Plotka rozprzestrzeniała się po mieście jak pożar (który rozprzestrzeniał się dość często, odkąd mieszkańcy Ankh-Morpork poznali znaczenie terminu „ubezpieczenie od ognia”).
Krasnoludy potrafią zmieniać ołów w złoto…
Wibrowała w cuchnącym powietrzu dzielnicy Alchemików, którzy od stuleci próbowali osiągnąć to samo, na razie bez sukcesów, ale byli pewni, że uda się już jutro, a najdalej w przyszły wtorek. W każdym razie nie później niż do końca miesiąca.
Wywoływała spekulacje wśród magów Niewidocznego Uniwersytetu, którzy wiedzieli, że można zamienić jeden pierwiastek w drugi, jeśli tylko człowiekowi nie przeszkadza, że następnego dnia zmieni się z powrotem, a w takim razie po co to komu? Poza tym większość pierwiastków jest całkiem zadowolona ze swego stanu.
Plotka przebiła się do poharatanych, opuchniętych, a czasem całkiem brakujących uszu Gildii Złodziei, gdzie ludzie ostrzyli już łomy. Kogo obchodzi, skąd się bierze złoto?
Krasnoludy potrafią zmieniać ołów w złoto…
Plotka dotarła do spokojnych, ale niewiarygodnie czułych uszu Patrycjusza, w dodatku szybko, ponieważ nie da się długo rządzić Ankh-Morpork, jeśli człowiek nie śledzi najnowszych wieści. Patrycjusz westchnął, zanotował ją i dołożył do bardzo wielu innych notatek.
Krasnoludy potrafią zmieniać ołów w złoto…
Plotka dotarła też do spiczastych uszu krasnoludów.
— Potrafimy?
— Nie mam pojęcia. Ja na przykład nie potrafię.
— No tak, ale gdybyś potrafił, i tak byś się nie przyznał. Ja bym się nie przyznał, gdybym potrafił.
— A potrafisz?
— Nie.
— Aha!
Plotka dotarła do uszu Nocnej Straży, a konkretnie oddziału pełniącego służbę przy bramie, o dziesiątej wieczorem w lodowatą noc. Służba przy bramie w Ankh-Morpork nie jest wymagająca. Polega głównie na machaniu ręką i przepuszczaniu wszystkiego, co zechce przejechać przez bramę, chociaż w ciemności i zimnej mgle ruch był minimalny.
Kulili się pod łukiem bramy i wspólnie palili jednego wilgotnego papierosa.
— Nie można zamienić czegoś w coś innego — stwierdził kapral Nobbs. — Alchemicy próbują to zrobić od lat.
— Ale na ogół potrafią zamienić budynek w dziurę w ziemi — zauważył sierżant Colon.
— O to mi właśnie chodzi — zgodził się kapral Nobbs. — Niemożliwe. To ma związek z pierwiastkami. Jeden alchemik mi tłumaczył. Wszystko jest zrobione z pierwiastków, tak? Ziemia, Woda, Powietrze, Ogień i… cóś. Powszechnie znany fakt. I we wszystkim one są wymieszane tak jak należy.
Zatupał, żeby trochę rozgrzać stopy.
— Gdyby dało się zmienić ołów w złoto, wszyscy by to robili — dokończył.
— Magowie to robią — przypomniał sierżant Colon.
— No wiesz, magia… — Nobby machnął ręką.
Duży wóz wytoczył się z żółtych oparów i wjechał w bramę, ochlapując Colona wodą z kałuży — obiektu charakterystycznego dla dróg przelotowych Ankh-Morpork.
— Przeklęte krasnoludy — mruknął Colon, gdy wóz odjechał w stronę miasta. Ale nie mruknął zbyt głośno.
— Sporo ich popychało ten wóz — stwierdził refleksyjnie kapral Nobbs.
Wóz, kołysząc się, zniknął za zakrętem.
— To pewnie całe to złoto.
— Ha. No tak. To by było na tyle.
Plotka dotarła również do uszu Williama de Worde i w pewnym sensie tam się zatrzymała, ponieważ sumiennie ją zanotował.
Na tym polegała jego praca. Lady Margolotta z Überwaldu posyłała mu za to pięć dolarów miesięcznie. Księżna wdowa Quirmu także posyłała mu pięć dolarów. I król Verence z Lancre oraz kilku innych arystokratów z Ramtopów. Podobnie szeryf Al Khali, choć w jego przypadku na płatność składało się pół wozu fig dwa razy w roku.
Ogólnie rzecz biorąc, uważał, że nieźle się urządził. Musiał tylko bardzo wyraźnie napisać jeden list, starannie przerysować go od tyłu na klocku bukszpanowego drewna, dostarczonego mu przez pana Cripslocka, grawera z ulicy Chytrych Rzemieślników, a potem zapłacić panu Cripslockowi dwadzieścia dolarów, by ostrożnie usunął drewno nie będące literami, a następnie wykonał odpowiednią liczbę odbitek na kartkach papieru.
Oczywiście, należało robić to uważnie, pozostawiając wolne miejsca po „Do mojego Szlachetnego Klienta” i podobnych sformułowaniach — później uzupełniał tekst ręcznie. Ale nawet po odjęciu kosztów wciąż pozostawała mu większa część trzydziestu dolarów za jeden dzień pracy w miesiącu.
Młody człowiek pozbawiony licznych zobowiązań mógł w Ankh-Morpork żyć skromnie za trzydzieści do czterdziestu dolarów miesięcznie. Zawsze sprzedawał figi, bo choć można przeżyć, żywiąc się figami, po krótkim czasie człowiek zaczyna tego żałować.
Zawsze też trafiały się zarabiane tu czy tam dodatkowe kwoty. Świat listów był regionem zamkniętym dla wielu obywateli Ankh-Morpork, uważających je za tajemnicze płaskie obiekty. Jeśli jednak potrzebowali przelać coś na papier, wielu z nich wchodziło po skrzypiących schodach obok szyldu „William de Worde: Zapisywanie Rzeczy”.
Na przykład krasnoludy. Krasnoludy zawsze szukały pracy w mieście, a po przybyciu natychmiast wysyłały do domu list mówiący o tym, jak doskonale sobie radzą. Zdarzało się to tak regularnie — nawet jeśli konkretnemu krasnoludowi szczęście do tego stopnia nie sprzyjało, że musiał zjeść własny hełm — że William zamówił u pana Cripslocka kilkadziesiąt typowych listów, które należało uzupełnić tylko w kilku wolnych miejscach, by stały się całkiem akceptowalne.
Kochający krasnoludzi rodzice w całych górach czule przechowywali listy wyglądające mniej więcej tak:
Kochani [Mamo Tato]
No więc dotarłem tu bez kłopotów i zatrzymałem się, przy [Kogudziobnej 109, Mroki, Ankh-Morpork]. Wszystko dobrze. Mam dobrą posadę pracuyę, dla [p. G.S.P. Dibblera, przedsiębiorcy handlowego] i będę yuż niedługo zarabiał dużo pieniędzy. Pamiętam wszyskie wasze dobre porady, nie piyę, w barach i się nie zadayę ze Trollami. No i to hyba tyle, muszę iźć, mam nadzieyę, że niedługo znóf zobaczem was i [Emelic], wasz kochayący syn
…który zwykle chwiał się nieco, kiedy dyktował. To było łatwo zarobione dwadzieścia pensów, a w ramach usługi dodatkowej William starannie dobierał ortografię, by odpowiadała klientowi, i pozwalał wybierać własną interpunkcję.
Tego konkretnego wieczoru, kiedy deszcz ze śniegiem spływał rynnami na zewnątrz jego kwatery, William siedział w malutkim gabinecie nad Gildią Iluzjonistów i pisał starannie, nieuważnie słuchając smętnego, ale skrupulatnego katechizmu przyszłych iluzjonistów z kursu wieczorowego, odbywającego się w sali na dole.
— …uważajcie. Gotowi? Dobrze. Jajko. Kieliszek…
— Jajko. Kieliszek — powtarzała apatycznie klasa.
— …Kieliszek. Jajko…
— Kieliszek. Jajko.
— …Magiczne słowo…
— Magiczne słowo…
— Fazammm. I gotowe. Ahahahahaha…
— Faz-ammm. I gotowe. Aha-ha-ha-ha-ha…
William sięgnął po następną kartkę, zaostrzył świeże pióro, przez chwilę wpatrywał się w ścianę, po czym napisał, co następuje:
# I w końcu, z zabawniejfych wieści, mówi się, że Krasnoludy potrafią Zmienić Ołów w Złoto. Nikt nie wie, skąd się owa płotka wzięła, a Krasnoludy chodzące po Mieście w swych słufnych sprawach witane są okrzykami jak na przykład „Hola, kurduplu, pokaż no, jak zrobić trochę złota!”, choć czynią tak jedynie Nowo Przybyli, gdyż wfyscy tu wiedzą, co się dzieje, kiedy nazwaćKrasnoluda „kurdupłem”, tzn. jest się Martwym.
Zawsze lubił kończyć swoje listy jakimś weselszym akcentem.
Sięgnął po klocek bukszpanu, zapalił drugą świecę i ułożył list na drewnie tekstem w dół. Szybkie potarcie wypukłą stroną łyżki przeniosło atrament na drewno, a trzydzieści dolarów oraz dość fig, żeby człowieka poważnie zemdliło, stały się pewne jak w banku.
Jeszcze dziś wieczorem podrzuci to do pana Cripslocka, a kopie odbierze jutro po spokojnym lunchu. Przy odrobinie szczęścia w połowie tygodnia powinny już być wysłane.
William włożył płaszcz, owinął drewno w nawoskowany papier i wyszedł w zimną noc.
Świat zbudowany jest z czterech elementów: Ziemi, Powietrza, Wody i Ognia. To fakt dobrze znany nawet kapralowi Nobbsowi. A także błędny. Istnieje również piąty element, zwany ogólnie Niespodzianką.
Na przykład: krasnoludy znalazły metodę przemiany ołowiu w złoto, ale czyniły to trudniejszym sposobem. Różnica między nim a łatwym sposobem polega na tym, że trudny działa.
Krasnoludy pchały swój przeładowany, skrzypiący wóz wzdłuż ulicy, wytrzeszczając oczy we mgle. Lód tworzył się na wozie, sople zwisały im z bród.
Wystarczyłaby jedna zamarznięta kałuża.
Dobra stara pani Fortuna… Można na niej polegać.
Mgła zgęstniała, zmieniając każde światło w mętnie lśniącą plamę i tłumiąc wszystkie odgłosy. Dla kaprala Nobbsa i sierżanta Colona stało się oczywiste, że żadna horda barbarzyńców raczej nie włączy inwazji na Ankh-Morpork w swoje plany podróżne tego wieczora. Strażnicy nie mieli do nich żalu.
Zamknęli bramę. Nie była to czynność tak dramatyczna, jak mogłoby się wydawać, jako że klucze zginęły gdzieś już dawno. Spóźnieni podróżni zwykle rzucali kamykami w okna domów zbudowanych na szczycie muru, aż trafili na znajomego, który podnosił sztabę. Zakładano, że obcy najeźdźcy nie będą wiedzieli, w które okna rzucać kamykami.
Następnie obaj strażnicy powlekli się przez błoto i topniejący śnieg do Bramy Wodnej, przez którą rzeka Ankh miała szczęście wlewać się do miasta. Woda była niewidoczna w mroku, ale niekiedy dryfował pod parapetem widmowy kształt kry lodowej.
— Chwila — rzucił Nobby, kiedy chwycili za kołowrót kraty. — Ktoś tam jest na dole.
— W rzece? — zdziwił się Colon.
Zaczął nasłuchiwać. Daleko w dole usłyszał skrzypienie wioseł. Zwinął dłonie przy ustach i wydal tradycyjny okrzyk policyjnego wezwania:
— Hej! Ty!
Na chwilę zapadła cisza; słychać było tylko wiatr i szum wody. Potem odezwał się głos.
— Tak?
— Atakujecie miasto czy co? Znowu chwila milczenia. I:
— Co?
— Co co? — Sierżant Colon podniósł stawkę. — Jakie były inne możliwości?
— Nie gadaj mi tu głupot… Czy wy, tam na dole, w łódce, atakujecie miasto?
— Nie.
— To w porządku — ucieszył się Colon, który w taką noc chętnie wierzył ludziom na słowo. — No to ruszajcie się, bo zaraz opuszczamy kratę.
Po chwili wiosła zachlupotały, a ich skrzypienie ucichło w dole rzeki.
— Myślisz, że to wystarczy tak ich zwyczajnie zapytać? — odezwał się Nobby.
— Przecież powinni wiedzieć — odparł Colon.
— No tak, ale…
— To była malutka łódka wiosłowa, Nobby. Oczywiście, jeśli masz ochotę schodzić na sam dół po tych ślicznie oblodzonych stopniach, aż na nabrzeże…
— Nie, sierżancie.
— No to wracajmy na komendę.
William podniósł kołnierz płaszcza, spiesząc do Cripslocka, grawera i rytownika. Zatłoczone zwykle ulice były puste. Tylko najpilniejsze sprawy skłaniały dzisiaj ludzi do wyjścia. Zapowiadała się bardzo paskudna zima, mieszanina marznącej mżawki, śniegu i wiecznie obecnego, wiecznie się kłębiącego smogu Ankh-Morpork.
Wzrok Williama przyciągnęła niewielka plama światła w pobliżu Gildii Zegarmistrzów. W blasku widoczna była niska, przygarbiona sylwetka.
Podszedł bliżej.
— Gorąca kiełbaska? — zaproponował głos brzmiący tak, jakby stracił wszelką nadzieję. — W bułce?
— Pan Dibbler? — upewnił się William.
Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, najbardziej przedsiębiorczo pechowy biznesmen Ankh-Morpork, przyjrzał się Williamowi ponad swą przenośną tacą do gotowania kiełbasek. Płatki śniegu syczały w krzepnącym tłuszczu.
William westchnął.
— Pracuje pan do późna, panie Dibbler — stwierdził grzecznie.
— Ach, to pan Word. Czasy są ciężkie w branży handlu gorącymi kiełbaskami.
— Trudno związać koniec z mięsem, co? — zapytał William. Nie mógłby się powstrzymać nawet za sto dolarów i cały statek fig.
— Wyraźny krach na rynku spożywczym — przyznał Dibbler, zbyt głęboko pogrążony w smutku, żeby cokolwiek zauważyć.
— Trudno ostatnio znaleźć kogoś chętnego do zakupu kiełbaski w bułce.
William przyjrzał się tacy. To, że Gardło Sobie Podrzynam Dibbler sprzedawał gorące kiełbaski, było pewnym znakiem, że jego bardziej ambitne przedsięwzięcie znowu poszło śladem zgniłych wahoonie. Handel gorącymi kiełbaskami z tacy był stanem podstawowym egzystencji Dibblera, który przez cały czas usiłował wznieść się ponad niego i bezustannie do niego wracał, kiedy najnowszy interes się rozsypywał. Właściwie szkoda, ponieważ Dibbler był doskonałym sprzedawcą gorących kiełbasek. Musiał być, biorąc pod uwagę owych kiełbasek naturę.
— Powinienem zdobyć porządne wykształcenie, jak pan — oświadczył przygnębiony Dibbler. — A potem mila robota pod dachem, bez dźwigania ciężarów. Mógłbym znaleźć swojego nicza, gdybym odebrał wykształcenie.
— Nicza?
— Któryś z magów mi o nich opowiedział. Wszystko ma swojego nicza. No wie pan… Takie miejsce, gdzie powinno być. Do czego się nadaje…
William pokiwał głową. Znał się na słowach.
— Niszę? — upewnił się.
— Coś podobnego, tak. — Dibbler westchnął. — Przegapiłem semafory. Po prostu nie zauważyłem, że to będzie szał. A potem ani się obejrzałem, a każdy miał już firmę sekarową. Wielkie pieniądze. Za wielkie jak na mój gust. Ale mogło mi się udać z Fungiem Szują. Zwyczajny pech.
— Naprawdę poczułem się lepiej, kiedy ustawiłem krzesło w innym miejscu — zapewnił go William.
Ta rada kosztowała go dwa dolary, wraz z zaleceniem, by zamykał klapę od wygódki, żeby Smok Nieszczęśłiwości nie wleciał mu w siedzenie.
— Był pan moim pierwszym klientem i jestem za to wdzięczny — rzekł Dibbler. — Wszystko już miałam przygotowane, gongi Dibblera, lusterka Dibblera, forsa tylko czekała… To znaczy, wszystko było już ułożone dla osiągnięcia maksymalnej harmonii, ale wtedy… bęc! Zła karma znów na mnie spadła.
— No ale pan Passmore dopiero po tygodniu znowu mógł chodzić — przypomniał William.
Przypadek drugiego klienta Dibblera okazał się bardzo użyteczny dla jego listu z wieściami, co poniekąd wyrównało stratę tych dwóch dolarów.
— Skąd mogłem wiedzieć, że Smok Nieszczęśliwości naprawdę istnieje? — poskarżył się Dibbler.
— Bo chyba go nie było, dopóki pan go nie przekonał, że jest. Dibbler poweselał trochę.
— Co tam. Można mówić, co się chce, ale zawsze dobrze mi szła sprzedaż idei. Czy zdołam pana przekonać do idei, że kiełbaska w bułce jest właśnie tym, czego obecnie pan pragnie?
— Właściwie muszę zanieść to do… — zaczął William i wytężył słuch. — Zdaje się, że ktoś krzyczał…
— Mam gdzieś tutaj zimne paszteciki z mięsem. — Dibbler pogrzebał na tacy. — Mogę zaproponować przekonująco okazyjną cenę na…
— Na pewno coś słyszałem — przerwał mu William. Dibbler nastawił ucha.
