś wydać prawie trzy czwarte miliarda dolarów na wydobycie starego, bezwartościowego wraku, a potem skłamałeś mówiąc, że koszty wyniosły mniej niż połowę tej sumy. A ja tu proszę tylko o pięćdziesiąt milionów na pomoc medyczną dla biednych dzieci. Jeżeli wolno mi to w ten sposób określić, panie prezydencie, to twoje dziwne traktowanie priorytetów zakrawa na poważne przestępstwo.
– No więc, co chcesz zrobić, John? Szantażować mnie, żebym podpisał tę ustawę?
– Szczerze mówiąc, tak.
– Rozumiem.
W tym momencie do gabinetu weszła sekretarka prezydenta.
– Przepraszam, że przeszkadzam, panie prezydencie, ale chciał pan przejrzeć rozkład zajęć na dzisiejsze popołudnie.
Prezydent podniósł rękę w usprawiedliwiającym geście.
– John, przepraszam cię na chwilę. To nie potrwa długo. Przeglądając terminarz, zatrzymał się przy nazwisku, obok którego napisano ołówkiem 16.15. Spojrzał na sekretarkę i uniósł brwi.
– Pani Seagram?
– Tak, panie prezydencie. Zadzwoniła i powiedziała, że udało jej się ustalić historię statku, którego model jest w sypialni. Pomyślałam sobie, że interesuje pana to, co ona odkryła, więc wcisnęłam ją na kilka minut.
Prezydent wyciągnął ręce nad głową i zamknął oczy.
– Proszę zadzwonić do pani Seagram i odwołać to spotkanie o czwartej piętnaście. Niech ją pani zaprosi na kolację o pół do ósmej na pokładzie mojego jachtu.
Sekretarka zanotowała polecenie i wyszła z gabinetu.
Prezydent odwrócił się do Burdicka.
– A więc, John, gdybym w dalszym ciągu odmawiał podpisania twojej ustawy, to wtedy co? Burdick rozłożył ręce.
– Wówczas nie miałbym innego wyboru, jak tylko roztrąbić, że potajemnie wykorzystałeś państwowe fundusze. W takim wypadku dojdzie do skandalu, przy którym ta dawna afera Watergate byłaby niczym.
– Zrobiłbyś to?
– Zrobiłbym.
Prezydent sprawiał wrażenie całkowicie spokojnego.
– Zanim stąd wybiegniesz i zmarnujesz kolejne dolary podatnika na przesłuchania w Kongresie w związku z moimi machinacjami finansowymi, proponuję, żebyś z pierwszej ręki się dowiedział, czym jest Sekcja Meta i co zrobiła dla obrony kraju, który nam obu daje tak intratne posady.
– Słucham, panie prezydencie.
Godzinę później całkowicie poskromiony senator John Burdick siedział w swoim gabinecie, starannie przepuszczając przez maszynę do niszczenia dokumentów zebrane przez siebie tajne materiały w sprawie działalności Sekcji Meta.
Widok „Titanica" w ogromnym kanionie suchego doku przyprawiał o zawrót głowy.
Hałaśliwe prace już się zaczęły. Spawacze atakowali palnikami zablokowane korytarze i zejściówki. Nitowacze walili w pokiereszowany kadłub, usuwając tymczasowe uszczelnienia z poszarpanych rozdarć poniżej linii wodnej. Pod niebo wznosiły się dwa wysokie dźwigi, które w stalowych zębach chwytaków wyciągały złom z ciemnych ładowni „Titanica".
Pitt zdawał sobie sprawę, że po raz ostatni ogląda salę gimnastyczną i górny pokład. Żegnał się z kawałkiem mijającego życia jak w sylwestrową noc, stojąc tam i wspominając pot wylany podczas wydobywania wraku, krew i poświęcenie ludzi, wątłe nadzieje, które ostatecznie doprowadziły ich do celu. Wszystko to już należało do przeszłości. Wreszcie ocknął się z zamyślenia, zszedł główną klatką schodową i odnalazł drogę do dziobowej ładowni na pokładzie G.
Wszyscy już tam byli, ubrani w srebrzyste kaski ochronne, w których wyglądali dziwnie obco. Gene Saegram, mizerny i roztrzęsiony, nieustannie chodził w tę i we w tę. Mel Donner ocierał pot z karku i policzków, nerwowo zerkając na Seagrama zatroskanym wzrokiem. Herb Lusky, mineralog Sekcji Meta, stał w pogotowiu ze sprzętem do analiz. Admirałowie Sandecker i Kemper rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami w kącie mrocznej ładowni.
Pitt ostrożnie obchodził pogięte i skręcone wsporniki grodzi, leżące na wypaczonym dnie wraku, aż znalazł się za plecami stoczniowca, który mozolnie przecinał palnikiem masywny zawias drzwi skarbca. Pitta ogarnęły ponure myśli, gdy uświadomił sobie, że za kilka minut ujrzy jego tajemnicze wnętrze. Nagle wydało mu się, że wokół powiało lodowatym chłodem, i zaczął go ogarniać strach przed otwarciem skarbca.
Jakby dzieląc jego obawę, pozostali mężczyźni w wilgotnej ładowni umilkli i skupili się przy nim w niespokojnym oczekiwaniu.
Wreszcie robotnik wyłączył palnik i podniósł osłonę twarzy.
– Jak to wygląda? – spytał Pitt.
– To stara solidna robota – odparł robotnik. – Wyciąłem palnikiem mechanizm zamykający i zawiasy, ale drzwi ciągle się trzymają.
– Co teraz?
– Przywiążemy do nich linę i spróbujemy je otworzyć za pomocą dźwigu. Miejmy nadzieję, że się uda.
Prawie godzinę robotnicy zmagali się z liną o średnicy pięciu centymetrów, by wsadzić ją do ładowni i przywiązać do drzwi skarbca. Kiedy już się z tym uporali, operator dźwigu otrzymał sygnał za pośrednictwem radiotelefonu i lina zaczęła się powoli prostować, a potem napinać. Nikogo nie trzeba było namawiać do wycofania się, wszyscy bowiem wiedzieli, że gdyby się zerwała, to jej nagle uwolniony koniec mógłby rozciąć człowieka na dwoje.
Słyszeli, jak w oddali silnik dźwigu zwiększa obroty. Przez długie sekundy napięta lina wibrowała, trzeszcząc pod ogromnym obciążeniem, lecz drzwi ani drgnęły. Nie zważając na niebezpieczeństwo, Pitt podszedł bliżej. Drzwi zdawały się równie oporne jak stalowe ściany skarbca.
Operator dźwigu poluzował linę, by jeszcze bardziej zwiększyć obroty silnika, a potem znów włączył sprzęgło i lina z brzękiem się naprężyła. Mężczyznom, którzy w milczeniu wszystko obserwowali, wydawało się niepojęte, że stare zardzewiałe żelastwo może się opierać tak ogromnej sile, a jednak najwyraźniej tak było. I wtedy przy górnej krawędzi drzwi skarbca pojawiła się szparka cieniutka jak włos, potem dwie inne wzdłuż boków, a w końcu jeszcze jedna od dołu. Nagle z rozdzierającym zgrzytem drzwi niechętnie ustąpiły, odsłaniając wnętrze wielkiego sześcianu ze stali.
Z czarnej czeluści nie wypłynęła nawet kropelka wody. Skarbiec zachował szczelność przez cały czas długiego leżenia na dnie morza.
Nikt się nie poruszył. Wszyscy zastygli niby wrośnięci w ziemię i jak zahipnotyzowani wpatrywali się w odstręczający czarny kwadrat. Z wnętrza wydobywał się stęchły odór.
Pierwszy odzyskał mowę Lusky.
– O Boże, co to? Co u licha tak śmierdzi?
– Zorganizujcie jakieś światło – rzekł Pitt do jednego z robotników.
Ktoś podał mu latarkę. Pitt włączył ją i skierował strumień światła do wnętrza skarbca.
Zobaczyli dziesięć drewnianych skrzynek, zabezpieczonych mocnymi skórzanymi pasami. Dostrzegli jeszcze coś i na ten widok ich twarze pokryła upiorna bladość. Były to zmumifikowane szczątki ludzkie.
Człowiek ten leżał w kącie skarbca; miał wpadnięte oczy z opuszczonymi powiekami i poczerniałą skórę, która wyglądała jak stara papa na dachu magazynu. Skurczone mięśnie przylegały do szkieletu, pokrytego od stóp do głów nalotem wskutek rozwoju bakterii. Przypominało to kromkę spleśniałego chleba. Jedynie siwe włosy na głowie i brodzie zachowały się w idealnym stanie. Szczątki leżały w kałuży lepkiej cieczy, która nasycała wilgocią powietrze, tak jakby ktoś wylał kubeł wody na ściany skarbca.
– Ten człowiek wciąż jest mokry – mruknął Kemper z miną pełną odrazy. – Jak to możliwe po takim czasie?
– Ponad połowę wagi ludzkiego ciała stanowi ciężar zawartej w nim wody – spokojnie odparł Pitt. – Wewnątrz skarbca było po prostu za mało powietrza, żeby wszystkie płyny wyparowały.
Donner z obrzydzeniem odwrócił się od tego makabrycznego widoku.
– Kto to był? – wykrztusił walcząc z nudnościami. Pitt obojętnie spojrzał na mumię.
– Sądzę, że Joshua Hays Brewster.
– Brewster? – szepnął Seagram, patrząc dzikim wzrokiem, w którym malowało się przerażenie.
– A dlaczego nie? – odparł Pitt. – Któż inny wiedziałby, co znajduje się w skarbcu?
Admirał Kemper pokręcił głową.
– Wyobrażacie sobie – rzekł głosem pełnym szacunku – jak straszna musiała być śmierć w tych ciemnościach, gdy statek tonął w oceanie.
– Nawet nie chcę o tym myśleć – powiedział Donner. – Już i tak pewnie będę miał koszmarne sny co najmniej przez miesiąc.
– To musiało być okropne – wykrztusił Sandecker. Badawczo przyjrzał się posmutniałemu Pittowi, który stał z miną człowieka dobrze poinformowanego. – Wiedziałeś o tym?
Pitt skinął głową.
– Komandor Bigalow mnie uprzedził.
Sandecker utkwił w nim wymowne spojrzenie, lecz Pitt udał, że tego nie widzi, i zwrócił się do jednego ze stoczniowców:
– Zadzwońcie do biura koronera i powiedzcie im, żeby przyjechali zabrać zwłoki. Potem wszyscy wyjdziecie i nie wrócicie, dopóki wam nie powiem.