— Coś jakby turkotanie?
— Tak.
Wpatrywali się w skłębione opary przesłaniające Broad-Way. Które to opary całkiem nagle stały się wielkim wozem przykrytym brezentem, sunącym niepowstrzymanie i bardzo szybko…
— Zatrzymać prasę!
Ten okrzyk William jeszcze usłyszał, zanim coś wyskoczyło z ciemności i trafiło go między oczy.
Plotka, piórem Williama przypięta do papieru niczym motyl do kawałka korka, nie dotarła do uszu pewnych osób, ponieważ zajęte były innymi, bardziej mrocznymi sprawami.
Łódź sunęła po syczących wodach rzeki Ankh, które zamykały się za nią bardzo powoli.
Dwaj ludzie pochylali się nad wiosłami. Trzeci siedział na spiczastym końcu. Od czasu do czasu się odzywał, jak na przykład:
— Nos mnie swędzi.
— Musisz zaczekać, aż dopłyniemy na miejsce — odparł jeden z wiosłujących.
— Moglibyście znów mnie wypuścić. Okropnie swędzi.
— Wypuściliśmy cię, kiedy się zatrzymaliśmy na kolację.
— Ale wtedy nie swędział. Odezwał się drugi z wiosłujących.
— Czy mam mu znowu przyłożyć …onym wiosłem w ten jego …ony łeb, panie Szpilo?
— Dobry pomysł, panie Tulipanie.
W ciemności rozległo się głuche uderzenie.
— Au!
— A teraz dość już narzekań, przyjacielu, bo pan Tulipan straci cierpliwość.
— …ona racja.
Potem zabrzmiał odgłos, jakby ruszyła pompa przemysłowa.
— Hej, bez przesady z tym paskudztwem, dobrze? — Jeszcze mnie nie zabiło, panie Szpilo.
Łódź wyhamowała powoli przy niedużym, rzadko używanym pomoście. Wysoka postać, która niedawno stała się obiektem działań pana Szpili, została wyciągnięta na brzeg i poprowadzona wzdłuż uliczki.
Po chwili zaturkotał odjeżdżający powóz.
Wydawało się całkiem niemożliwe, by w tak ponurą noc ktokolwiek mógł być świadkiem tej sceny.
Ale był. Wszechświat wymaga, by wszystko miało swego obserwatora. W przeciwnym razie przestanie istnieć.
Z pobliskiego zaułka wyszła jakaś postać, powłócząc nogami. Jakaś mniejsza postać sunęła niepewnie tuż obok. Obie spoglądały za odjeżdżającym powozem, aż zniknął w padającym śniegu.
— No, no, no… to ciekawe — odezwała się mniejsza z dwóch postaci. — Jakiś człowiek, cały zawinięty i w kapturze. Fardzo interesujące, prawda?
Wyższa postać przytaknęła. Miała na sobie obszerny, o kilka numerów za duży stary płaszcz oraz filcowy kapelusz, przefasonowany przez czas i pogodę w oklapły stożek, zwisający na głowie właściciela.
— Zgrzęzić — powiedziała postać. — Strzecha i spodzień, przedęty tłumok. Mówiłem mu. Mówiłem. Tysiącletnia wskazówka i krewetki. Demoniszcze.
Po chwili ta większa postać sięgnęła do kieszeni i wyjęła stamtąd kiełbaskę, którą przełamała na dwie części. Jedna część zniknęła pod kapeluszem, druga została rzucona mniejszej postaci, która brała na siebie większość wypowiedzi, a w każdym razie większość sensownych wypowiedzi.
— Wygląda mi to na frzydki uczynek — stwierdziła mniejsza postać, mająca cztery nogi.
Kiełbaska została skonsumowana w milczeniu. Potem obie postacie ruszyły w mrok.
Tak jak gołąb nie potrafi chodzić, nie kiwając głową, wyższa postać nie umiała się poruszać bez cichego, bezustannego mamrotania:
— Mówiłem im, mówiłem. Tysiącletnia wskazówka i krewetki. Powiadam, powiadam, powiadam. Och, nie. Ale oni tylko uciekają, mówiłem im. Niech ich demony. Progi. Powiadam, powiadam, powiadam. Zęby. Jak się nazywa wiek, powiadam, mówiłem im, nie moja wina, prawdę, prawdę mówiąc, to rozsądne…
Plotka dotarła do jego uszu trochę później, ale wtedy był już jej elementem.
Co do pana Szpili i pana Tulipana, w tym momencie wszystko, co należy o nich wiedzieć, to że są ludźmi, którzy zwracają się do innych „przyjacielu”. Tacy ludzie nie są przyjaźni.
William otworzył oczy.
Oślepłem, pomyślał.
A potem odsunął koc.
I wtedy uderzył go ból. Był to ostry, uparty rodzaj bólu, skupiony tuż powyżej oczu. Ostrożnie pomacał ręką. Zdawało się, że ma tam sińca oraz coś, co sprawiało wrażenie szczerby w ciele, jeśli nie w kości.
Usiadł. Znajdował się w pokoju z opadającym na ukos sufitem. Trochę brudnego śniegu leżało u dołu małego okienka. Poza łóżkiem, które składało się właściwie tylko z materaca i koca, innych mebli nie było.
Głuche uderzenie wstrząsnęło budynkiem. Kurz opadł z sufitu. William wstał, przyciskając dłoń do czoła, i chwiejnie podszedł do drzwi. Otworzył je i zobaczył o wiele większy pokój, czy raczej warsztat.
Od kolejnego wstrząsu zadzwoniły mu zęby.
Spróbował skupić wzrok.
Sala była pełna krasnoludów pracujących przy kilku długich blatach. Ale na drugim końcu cala grupa stała wokół czegoś, co wyglądało na skomplikowaną machinę tkacką.
Znowu huknęło.
William roztarł czoło.
— Co się dzieje? — zapytał.
Najbliższy krasnolud spojrzał na niego z dołu i nerwowo szturchnął sąsiada. Szturchnięcie przemieściło się, przekazywane wzdłuż szeregów, aż całą salę od ściany do ściany wypełniło czujne milczenie. Kilkanaście poważnych krasnoludzich twarzy spoglądało na Williama w skupieniu.
Nikt nie potrafi wpatrywać się z większym skupieniem od krasnoluda. Pomiędzy przepisowym żelaznym hełmem a brodą pozostaje już bardzo niewiele miejsca, dlatego wyrazy twarzy krasnoludów są bardziej skoncentrowane.
— Ehem — powiedział William. — Halo…
Jeden z krasnoludów przy wielkiej maszynie ożywił się pierwszy.
— Wracajcie do pracy, chłopcy — rzekł.
Podszedł i surowo spojrzał Williamowi w krocze.
— Dobrze się szanowny pan czuje?
William się skrzywił.
— Tego… Co się stało? Ja, no… Pamiętam, że zobaczyłem wóz, a potem coś mnie trafiło…
— Wyrwał się nam — wyjaśnił krasnolud. — Ładunek też się zsunął. Przepraszamy.
— A co się stało z panem Dibblerem?
Krasnolud przekrzywił głowę.
— Ten chudy człowieczek z kiełbaskami? — upewnił się.
— Zgadza się. Nic mu się nie stało?
— Nie wydaje mi się — odparł krasnolud ostrożnie. — Sprzedał młodemu Gromtoporowi kiełbaskę w bułce. To wiem na pewno.
William się zastanowił. Wiele pułapek czyhało w Ankh-Morpork na nieostrożnego przybysza.
— W takim razie… Czy panu Gromtoporowi nic się nie stało?
— Prawdopodobnie. Przed chwilą krzyknął przez drzwi, że czuje się o wiele lepiej, ale przez jakiś czas zostanie tam, gdzie jest.
Krasnolud sięgnął pod stół i z powagą wręczył Williamowi owinięty w brudny papier prostopadłościan.
— Pańskie, jak sądzę.
William odpakował klocek drewna. Pękł w miejscu, gdzie przejechało po nim koło wozu, a tekst był rozmazany. Westchnął.
— Przepraszam… — zainteresował się krasnolud — ale do czego to miało służyć?
— To blok przygotowany na drzeworyt — odparł William. Nie był pewien, w jaki sposób zdoła krasnoludowi spoza miasta wytłumaczyć samą ideę. — Wiesz, co to grawerowanie? Taki… Taki niemal magiczny sposób tworzenia wielu kopii pisma. Niestety, muszę iść i szybko przygotować drugi.
Krasnolud spojrzał na niego dziwnie. Wyjął mu klocek z rąk i obracał w dłoniach.
— Rozumiesz, grawer wycina te kawałki…
— Ma pan jeszcze oryginał? — przerwał mu krasnolud.
— Słucham?
— Oryginał — powtórzył cierpliwie krasnolud.
— A tak…
William sięgnął do kieszeni.
— Mogę go na chwilę pożyczyć?
— No dobrze, ale będzie mi potrzebny, żeby…
Krasnolud przez chwilę przyglądał się listowi, po czym odwrócił się i z dźwięcznym „brzdęk” uderzył najbliższego towarzysza w hełm.
— Dziesięć punktów na trzy — powiedział, wręczając mu kartkę. Uderzony krasnolud kiwnął głową, a jego prawa ręka zaczęła poruszać się szybko nad rzędem małych pudełek, skąd wybierał jakieś przedmioty.
— Powinienem już wracać, bo przecież muszę… — zaczął William.
— To długo nie potrwa — zapewnił go główny krasnolud. — Proszę przejść tutaj, dobrze? To może zainteresować specjalistę od liter, takiego jak pan.
William podążył za nim wzdłuż szeregu zapracowanych krasnoludów do machiny, która łomotała monotonnie.
— Aha… to prasa rytownicza — stwierdził niezbyt pewnie.
— Ta jest trochę inna — wyjaśnił krasnolud. — My ją… udoskonaliliśmy.
Wziął kartkę z dużego stosu obok prasy i wręczył Williamowi, który przeczytał:
— Co pan o tym sądzi? — zapytał nieśmiało krasnolud.
— Ty jesteś Gunilla Dobrogór?
— Tak. Co pan sądzi?
— Noo… Muszę przyznać, że litery macie ładne i regularne — stwierdził William. — Ale nie rozumiem, co w tym niezwykłego. I źle napisaliście „świat”. Powinno być „w” po „ś”. Musicie wyciąć wszystko od nowa, bo ludzie będą się z was śmiali.
— Naprawdę? — upewnił się Dobrogór. Szturchnął któregoś z kolegów. — Daj mi małe „w”, Caslong, dziewięćdziesiąt sześć punktów. Dziękuję.
Pochylił się nad prasą, sięgnął po klucz i zaczął coś poprawiać w mechanicznym mroku.
— Musisz mieć pewną rękę, żeby uzyskać takie równe litery — powiedział William.
Czuł lekkie wyrzuty sumienia, że wytknął błąd. Prawdopodobnie i tak nikt by go nie zauważył. Mieszkańcy Ankh-Morpork uważali, że ortografia to rodzaj opcjonalnego dodatku. Wierzyli w nią tak samo, jak wierzyli w interpunkcję: nieważne, gdzie się wstawiło znaki, byle były.
— Przypuszczam, że ten błąd… — „bums!” — nie ma znaczenia — zapewnił.
Dobrogór znowu otworzył prasę i bez słowa wręczył Williamowi wilgotną kartkę papieru. William przeczytał. W miejscu „f’ znalazło się „w”.
— Jak… — zaczął.
— To taki niemal magiczny sposób tworzenia wielu kopii pisma szybko — odparł Dobrogór.
Następny krasnolud zjawił się przy nim, trzymając dużą metalową ramę. Była pełna odwróconych metalowych liter. Dobrogór wziął ją i uśmiechnął się szeroko do Williama.
— Chce pan wprowadzić jakieś poprawki, zanim puścimy to na maszynę? Wystarczy słowo. Dwa tuziny wydruków?
— O bogowie… — westchnął William. — To jest druk, tak?
Lokal Pod Kubłem był tawerną. Swego rodzaju. Nie miewał przypadkowych klientów. Ulica, jeśli nawet nie była ślepym zaułkiem, to w każdym razie poważnie niedowidzącym z powodu zmiennych losów tej okolicy. Niewiele firm na nią wychodziło. Ciągnęły się tu głównie tyły różnych podwórzy albo składów. Nikt nawet nie pamiętał, czemu nazywała się Błyskotna. Nie było na niej nic specjalnie błyszczącego.
Poza tym nazwanie tawerny Kubłem nie należało do pomysłów, które trafiają na listę Najlepszych Decyzji Marketingowych w Historii. Jej właścicielem jest chudy, zasuszony pan Cheese, który uśmiecha się tylko wtedy, kiedy usłyszy o jakimś poważnym morderstwie. Tradycyjnie nie dolewa do pełna, a żeby jakoś to wyrównać, dolicza do rachunków. Jednakże bar został przejęty przez Straż Miejską jako nieoficjalny pub policyjny, gdyż policjanci lubią pić w miejscach, gdzie nikt inny nie zagląda i gdzie nie muszą pamiętać, że są policjantami.
Miało to swoje zalety. Nawet licencjonowani złodzieje nie próbowali teraz okradać Kubła — policjanci nie lubią, kiedy ktoś przeszkadza im w piciu. Z drugiej strony, pan Cheese nigdy jeszcze nie widział większej bandy drobnych przestępców niż ci, którzy nosili mundury straży. Trafiało do niego więcej lewych dolarów i dziwnych obcych monet niż w ciągu wcześniejszych dziesięciu lat w tym interesie. To było przygnębiające. Ale niektóre opisy morderstw okazywały się całkiem zabawne.
Część jego dochodów pochodziła z wynajmowania szczurzego labiryntu starych szop i piwnic przylegających do baru. Zwykle zajmowali je, na bardzo krótki czas, tego rodzaju entuzjastyczni producenci, którzy wierzyli, że dzisiejszy świat naprawdę, ale to naprawdę potrzebuje nadmuchiwanej tarczy do strzałek.
Teraz jednak przed Kubłem zebrał się spory tłumek ludzi czytających jeden z nieco nieortograficznych plakatów, jaki Dobrogór przybił do drzwi. Dobrogór wyszedł, odprowadzając Williama, i przybił w to miejsce poprawioną wersję.
— Przepraszam za pańską głowę — powiedział. — Wygląda na to, że coś na panu nadrukowaliśmy. To na koszt firmy.
William poczłapał do domu, trzymając się w cieniu, na wypadek gdyby spotkał pana Cripslocka. Powkładał zadrukowane kartki do kopert, zabrał je do Bramy Osiowej i oddał posłańcom, uświadamiając sobie, że robi to na kilka dni przed planowanym terminem.
Posłańcy patrzyli na niego podejrzliwie.
Wrócił do swojej kwatery i popatrzył do lusterka nad umywalką… Sporą część jego czoła zajmowało duże „R” odbite w sinych barwach.
Zakrył je bandażem.
I wciąż miał jeszcze osiemnaście kopii. Po namyśle, w nagłym przypływie zuchwałości, przejrzał swoje notatki i znalazł adresy osiemnastu obywateli, którzy zapewne mogli sobie na to pozwolić. Do każdego napisał krótki liścik, oferując swoje usługi za… zastanowił się przez chwilę, po czym starannie wpisał „5$”… i starannie włożył zapasowe odbitki do osiemnastu kopert. Oczywiście zawsze mógł poprosić pana Cripslocka, żeby wykonał więcej kopii, ale to nie wydawało się właściwe. Kiedy staruszek poświęcał cały dzień na wyrzeźbienie słów, prośba, by skalał swe mistrzostwo, wykonując dziesiątki kopii, byłaby dowodem braku szacunku. Jednakże bryłom metalu i maszynom nie trzeba przecież okazywać szacunku. Maszyny nie są żywe.
Pewnie od tego zaczną się kłopoty. A zaczną się. Krasnoludy wydawały się całkiem nie przejmować, kiedy im mówił, jak wiele kłopotów będzie.
Powóz zatrzymał się przed dużym domem w mieście. Otworzyły się drzwiczki. Zamknęły się. Ktoś zastukał do innych drzwi. Te również się otworzyły. I zamknęły. Powóz odjechał.
Okna jednego z pokojów na parterze okrywały ciężkie kotary i na zewnątrz przesączało się tylko najdelikatniejsze lśnienie. Oraz tylko najsłabsze odgłosy, jednak każdy słuchacz by zauważył, że rozmowa zamiera nagle. Potem ktoś przewrócił krzesło i kilku ludzi jednocześnie krzyknęło.
— To on!
— To jakaś sztuczka, tak?
— Niech mnie piekło pochłonie! — Jeśli to on, pochłonie nas wszystkich!
Gwar ucichł. A potem ktoś zaczął mówić bardzo spokojnie.
— Dobrze. Bardzo dobrze. Zabierzcie go stąd, panowie. Urządźcie go wygodnie w piwnicy.
Rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się i zamknęły.
— Moglibyśmy po prostu zamienić… — zaczął jakiś bardziej zrzędliwy głos.
— Nie, nie moglibyśmy. Jak rozumiem, nasz gość jest niestety człowiekiem o dość niskiej inteligencji.
Było coś takiego w głosie pierwszego mówcy, jakby sprzeciw był nie tylko nie do pomyślenia, ale zwyczajnie niemożliwy. Głos wyraźnie dobrze się czuł w towarzystwie słuchających.