Stoczniowców nie trzeba było ponaglać. Zniknęli z ładowni jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Seagram chwycił Lusky'ego za ramię tak mocno, że mineralog aż podskoczył.
– Dobra, Herb, teraz kolej na ciebie.
Lusky z wahaniem wszedł do skarbca, przekroczył mumię i otworzył jedną skrzynkę z rudą. Potem rozstawił swój sprzęt i zaczął analizować próbkę. Po jakimś czasie, który ludziom czekającym na zewnątrz wydawał się wiecznością, podniósł wzrok pełen zdumienia i niedowierzenia.
– To jest bez wartości. Podszedł do niego Seagram.
– Powtórz.
– To jest bez wartości. W tym nie ma nawet najmniejszego śladu bizanium.
– Otwórz następną skrzynkę – gorączkowo wysapał Seagram.
Lusky skinął głową i zabrał się do pracy. Ta sama historia powtórzyła się z drugą skrzynką i dalszymi, aż w końcu zawartość wszystkich dziesięciu leżała na podłodze.
Lusky wyglądał, jakby dostał apopleksji.
– Śmieci… same śmieci… – bełkotał. – Nic, tylko zwykły żwir, jakiego używa się do budowy dróg.
Kiedy ucichł chrapliwy głos oszołomionego mineraloga, w ładowni „Titanica" zapadło milczenie. Oniemiały Pitt wbił tępy wzrok w podłogę. Wszyscy wpatrywali się w żwir i rozbite skrzynki, starając się pojąć straszliwą rzeczywistość, porażającą prawdę, że dosłownie wszystko – wydobycie statku, praca ponad siły, astronomiczna suma pieniędzy, śmierć Munka i Woodsona – całkowicie poszło na marne. Nigdy nie było bizanium na „Titanicu". Stali się ofiarami jakiegoś potwornie okrutnego żartu sprzed siedemdziesięciu sześciu lat.
Osobą, która wreszcie przerwała ciszę, był Seagram. W przypływie szaleństwa szeroko uśmiechnął się do siebie w półmroku, a potem nagle wybuchnął upiornym rechotem, który odbijał się echem od stalowych ścian ładowni. Wskoczył do wnętrza skarbca, złapał jakiś kamień i uderzył nim w skroń Lusky'ego. Na żółte drewno skrzynek po rudzie trysnęła krew.
Nie przerywając histerycznego śmiechu, dopadł rozkładających się szczątków Joshui Haysa Brewstera, oburącz chwycił zmumifikowaną głowę i zaczął nią bić o ścianę skarbca, aż czaszka oderwała się od szyi i pozostała mu w rękach.
Trzymał ją przed sobą, upiorną i odrażającą. Wskutek pomieszania zmysłów wydało mu się, że jej wargi układają się nagle w szkaradny uśmiech. Wtedy całkowicie się załamał. Z zamierzchłych czasów dosięgło go szaleństwo Joshui Haysa Brewstera, na zawsze pogrążając fizyka w obłędzie.
W sześć dni później Donner wszedł do hotelowej jadalni, gdzie admirał Sandecker spożywał śniadanie, i zajął krzesło naprzeciwko niego, po drugiej stronie stolika.
– Słyszałeś wiadomość z ostatniej chwili?
Sandecker zrobił przerwę między dwoma kęsami omletu.
– Jeżeli jest zła, to zachowaj ją dla siebie.
– Dopadli mnie, kiedy dziś rano wychodziłem z domu. – Donner rzucił admirałowi na stół złożoną kartkę papieru. – Wezwanie do stawienia się przed komisją śledczą Kongresu.
Sandecker wbił widelec w następny kawałek omletu, nawet nie spojrzawszy na kartkę.
– Moje gratulacje.
– Tobie grozi to samo, admirale. Mogę się założyć, że urzędnik federalny czai się w tej chwili pod drzwiami twojego gabinetu i tylko czeka, żeby ci wręczyć podobne wezwanie.
– Kto się tym zajmuje?
– Jakiś pieprzony senator z Wyoming, który jest nowicjuszem i stara się wyrobić sobie nazwisko przed czterdziestką – odpowiedział Donner, wycierając pot z czoła zmiętą chusteczką do nosa. – Ten baran upiera się, żeby przesłuchać nawet Gene'a.
– Będę musiał się tym zająć – stwierdził Sandecker. Odsunął talerz i odchylił się do tyłu. – Co z Seagramem?
– To chyba się nazywa psychoza maniakalno-depresyjna. – A jak tam Lucky?
– Dwanaście szwów i paskudny wstrząs mózgu. Za tydzień powinien wyjść ze szpitala.
Sandecker pokręcił głową.
– Mam nadzieję, że już nigdy nie przytrafi mu się nic podobnego – rzekł i wypił łyk kawy. – Jak to rozegramy?
– Wczoraj wieczorem z Białego Domu osobiście dzwonił do mnie prezydent. Powiedział, żeby rozegrać to uczciwie. Nie chce być zamieszany w sprawę, w której świadkowie będą plątali się w sprzecznych, kłamliwych zeznaniach.
– A co z „Planem Sycylijskim"?
– Zmarł nagłą śmiercią, kiedy otworzyliśmy skarbiec „Titanica" – odparł Donner. – Nie mamy innego wyjścia, jak tylko opowiedzieć wszystko od samego początku do żałosnego końca.
– Po co prać brudy publicznie? Co to da?
– Niestety, mamy demokrację – rzekł zrezygnowany Donner. – Wszystko musi być jawne i uczciwe, jeśli nawet oznacza to ujawnienie tajemnic, z których skorzysta rząd wrogiego państwa.
Sandecker ukrył twarz w dłoniach i westchnął.
– No cóż, chyba przyjdzie mi rozejrzeć się za jakąś nową robotą.
– Niekoniecznie. Prezydent obiecał złożyć oświadczenie, w którym weźmie na siebie całkowitą odpowiedzialność za niepowodzenie planu.
Sandecker pokręcił głową.
– Niedobrze. Mam kilku wrogów w Kongresie. Oni tylko czekają na dogodny moment, by doprowadzić do mojej rezygnacji ze stanowiska szefa NUMA.
– Może do tego nie dojdzie.
– Od piętnastu lat, to znaczy od czasu, gdy awansowano mnie na admirała, musiałem prowadzić z politykami podwójną grę. Możesz mi wierzyć na słowo, to brudny interes. Zanim ta sprawa się skończy, wszyscy ludzie, nawet luźno związani z „Planem Sycylijskim" i wydobyciem „Titanica", będą mogli uważać się za szczęściarzy, jeżeli zdołają znaleźć pracę przy czyszczeniu stajni.
– Szczerze żałuję, że to musiało się tak skończyć, admirale.
– Wierz mi, ja również – odparł Sandecker. Skończył kawę i wytarł sobie usta serwetką. – Powiedz mi, Donner, w jakiej kolejności będzie się to odbywało? Kogo nasz znakomity senator z Wyoming weźmie na pierwszy ogień?
– O ile się orientuję, on chce zacząć od wydobycia „Titanica", potem rozpracuje Sekcję Meta, a na koniec prezydenta – rzekł Donner, wziął ze stolika wezwanie i schował je do kieszeni. – Pierwszym świadkiem najprawdopodobniej będzie Dirk Pitt.
Sandecker podniósł wzrok.
– Pitt, powiadasz?
– Zgadza się.
– Interesujące – stwierdził Sandecker półgłosem. – Bardzo interesujące.
– Nie rozumiem.
Sandecker poskładał serwetkę i położył ją na stoliku.
– Nie wiesz, Donner, nie możesz wiedzieć, że zaraz po tym, jak Seagrama odwieziono karetką z „Titanica", Pitt zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu.
Donner zmrużył oczy.
– Z pewnością wiesz, gdzie on jest. U znajomych? U Giordina?
– Uważasz, że nie próbowaliśmy go odnaleźć? – mruknął Sandecker. – Nie ma go. Znikł. Zupełnie jakby go pochłonęła ziemia.
– Przecież musiał zostawić jakąś informację.
– Rzeczywiście coś powiedział, ale całkiem bez sensu.
– A co takiego?
– Że idzie szukać Southby.
– Kto u licha jest ten Southby?
– Nie mam zielonego pojęcia – odparł Sandecker. – Niech mnie szlag trafi, jeśli wiem.
Pitt ostrożnie prowadził wynajętego rovera sedana wąską, śliską od deszczu drogą. Wysokie buki po obu jej stronach zdawały się zbliżać i atakować jadący samochód ciężkimi od liści gałęziami, które bębniły w dach.
Był zmęczony, śmiertelnie wyczerpany. Rozpoczął swoją odyseję nie mając pewności, czy w ogóle coś znajdzie. Wyruszył śladami Joshui Haysa Brewstera i jego ludzi z portu Aberdeen w Szkocji trasą znaczoną śmiercią górników i wiodącą przez Wielką Brytanię do dawnego nabrzeża oceanicznego w Southampton, skąd „Titanic" wypłynął w swój dziewiczy rejs.
Oderwał wzrok od stukających wycieraczek przedniej szyby i spojrzał na niebieski notatnik leżący na siedzeniu pasażera. Pełno było w nim pośpiesznie zebranych po drodze informacji, dat i nazw miejscowości oraz wydartych z gazet artykułów. Pittowi niewiele powiedziały zalatujące stęchlizną archiwa akt dawnych.
ZNALEZIONO DWÓCH ZABITYCH AMERYKANÓW – odnotowały na ostatnich stronach gazety w Glasgow 7 kwietnia 1912 roku. Pozbawione szczegółów artykuły były zakopane tak głęboko, jak ciała dwóch górników z Kolorado, Johna Caldwella i Thomasa Price'a, na jednym z miejscowych cmentarzy.
Ich groby na małym przykościelnym cmentarzyku nie dały Pittowi nic poza nazwiskami i datą śmierci. To samo z grobami Charlesa Widneya, Waltera Schmidta i wamera O'Deminga. Nie mógł znaleźć śladu Alvina Coultera.
Pittowi nie udało się też odszukać miejsca ostatniego spoczynku Vernona Halla. Gdzie zginął? Gdzieś na Nizinie Hampshire, czy może na bruku jakiejś bocznej uliczki w samym Southampton?
Kątem oka Pitt dostrzegł znak informujący, że do Southampton pozostało dwadzieścia kilometrów.