— Ale wygląda jak wykapany…
— Tak. Zadziwiające, prawda? Jednakże nie komplikujmy sytuacji nadmiernie. Jesteśmy gwardią kłamstwa, panowie. Jesteśmy wszystkim, co stoi pomiędzy miastem a przepaścią, więc postarajmy się wykorzystać tę szansę. Vetinari może pragnąć, by ludzie stali się mniejszością w swoim największym mieście, ale szczerze mówiąc, jego śmierć w wyniku skrytobójstwa byłaby czymś… nieszczęśliwym. Spowodowałaby chaos, a chaosem trudno kierować. Wszyscy przecież wiemy, że są ludzie, którzy zanadto się wszystkim interesują. Nie. Jest przecież trzecia droga. Łagodne zsunięcie się z jednego stanu w drugi.
— A co się stanie z naszym nowym przyjacielem?
— Och, panowie, nasi pracownicy znani są jako ludzie pomysłowi. Jestem przekonany, że będą wiedzieli, jak sobie poradzić z kimś, kogo twarz już nie pasuje. Prawda?
Zabrzmiały śmiechy.
Na Niewidocznym Uniwersytecie panowało niejakie zamieszanie. Magowie biegali od budynku do budynku i spoglądali w niebo.
Problemem, oczywiście, były żaby. Nie deszcz żab, obecnie w Ankh-Morpork zjawisko dość rzadkie, ale konkretnie zagraniczne żaby nadrzewne z wilgotnych dżungli Klatchu. Były to małe, jaskrawo ubarwione i radosne stworzonka, wytwarzające w organizmach jedną z najpaskudniejszych toksyn świata. Dlatego właśnie zadanie opieki nad wielkim wiwarium, gdzie spokojnie spędzały dni swego żywota, powierzano studentom pierwszego roku — aby w razie jakiegoś poważnego błędu nie przepadło zbyt wiele edukacji.
Z rzadka tylko któraś z żab była wyjmowana z wiwarium i umieszczana w małym słoju, gdzie na bardzo krótką chwilę stawała się żabą niezwykle szczęśliwą, a potem budziła się w wielkiej dżungli na niebie.
W ten sposób uniwersytet zdobywał aktywny czynnik przerabiany potem na pigułki i podawany kwestorowi, by był normalny. Przynajmniej pozornie normalny, ponieważ na dobrym starym NU nic nie układało się prosto. W rzeczywistości kwestor był nieuleczalnie obłąkany i bez przerwy miał halucynacje, jednak dzięki godnemu podziwu przejawowi myślenia lateralnego magowie uznali, że cała sprawa się rozwiąże, jeśli tylko znajdą środek, który wywoła u niego złudzenie normalności[1].
Udało się doskonale, choć po drodze zdarzyło się kilka falstartów. Na przykład w pewnym momencie przez kilka godzin wierzył, że jest szafką biblioteczną. Teraz jednak konsekwentnie halucynował, że jest kwestorem, co niemal wyrównywało drobny efekt uboczny, prowadzący go również do przekonania, że potrafi fruwać.
Oczywiście wielu ludzi w całym wszechświecie także żywi błędną wiarę, że mogą bezpiecznie ignorować grawitację, zwykle po zażyciu jakiegoś lokalnego odpowiednika pigułek z suszonej żaby. Zazwyczaj prowadzi to do dodatkowej pracy ze strony fizyki elementarnej oraz powoduje krótkotrwałe zatory drogowe na ulicy poniżej. Kiedy jednak halucynacja, że potrafi latać, prześladuje maga, sytuacja wygląda całkiem inaczej.
— Kwestooorze! Proszę do mnie, ale natychmiast! — wrzeszczał Ridcully przez swój megafon. — Pamiętasz, co mówiłem o wznoszeniu się powyżej murów?
Kwestor opadł łagodnie na trawnik.
— Wzywał mnie pan, nadrektorze?
Ridcully pomachał mu kartką papieru.
— Parę dni temu wspominałeś, że wydajemy masę pieniędzy na grawerów, tak? — warknął.
Kwestor dostosował umysł do czegoś zbliżonego do właściwej prędkości.
— Wspominałem? — zdziwił się.
— Rujnują nam budżet, mówiłeś. Dokładnie pamiętam.
W rozklekotanej skrzyni biegów mózgu kwestora zaskoczyło kilka trybów.
— A tak. Tak. Szczera prawda — przyznał. Kolejne kółko zębate przesunęło się na miejsce. — Prawdziwa fortuna, i to obawiam się, że co roku. Gildia Grawerów…
— Ten typ tutaj pisze — zaczął nadrektor i spojrzał na kartkę — że może zrobić dziesięć kopii po tysiąc słów za dolara sztuka. To tanio?
— Wydaje mi się, hm, że nastąpił błąd grawerski, nadrektorze — odparł kwestor. W końcu udało mu się uzyskać ten równy, uspokajający ton, który najlepiej się nadawał do rozmów z Ridcullym.
— Takie stawki nie zwróciłyby mu kosztów drewna.
— Pisze tutaj… — szelest — …do rozmiaru dziesięciu punktów.
Kwestor na moment stracił panowanie nad sobą.
— To śmieszne! — Co?
— Przepraszam, nadrektorze. Chciałem powiedzieć, że to niemożliwe. Nawet gdyby ktoś potrafił konsekwentnie rzeźbić tak małe elementy, drewno by się rozsypało już po kilku odciśnięciach.
— Znasz się na tym czy co?
— Brat mojego dziadka był rytownikiem, nadrektorze. A rachunki za druki to poważne obciążenie, jak pan dobrze wie. Mogę chyba nie bez podstaw oświadczyć, że potrafiłem utrzymać ceny gildii na bardzo…
— A nie zapraszają cię na swój doroczny bankiet?
— Jako poważny klient, uniwersytet oczywiście dostaje zaproszenie. A jako wyznaczony przedstawiciel naturalnie widzę w tym element moich obowiązków wobec…
— Piętnaście dań, jak słyszałem.
— …i oczywiście naszą polityką jest utrzymywanie przyjaznych kontaktów z innymi gi…
— Nie licząc bakalii i kawy.
Kwestor się zawahał. Nadrektor często prezentował połączenie tępej głupoty z niepokojącą intuicją.
— Kłopot, nadrektorze, polega na tym, że zawsze ostro się sprzeciwialiśmy użyciu w celach magicznych druku typu ruchomego, ponieważ…
— Tak, tak, wiem o tym — przerwał mu Ridcully. — Ale jest przecież masa innych papierów, aż codziennie chyba więcej… Formularze, tabele i bogowie wiedzą co jeszcze. Zawsze dążyłem do biura bez papierów…
— Tak, nadrektorze. I dlatego zapewne chowa pan dokumenty w kredensie, a nocą wyrzuca przez okno.
— Czyste biurko, czysty umysł — stwierdził nadrektor. Wcisnął kwestorowi do ręki ulotkę. — Może zajrzyj do nich, co? Zobacz, czy nie przesadzają. Tylko piechotą, jeśli można.
Następnego dnia coś ciągnęło Williama do szop przy tawernie Pod Kubłem. Poza wszystkim innym nie miał nic do roboty, a nie lubił czuć się bezużyteczny.
Na świecie istnieją podobno dwa rodzaje ludzi. Jedni, kiedy dostają szklankę dokładnie w połowie napełnioną, mówią: „Ta szklanka jest w połowie pełna”. Ci drudzy mówią: „Szklanka jest w połowie pusta”.
Jednakże świat należy do tych, którzy patrzą na szklankę i mówią: „Co jest z tą szklanką? Przepraszam bardzo… No przepraszam… To ma być moja szklanka? Nie wydaje mi się. Moja szklanka była pełna. I większa od tej!”.
A na drugim końcu baru świat pełen jest innego rodzaju osób, które mają szklanki pęknięte albo szklanki przewrócone (zwykle przez kogoś z tych, którzy żądali większych szklanek), albo całkiem nie mają szklanek, bo stały z tyłu i barman ich nie zauważył.
William należał do tych bezszklankowych. Co było dziwne, gdyż pochodził z rodziny, która nie tylko miała bardzo duże szklanki, ale też mogła sobie pozwolić na ludzi stojących dyskretnie w pobliżu z butelkami i pilnujących, by szklanki zawsze były pełne.
Była to bezszklankowość z wyboru, a zaczęła się jeszcze w młodym wieku, kiedy posłano go do szkoły.
Brat Williama, Rupert, starszy syn, trafił do szkoły Gildii Skrytobójców w Ankh-Morpork, powszechnie uznawanej za jedną z najlepszych na świecie dla klasy pełnych szklanek. William, syn mniej ważny, wylądował w Hugglestones, szkoły z internatem tak ponurej i surowej, że tylko wyższe klasy szklanek mogły pomyśleć o posyłaniu tam swoich synów.
Szkoła Hugglestones była granitowym budynkiem na zalanych deszczem wrzosowiskach, a jej oficjalnym celem było przerabianie chłopców w mężczyzn. Stosowane metody uwzględniały pewien procent odrzutów, a składały się — jak zapamiętał William — z bardzo prostych i brutalnych zabaw w zdrowym deszczu na dworze. Niscy, powolni, grubi albo po prostu niepopularni byli wycinani, tak jak to zaplanowała natura. Jednak dobór naturalny działa na wiele sposobów i William odkrył u siebie pewne zdolności przetrwania. Dobrą metodą przeżycia na boiskach Hugglestones było biegać bardzo szybko, dużo krzyczeć, a równocześnie być zawsze możliwie daleko od piłki. Zyskało mu to — co zaskakujące — reputację ucznia entuzjastycznego, a entuzjazm był w Hugglestones ceniony wysoko, choćby z tego powodu, że prawdziwe osiągnięcia trafiały się rzadko. Grono nauczycielskie w Hugglestones wierzyło, że w odpowiednich ilościach entuzjazm może zastąpić mniej istotne cechy, takie jak inteligencja, zdolność przewidywania czy wyszkolenie.
Tak naprawdę William odczuwał entuzjazm jedynie wobec tego, co dotyczyło słów. W Hugglestones nie liczyło się to zbytnio, jako że większa część jego absolwentów zamierzała mieć do czynienia z piórem tylko w takim zakresie, jakiego wymaga złożenie podpisu — wyczyn osiągalny dla większości już po trzech czy czterech latach. Oznaczało jednak długie poranki spokojnej lektury, gdy wokół niego pierwsze szeregi potężnie zbudowanych napastników — którzy pewnego dnia mieli się stać co najmniej zastępcami przywódców krainy — uczyli się, jak trzymać pióro, by go nie połamać.
Opuścił szkołę z dobrą opinią, co zwykle zdarzało się uczniom, których większość nauczycieli tylko mgliście potrafiła sobie przypomnieć. Potem jego ojciec stanął przed problemem, co począć z nim dalej.
William był młodszym synem, a rodzinna tradycja nakazała wysyłać młodszych synów do tego czy innego Kościoła, gdzie nie mogli narobić, zbyt wielu szkód na poziomie fizycznym. Ale zbyt wiele lektur odniosło skutek — William odkrył, że traktuje modlitwy jako skomplikowany sposób pertraktacji z burzą i piorunami.
Praca zarządcy ziemskiego była niemal w tym samym stopniu akceptowalna, jednak Williamowi wydawało się, że ogólnie rzecz biorąc, ziemia całkiem dobrze sama sobą zarządza. Bardzo cenił wiejskie okolice, wszakże pod warunkiem że znajdowały się po drugiej stronie okna.
Kariera wojskowa jakoś nie wydawała się możliwa. William żywił głęboko zakorzenioną niechęć do zabijania ludzi, których nie znał.
Podobało mu się czytanie i pisanie. Lubił słowa. Słowa nie krzyczały i nie wydawały innych głośnych dźwięków, które to cechy w dużej mierze definiowały resztę jego rodziny. Nie wymagały biegania po błocie w lodowatym chłodzie. Nie polowały na nieszkodliwe zwierzęta. Robiły to, co im kazał. Dlatego oświadczył, że chciałby pisać.
Ojciec eksplodował. W jego osobistym świecie skryba stał tylko o stopień wyżej od nauczyciela. Dobrzy bogowie, człowieku, tacy nawet nie jeżdżą konno! Takie to są te Słowa.
W rezultacie William ruszył do Ankh-Morpork, zwykłego punktu przeznaczenia dla ludzi zagubionych i nie mających celu. Tam zaczął utrzymywać się ze słów, choć na skromnym poziomie. Uważał, że i tak mu się udało w porównaniu z Rupertem, który był duży i dobroduszny — naturalny materiał dla Hugglestones, gdyby nie przypadek narodzin.
A potem wybuchła wojna z Klatchem…
Była to nieważna wojna, która się skończyła, zanim jeszcze rozpoczęła na dobre. Taka wojna, co to obie strony udawały, że się naprawdę nie wydarzyła. Ale jedną z rzeczy, które się naprawdę wydarzyły w ciągu tych kilku niespokojnych dni nerwowego chaosu, była śmierć Ruperta de Worde. Zginął za swoje przekonania; głównym wśród nich była bardzo hugglestońska wiara, że odwaga może zastąpić pancerz oraz że Klatchianie odwrócą się i uciekną, jeśli na nich dostatecznie głośno krzyknąć.
Ojciec Williama podczas ich ostatniego spotkania długo się rozwodził na temat dumnych i szlachetnych tradycji de Worde’ów. Wiązały się one zwykle z nieprzyjemnym zgonem, najlepiej cudzoziemców, ale — jak to zrozumiał William — de Worde’owie zawsze uważali, że własna śmierć to przyzwoita druga nagroda. De Worde pierwszy stawał do szeregu, kiedy wzywało go miasto. Dla tego celu istnieli. Rodzinna dewiza brzmiała Le Mot Juste. Właściwe Słowo we Właściwym Miejscu, mówił lord de Worde. Po prostu nie mógł zrozumieć, że William nie chce się dostosować do tej pięknej tradycji, więc rozwiązał problem na sposób właściwy sobie i sobie podobnym: udając, że nie istnieje.
Po czym między de Worde’ami zapanowało lodowate milczenie, przy którym zimowe chłody wydawały się sauną.
W tym posępnym nastroju naprawdę pocieszyła Williama wizyta w hali drukarskiej i spotkanie tam kwestora, który dyskutował z Dobrogórem na temat teorii słów.
— Zaraz, zaraz — powiedział kwestor. — Owszem, w istocie, teoretycznie słowo jest zbudowane z pojedynczych liter, jednak mają one tylko… — z gracją machnął długimi palcami — …teoretyczną egzystencję, jeśli można tak to określić. Są one, to jasne, słowami partis in potentia i ekstremalnym uproszczeniem jest wyobrażanie sobie, że posiadają unis et separato egzystencję realną. W istocie sama koncepcja liter istniejących samodzielnie jest filozoficznie niezwykle wręcz niepokojąca. W istocie byłyby bowiem niczym nosy lub palce biegające po świecie same w sobie…
To trzy „w istocie”, pomyślał William, który zauważał takie rzeczy. Trzy „w istocie” użyte przez kogoś w jednej krótkiej wypowiedzi oznaczały zwykle, że jego wewnętrzna sprężyna zaraz pęknie.
— Mamy całe pudła liter — odparł spokojnie Dobrogór. — Możemy z nich złożyć wszelkie słowa, jakich pan zażąda.
— I na tym, widzi pan, polega cały kłopot — tłumaczył kwestor. — Przypuśćmy, że metal zapamięta słowa, które drukował. Grawerzy przynajmniej roztapiają swoje płyty, a oczyszczające działanie ognia daje…
— Przepraszam, wasza szanowność — przerwał mu Dobrogór. Jeden z krasnoludów klepnął go lekko w ramię i podał prostokąt papieru. Dobrogór wręczył go kwestorowi.
— Ten oto młody Caslong pomyślał, że ucieszy się pan z takiej pamiątki. Złożył to bezpośrednio ze skrzynki i przeciągnął po kamieniu. Bardzo jest szybki.
Kwestor usiłował od stóp do głów zmierzyć krasnoluda surowym wzrokiem, choć wobec krasnoludów nie była to skuteczna taktyka zastraszania. Od stóp do głów mierzą tak niewiele, że brakuje miejsca na odpowiednią surowość.
— Doprawdy? — rzekł. — Jakże…
Przesunął wzrokiem po papierze.
I nagle wytrzeszczył oczy.
— Ale to przecież… kiedy mówiłem… Dopiero co powiedziałem… Skąd wiedzieliście, co powiem… Znaczy, moje własne słowa… — jąkał się.
— Oczywiście brak im justyfikacji — zauważył Dobrogór.
William zostawił ich samych. Kamienia się domyślił — nawet rytownicy używali do pracy dużego płaskiego kamienia. I widział, jak krasnoludy wyciągają kartki papieru z metalowych liter, więc to również miało sens. No i słowa kwestora naprawdę nie miały żadnej justyfikacji. Przecież metal nie ma duszy.
Spojrzał ponad głową krasnoluda, który pilnie składał litery w metalowej ramce; krótkie palce przesuwały się od jednej do drugiej przegródki na leżącej przed nim wielkiej tacy czcionek. Duże litery u góry, małe na dole. Można było nawet się domyślić, co składa krasnolud, obserwując tylko ruchy jego dłoni nad tacą.
— Z-a-r-a-b-i-a-j-$-$-$-W-e-W-o-l-n-y-m-C-z-a-s… — wymruczał.
Pojawiła się pewność. Zerknął na karty przybrudzonego papieru obok tacy — pokrywało je wąskie, spiczaste pismo, identyfikujące piszącego jako kogoś o skłonnościach analnoretentywnych i słabym uchwycie.
Żadne muchy nie siadały na G.S.P. Dibblerze. Pobierałby od nich czynsz.
Niemal podświadomie William sięgnął po notes, polizał ołówek i starannie zapisał własnym stenograficznym pismem:
„Niezwkłe scny rzgrły s w Mcie po Uruchomniu Mszyny Drukarskiej p bar Pd Kubłem prz G. Dobrogóra, krsld, c wbudzło wlk zainterswanie wśrd ogółu, w tym ptntatów handlwych”.