Machinalnie prowadził samochód. Droga skręciła i teraz biegła równolegle do malowniczego szemrzącego strumienia Itchen, który był znany w całej Anglii z bojowych pstrągów, ale Pitt ich nie zauważył. Daleko przed sobą, za szmaragdowozielonymi polami nadbrzeżnej równiny, dojrzał niewielkie miasteczko i postanowił zrobić tam postój na śniadanie.
Nagle coś go zaalarmowało. Nacisnął hamulec, lecz zrobił to zbyt gwałtownie i samochód z zablokowanymi kołami obrócił się dokładnie o trzysta sześćdziesiąt stopni, zatrzymując wprawdzie przodem na południe, ale zanurzony po osie w miękkim błocie przydrożnego rowu.
Nim samochód całkowicie się zatrzymał, Pitt otworzył drzwi i wyskoczył. Jego buty natychmiast zapadły się w błoto i nie można było ich wyciągnąć, więc wysunął z nich stopy i w samych skarpetkach pobiegł drogą w kierunku, z którego nadjechał.
Zatrzymał się przy niewielkim znaku obok drogi. Napis częściowo przysłaniało rosnące nie opodal drzewko. Jakby w obawie, że spotka go kolejne rozczarowanie, powoli rozsunął gałęzie i nagle wszystko stało się całkiem jasne. Oto miał przed sobą klucz do zagadki Joshui Haysa Brewstera i bizanium. Pitt stał w mocno zacinającym deszczu ze świadomością, że nic nie poszło na marne.
Marganin siedział na ławce koło fontanny na placu Swierdłowa, naprzeciwko Teatru Wielkiego, i czytał gazetę. Poczuł lekkie drgnienie i bez patrzenia zorientował się, że ktoś zajął wolne miejsce obok niego.
Grubas w wymiętym garniturze rozsiadł się wygodnie i obojętnie jadł jabłko.
– Gratuluję awansu, komandorze – mruknął między kęsami.
– Biorąc pod uwagę rozwój wypadków – powiedział Marganin nie opuszczając gazety – admirał Słojuk nie mógł zrobić mniej.
– A twoje obecne stanowisko… kiedy Prewłow został usunięty?
– Po zdradzie zacnego kapitana to logiczne, że mnie mianowano szefem Wydziału Analiz Wywiadu Zagranicznego na jego miejsce. To było oczywiste.
– Cieszę się, że lata naszej pracy przyniosły takie dywidendy. Marganin odwrócił kartkę.
– Dopiero uchyliliśmy drzwi. Prawdziwe dywidendy jeszcze przed nami.
– Teraz musimy działać ostrożniej niż kiedykolwiek przedtem.
– Mam taki zamiar – rzekł Marganin. – Sprawa Prewłowa bardzo podkopała wiarygodność Marynarki Wojennej na Kremlu. W głębokiej tajemnicy ponownie sprawdza się wszystkich pracowników wywiadu marynarki. Upłynie wiele czasu, nim zaskarbię sobie takie zaufanie, jakim cieszył się kapitan Prewłow.
– Postaramy się trochę to przyśpieszyć – powiedział grubas udając, że połyka spory kawał jabłka. – Kiedy stąd odejdziesz, wmieszasz się w tłum przy wejściu do metra po przeciwnej stronie ulicy. Jeden z naszych ludzi, specjalista od pozbawiania portfeli tych, którzy niczego nie podejrzewają, zrobi coś wręcz przeciwnego i dyskretnie włoży ci do kieszeni kopertę. Znajdziesz w niej protokół ostatniej narady szefa sztabu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych z kapitanami okrętów.
– Całkiem niezły materiał.
– Protokół jest sfałszowany. Sprawia wrażenie bardzo ważnego, ale został dokładnie przeredagowany dla zmylenia twoich przełożonych.
– Przekazywanie fałszywych dokumentów może mi nie wyjść na dobre.
– Spokojnie – odparł grubas. – Jutro o tej samej porze agent KGB otrzyma te same materiały. KGB uzna je za prawdziwe. Ponieważ ty przekażesz swoje informacje o dwadzieścia cztery godziny wcześniej niż oni, urośniesz w oczach admirała Słojuka.
– Bardzo sprytnie – stwierdził Marganin. – Masz jeszcze coś?
– To nasze pożegnanie – mruknął grubas.
– Pożegnanie…?
– Już wystarczająco długo byłem twoją skrzynką kontaktową. Zbyt długo. Obecnie zagrażałoby to naszemu bezpieczeństwu. Twojemu i mojemu.
– Kto się będzie ze mną kontaktował?
– W dalszym ciągu mieszkasz w koszarach marynarki? – odpowiedział grubas pytaniem na pytanie.
– Koszary pozostaną moim domem. Nie chcę wzbudzać podejrzeń wystawnym trybem życia i luksusowym mieszkaniem jak Prewłow. Dalej będę prowadził spartańską egzystencję na miarę pensji, jaką wypłaca mi radziecka marynarka.
– Dobrze. Już wyznaczono mojego następcę. Jest nim ordynans, który sprząta kwatery oficerskie w twoich koszarach.
– Będzie mi ciebie brakowało, staruszku – powoli rzekł Marganin.
– Mnie ciebie lównież.
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Potem grubas odezwał się po raz ostatni.
– Niech cię Bóg błogosławi, Harry – powiedział przyciszonym głosem.
Kiedy Marganin poskładał i odłożył gazetę, grubasa już nie było.
– Mamy wylądować tam, po prawej stronie – powiedział pilot helikoptera. – Usiądę na tamtym pastwisku, tuż za drogą prowadzącą na cmentarz.
Sandecker spojrzał w okno. Był szary, pochmurny ranek i niżej położone tereny niewielkiej wioski pokrywała mgła. Między nielicznymi zabudowaniami o osobliwym wyglądzie biegła pusta droga, obramowana po obu stronach malowniczym kamiennym murkiem. Admirał zesztywniał, kiedy pilot w głębokim skręcie mijał wieżę kościoła.
Sandecker spojrzał na siedzącego obok Donnera, który patrzył prosto przed siebie. Miejsce koło pilota zajmował Sid Koplin. Mineraloga wezwano powtórnie, by wykonał swoje ostatnie zadanie dla Sekcji Meta, gdyż Herb Lusky jeszcze nie mógł odbyć takiej podróży ze względu na stan zdrowia.
Sandecker poczuł lekki wstrząs, kiedy helikopter dotknął płozami ziemi. W chwilę później pilot wyłączył silnik i łopatki wirnika przestały się obracać.
– Jesteśmy na miejscu, panie admirale – powiedział.
W nagłej ciszy, jaka zapanowała po locie, jego głos wydał się zbyt donośny.
Sandecker skinął głową i wysiadł bocznymi drzwiami. Pitt już na niego czekał i podszedł z wyciągniętą ręką.
– Witaj w Southby, admirale – powiedział z uśmiechem.
Sandecker również się uśmiechnął, ściskając dłoń Pitta, ale minę miał poważną.
– Następnym razem, kiedy znikniesz nie zawiadamiając mnie o swoich zamiarach, to cię wywalę.
Pitt udał obrażonego, odwrócił się i przywitał Donnera.
– Mel, miło cię widzieć.
– Ja też się cieszę – odparł Donner serdecznym tonem. – Chyba już znasz Sida Koplina.
– Przypadkowo się poznaliśmy – rzekł Pitt, pokazując zęby w uśmiechu – ale oficjalnie nigdy nie byliśmy sobie przedstawieni.
Koplin uścisnął dłoń Pitta obiema rękami. Ledwie przypominał człowieka, którego Pitt znalazł umierającego w śniegu na Nowej Ziemi, Miał bystre spojrzenie i mocny uścisk.
– Było moim najgorętszym pragnieniem, żeby pana spotkać i osobiście podziękować za uratowanie mi życia – powiedział głosem pełnym wzruszenia.
– Cieszę się, że widzę pana w dobrym zdrowiu – wymamrotał zażenowany Pitt, bo nic innego nie przyszło mu do głowy.
Sandecker nie mógł się nadziwić, widząc jego zakłopotanie. Nigdy nie przypuszczał, że dożyje dnia, kiedy Dirk Pitt stanie się skromny. Wybawił swojego podwładnego, biorąc go pod ramię i prowadząc w stronę wiejskiego kościółka.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – powiedział. – Anglicy krzywo patrzą na ludzi z kolonii, którzy rozkopują im cmentarze.
– Wystarczyło, że nasz prezydent zadzwonił bezpośrednio do ich premiera, by uniknąć biurokratycznych formalności przy ekshumacji – wtrącił Donner.
– Sądzę, że ten kłopot się opłaci – rzekł Pitt.
Zbliżyli się do drogi i przeszli na jej drugą stronę. Potem przez starą bramę z kutego żelaza dotarli na cmentarz otaczający kościół parafialny. Jakiś czas szli w milczeniu, czytając napisy na zmurszałych nagrobkach. Sandecker skinął ręką w stronę niewielkiej wioski.
– To tak daleko od utartych szlaków. Jak tu trafiłeś?
– Czysty przypadek – odparł Pitt. – Kiedy ruszałem śladem górników z Kolorado drogą, którą przebyli po opuszczeniu Aberdeen, nie miałem pojęcia, co wspólnego może mieć z tym wszystkim Southby. O ile pamiętasz, ostatnie zdanie w dzienniku Brewstera brzmiało: „Jak bardzo chciałbym wrócić do Southby", a według relacji komandora Bigalowa Brewster przed zamknięciem się w skarbcu „Titanica" powiedział: „Chwała Bogu za Southby". Dla mnie jedyną wskazówką, w dodatku niepewną, było to, że Southby brzmiało z angielska, starałem się więc jak najdokładniej trzymać trasy, którą przebyli górnicy w drodze do Southampton… -…kierując się ich nagrobkami – dokończył za niego Donner.
– Służyły mi za znaki drogowe – potwierdził Pitt. – Kierowałem się nimi oraz tym, że Brewster zapisał w swoim dzienniku miejsca i daty śmierci górników, z wyjątkiem Alvina Coultera i Vernona Halla. Miejsce spoczynku Coultera do dziś pozostaje tajemnicą, ale hall leży tutaj, na tym wiejskim cmentarzu w Southby.
– Które znalazłeś na mapie.
– Nie, bo wioska jest tak mała, że nie wymienia jej nawet „Przewodnik turystyczny" Michelina. Jadąc główną drogą, przypadkowo zauważyłem stare, zapomniane, odręcznie wypisane ogłoszenie, w którym jakiś rolnik z Southby informował, że ma mleczną krowę na sprzedaż, i podawał, jak tam należy dojechać: trzy kilometry na wschód następną polną drogą. W ten sposób znalazłem brakujący element układanki.