Przerwał. Rozmowa na drugim końcu sali stawała się wyraźnie bardziej pojednawcza.
— Ile za tysiąc? — upewnił się kwestor.
— Nawet taniej przy dużych zamówieniach — zapewnił Dobrogór. — Ale niski nakład to też żaden problem.
Twarz kwestora promieniała — jak u kogoś, kto zajmuje się liczbami i właśnie widzi, że pewna wielka i niewygodna liczba w najbliższej przyszłości stanie się o wiele mniejsza, a wobec takich argumentów filozofia nie ma wielkich szans. Na obliczu Dobrogóra widoczny był radosny grymas kogoś, kto wymyślił, jak zmienić ołów w jeszcze więcej złota.
— Cóż, naturalnie tak poważny kontrakt wymaga osobistej ratyfikacji nadrektora — uprzedził kwestor. — Ale mogę zapewnić, że bardzo uważnie słucha wszystkiego, co mu powiem.
— Nie mam żadnych wątpliwości, wasza lordowska mość — odparł z satysfakcją Dobrogór.
— Aha, przy okazji — dodał kwestor. — Czy wydajecie u siebie Doroczny Bankiet?
— O tak. Stanowczo — zapewnił krasnolud.
— Kiedy?
— A kiedy by panu pasowało?
William notował: „Dże intrsy prwdopodobn z Pewną Instytucją Edukacyjną w Mcie”, po czym, jako że był uczciwy z natury, dodał: „jak słszmy”.
Całkiem dobrze mu szło. Ledwie dziś rano wysłał jeden list, a już miał ważną notatkę do następnego…
…tyle że, oczywiście, klienci nie spodziewają się następnego przez jeszcze prawie miesiąc. I miał przeczucie, że wtedy nikogo nie będzie to specjalnie interesowało. Z drugiej strony, jeśli im o tym nie opowie, ktoś na pewno będzie narzekał. Miał już taki kłopot z deszczem psów na ulicy Kopalni Melasy w zeszłym roku, a przecież on nawet się nie zdarzył.
Ale nawet jeśli krasnoludy ułożą list naprawdę wielkimi czcionkami, jedna wiadomość nie wystarczy.
Niech to…
Musi trochę się pokręcić i znaleźć coś jeszcze.
Nagły impuls kazał mu podejść do kwestora, który zbierał się już do wyjścia.
— Bardzo przepraszam — powiedział.
Kwestor, który był w znakomitym nastroju, żartobliwie uniósł brew.
— Hmm? Pan de Worde, prawda?
— Tak, proszę pana. Ja…
— Niestety, na uniwersytecie sami wszystko zapisujemy.
— Chcę pana zapytać, co pan sądzi o tej machinie drukarskiej pana Dobrogóra — wyjaśnił William.
— A czemu?
— No… bo chciałbym wiedzieć. I chciałbym zapisać to w moim liście z nowinami. Wie pan, poglądy jednego z czołowych przedstawicieli thaumaturgicznej instytucji Ankh-Morpork…
— Tak? — Kwestor się zawahał. — To ten liścik, który wysyła pan do księżnej Quirmu, diuka Sto Helit i tym podobnych osób, tak?
— Tak, proszę pana — potwierdził William. Magowie byli strasznymi snobami.
— Hm… w takim razie… Może pan napisać, że powiedziałem, że to krok we właściwym kierunku, który… no… z radością powitają wszyscy ludzie postępowi i który wepchnie miasto przemocą w Wiek Nietoperza. — Patrzył czujnie, jak William notuje jego słowa. — A nazywam się dr A.A. Dinwiddie, dr mag. (7 st.), dr thaum., bak. ok., mgr num., lic. wr. Dinwiddie przez o.
— Tak, doktorze Dinwiddie. Tylko że… Wiek Nietoperza już prawie się kończy. Czy nie wolałby pan, żeby miasto zostało raczej przemocą z niego wypchnięte?
— W istocie.
William zapisał to. Nie rozumiał, dlaczego pewne obiekty zawsze wpycha się przemocą. Nikt jakoś nie miał ochoty, by — przykładowo — prowadzić je delikatnie za rękę.
— I mam nadzieję, że prześle mi pan kopię, kiedy już się ukaże, naturalnie — dodał kwestor.
— Tak, doktorze Dinwiddie.
— I gdyby chciał pan jeszcze o cokolwiek spytać w dowolnej chwili, proszę się nie krępować.
— Dziękuję panu. Ale zawsze sądziłem, że Niewidoczny Uniwersytet jest przeciwny użyciu ruchomej czcionki…
— Och, sądzę, że już najwyższy czas, byśmy podjęli ekscytujące wyzwania, jakie stawia przed nami Wiek Nietoperza.
— My… Ale to ten, który niedługo mamy opuścić…
— Więc już najwyższy czas, żebyśmy je podjęli, prawda?
— Słuszna uwaga, proszę pana.
— A teraz muszę lecieć — powiedział kwestor. — Tylko że mi nie wolno.
Lord Vetinari, Patrycjusz Ankh-Morpork, trącił kałamarz z atramentem. Pływały w nim kawałki lodu. — Nie masz tu nawet porządnego ognia? — zdziwił się Hughnon Ridcully, najwyższy kapłan Ślepego Io i nieoficjalny rzecznik warstw religijnych miasta. — Przyznaję, sam nie lubię duchoty, ale tutaj można zamarznąć.
— Rześko, w samej rzeczy — zgodził się lord Vetinari. — To dziwne, ale lód nie jest taki ciemny jak reszta atramentu. Jak pan sądzi, wasza wielebność, dlaczego tak się dzieje?
— Pewnie z powodu nauki — odparł lekceważąco Hughnon. Jak jego magiczny brat, nadrektor Mustrum, kapłan nie lubił się kłopotać pytaniami w oczywisty sposób głupimi. I magia, i bogowie wymagali ludzi solidnych i rozsądnych. Bracia Ridcully byli solidni jak skały. I pod pewnymi względami równie rozsądni.
— No cóż… O czym mówiliśmy?
— Musisz to powstrzymać, Havelocku. Znasz przecież… porozumienie.
Vetinari wydawał się skupiony na obserwacji atramentu.
— Muszę, wasza wielebność? — zapytał spokojnie, nie podnosząc głowy.
— Wiesz, dlaczego wszyscy jesteśmy przeciwni ruchomej czcionce.
— Proszę mi jeszcze raz przypomnieć… Coś podobnego, podskakuje na powierzchni…
Hughnon westchnął.
— Słowa są zbyt ważne, żeby powierzać je maszynom. Jak wiesz, nie mamy nic przeciwko grawerom. Nie mamy nic przeciwko słowom należycie utrwalonym. Ale słowa, które można rozłożyć i wykorzystać do zbudowania innych słów… to po prostu niebezpieczne. I sądziłem, że ty również nie wspierasz tych pomysłów…
— Ogólnie biorąc, nie — zgodził się Patrycjusz. — Ale wiele lat rządzenia tym miastem, wasza wielebność, nauczyło mnie, że nie można stosować hamulców wobec wulkanu. Czasami lepiej pozwolić, by sprawy biegły swoim torem. Zwykle po jakimś czasie same wygasają.
— Nie zawsze byłeś taki łagodny, Havelocku.
Patrycjusz rzucił mu zimne spojrzenie, które o kilka sekund przekroczyło granicę dobrego samopoczucia.
— Moimi hasłami zawsze były elastyczność i zrozumienie, wasza wielebność — rzekł.
— Mój boże, naprawdę?
— W samej rzeczy. I chciałbym, aby wasza wielebność i jego brat zrozumieli, w elastyczny sposób, że to przedsięwzięcie prowadzą krasnoludy. A czy wasza wielebność wie, jakie jest największe krasnoludzie miasto na świecie?
— Co? No, zaraz… To miejsce w…
— Każdy zaczyna tak odpowiadać. Ale w rzeczywistości jest to Ankh-Morpork. Żyje tu obecnie ponad pięćdziesiąt tysięcy krasno — ludów.
— To chyba niemożliwe?
— Zapewniam, że tak jest. Mamy w tej chwili bardzo dobre stosunki z krasnoludzimi społecznościami w Miedziance i Überwaldzie. W kontaktach z krasnoludami dbam o to, by przyjazna dłoń zawsze była wyciągnięta nieco ku dołowi. A w obecnym okresie chłodów z pewnością wszyscy jesteśmy zadowoleni, że barki z węglem i olejem codziennie docierają tu z krasnoludzich kopalni. Czy wyrażam się jasno?
Hughnon zerknął na kominek. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu żarzyła się tam w samotności jedna bryła węgla.
— I oczywiście — ciągnął Patrycjusz — coraz trudniej ignorować ten nowy typ, zaraz… aha, druku, kiedy ogromne drukarnie istnieją już w Imperium Agatejskim oraz, czego wasza wielebność z pewnością jest świadom, w Omni. A z Omni, jak wasza wielebność bez wątpienia wie, Omnianie eksportują wielkie ilości swojej świętej Księgi Oma i broszury, które tak chętnie rozdają.
— Ewangeliczny nonsens — stwierdził Hughnon. — Powinieneś już dawno go zakazać.
Raz jeszcze spojrzenie trwało o wiele za długo.
— Zakazać religii, wasza wielebność?
— No… Kiedy mówię „zakazać”, chodzi mi o…
— Z całą pewnością nikt nie nazwie mnie despotą, wasza wielebność — rzekł surowo Vetinari.
Hughnon Ridcully podjął chybioną próbę poprawienia nastroju.
— W każdym razie nie dwukrotnie, ahaha.
— Słucham?
— Powiedziałem… w każdym razie nie dwukrotnie… ahaha.
— Bardzo przepraszam, ale chyba nie zrozumiałem.
— To był, hm, taki drobny żarcik, Have… panie.
— Ach. No tak. Ahaha — powiedział Vetinari, a jego słowa uschły w powietrzu. — Nie, obawiam się, że nikt nie zabroni Omnianom swobodnie głosić ich dobrej nowiny na temat Oma. Ale nie traćmy serca! Z pewnością wy także macie jakieś dobre nowiny o Io?
— Co? O tak, naturalnie. W zeszłym miesiącu był trochę przeziębiony, ale znowu dobrze się czuje.
— Kapitalnie. To rzeczywiście dobra nowina. Nie wątpię, że drukarze z radością rozpowszechniają w waszym imieniu. I z pewnością postarają się zaspokoić wszelkie wymagania.
— A czy są jakieś inne powody, panie?
— Sądzi wasza wielebność, że mam jakieś inne? — zdziwił się lord Vetinari. — Moje motywy są, jak zawsze, absolutnie przejrzyste.
Hughnon uświadomił sobie, że „absolutnie przejrzyste” może oznaczać, że niczego nie zasłaniają, ale też że wcale ich nie widać. Vetinari przerzucił plik dokumentów.
— Jednakże… Gildia Grawerów w ostatnim roku trzykrotnie podnosiła ceny.
— Ach… rozumiem.
— Cywilizacja zasilana jest słowami, wasza wielebność. Cywilizacja jest słowami… które, ogólnie biorąc, nie powinny być zbyt kosztowne. Świat się kręci, wasza wielebność, a my musimy wirować razem z nim. — Vetinari się uśmiechnął. — Był taki czas, kiedy narody walczyły ze sobą niczym wielkie, chrząkające bestie z bagien. Ankh-Morpork władało sporą częścią tych bagien, ponieważ miało największe pazury. Dzisiaj jednak złoto zajęło miejsce stali i znowu Ankh-morporski dolar jest walutą popularną. Jutro… być może, bronią będą tylko słowa. Liczne słowa, szybkie słowa, ostatnie słowa. Proszę spojrzeć przez okno. I powiedzieć, co pan widzi.
— Mgłę — odparł najwyższy kapłan.
Vetinari westchnął. Czasami pogoda zupełnie nie miała wyczucia konwencji narracyjnej.
— Gdyby dzień był słoneczny — rzekł ostrym tonem — widziałby pan wielką wieżę semaforową na drugim brzegu rzeki. Słowa płynące tam i z powrotem ze wszystkich zakątków kontynentu. Nie tak dawno potrzebny był prawie miesiąc, żeby wymienić listy z naszym ambasadorem w Genoi. Teraz mogę dostać odpowiedź już jutro. Pewne sprawy stały się łatwiejsze, ale w innym sensie uczyniło je to trudniejszymi. Musimy zmienić sposób naszego myślenia. Słyszał pan o s-komercji?
— Oczywiście. Statki kupieckie zawsze…
— Chodzi mi o to, że dzisiaj może pan wysłać sekara aż do Genoi i zamówić… funt krewetek, jeśli pan zechce. Czy to nie oszałamiające?
— Będą bardzo drogie, kiedy tu dotrą, wasza lordowska mość.
— Oczywiście to był tylko przykład. Ale teraz proszę pomyśleć o krewetkach jako nagromadzeniu informacji. — Vetinariemu błyszczały oczy.
— Sugeruje pan, że krewetki mogą podróżować semaforowo? — zdziwił się najwyższy kapłan. — Dałoby się chyba przerzucać je od jednej…
— Usiłowałem wskazać fakt, że informacja także jest kupowana i sprzedawana — wyjaśnił Patrycjusz. — Jak również że to, co kiedyś uważano za niemożliwe, jest dzisiaj całkiem łatwo osiągalne. Królowie i władcy przychodzą i odchodzą, pozostawiając po sobie tylko posągi na pustyni, a tymczasem kilku majsterkujących w warsztacie młodych ludzi może zmienić sposób działania świata.
Podszedł do stołu, na którym leżała rozłożona mapa Dysku. Była to mapa człowieka pracy — innymi słowy mapa kogoś, kto często musiał się nią posługiwać. Pokrywały ją notki i znaczniki.
— Zawsze wypatrywaliśmy najeźdźców za murami miasta. Zawsze uważaliśmy, że zmiana przychodzi z zewnątrz, zwykle na ostrzu miecza. A potem nagle rozglądamy się i odkrywamy, że przyszła z wnętrza głowy kogoś, kogo byśmy nawet nie zauważyli na ulicy. W pewnych okolicznościach wygodne może się okazać usunięcie tej głowy, ale ostatnio jest ich tak wiele…
Wskazał roboczą mapę.
— Tysiąc lat temu sądziliśmy, że świat jest misą. Pięćset lat temu myśleliśmy, że jest kulą. Dzisiaj wiemy, że jest płaski, okrągły i płynie przez kosmos na grzbiecie żółwia. — Odwrócił się i rzucił najwyższemu kapłanowi kolejny uśmiech. — Nie zastanawia się pan, jaki kształt okaże się prawdziwy jutro?
Ale do rodzinnych cech Ridcullych należało to, że nie rezygnuje się z tematu, dopóki nie wykorzysta się wszystkich argumentów.
— Poza tym one mają takie małe szczypce, wie pan, i pewnie by się czepiały…
— Co takiego?
— Krewetki. Czepiałyby się…
— Trochę zbyt dosłownie traktuje pan moje wypowiedzi — przerwał mu ostro Vetinari.
— Och…
— Próbowałem jedynie wyjaśnić, że jeśli nie chwycimy bieżących wydarzeń za kołnierz, one złapią nas za gardło.
— To doprowadzi do kłopotów, panie — rzekł Ridcully. Przekonał się, że jest to ogólny komentarz pasujący do prawie każdej dyskusji. Poza tym tak często był prawdziwy… Patrycjusz westchnął.
— Doświadczenie mówi mi, że niemal wszystko prowadzi do kłopotów. Taka jest natura rzeczy. Jedyne, co możemy zrobić, to maszerować ku nim ze śpiewem na ustach.
Wstał.
— Mimo to złożę osobistą wizytę krasnoludom, o których mowa.
Wyciągnął rękę do dzwonka leżącego na biurku, znieruchomiał, po czym uśmiechnął się po raz kolejny i sięgnął do rury ze skóry i mosiądzu zwisającej na dwóch mosiężnych hakach. Ustnik był w kształcie smoka.
Gwizdnął w nią i powiedział:
— Panie Drumknott… Mój powóz poproszę.
— Czy mi się wydaje… — Ridcully zerknął nieufnie na tę nowo — modną rurę komunikacyjną — …czy rzeczywiście czuć tu jakiś okropny zapach?
Vetinari zajrzał pod biurko.
Pod biurkiem stał kosz. A w koszu coś, co na pierwszy rzut oka — a już na pewno na pierwsze pociągnięcie nosa — sprawiało wrażenie zdechłego psa. Cztery łapy sterczały wyciągnięte w powietrzu. Jedynie z rzadka lekkie puszczanie wiatrów sugerowało, że w psie trwa jakiś życiowy proces.
— To jego zęby — wyjaśnił lodowato Patrycjusz.
Pies Wuffles odwrócił się na brzuch i popatrzył na kapłana jednym wrogim czarnym okiem.
— Dobrze wygląda jak na psa w jego wieku — oświadczył Hughnon w rozpaczliwej próbie wspięcia się na opadającą nagle linę.
— Ileż to lat już sobie liczy?
— Szesnaście — odparł Patrycjusz. — W psich latach to ponad setka.
Wuffles z wysiłkiem podniósł się do pozycji siedzącej i warknął, uwalniając z kosza kłąb stęchłego fetoru.
— Bardzo zdrowy. — Hughnon starał się nie oddychać. — Jak na swój wiek, naturalnie. Przypuszczam, że do zapachu można się przyzwyczaić.
— Jakiego zapachu? — spytał Vetinari.
— Aha. Tak. Rzeczywiście.