Dalej szli w milczeniu, kierując się w stronę miejsca, gdzie stali trzej mężczyźni. Dwóch z nich miało na sobie zwykłe robocze ubrania miejscowych wieśniaków, trzecim był wiejski konstabl w mundurze. Pitt dokonał krótkiej prezentacji, a potem Donner uroczyście wręczył konstablowi zezwolenie na ekshumację.
Wszyscy wpatrywali się w grób. Na końcu dużej kamiennej płyty, pod którą spoczywał zmarły, stał pionowy nagrobek ze zwyczajnym napisem:
VERNON HALL
Zmarł 8 kwietnia 1912 r.
R.I.P.
Pośrodku wypukłej kamiennej płyty zręcznie wykuto wizerunek starego trzymasztowego żaglowca.
– „…owa cenna ruda, którą z taką desperacją wyrywaliśmy z wnętrza tej przeklętej góry, leży bezpiecznie pod pokładem statku. Zostanie tylko Vernon, by opowiedzieć tę historię, gdyż ja za godzinę odpływam do Nowego Jorku wielkim parowcem linii»White Star«"… – recytował Pitt słowa z dziennika Brewstera.
– Pod pokładem statku na grobie Vernona Halla – powiedział
Donner jak we śnie. – On miał na myśli ten statek, a nie „Titanica".
– Mój Boże – mruknął Sandecker. – Czy to możliwe, żeby tutaj znajdowało się tamto bizanium?
– Za parę minut się dowiemy – rzekł Pitt. Skinął na wieśniaków, którzy zaczęli przesuwać płytę łomami. Kiedy całkowicie ją odsunęli, zabrali się do kopania.
– Ale po co Brewster ukrył bizanium tutaj? – spytał Sandecker. – Dlaczego nie zabrał go do Southampton i nie załadował na pokład „Titanica"?
– Miał mnóstwo powodów – odparł Pitt, a jego słowa zabrzmiały nienaturalnie głośno na cichym cmentarzu. – Ścigany jak zwierzę, wyczerpany ponad ludzką wytrzymałość, po śmierci przyjaciół mordowanych na jego oczach oszalał, kiedy zorientował się, że złośliwy los pokrzyżował mu plany tuż przed osiągnięciem celu, zupełnie jak Seagram. Trzeba przy tym pamiętać, że znajdował się w obcym kraju. Był sam, nie miał tu nawet znajomych. Za jego plecami bez przerwy czaiła się śmierć, a jedyną szansę ucieczki do Stanów Zjednoczonych dawał mu statek przycumowany do nabrzeża w Southampton, w odległości kilkunastu kilometrów.
Mówi się, że szaleństwo jest miarą geniuszu. Może tak było w wypadku Brewstera, a może po prostu urojenia sprawiły, że się przeliczył. Założył, jak się później okazało błędnie, że sam nigdy nie zdoła bezpiecznie załadować bizanium na statek. Zakopał je więc w grobie Vernona Halla, a oryginalne skrzynki na rudę wypełnił bezwartościowymi kamieniami. Potem prawdopodobnie zostawił swój dziennik u miejscowego pastora, z prośbą o przekazanie amerykańskiemu konsulatowi w Southampton. Przypuszczam, że swój tajemniczy dziennik napisał pod wpływem obłędu, który sprawił, że nie wierzył już nikomu, nawet staremu wiejskiemu pastorowi. Prawdopodobnie liczył na to, że gdyby został zamordowany, to wówczas jakiś domyślny pracownik Ministerstwa Spraw Wojskowych rozszyfruje chaotyczny tekst.
– A jednak udało mu się bezpiecznie załadować skrzynki na statek – stwierdził Donner. – Francuzi mu nie przeszkodzili.
– Według mnie francuskim agentom zaczął się palić grunt pod nogami. Angielscy policjanci musieli pójść śladem trupów dokładnie tak, jak ja to zrobiłem, i deptali prześladowcom po piętach.
– Więc w obawie przed wywołaniem wielkiego skandalu międzynarodowego Francuzi w ostatnim momencie się wycofali – wtrącił Koplin.
– To tylko przypuszczenia – stwierdził Pitt.
– „Titanic"… „Titanic" zatonął i wszystko pogmatwał – rzekł zadumany Sandecker.
– Faktycznie – machinalnie potwierdził Pitt. – Teraz można sobie pogdybać. G d y b y kapitan Smith posłuchał ostrzeżeń o zagrożeniu lodowym i zmniejszył prędkość, g d y b y tamtego roku pak nie spłynął tak niezwykle daleko na południe, g d y b y „Titanic" nie wpadł na górę lodową i w przewidzianym czasie dotarł do Nowego Jorku, g d y b y Brewster nie zginął i opowiedział wszystko wojsku, to wkrótce potem bizanium po prostu by wykopano i zostałoby odzyskane. Z drugiej strony, gdyby nawet Brewstera zamordowano, nim wszedł na pokład statku, Ministerstwo Spraw Wojskowych niewątpliwie by się zorientowało, że jego dziennik ma pod koniec podwójne znaczenie. Niestety los okrutnie sobie zadrwił: „Titanic" zatonął, pociągając za sobą Brewstera, którego zawoalowane słowa z dziennika wprowadzały wszystkich w błąd przez siedemdziesiąt sześć lat. I nas także.