Kiedy powóz lorda Vetinariego toczył się po topniejącej mazi w stronę ulicy Błyskotnej, jego pasażera mogłaby zaskoczyć wiadomość, że ktoś bardzo do niego podobny tkwi w pobliskiej piwnicy, przykuty łańcuchem do ściany.
Łańcuch był całkiem długi i umożliwiał swobodny dostęp do krzesła i stołu oraz do dziury w podłodze.
W tej chwili osobnik ów siedział przy stole. Po drugiej stronie miejsce zajął pan Szpila, pan Tulipan zaś opierał się groźnie o ścianę. Każda doświadczona osoba natychmiast by zrozumiała, że tutaj się odbywa zabawa w dobrego glinę i złego glinę, z tą drobną różnicą, że nie było żadnych glin. Był tylko na pozór nieskończony zapas pana Tulipana.
— A więc… Charlie, co na to powiesz? — spytał pan Szpila.
— To chyba nie jest wbrew prawu? — upewnił się człowiek nazwany imieniem „Charlie”.
Pan Szpila rozłożył ręce.
— Czym jest prawo. Charlie? To tylko słowa zapisane na papierze. Ale na pewno nie zrobisz nic złego.
Charlie niepewnie skinął głową.’
— Tylko że dziesięć tysięcy dolarów to nie są pieniądze, jakie się dostaje za nierobienie niczego złego — stwierdził. — Nie za powiedzenie paru słów.
— Ten oto pan Tulipan dostał kiedyś jeszcze więcej pieniędzy właśnie za powiedzenie paru słów, Charlie — uspokoił go pan Szpila.
— Tak jest. Powiedziałem „Dawać tu całą …oną gotówkę, bo załatwię dziewczynę” — wyjaśnił pan Tulipan.
— To było właściwe? — zdziwił się Charlie, który zdaniem pana Szpili miał silnie rozwinięte skłonności samobójcze.
— Tak, absolutnie właściwe w danych okolicznościach.
— No, może… Ale ludzie nieczęsto zarabiają takie pieniądze — niepokoił się samobójczy Charlie.
Bez przerwy zerkał na potężnie zbudowanego pana Tulipana, który w jednej ręce trzymał torbę, a w drugiej łyżkę. Używał tej łyżki, by przenosić drobny biały proszek do nosa, do ust, a raz Charlie mógłby przysiąc, że do ucha.
— Wiesz, jesteś wyjątkowym człowiekiem, Charlie — tłumaczył pan Szpila. — Potem przez bardzo długi czas nie będziesz mógł się pokazywać.
— Tak — potwierdził pan Tulipan w gejzerach białego proszku. W całej piwnicy ostro zapachniało naftaliną.
— No dobrze, ale w takim razie czemu mnie porwaliście? W jednej chwili zamykałem na noc, a w następnej „bang!”. I jeszcze przykuliście mnie do muru.
Pan Szpila postanowił zmienić kurs. Charlie za dużo dyskutował jak na kogoś przebywającego w tym samym pomieszczeniu co pan Tulipan, zwłaszcza pan Tulipan, który wchłonął już pół torby sproszkowanego środka na mole.
— Nie warto roztrząsać tego, co było, przyjacielu. — Uśmiechnął się do Charliego szeroko i przyjaźnie. — Tu chodzi o interes. Chcemy tylko zająć ci kilka dni, po czym otrzymasz fortunę, a co ważniejsze, całe życie, żeby ją wydawać.
Charlie okazywał się kimś bardzo, naprawdę bardzo głupim.
— A skąd wiecie, że nikomu nie powiem? — upierał się.
Pan Szpila westchnął ciężko.
— Ufamy ci, Charlie.
Charlie prowadził sklep odzieżowy w Pseudopolis. Przecież sklepikarze muszą być sprytni, prawda? Zwykle są ostrzy jak noże, gdy chodzi o wyliczenie dokładnej kwoty niewydanej reszty. To tyle, jeśli chodzi o fizjonomikę, myślał pan Szpila. Ten człowiek mógłby ujść za Patrycjusza nawet w dobrym oświetleniu, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa lord Vetinari już dawno domyśliłby się wszystkich paskudnych ścieżek, jakimi może się potoczyć przyszłość. Tymczasem Charlie wyraźnie sądził, że wyjdzie z tego żywy, a może nawet przechytrzy pana Szpilę. Naprawdę usiłował być przebiegły! Siedział o kilka stóp od pana Tulipana, człowieka, który wciągał do nosa sproszkowany środek na mole, i próbował ich wywieść na manowce. Naprawdę można było go podziwiać.
— W piątek muszę być z powrotem — oznajmił Charlie. — Do piątku wszystko się skończy, prawda?
Szopa, którą wynajmowały obecnie krasnoludy, we wcześniejszych etapach swego rozchwianego życia była już kuźnią, pralnią i tuzinem innych przedsiębiorstw. Ostatnio służyła jako fabryka koni na biegunach, produkowanych przez kogoś, kto wierzył, że coś będzie Następnym Wielkim Przebojem, gdy już tylko dzień dzielił jego pomysł od stania się Ostatnią Wielką Porażką. Stosy niedokończonych koni — których panu Cheese nie udało się sprzedać, by odzyskać zaległy czynsz — aż po blaszany dach zasłaniały jedną ze ścian. Wisiała tam półka pełna zardzewiałych puszek z farbą i kamieniejących w słojach pędzli.
Prasa zajmowała środek hali. Pracowało przy niej kilku krasno — ludów. William widywał już prasy — używali ich grawerzy. Ta jednak miała w sobie coś organicznego. Krasnoludy chyba tyle samo czasu poświęcały na jej przebudowę, co na użytkowanie. Pojawiały się dodatkowe wałki, nowe pasy transmisyjne… Prasa rozrastała się z godziny na godzinę.
Dobrogór pracował przed kilkoma zamocowanymi ukośnie skrzynkami, z których każdą podzielono na kilkadziesiąt przegródek.
William przyglądał się, jak krasnolud sięga do małych pudełek pełnych ołowianych liter.
— Dlaczego macie większą przegródkę na E?
— Bo tej litery używamy najczęściej.
— I dlatego jest w samym środku skrzynki?
— Właśnie. E, potem T i A…
— Znaczy, można by się spodziewać, że w środku będzie A.
— My ułożyliśmy E.
— Ale macie więcej N niż U. A U to samogłoska.
— Ludzie częściej używają N, niż mogłoby się wydawać.
Po drugiej stronie hali krótkie krasnoludzie palce Caslonga tańczyły nad jego kompletem skrzynek z literami.
— Można niemal odczytać, nad czym pracuje — zauważył William.
Dobrogór spojrzał. Na moment zmrużył oczy.
— …Zarabiaj… więcej… piniędzy… w… czassie… wolnym… — powiedział. — Wygląda na to, że wrócił pan Dibbler.
William znowu popatrzył na skrzynki z literami. Oczywiście, pióro także potencjalnie zawierało wszystko, co człowiek nim pisał. To rozumiał. Ale działo się to czysto teoretycznie, w bezpieczny sposób. Tymczasem te matowe szare klocki wydawały się groźne. Nie dziwił się, że budzą u ludzi niepokój. Poskładaj nas odpowiednio, zdawały się mówić, a będziemy, czym tylko zechcesz. Możemy znaczyć wszystko. A już na pewno możemy znaczyć kłopoty.
Zakaz stosowania ruchomej czcionki nie był w ścisłym sensie prawem. Grawerom się nie spodoba, ponieważ w ich opinii świat funkcjonował właśnie tak, jak powinien, i nie ma co narzekać. Lord Vetinari podobno nie lubił druku, ponieważ zbyt wiele słów denerwuje ludzi. Magowie i kapłani z kolei nie lubili druku, ponieważ słowa są ważne.
Wyrzeźbiona stronica jest wyrzeźbioną stronicą, kompletną i wyjątkową. Ale jeśli wziąć ołowiane litery, których poprzednio użyto, by złożyć słowa boga, i ułożyć z nich książkę kucharską, jak to wpłynie na świętą mądrość? A skoro już o tym mowa, jak wpłynie na ciasto? A gdyby wydrukować księgę zaklęć, a potem z tych samych czcionek złożyć podręcznik nawigacji — cóż, wtedy rejs mógłby się skończyć praktycznie wszędzie.
Jakby na dany sygnał — ponieważ historia lubi porządek — William usłyszał turkot hamującego powozu. Kilka chwil później w progu stanął lord Vetinari. Opierał się ciężko na lasce i z zainteresowaniem rozglądał po hali.
— Och… lord de Worde — powiedział zdziwiony. — Nie miałem pojęcia, że jest pan zaangażowany w to przedsięwzięcie…
William zaczerwienił się i podszedł do najwyższego władcy miasta.
— Pan de Worde, jeśli wolno…
— A tak. Oczywiście. W samej rzeczy. — Patrycjusz przebiegł wzrokiem po mrocznej hali, zatrzymał się na chwilę przy stosie obłąkańczo uśmiechniętych koni na biegunach, a potem ocenił zapracowane krasnoludy. — Tak. Naturalnie. Czy pan tym wszystkim kieruje?
— Chyba nikt tym nie kieruje, wasza lordowska mość — odparł William. — Ale pan Dobrogór mówi chyba w imieniu wszystkich.
— Więc jaki konkretnie jest powód pańskiej tu obecności?
— No… — William zawahał się, choć wiedział, że wobec Patrycjusza nigdy nie jest to dobrą taktyką. — Szczerze mówiąc, wasza lordowska mość, mają tu ciepło, a moje biuro jest lodowate i… no, to fascynujące. Proszę posłuchać, wiem, że tak naprawdę…
Patrycjusz skinął głową i uniósł dłoń.
— Może będzie pan tak dobry i poprosi pana Dobrogóra, żeby tu podszedł.
Prowadząc Gunillę ku wysokiej postaci Vetinariego, William starał się szeptem przekazać mu kilka porad.
— Doskonale — rzekł Patrycjusz. — Chciałbym zadać panu jedno czy dwa pytania, jeśli wolno…
Dobrogór kiwnął głową.
— Po pierwsze, czy pan Gardło Sobie Podrzynam Dibbler jest zaangażowany w to przedsięwzięcie i pełni jakąkolwiek funkcję kierowniczą?
— Co? — zdumiał się William. Nie spodziewał się czegoś takiego.
— Oślizły typ, sprzedaje kiełbaski…
— Ach, on. Nie. Tylko krasnoludy.
— Rozumiem… A czy ten budynek został wzniesiony na pęknięciu czasoprzestrzeni?
— Co? — Gunilla nie zrozumiał. Patrycjusz westchnął.
— Gdy ktoś rządzi tym miastem tak długo jak ja, wie już ze smutną pewnością, że kiedy tylko jakaś dobra dusza otwiera nowe przedsięwzięcie, zawsze, z jakąś niesamowitą zdolnością przewidywania, umiejscawia je tam, gdzie wyrządzi najwięcej szkody osnowie rzeczywistości. Kilka lat temu mieliśmy przecież fiasko ruchomych obrazków w Świętym Gaju, prawda? A ta historia Muzyki z Wykopem… Nigdy nie udało się tego do końca wytłumaczyć. Magowie tak często przebijają się do Piekielnych Wymiarów, że równie dobrze mogliby zainstalować obrotowe drzwi. No i chyba nie muszę przypominać, co się stało, kiedy pan Hong postanowił otworzyć swój lokal „Potrójnie Szczęśliwy Traf — Bar Rybny, Dania na Wynos” przy ulicy Dagona w noc zaćmienia księżyca. Tak? Widzicie, panowie, przyjemnie byłoby wiedzieć, że ktoś gdzieś w tym mieście zaangażowany jest w jakieś nieskomplikowane przedsięwzięcie, które nie doprowadzi do potworów z mackami i straszliwych istot wędrujących po ulicach i pożerających ludzi. A więc…?
— Co? — powtórzył Dobrogór.
— Nie zauważyliśmy żadnych szczelin — zapewnił William.
— Aha… Ale być może, w tym samym miejscu jakiś niezwykły kult odprawiał kiedyś rytuały pradawnych, których sama esencja przesyciła okolicę i które czekają tylko na właściwe okoliczności, by powstać znowu, chodzić po mieście i pożerać ludzi?
— Co? — zapytał znowu Gunilla.
Spojrzał bezradnie na Williama, który mógł jedynie dodać:
— Produkowano tu konie na biegunach.
— Doprawdy? Zawsze uważałem, że jest w takich koniach coś odrobinę złowieszczego — stwierdził Vetinari, choć wyglądał na rozczarowanego. Ale natychmiast poweselał i wskazał duży płaski kamień, na którym układano czcionki. — Aha! — zawołał. — Nieświadomie przeniesiony tu z porośniętych ruin megalitycznego kamiennego kręgu, kamień ten jest bez wątpienia przesiąknięty krwią tysięcy ofiar, które powrócą, by szukać zemsty.
— Mój brat wyciął go w skale specjalnie dla mnie — odparł Gunilla. — I naprawdę nie muszę słuchać takiego gadania, mój panie. Za kogo się pan ma, że przychodzi do mnie i opowiada takie głupoty?
William stanął między nim a Vetinarim w tempie porównywalnym z prędkością grozy.
— Czy mógłbym z panem Dobrogórem zamienić kilka słów na osobności i wyjaśnić mu jeden czy dwa fakty? — zapytał nerwowo.
Jasny, uprzejmy uśmiech Patrycjusza nawet nie drgnął, kiedy William odprowadzał krasnoluda do kąta.
— Doskonały pomysł — przyznał lord Vetinari. — Z pewnością później panu za to podziękuje.
Stał nieruchomo wsparty o laskę i przyglądał się prasie z wyrazem dobrodusznego zaciekawienia. Tymczasem na boku William de Worde szkicował Gunilli polityczne uwarunkowania Ankh-Morpork, zwłaszcza te związane z nagłymi zgonami. Tłumaczeniu towarzyszyły wymowne gesty.
Po trzydziestu sekundach wykładu Dobrogór wrócił i stanął wyprostowany przed Patrycjuszem. Wsunął kciuki za pas.
— Zawsze mówię szczerze — oświadczył. — Zawsze mówiłem i zawsze będę…
— A co nazywasz szpadlem? — zainteresował się Vetinari.
— Nigdy nie używamy szpadli — oburzył się krasnolud. — Szpadle są dla farmerów. Ale szuflę zawsze będę nazywał szuflą, ot co.
— Tak, tak właśnie myślałem.
— Młody William twierdzi, że jest pan bezlitosnym despotą, który nie lubi druku. Ale ja uważam, że jest pan sprawiedliwym człowiekiem i nie będzie pan przeszkadzał uczciwemu krasnoludowi, który chce tylko zarobić na życie. Mam rację?
Uśmiech pozostał niewzruszony na swoim miejscu.
— Panie de Worde, jeśli można na chwilę…
Lord Vetinari objął go przyjaźnie za ramię i odszedł kawałek od obserwujących rozmowę krasnoludów.
— Powiedziałem tylko, że niektórzy uważają… — zaczął William. Patrycjusz machnął lekceważąco ręką.
— Drogi panie, myślę, że chyba mógłbym dać się przekonać, wbrew własnemu doświadczeniu, że mamy tu do czynienia z niewielkim przedsięwzięciem, które niewykluczone, że będzie się rozwijać i nie zapełni moich ulic niewygodnym okultystycznym śmieciem. Trudno sobie wyobrazić coś takiego w Ankh-Morpork, ale jestem skłonny uznać taką możliwość. A tak się składa, że odnoszę wrażenie, iż kwestię druku z pewną ostrożnością należałoby na nowo rozważyć.
— Naprawdę?
— Tak. Mam więc ochotę zezwolić pańskim przyjaciołom na realizację ich kaprysu.
— Właściwie to nie są moi…
— Oczywiście muszę dodać, że w razie jakichkolwiek problemów mackowatej natury pan będzie za nie osobiście odpowiedzialny.
— Ja? Ale przecież…
— Hm… Sądzi pan, że jestem niesprawiedliwy? Może nawet bezlitosny i despotyczny?
— No więc, tego…
— Pomijając wszystko inne, krasnoludy są ciężko pracującą i wartościową grupą etniczną naszego miasta — oświadczył Patrycjusz. — Ogólnie, chciałbym uniknąć trudności na tym poziomie, zwłaszcza wobec nieustabilizowanej sytuacji w Überwaldzie i wobec całej kwestii Muntabu.
— Gdzie leży Muntab? — zainteresował się William.
— No właśnie. A przy okazji, jak się czuje lord de Worde? Powinien pan częściej do niego pisywać.
William milczał.
— Zawsze uważałem, że to smutne, kiedy rodziny oddalają się od siebie. Zbyt wiele jest na świecie baraniego uporu i niechęci. — Vetinari przyjaźnie klepnął go po ramieniu. — Na pewno zadba pan o to, żeby ta drukarska działalność pozostała w granicach przyrodzoności, samowitości i odgadnioności. Czy wyrażam się jasno?
— Ale przecież nie kontroluję…
— Hmm?
— Tak, wasza lordowska mość — rzekł posłusznie William.
— Dobrze. Doskonale. — Patrycjusz wyprostował się, odwrócił i uśmiechnął promiennie do krasnoludów. — Załatwione — powiedział. — Coś takiego! Mnóstwo małych literek złożonych razem. Możliwe, że to idea, której czas właśnie nadszedł. Niewykluczone, że nawet ja sam od czasu do czasu będę miał dla was jakieś zlecenie.
— Specjalne stawki dla zamówień rządowych — mruknął krasnolud.
— Och, nawet bym nie pomyślał, by płacić mniej od innych klientów — zapewnił Patrycjusz.
— Nie miałem zamiaru brać mniej niż…
— No cóż, z prawdziwą radością gościliśmy tu waszą lordowską mość — oświadczył stanowczo William, sterując Vetinariego w stronę drzwi. — I niecierpliwie oczekujemy na zaszczyt pracy dla pana.
— Jest pan całkiem pewien, że pan Dibbler nie jest w to zaangażowany?
— Wydaje mi się, że drukuje tu jakieś materiały, ale to wszystko.
— Zadziwiające. Zadziwiające — stwierdził lord Vetinari, wsiadając do powozu. — Mam nadzieję, że się nie rozchorował.
Dwie postacie obserwowały jego wyjazd z dachu naprzeciwko.
— …! — powiedziała bardzo cicho jedna z nich.
— Chciał pan zaprezentować jakąś myśl, panie Tulipanie? — spytała druga.
— To jest ten człowiek, który rządzi miastem?
— Tak.
— No to gdzie są jego …eni ochroniarze?
— Gdybyśmy chcieli załatwić go tutaj i teraz, jak użyteczna byłaby, powiedzmy, czwórka gwardzistów?
— Jak …ony czekoladowy czajnik, panie Szpilo.
— No właśnie.
— Ale mógłbym go stąd rozwalić …oną cegłą!
— Jak rozumiem, istnieją liczne organizacje, które mają w tej kwestii Stanowcze Poglądy, panie Tulipanie. Ludzie mówią, że ten śmietnik znakomicie się rozwija. Kiedy wszystko idzie dobrze, człowiek na szczycie ma wielu przyjaciół. Wkrótce skończyłyby się panu cegły.
Pan Tulipan patrzył za odjeżdżającym powozem.
— Słyszałem, że on właściwie nic nie robi — poskarżył się.
— Owszem — zgodził się gładko pan Szpila. — To w polityce najtrudniej wykonać jak należy.
Pan Tulipan i pan Szpila wnosili do swojej spółki różne umiejętności. W tej chwili pan Szpila wnosił polityczne doświadczenie. Pan Tulipan szanował je, nawet jeśli nie rozumiał. Zadowolił się cichym mruknięciem:
— Łatwiej by było zwyczajnie rąbnąć …onego drania.
— Och, gdybyż ten …ony świat był taki prosty — westchnął pan Szpila. — I niech pan odstawi ten honk, co? To jest towar dla trolli, gorszy niż slab. Dodają do niego tłuczonego szkła.
— To chemia — odparł posępnie pan Tulipan.
Pan Szpila westchnął ponownie.
— Może spróbuję od nowa — zaproponował. — Niech pan uważnie słucha. Prochy to chemia, ale… i zwłaszcza na tę część proszę zwrócić uwagę… chemia to niekoniecznie prochy. Pamięta pan kłopoty z węglanem wapnia? Kiedy zapłacił pan temu człowiekowi pięć dolarów?
— Dobrze się potem czułem — burknął pan Tulipan.
— Po węglanie wapnia? Nawet dla pana to przecież… Niech pan posłucha, przecież wciągnął pan nosem tyle kredy, że ktoś mógłby pewnie obciąć panu głowę i szyją pisać na tablicy.
To najpoważniejszy kłopot z panem Tulipanem, myślał pan Szpila, kiedy schodzili powoli na dół. Nie chodzi o to, że był uzależniony od narkotyków. Chciał być uzależniony od narkotyków. A na razie był uzależniony od głupoty, która włączała się, kiedy natrafił na cokolwiek sprzedawanego w małych torebeczkach. W rezultacie pan Tulipan szukał drogi do raju w mące, soli, proszku do pieczenia i kanapkach z marynowaną wołowiną. Na ulicy, gdzie podejrzani ludzie handlowali clangiem, slipem, chopem, rhino, skunksem, triplinem, floatem, honkiem, podwójnym honkiem, gongerem i slackiem, pan Tulipan zawsze bezbłędnie potrafił dotrzeć do kogoś, kto sprzedawał proszek curry w cenie — w przeliczeniu — po sześćset dolarów za funt. To było takie… krępujące.
Obecnie eksperymentował z całą kolekcją chemikaliów rekreacyjnych, dostępnych dla ankhmorporskiej populacji trolli, ponieważ handlując z trollami, miał pewną szansę przechytrzenia kogokolwiek. W teorii slab i honk nie powinny mieć żadnego wpływu na ludzki mózg, może poza rozpuszczaniem go. Pan Tulipan jednak się nie poddawał. Próbował już raz normalności i wcale mu się nie podobała.
Pan Szpila westchnął po raz kolejny.
— Chodźmy — powiedział. — Trzeba nakarmić ćwoka.
W Ankh-Morpork bardzo trudno obserwować, nie będąc obserwowanym. Tak więc dwaj ukradkowi obserwatorzy rzeczywiście znajdowali się pod czujną obserwacją.
Obserwował ich nieduży pies, wielokolorowy, choć w większości brunatnoszary. Od czasu do czasu drapał się z dźwiękiem, jakby ktoś próbował ogolić drucianą szczotkę.
Na szyi miał kawałek sznurka. Umocowany był do innego kawałka sznurka, a raczej do dłuższego sznurka złożonego z niestarannie powiązanych kawałków.
Sznurek ten trzymał w dłoni jakiś człowiek. Tak w każdym razie można było wnioskować z faktu, że sznurek znikał w tej samej kieszeni brudnego płaszcza co rękaw, który zapewne miał wewnątrz rękę, a zatem teoretycznie również dłoń na jej końcu.
To był dziwny płaszcz. Sięgał od chodnika niemal po rondo kapelusza, mającego kształt podobny do głowy cukru. W miejscu styku pojawiała się sugestia siwych włosów. Druga ręka wsunęła się w podejrzane głębie kieszeni i wyjęła zimną kiełbaskę.
— Dwóch ludzi szpieguje Patrycjusza — stwierdził pies. — Fardzo ciekawe.
— Niech ich demoniszcze — odparł człowiek i przełamał kiełbaskę na dwie demokratyczne połowy.
William napisał krótki akapit o Patrycjuszu Zaglądającym Pod Kubeł i przejrzał swój notes.
Właściwie to zadziwiające. W jeden dzień zapisał nie mniej niż dwanaście wiadomości do swojego listu z nowinami. Trudno uwierzyć, co skłonni są powiedzieć ludzie, kiedy ich zapytać.
Ktoś ukradł złote kły z posągu Offlera, boga krokodyla. Za wyjawienie mu tego William obiecał sierżantowi Colonowi drinka, ale i tak w pewnym sensie zapłaci} już zaliczkę, dodając do notatki zdanie: „Straż prowadzi Pościg za Złoczyńcą i jest pewna Schwytania w szybkim Czasie”.
On sam nie był o tym do końca przekonany, ale sierżant Colon wyglądał na całkiem szczerego, kiedy mu to mówił.
Natura prawdy zawsze Williama niepokoiła. Został wychowany tak, by zawsze ją mówić, czy też, dokładniej, „przyznawać się”, a pewne przyzwyczajenia bardzo trudno przełamać, jeśli zostały wbite dostatecznie mocno. Lord de Worde skłaniał się do wiary w stare przysłowie, że jak się nagnie gałązkę, takie wyrośnie drzewo, a William nie należał do gałązek szczególnie giętkich. Lord de Worde nie był człowiekiem stosującym przemoc — on tylko takich zatrudniał. Lord de Worde, o ile William sobie przypominał, w ogóle nie przejawiał wielkiego entuzjazmu do czegokolwiek, co wiązało się z dotykaniem innych ludzi.
W każdym razie William zawsze był przekonany, że nie wychodzi mu wymyślanie czegokolwiek. Wszystko, co nie było prawdą, po prostu się rozsypywało. Nawet drobne białe kłamstwa typu „Na pewno zapłacę przed końcem tygodnia” zawsze prowadziły do porażki. Takie „opowiadanie historyjek” w kompendium de Worde’a stanowiło grzech gorszy od kłamstwa;’ była to bowiem próba sprawienia, by kłamstwo brzmiało ciekawie.
Dlatego też William de Worde mówił prawdę — w odruchu kosmicznej samoobrony. Przekonał się, że nawet trudna prawda nie jest aż tak trudna jak łatwe kłamstwo.
Pod Załatanym Bębnem wybuchła niezła bijatyka. William był dosyć zadowolony z notki: „# Po czym Brezock Barbarzyńca podniósł stół i zadał cios Moltinowi Łapaczowi, który z kolei pochwycił Kandelabr i zakołysał się na nim, krzycząc równocześnie «A masz, ty B*k*rcie, którym jesteś!!!», kiedy to wybuchł ogólny chaos i 5 do 6 osób odniosło obrażenia”.
Zaniósł to wszystko Pod Kubeł.
Gunilla przeczytał z zaciekawieniem. Wydawało się, że krasnoludy potrzebują bardzo krótkiego czasu, by złożyć drukiem jego list.
I to dziwne, ale wieści…
…kiedy już były wydrukowane, ze wszystkimi literami tak równymi i regularnymi…
…wydawały się bardziej prawdziwe.
Boddony, który był chyba w drukarni zastępcą szefa, spod zmrużonych powiek patrzył nad ramieniem Dobrogóra na kolumny druku.
— Hmm — powiedział.
— Co o tym myślisz? — spytał William.
— Jakieś takie… szare — odparł krasnolud. — Cały ten druk naraz. Wygląda jak w książce.
— To chyba dobrze, prawda? — upewnił się William.
To, że coś wygląda jak książka, wydawało mu się słuszne.
— Może chciałbyś, żeby to jakoś bardziej porozsuwać? — zaproponował Gunilla.
William wpatrywał się w druk. I nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł. Zdawało się, że zrodził się z samej stronicy.
— A może — powiedział — zamiast tych „#” damy krótki tytuł każdej wiadomości?
Sięgnął po skrawek papieru i nabazgrał: „5/6 Rannych podczas Bójki w Tawernie”.
Boddony przeczytał to z poważną miną.
— Tak — zgodził się w końcu. — Wygląda… odpowiednio.
Przesunął papier po blacie.
— Jak nazywasz tę kartkę z nowinami? — zapytał.
— Nie nazywam — odparł William.
— Jakoś trzeba ją nazwać. Co wpisujesz u góry?
— Na ogół coś w rodzaju „Do szanownego lorda…”.
Boddony pokręcił głową.
— Tak nie można — uznał. — Potrzebne jest coś trochę bardziej ogólnego. Bardziej chwytliwego.
— A może „Plusy Ankh-Morpork”? — zaproponował William. — Przykro mi, ale nie jestem dobry w nazwach. Zamiast tych podwójnych plusów, które zastąpiliśmy tytułami…
Gunilla wyjął z fartucha niedużą ramkę i wybrał kilka liter ze skrzynki na stole. Skręcił je razem, posmarował tuszem i przewinął kartkę papieru.
William przeczytał: „Pulsy Ankh-Morpork”.
— Trochę pomieszałem — wymruczał Gunilla. — Nie uważałem.
Sięgnął po czcionki. William go powstrzymał.
— Sam nie wiem — powiedział. — Hm… Zostaw tak, jak jest… Tylko usuń to „y”.
— Załatwione — stwierdził Gunilla. — Pasuje ci, chłopcze? Ile chcesz kopii?
— No… Dwadzieścia? Trzydzieści?
— A może ze dwie setki? — Gunilla skinął na krasnoludy, które wzięły się do pracy. — Na mniej nie warto uruchamiać prasy.
— O bogowie! Nie wyobrażam sobie, żeby w mieście znalazło się tylu ludzi skłonnych płacić po pięć dolarów!
— No dobrze. To bierz po pół dolara. Będzie z tego pięćdziesiąt dolarów dla nas i tyle samo dla ciebie.
— Oj… naprawdę? — William patrzył na rozpromienionego krasnoluda. — Ale przecież muszę je jakoś sprzedać. To nie ciasteczka w sklepie. Ani nie… — Pociągnął nosem. Oczy zaczęły mu łzawić. — Ojej… Będziemy mieli kolejnego gościa. Znam ten zapach.
— Jaki zapach? — zdziwił się krasnolud.
Drzwi otworzyły się ze zgrzytem.
Trzeba to przyznać w kwestii Zapachu Paskudnego Starego Rona, odoru tak intensywnego, że zyskał własną osobowość i w pełni uzasadniał użycie wielkiej litery: po wstępnym szoku organy węchowe rezygnowały i zamykały się, tak samo niezdolne do zrozumienia jego istoty, jak ostryga nie jest w stanie zrozumieć oceanu. Po kilku minutach w jego obecności ludziom wyciekała woskowina z uszu, a włosy zaczynały bieleć.
Zapach rozwinął się do tego stopnia, że prowadził obecnie na wpół niezależne życie, często sam bywał w teatrze albo czytywał tomiki poezji. Ron nie dorównywał klasą swemu Zapachowi.
Paskudny Stary Ron wbijał ręce w kieszenie, ale z jednej z nich opadał kawałek sznurka, a raczej liczne kawałki sznurka powiązane w jeden. Drugi koniec umocowany był do małego psa szarawej proweniencji, możliwe, że teriera. Pies utykał, a do tego poruszał się tak jakby ukośnie, jak gdyby próbował wkręcić się do świata. Chodził jak pies, który już bardzo dawno temu odkrył, że życie zawiera więcej ciśniętych butów niż porośniętych mięsem kości. Jak pies w każdej chwili gotowy do ucieczki.
Popatrzył zaropiałymi oczami na Williama i powiedział:
— Szczek.
William odniósł wrażenie, że powinien bronić ludzkości.
— Przepraszam za ten zapach — zaczął. Po czym przerwał i przyjrzał się psu.
— O jakim zapachu ciągle mówisz? — zdziwił się Gunilla. Nity na jego hełmie zaczynały pokrywać się rdzą.
— On… tego… on należy do… pana… no, Rona — wyjaśnił William, rzucając psu nieufne spojrzenie. — Ludzie mówią, że to skutek gruczołów.
Był pewien, że widział już kiedyś tego psa. Zawsze znajdował się tak jakby w kącie obrazu — spacerował ulicą albo po prostu siedział na rogu i patrzył, jak świat się przed nim przesuwa.
— Czego on chce? — zainteresował się Gunilla. — Myślisz, że zamierza zamówić u nas druk czegoś?
— Nie wydaje mi się — stwierdził William. — On jest kimś w rodzaju żebraka. Tyle że nie chcą go już w Gildii Żebraków.
— Nic nie mówi…
— No, on zwykle stoi w miejscu, dopóki ludzie nie dadzą mu czegoś, żeby sobie poszedł. Hm… słyszałeś pewnie o zwyczaju przyjęcia powitalnego, kiedy to różni sąsiedzi i dostawcy witają nowych mieszkańców?
— Owszem.
— No więc to jest ciemna strona tego zwyczaju.
Paskudny Stary Ron kiwnął głową i wyciągnął rękę.
— Jakoś, panie Prasa. I nie ma co się podlizywać, prostaki, mówiłem im, nie rugam aligantów, demoniszcze. Tysiącletnia wskazówka i krewetki. Licho.
— Hau.
William znów popatrzył na psa.
— Wark — powiedział zwierzak.
Gunilla poskrobał się w coś ukrytego w gęstwinie brody. — Jedną cechę tego miasta zdążyłem już zauważyć — rzekł. — Ludzie kupią tu niemal wszystko od człowieka na ulicy.
Sięgnął po plik świeżych kartek, jeszcze wilgotnych od tuszu.
— Rozumiesz mnie? — upewnił się.
— Demoniszcze.
Gunilla szturchnął Williama pod żebro.
— Co to znaczy? Tak czy nie?
— Prawdopodobnie tak.
— Dobra. No więc patrz tutaj. Jeśli sprzedasz te kartki po, hm, po dwadzieścia pensów sztuka, możesz zatrzymać…
— Zaraz! Nie możemy sprzedawać aż tak tanio!
— Dlaczego nie?
— Dlaczego? Bo… bo… bo wtedy każdy będzie mógł to przeczytać. Dlatego.
— I dobrze, bo to znaczy, że każdy będzie mógł zapłacić dwadzieścia pensów — odparł spokojnie Gunilla. — Biednych ludzi jest o wiele więcej niż bogatych i o wiele łatwiej wyciągnąć od nich pieniądze. — Wykrzywił się do Paskudnego Starego Rona. — Może cię zdziwi pytanie — rzekł — ale czy masz jakichś przyjaciół?
— Mówiłem im! Mówiłem! Niech ich demoniszcze!
— Zapewne tak — wyjaśnił William. — Trzyma się z grupą, hm… nieszczęśników, którzy mieszkają pod którymś z mostów. Właściwie nie tyle się trzyma, ile raczej zsuwa.
— No więc tak — powiedział Gunilla, machając Ronowi egzemplarzem „Pulsu”. — Przekaż im, że jeśli sprzedadzą to ludziom po dwadzieścia pensów, mogą sobie zatrzymać po jednym błyszczącym pensie.
— Tak? A ty możesz sobie wsadzić tego błyszczącego pensa tam, gdzie słońce nie dochodzi — odparł Ron.
— Aha, czyli nie… — zaczął Gunilla. William położył mu dłoń na ramieniu.
— Przepraszam, jedną chwilę… Co takiego powiedziałeś, Ron?
— Demoniszcze — oświadczył Paskudny Stary Ron. Wcześniejsze zdanie brzmiało jak wypowiedziane głosem Rona i wydawało się dochodzić mniej więcej z okolic twarzy Rona, tyle że prezentowało spójność bardzo dla niego nietypową.
— Chcesz więcej niż pensa? — zapytał ostrożnie William.
— Robota jest warta pięć pensów od sztuki — odparł Ron. — Mniej więcej.