– Ale po co zamknął się w skarbcu „Titanica"? – spytał zaintrygowany Donner. – Wiedząc, że statek musi zatonąć, i zdając sobie sprawę, że w takiej sytuacji samobójstwo byłoby gestem bez znaczenia, dlaczego nie próbował się ratować?
– Poczucie winy to silny bodziec do samobójstwa – rzekł Pitt. – Brewster był obłąkany. To wiemy na pewno. Kiedy zdał sobie sprawę, że jego plan wykradzenia bizanium kosztował życie kilkunastu osób, w tym ośmiu jego bliskich przyjaciół, których śmierć okazała się daremna, wówczas winą za wszystko obarczył siebie. Wielu mężczyzn, a także kobiet, odebrało sobie życie z o wiele mniej ważnych powodów…
– Chwileczkę – przerwał mu Koplin. Klęczał nad otwartą torbą z instrumentami do analizy minerałów. – Próbka ziemi pobrana znad trumny jest radioaktywna.
Kopacze wyszli z grobu. Pozostali mężczyźni otoczyli Koplina ciasnym kołem, z zaciekawieniem przyglądając się jego czynnościom. Sandecker wyciągnął cygaro z wewnętrznej kieszeni marynarki i nie zapalając go wsadził je sobie w usta. Mimo chłodu koszula Donnera była cała mokra. Nikt się nie odzywał. Oddechy mężczyzn zmieniały się w maleńkie obłoczki pary, szybko znikające w szarym świetle poranka.
Koplin badał kamienistą ziemię. Składem różniła się od wilgotnej gleby wokół rozkopanego grobu. Wreszcie mineralog chwiejnie wstał. W ręku trzymał kilka niewielkich grudek.
– Bizanium!
– Czy… czy ono tu jest? – półgłosem spytał Donner. – Czy naprawdę całe bizanium jest tutaj?
– Najwyższej jakości – oświadczył Koplin i uśmiechnął się szeroko. – Więcej niż potrzeba do realizacji „Planu Sycylijskiego".
– Dzięki Bogu! – wysapał Donner.
Niepewnym krokiem podszedł do najbliższej wystającej z ziemi krypty i ciężko na niej usiadł, pomimo zgorszonych spojrzeń wieśniaków.
Koplin odwrócił głowę i zajrzał do grobu.
– Szaleństwo rzeczywiście jest miarą geniuszu – mruknął. – Brewster wypełnił grób rudą bizanium. Każdy, oprócz zawodowego mineraloga, mógłby tu kopać i nie znalazłby nic poza kośćmi w trumnie.
– Idealny sposób na ukrycie rudy – przyznał Donner. – Praktycznie pod gołym niebem.
Sandecker podszedł do Pitta i uścisnął mu dłoń.
– Dziękuję ci – rzekł po prostu.
Pitt w odpowiedzi jedynie skinął głową. Był zbyt zmęczony i odrętwiały. Pragnął uciec od świata i na jakiś czas o nim zapomnieć. Wolałby, żeby „Titanic" nigdy nie istniał, nigdy nie zjechał z pochylni w stoczni w Belfaście do spokojnego morza, bezlitosnego morza, które zmieniło ten piękny statek w brzydki, pokryty rdzą stary wrak.
Sandecker zdawał się czytać w oczach Pitta.
– Wyglądasz, jakbyś potrzebował wypoczynku – rzekł. – Nie chcę oglądać tej twojej wstrętnej gęby w biurze co najmniej przez dwa tygodnie.
– Miałem nadzieję, że to powiesz – odparł Pitt z bladym uśmiechem.
– Chyba nie masz nic przeciwko poinformowaniu mnie, gdzie zamierzasz się ukryć? – chytrze spytał Sandecker. – Oczywiście, tylko po to, gdybym w razie czego musiał się z tobą skontaktować, jeśli w NUMA nagle coś wypadnie.
– Oczywiście – oschłym tonem powtórzył Pitt. Milczał przez chwilę, a potem rzekł: – Jest pewna stewardesa, która mieszka ze swoim dziadkiem w Teignmouth. Tam możesz mnie złapać.
Sandecker skinął głową na znak, że przyjął to do wiadomości.
Koplin podszedł do Pitta i chwycił go za ramiona.
– Mam nadzieję, że kiedyś znów się spotkamy.
– Ja również.
Donner spojrzał na Pitta wstając.
– Nareszcie się skończyło – powiedział głosem drżącym ze wzruszenia.
– Tak – odparł Pitt. – Wszystko się skończyło i kropka. Wszystko.
Nagle poczuł chłód, bo słowa te zabrzmiały mu znajomo, jakby niosły się natrętnym echem z przeszłości. Potem odwrócił się i wyszedł z cmentarza w Southby.
Wszyscy patrzyli, jak jego sylwetka malała w oddali, póki nie skryła jej mgła.
– Wyszedł z mgły i zniknął we mgle – odezwał się Koplin, wracając myślami do swojego pierwszego spotkania z Pittem na stokach Biednej Góry.
Donner dziwnie na niego spojrzał.
– Coś powiedział?
– Nic, tylko głośno myślałem – odparł Koplin, wzruszając ramionami. – To wszystko.