William popatrzył w dół, ku małemu szaremu psu. A pies odpowiedział mu przyjaznym spojrzeniem.
— Hau — powiedział. William znów podniósł wzrok.
— Dobrze się czujesz, Paskudny Stary Ronię?
— Gutla giwa, gutla giwa — odparł Ron tajemniczo.
— No dobrze… Dwa pensy — zaproponował Gunilla.
— Cztery — zdawał się mówić Ron. — Ale skończmy z tymi targami. Dolara za trzydzieści?
— Zgoda.
Dobrogór splunął na dłoń i wyciągnąłby ją, by przypieczętować umowę, gdyby William nie złapał go nerwowo za przegub.
— Nie…
— O co chodzi?
William westchnął.
— Czy cierpisz na jakąś straszliwą i oszpecającą chorobę?
— Nie!
— A chciałbyś?
— Och… — Gunilla opuścił rękę. — Dobrze. Powiedz swoim kumplom, żeby przyszli tu jak najszybciej. Zgoda?
Zwrócił się do Williama.
— Można im wierzyć?
— No… w pewnym sensie. Chyba nie byłoby dobrym pomysłem zostawianie gdzieś na wierzchu rozpuszczalników do farb.
Na zewnątrz Paskudny Stary Ron i jego pies wyszli. Co zaskakujące, na ulicy rozmowa wciąż się toczyła, mimo że technicznie uczestniczyła w niej tylko jedna osoba.
— Widzisz? Mówiłem ci. Najlepiej, jeśli zostawisz mi gadanie, jasne?
— Demoniszcze.
— Właśnie. Mnie się trzymaj, a raczej nie zginiesz.
— Demoniszcze.
— Doprawdy? Cóż, to chyba musi mi wystarczyć. Szczek, szczek.
Dwunastu ludzi mieszkało pod Bezprawnym Mostem w luksusach. Nietrudno osiągnąć luksus, kiedy określa się go jako coś do jedzenia co najmniej raz dziennie, a zwłaszcza gdy ma się tak szeroką definicję „czegoś do jedzenia”. Formalnie byli żebrakami, choć rzadko kiedy musieli żebrać. Można ich uznać za złodziei, chociaż brali tylko to, co zostało wyrzucone, zwykle przez ludzi, którzy chcieli jak najszybciej uniknąć ich obecności.
Obcy sądzili, że przywódcą grupy jest Kaszlak Henry, który byłby mistrzem miasta w kaszlu, gdyby ktokolwiek inny stanął do walki o ten tytuł. Jednak grupa rządziła się zasadami prawdziwej demokracji tych, co nie mają głosu. Był wśród nich Arnold Boczny, któremu brak nóg dawał dodatkową przewagę w każdej barowej bójce, gdzie człowiek o mocnych zębach na wysokości krocza naprawdę robił, co chciał. A gdyby nie kaczka, której obecności na głowie konsekwentnie zaprzeczał, Kaczkoman byłby uznawany za wytwornie się wyrażającego i wykształconego człowieka, równie zdrowego na umyśle jak jego sąsiad. Pech chciał, że tym sąsiadem był Paskudny Stary Ron.
Pozostałych osiem osób było Ogólnie Andrewsem.
Ogólnie Andrews był jednym człowiekiem posiadającym znacznie więcej niż jeden umysł. W stanie spoczynku, gdy nie musiał się mierzyć z żadnym konkretnym problemem, oznaką tego były jedynie dostrzegalne w tle skurcze i migotania, gdy jego twarz przechodziła losowo pod kontrolę na przemian Jossi, lady Hermiony, małego Sidneya, pana Viddle’a, Kędzierzawego, Sędziego i Druciarza. Był również Burkę, ale zespół widział go tylko raz i więcej nie chciał, zatem pozostałe siedem osobowości trzymało go bezpiecznie zagrzebanego. Nikt w ciele nie reagowakna nazwisko Andrews. W opinii Kaczkomana, który chyba najlepiej z całego zespołu radził sobie z myśleniem prostoliniowym, Andrews był zapewne jakąś niewinną i gościnną osobą o dyspozycji metapsychicznej, która została zwyczajnie przygnieciona przez dusze kolonizujące.
Tylko w łagodnym towarzystwie pod mostem taka zbiorowa osobowość jak Andrews mogła znaleźć przyjazną niszę. Przyjęli go, a raczej ich, do swego bractwa wokół dymiącego ogniska. Dobrze tu pasował ktoś, kto nie był tą samą osobą przez czas dłuższy niż pięć minut.
Inną cechą jednoczącą cały zespół — choć prawdopodobnie nic nie mogłoby w pełni zjednoczyć Ogólnie Andrewsa — była gotowość do wiary, że psy potrafią mówić. Grupa zebrana wokół tlącego się ognia wierzyła, że słyszała, jak mówią… na przykład ściany. W porównaniu z nimi pies nie był trudny. Poza tym szanowali fakt, że Gaspode był z nich wszystkich najbystrzejszy i nigdy nie pił niczego, co korodowało pojemnik.
— Sprófujemy jeszcze raz, dofrze? — zaproponował. — Jeśli sprzedacie trzydzieści tych rzeczy, dostaniecie dolara. Całego dolara. Jasne?
— Demoniszcze.
— Kwak.
— Haaargghhh… gak!
— Ile to będzie w przeliczeniu na stare buty?
Gaspode westchnął.
— Arnoldzie, możesz użyć tych pieniędzy, żefy kupić tyle starych…
Od strony Ogólnie Andrewsa rozległo się burczenie i reszta zespołu znieruchomiała. Kiedy Ogólnie Andrews milczał przez chwilę, nigdy nie było wiadomo, kim się stanie.
Zawsze istniała możliwość, że pojawi się Burke.
— Czy mogę zadać pytanie? — odezwał się Ogólnie Andrews nieco zachrypłym sopranem.
To lady Hermiona. Uspokoili się. Ona nie sprawiała kłopotów.
— Tak… droga pani? — odpowiedział Gaspode.
— To chyba nie będzie… praca, prawda?
Samo wymówienie tego słowa przyprawiło resztę zespołu o atak napięcia i oszołomionej paniki.
— Haaaruk… gak!
— Demoniszcze!
— Kwak!
— Nie, nie, nie — zapewnił pospiesznie Gaspode. — To przecież żadna praca. Zwykłe dawanie ludziom jakichś rzeczy i franie pieniędzy? Dla mnie to nie wygląda na pracę.
— Nie będę pracował! — krzyknął Kaszlak Henry. — Jestem społecznie nieprzystosowany w całej dziedzinie robienia czegokolwiek!
— My nie pracujemy — oświadczył Arnold Boczny. — Jesteśmy dżentelmenami le-su-łar.
— Ehem… — chrząknęła lady Hermiona.
— Dżentelmenami i damami le-su-łar — poprawił się elegancko Arnold.
— Zima jest bardzo surowa. Dodatkowe pieniądze by się przydały — zauważył Kaczkoman.
— A po co? — zdziwił się Arnold.
— Za dolara dziennie żylibyśmy jak królowie, Arnoldzie.
— Znaczy jak? Ktoś by nam poucinał głowy?
— Nie, chciałem…
— Ktoś schowałby się w wychodku z rozżarzonym do czerwoności pogrzebaczem i…
— Nie! Chodziło mi o to, że…
— Ktoś by nas utopił w beczce wina?
— Nie, to by było umieranie jak królowie, Arnoldzie.
— Nie jestem pewien, czy znalazłafy się feczka wina tak wielka, żefyś nie zdołał dopić się do wolności — mruknął Gaspode. — Więc co wy na to, panowie? Och, i pani, oczywiście… Czy mam… Czy Ron ma powiedzieć chłopakowi, że damy sofie radę?
— Pewnie.
— W porządku.
— Gawwwark… ptfu!
— Demoniszcze!
Spojrzeli na Ogólnie Andrewsa. Wargi mu się poruszały, twarz dygotała. Po chwili wystawił w górę pięć demokratycznych palców.
— Wniosek przeszedł — oświadczył Gaspode.
Pan Szpila zapalił cygaro. Palenie było jego jedyną wadą. A przynajmniej jedyną, którą uważał za wadę. Pozostałe to jedynie kwalifikacje zawodowe.
Wady pana Tulipana także nie miały granic, przyznawał się jednak tylko do taniego płynu po goleniu, bo przecież człowiek musi coś pić. Prochy się nie liczyły, choćby dlatego że tylko raz udało mu się zdobyć takie prawdziwe. Obrabowali wtedy końskiego doktora, a pan Tulipan połknął dwie wielkie pigułki, od których wszystkie żyły pod skórą mu zgrubiały i sterczały jak fioletowe węże ogrodowe.
Nie byli bandytami. A przynajmniej nie myśleli o sobie jak o bandytach. Nie byli też złodziejami. A przynajmniej nigdy nie myśleli o sobie jak o złodziejach. Nie myśleli też o sobie jak o skrytobójcach. Skrytobójcy są eleganccy i mają zasady. Szpila i Tulipan — Nowa Firma, jak chętnie określał ich pan Szpila — nie przestrzegali żadnych zasad.
Uważali się za pośredników. Byli ludźmi, którzy bywali w różnych miejscach, którzy sprawiali, że działy się różne rzeczy.
Trzeba tu zaznaczyć, że kiedy mówi się „myśleli”, oznacza to „pan Szpila myślał”. Pan Tulipan używał głowy bardzo często, z odległości około ośmiu cali, ale poza jedną czy dwoma zaskakującymi dziedzinami nie był człowiekiem skłonnym do używania mózgu. Ogólnie biorąc, wielosylabowe przemyślenia pozostawiał panu Szpili.
Pan Szpila z kolei nie radził sobie dobrze z ustawiczną, bezmyślną przemocą i podziwiał fakt, że pan Tulipan miał jej pozornie niewyczerpane rezerwy. Kiedy spotkali się po raz pierwszy i dostrzegli u siebie nawzajem te cechy, które przekształcą ich partnerstwo w coś więcej niż sumę jego części, pan Szpila zauważył, że pan Tulipan nie jest — jak wydawało się reszcie świata — jeszcze jednym wariatem. Pewne negatywne cechy potrafią osiągnąć granice perfekcji zmieniające samą ich naturę — a pan Tulipan przekształcił wściekłość w formę sztuki.
Nie była to wściekłość na cokolwiek, lecz czysta, platoniczna wściekłość płynąca gdzieś z gadzich głębin duszy, niewysychająca fontanna rozżarzonej urazy. Pan Tulipan wiódł życie na tej cienkiej linii, którą większość ludzi osiąga tuż przed tym, nim poderwie się i zacznie wielokrotnie uderzać kogoś kluczem do śrub. Pan Szpila zastanawiał się czasem, co mu się przydarzyło, co napełniło go taką wściekłością, ale dla pana Tulipana przeszłość była innym krajem — krajem o bardzo silnie strzeżonych granicach. Niekiedy pan Szpila słyszał, jak krzyczy przez sen.
Niełatwo było wynająć pana Tulipana i pana Szpilę. Należało znać odpowiednich ludzi. Albo, żeby wyrazić to bardziej precyzyjnie, należało znać nieodpowiednich ludzi, a by ich poznać, należało bywać w pewnych typach barów i przeżyć, co stanowiło pierwszy test. Nieodpowiedni ludzie, naturalnie, nie znali pana Tulipana i pana Szpili. Ale znali… kogoś. I ten ktoś ogólnie wyrażał bardzo ostrożną opinię, że być może wie, jak się skontaktować z ludźmi typu szpilowatego lub tulipanicznego. Chwilowo nie mógł sobie przypomnieć niczego więcej ze względu na luki w pamięci, spowodowane brakiem pieniędzy. Po otrzymaniu lekarstwa sugerował bardzo ogólnie inny adres, gdzie zainteresowany spotykał w ciemnym kącie jeszcze innego człowieka. Ten z naciskiem twierdził, że nigdy nie słyszał o nikim zwanym Tulipanem ani Szpilą. A także pytał, gdzie klient będzie, powiedzmy, dzisiaj o dziewiątej wieczorem.
Wtedy dopiero następowało spotkanie z panem Tulipanem i panem Szpilą. Wiedzieli już, że klient ma pieniądze, że chce coś załatwić, a jeśli był naprawdę głupi, znali też jego adres.
Dlatego niespodzianką dla Nowej Firmy okazał się fakt, że ostatni klient zgłosił się do nich bezpośrednio. To było niepokojące. Niepokoił również fakt, że był martwy. Trupy nie budziły niepokoju u Nowej Firmy, ale nie lubiła, kiedy się odzywają.
Pan Slant odchrząknął. Pan Szpila zauważył, że uniósł się nad nim obłoczek kurzu. Albowiem pan Slant był zombi.
— Muszę ponownie zaznaczyć, że w tej sprawie jestem tylko pośrednikiem…
— Tak jak my — zauważył pan Tulipan.
Pan Slant zasugerował miną, że nawet za tysiąc lat nie będzie taki jak pan Tulipan, jednak powiedział:
— Istotnie. Moi klienci chcieli, bym znalazł… ekspertów. Znalazłem panów. Przekazałem pewne zapieczętowane instrukcje. Przyjęli panowie zlecenie. Jak rozumiem, w rezultacie podjęli panowie pewne… działania. Nie wiem, jakie to działania. I konsekwentnie nie będę wiedział, jakie to działania. Moje relacje z panami pozostaną, jak to się mówi, na odległość ramienia. Czy się rozumiemy?
— Co to za …one ramię? — zapytał pan Tulipan. W obecności martwego prawnika robił się nerwowy.
— Widzimy się tylko wtedy, kiedy to konieczne, mówimy tak mało, jak to tylko możliwe.
— Nie cierpię …onych zombi — stwierdził pan Tulipan.
Dziś rano spróbował czegoś, co znalazł w pudle pod zlewem. Jeśli to czyści rury, uznał, to znaczy, że jest chemiczne. Teraz odbierał dziwne przekazy od swoich jelit.
— Z pewnością jest to uczucie odwzajemnione — rzekł pan Slant.
— Rozumiem, co pan mówi — oświadczył pan Szpila. — Mówi pan, że jeśli coś pójdzie źle, to nigdy w życiu…
— Ehem… — kaszlnął pan Slant.
— …pozagrobowym — dodał natychmiast pan Szpila — nas pan nie widział. No dobrze. Gdzie są pieniądze?
— Zgodnie z żądaniem, uzgodniona wcześniej suma zostanie zwiększona o trzydzieści tysięcy dolarów na pokrycie wydatków szczególnych.
— W klejnotach. Nie w gotówce.
— Oczywiście. A moi klienci raczej nie wypisaliby panom czeku. Precjoza zostaną dostarczone jeszcze dzisiaj. Sądzę też, że powinienem wspomnieć o kolejnej kwestii.
Suchymi palcami przerzucił suche dokumenty w suchej aktówce. Po chwili wręczył panu Szpili teczkę.
Pan Szpila przeczytał. Szybko odwrócił kilka stron.
— Może pan to pokazać swojej małpie — rzucił pan Slant.
Pan Szpila zdążył chwycić rękę pana Tulipana, zanim dotarła do głowy zombi. Pan Slant nawet nie drgnął.
— Ma tu historię naszego życia, panie Tulipanie!
— No to co? I tak mogę mu rozwalić ten …ony przyszywany łeb!
— Nie, nie może pan — odparł pan Slant. — Pański kolega wyjaśni dlaczego.
— Ponieważ nasz prawniczy przyjaciel z pewnością wykonał liczne kopie. Prawda, panie Slant? I zapewne ukrył je w najrozmaitszych miejscach, na wypadek gdyby zgi… na wypadek…
— …jakiegoś nieszczęśliwego wydarzenia — dokończył gładko pan Slant. — Brawo. Jak dotąd, panowie, wasza kariera rozwijała się niezwykle interesująco. Jesteście jeszcze dość młodzi. W krótkim czasie dzięki swym talentom doszliście bardzo daleko i zyskaliście dobrą reputację w wybranej profesji. Co prawda nie mam pojęcia, jakie zadanie wykonujecie… najmniejszego pojęcia, co muszę podkreślić z całą mocą… ale nie wątpię, że zaimponujecie nam wszystkim.
— Czy wie o tym kontrakcie w Quirmie? — zapytał pan Tulipan.
— Tak — potwierdził pan Szpila.
— A tym z drucianą siatką, krabami i …onym bankierem?
— Tak.
— A numer ze szczeniaczkami i tym dzieciakiem?
— Teraz już tak — odparł pan Szpila. — Wie prawie wszystko. Bardzo sprytne. Panie Slant, a wie pan, gdzie zakopane są ciała?
— Rozmawiałem z jednym czy dwoma — wyjaśnił pan Slant. — Wydaje się jednak, że nigdy nie popełniliście przestępstwa w granicach Ankh-Morpork. W przeciwnym razie oczywiście bym się z wami nie spotykał.
— Kto powiedział, że nie popełniliśmy …onego przestępstwa w Ankh-Morpork? — zaprotestował pan Tulipan z oburzeniem.
— Jak rozumiem, nigdy wcześniej nie odwiedzali panowie tego miasta.
— I co? Mieliśmy cały …ony dzień!
— Czy ktoś was schwytał?
— Nie.
— W takim razie nie popełniliście przestępstwa. Czy mogę wyrazić nadzieję, że interesy panów w naszym mieście nie wiążą się z żadną działalnością przestępczą?
— Skąd ta myśl? — obruszył się pan Szpila.
— Tutejsza Straż Miejska bywa pod pewnymi względami bardzo uparta. A rozmaite gildie zazdrośnie strzegą swych obszarów zawodowych.
— Bardzo poważamy policjantów — zapewnił pan Szpila. — Żywimy głęboki szacunek dla ich pracy.
— Normalnie kochamy …onych policjantów — dodał pan Tulipan.
— Gdyby odbywał się bal policyjny, jako jedni z pierwszych kupilibyśmy bilety — obiecał pan Szpila.
— Zwłaszcza gdyby umieszczono je na postumencie albo w eleganckiej gablocie — uzupełnił pan Tulipan. — Gdyż lubimy rzeczy piękne.
— Chciałem tylko się upewnić, że dobrze się nawzajem rozumiemy — rzekł pan Slant i zatrzasnął aktówkę.
Wstał, skinął im głową i sztywnym krokiem wyszedł z pokoju.
— Co za… — zaczął pan Tulipan, ale pan Szpila uniósł palec do warg.
Przeszedł na palcach do drzwi i otworzył je. Prawnika nie było.
— On przecież wie, jaki …ony interes mamy tu załatwić — szepnął rozgorączkowany pan Tulipan. — Więc po co to …one udawanie?
— Ponieważ jest prawnikiem — odparł pan Szpila. — Ładny lokal — dodał odrobinę głośniej niż normalnie.
Pan Tulipan popatrzył wokół.
— E tam — rzucił lekceważąco. — Tak pomyślałem na początku, ale to przecież osiemnastowieczna kopia …onego baroku. Wszystkie proporcje mają zrąbane. Widział pan kolumny w holu? Widział pan? …ony szesnastowieczny Efeb, a do nich …one kwiatony z Drugiej Dynastii Djelibeybiańskiej! Ledwie się powstrzymałem od śmiechu!
— Tak — przyznał pan Szpila. — Jak już wspominałem, pod wieloma względami jest pan człowiekiem zaskakującym.
Pan Tulipan podszedł do zasłoniętego obrazu i odsunął kotarę.
— Niech mnie, to przecież …ony da Quirm — stwierdził. — Widziałem reprodukcję. „Kobieta trzymająca fretkę”. Namalował ją, kiedy wyniósł się z Genoi i był pod wpływem …onego Caravatiego. Proszę spojrzeć na …oną technikę malarską! Widzi pan, jak linia ręki kieruje …ony wzrok na obraz? Proszę popatrzeć na grę świateł w pejzażu, który widać przez to tutaj …one okno! Widzi pan, jak nos fretki zdaje się śledzić człowieka w całym pokoju? To był …ony geniusz, nie ma co. I przyznam się, że gdybym był tu sam, toby mi …one łzy stanęły w oczach.
— Jest bardzo ładny.
— Ładny?! — powtórzył pan Tulipan zrozpaczony prymitywnym gustem kolegi.
Podszedł do posągu przy drzwiach i przyjrzał mu się uważnie. Potem delikatnie przesunął palcami po marmurze.
— Tak myślałem! To …ony Scolpini! Mogę się założyć o wszystko. Ale nigdy nie widziałem tego w katalogach. A oni zostawili tę rzeźbę w …onym pustym domu, gdzie każdy może wejść i ją zwinąć!
— To miejsce ma potężną ochronę. Widział pan znaki na drzwiach.
— Gildie? Banda …onych amatorów. Moglibyśmy przejść przez to miasto jak nóż przez …ony kruchy lód. Amatorzy, kamulce, ozdoby trawnikowe i chodzące trupy… Moglibyśmy rozwalić całe to …one Ankh-Morpork!
Pan Szpila nie odpowiedział. Owszem, wpadł mu do głowy podobny pomysł, jednak — w przeciwieństwie do partnera — nie podążał na ślepo za wszystkim, co wyglądało jak myśl.
Firma rzeczywiście nie działała jeszcze w Ankh-Morpork. Pan Szpila trzymał się z daleka, ponieważ, cóż, było dostatecznie wiele innych miast, a instynkt przetrwania podpowiadał mu, że Wielkie Wahoonie[2] powinno jeszcze zaczekać. Miał Plan — od dnia, kiedy spotkał pana Tulipana i odkrył, że jego własna pomysłowość połączona z nieustającą wściekłością kolegi gwarantuje udaną karierę. Rozwijali interesy w Genoi, w Pseudopolis, w Quirmie — miastach mniejszych i łatwiejszych do nawigowania niż Ankh-Morpork, chociaż ostatnio się wydawało, że coraz bardziej je przypominają.
Ich sukcesy, jak sobie uświadomił, wynikały z tego, że ludzie wcześniej czy później miękną. Weźmy na przykład trollową Brekcję. Kiedy wytyczono już trasy przerzutowe slabu i honku aż do Überwaldu, kiedy wyeliminowano rywalizujące klany, trolle zmiękły. Tonowie zaczęli się zachowywać jak arystokracja. Wszędzie wyglądało to tak samo — potężne stare gangi i rodziny osiągały stan pewnej równowagi ze społeczeństwem, a ich szefowie obrastali w tłuszcz i zaczynali działać jak wyspecjalizowani biznesmeni. Obcinali fundusze na żołnierzy, a zatrudniali kamerdynerów. Potem, kiedy pojawiały się jakieś kłopoty, szukali mięśni, które potrafią myśleć… Wtedy pojawiała się Nowa Firma, gotowa i chętna.
I wyczekująca.
Pewnego dnia nadejdzie czas nowej generacji, myślał pan Szpila. Tej, która załatwia sprawy po noweftnu, nieobciążona kajdanami dawnych, hamujących rozwój tradycji. Ludzie, którzy się przydarzają. Na przykład pan Tulipan przydarzał się przez cały czas.
— Hej, rzuci pan na to …onym okiem?! — zawołał pan Tulipan, odsłaniając kolejny obraz. — Podpisany przez Gogliego, ale to …ona podróbka. Proszę spojrzeć, jak pada tutaj światło… A liście na tym drzewie? Jeśli …ony Gogli to malował, to chyba …oną nogą. Pewnie jakiś jego …ony uczeń.
Kiedy byli w mieście, pan Szpila podążał za panem Tulipanem, który zostawiał ślad z proszku do szorowania i psich tabletek na robaki, przez galerie sztuki. Pan Tulipan upierał się przy tym. Takie wizyty miały wielką wartość edukacyjną, zwłaszcza dla kuratorów.
Pan Tulipan posiadał instynkt sztuki, którego tak mu brakowało przy chemii. Kichając cukrem pudrem i śliniąc się talkiem do stóp, pozwalał się prowadzić do prywatnych galerii, gdzie przekrwionymi oczyma badał podsuwane mu nerwowo tace miniatur z kości słoniowej.
Pan Szpila obserwował w niemym podziwie, jak kolega barwnie i wyczerpująco opisuje różnice między kością słoniową podrabianą w starym stylu — z użyciem kości — i …onym nowym sposobem, jaki wymyśliły krasnoludy, z użyciem rafinowanego oleju, kredy i …onego spirytusu naclańskiego.
Pan Tulipan podchodził chwiejnie do gobelinów, długo opowiadał o splocie prostym i wysokim, zalewał się łzami przed sceną w zieleni, a potem wykazywał, że duma galerii, trzynastowieczny gobelin ze Sto Lat, nie ma więcej niż sto lat właśnie, bo widzicie ten …ony kawałek purpury, o tutaj? W żaden sposób nie mieli wtedy takiego …onego barwnika. A to co takiego? Agatejskie naczynie do balsamowania z dynastii P’gi Su? Ktoś panu opchnął skorupy z …onej pralni, drogi panie! Ta …ona glazura to chłam!
To było niesamowite. Pan Szpila bywał tak oszołomiony, że niemal zapominał, by wsunąć do kieszeni kilka cennych drobiazgów. Chociaż od dawna wiedział o fascynacji kolegi sztuką. Kiedy musieli czasem spalić jakąś rezydencję, pan Tulipan zawsze pilnował, żeby naprawdę bezcenne dzieła wynieść najpierw — nawet jeśli musieli wtedy zmarnować trochę czasu, by przywiązać mieszkańców do łóżek. Gdzieś pod psychicznymi bliznami po samookaleczeniach, w samym sercu wibrującej wściekłości, tkwiła dusza prawdziwego konesera i bezbłędny instynkt piękna. Niezwykłe zjawisko u człowieka, który wciągał nosem kreski soli kąpielowych.
Wielkie drzwi na drugim końcu pokoju otworzyły się szeroko, ukazując mroczną przestrzeń za progiem.
— Panie Tulipanie… — odezwał się pan Szpila.
Tulipan oderwał się od skrupulatnego badania stolika — być może Tapasiego — pokrytego wspaniałą intarsją, wykorzystującą dziesiątki rzadkich …onych oklein.
— Tak?
— Pora znowu spotkać się z szefostwem — poinformował pan Szpila.
William szykował się, żeby wyjść z gabinetu już na dobre, gdy ktoś zapukał do drzwi.
Uchylił je ostrożnie, ale zostały odepchnięte do końca.
— Ty całkowicie… absolutnie… niewdzięczna osobo!
Nie było to miłe określenie, zwłaszcza jeśli wypowiadała je osoba płci żeńskiej. Używała prostych słów, jak „niewdzięczna”, w taki sposób, jaki w ustach pana Tulipana wymagałby trzech kropek i końcówki „ona”.
William widywał już Sacharissę Cripslock, zwykle pomagającą dziadkowi w jego malutkim warsztacie. Nigdy nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Nie była specjalnie atrakcyjna, ale też nie wyglądała szczególnie źle. Zapamiętał ją po prostu jako dziewczynę w fartuchu, wykonującą w tle jakieś nieważne prace, jak odkurzanie miotełką czy układanie kwiatów. O ile w ogóle uformował jakąś opinię na jej temat, to taką, że cierpi na nieuzasadnioną pretensjonalność i złudzenie, że etykieta oznacza dobre wychowanie. Brała manieryzmy za maniery.
Teraz mógł się jej przyjrzeć o wiele dokładniej, głównie dlatego że zbliżała się do niego groźnie. W ten beztroski sposób, typowy dla ludzi wierzących, że zaraz mają zginąć, uświadomił sobie, że jest całkiem ładna, jeśli oceniać to przez stulecia. Koncepcje urody zmieniają się z latami; dwa wieki temu oczy Sacharissy by sprawiły, że wielki malarz Caravati przegryzłby własny pędzel; trzysta lat temu rzeźbiarz Mauvaise spojrzałby tylko na jej podbródek i upuścił sobie dłuto na nogę; tysiąc lat temu efebiańscy poeci zgodziliby się, że sam jej nos mógłby wyprawić w morze co najmniej czterdzieści okrętów. Miała też dobre średniowieczne uszy.
Dłoń jednak okazała się całkiem współczesna, kiedy wymierzyła Williamowi soczysty policzek.
— Te dwadzieścia dolarów miesięcznie to prawie wszystko, co mieliśmy!
— Przepraszam… Nie rozumiem…
— No dobrze, nie jest może bardzo szybki, ale w swoim czasie był jednym z najlepszych grawerów w mieście!
— Och… No tak. Eee… — William poczuł nagłe wyrzuty sumienia wobec pana Cripslocka.
— A pan mu to zabrał, ot tak!
— Ale ja nie chciałem! Krasnoludy zwyczajnie… Wszystko się zdarzyło przypadkiem!
— Pracuje pan dla nich?
— Raczej z nimi… tak jakby…
— A my tymczasem głodujemy?
Sacharissa oddychała gwałtownie. Miała też dobrze skonstruowane inne cechy, które nigdy nie wychodzą z mody i są na miejscu w dowolnym stuleciu. Najwyraźniej wierzyła, że surowe, staromodne sukienki tonują nieco ich efekt. Myliła się.
— Proszę posłuchać… Praktycznie nie mogę się od nich oderwać… — oświadczył William, starając się nie gapić zbyt otwarcie. — To znaczy od krasnoludów nie mogę się oderwać. Lord Vetinari był bardzo… stanowczy w tej kwestii. Nagle wszystko zrobiło się bardzo skomplikowane.
— Gildia Grawerów dostanie szału, wie pan o tym? — spytała.
— No… tak. — Desperacka myśl trafiła Williama nawet mocniej niż dłoń Sacharissy. — To jest coś. Czy mogłaby pani, no… powtórzyć to oficjalnie? Wie pani, na przykład „Dostajemy szału”, twierdzi rzecznik… rzeczniczka Gildii Grawerów.
— Dlaczego? — spytała podejrzliwie.
— Gwałtownie potrzebuję czegoś, co mógłbym umieścić w moim następnym wydaniu — odparł zrozpaczony William. — Czy pani mi pomoże? Zapłacę… no, dwadzieścia pensów za tekst, a potrzebuję co najmniej pięciu dziennie.
Otworzyła usta, by odpowiedzieć drwiąco, ale włączyły się obliczenia.
— Dolar dziennie? — upewniła się.
— Więcej, jeśli będą ładne i długie — obiecał William.
— Do tego pańskiego niby — listu?
— Tak.
— Dolar?
— Tak.
Przyjrzała mu się nieufnie.
— Przecież pana na to nie stać. Sam pan dostaje tylko trzydzieści dolarów. Mówił pan dziadkowi.
— Sytuacja trochę się zmieniła. Prawdę mówiąc, sam jeszcze nie całkiem się orientuję.
Wciąż przyglądała mu się z powątpiewaniem. Ale powoli zwyciężało w niej naturalne ankhmorporskie zainteresowanie odległą perspektywą dolara.
— No owszem, słyszę różne pogłoski — przyznała. — I… zapisywać je? Myślę, że to odpowiednie zajęcie dla damy, prawda? Kulturalne.
— No… coś koło tego, jak sądzę.
— Nie chciałabym robić czegoś, co nie jest… właściwe.
— Och, jestem pewien, że to właściwe.
— I gildia nie może mieć nic przeciwko, prawda? Przecież robi pan to od lat…
— Proszę posłuchać. Ja jestem mało ważny. Jeśli gildia chce protestować, muszą to załatwić z Patrycjuszem.
— Więc… no dobrze… jeśli jest pan pewien, że to odpowiednie zajęcie dla młodej damy…
— W takim razie proszę jutro przyjść do drukarni — rzekł William. — Myślę, że uda nam się za kilka dni przygotować następny papier z nowinami.
Sala balowa, cała w pluszach, czerwieni i złocie, pogrążona była w półmroku, pachniała stęchlizną i wyglądała upiornie z owiniętymi w pokrowce żyrandolami. Światło stojących pośrodku świec odbijało się mgliście w lustrach na wszystkich ścianach; kiedyś te zwierciadła pewnie rozjaśniały pomieszczenie, jednak przez lata pokryły się plamami, zmatowiały i odbicia świec przypominały rozmyte, podwodne lśnienie, widoczne przez las glonów.
Pan Szpila był już w połowie drogi na środek, kiedy uświadomił sobie, że słyszy tylko własne kroju. Pan Tulipan zatrzymał się i ściągał właśnie pokrowiec z czegoś zepchniętego pod ścianę.
— A niech mnie… — zaczął. — To przecież …ony skarb! Tak myślałem! Autentyczny …ony Intaglio Ernesto! Widzicie te zdobienia z macicy perłowej?
— To nie jest odpowiednia chwila, panie Tulipanie…
— Wykonał tylko sześć egzemplarzy! No nie, nawet nie zadbali o …one strojenie!
— Do demonów, mamy przecież być profesjonalistami!
— Być może pański… kolega chciałby dostać to w prezencie?
— odezwał się głos ze środka sali.
Wokół kręgu światła ustawiono sześć foteli. Były staroświeckie, z oparciami wygiętymi z boków i ku górze, co prawdopodobnie miało kiedyś chronić przed przeciągami, ale obecnie dawało siedzącym osobiste jeziora głębokiego cienia.
Pan Szpila był tu wcześniej. I podziwiał to ustawienie. Ktokolwiek stanął wewnątrz kręgu świec, nie mógł zobaczyć, kto siedzi w głębinach foteli, a przy tym sam był doskonale widoczny.
Teraz przyszło mu do głowy, że również ludzie w fotelach nie mogli zobaczyć innych siedzących.
Pan Szpila był jak szczur. To porównanie bardzo mu odpowiadało — wiele cech przemawia na korzyść szczurów. A te fotele ustawiał ktoś, kto myślał w podobny sposób.
— Pański przyjaciel, pan Żonkil… — odezwał się jeden z foteli.
— Tulipan — poprawił pan Szpila.
— Pański przyjaciel, pan Tulipan, chciałby może, aby ten klawikord był częścią waszego honorarium? — zaproponował fotel.
— To nie jest żaden …ony klawikord — warknął pan Tulipan.
— To …ony wirginał. Jedna struna na nutę zamiast dwóch! Tak nazywany, bo służył… onym młodym damom.
— Coś podobnego! Naprawdę? — zdumiał się jeden z foteli.
— A ja myślałem, że to coś w rodzaju dawnego pianina!
— Służył młodym damom do gry — wyjaśnił szybko pan Szpila.
— A pan Tulipan nie kolekcjonuje sztuki. On tylko ją… docenia. Nasze honorarium będzie wypłacone w klejnotach, tak jak się umawialiśmy.
— Jak pan sobie życzy. Proszę wejść do kręgu.
— …ony klawikord… — mruczał pan Tulipan.
Nowa Firma zajęła miejsca i stanęła pod skrytymi spojrzeniami foteli.
Fotele zobaczyły tyle:
Pan Szpila był niski i szczupły, jak obiekt będący jego imiennikiem, i głowę miał nieco zbyt dużą. Gdyby chcieć go określić jednym słowem, innym niż „szczur”, najtrafniejsze byłoby „ruchliwy”; pił niedużo, pilnował, co je, a swoje ciało — choć odrobinę zdeformowane — uważał za świątynię. Dodatkowo zbyt mocno pomadował włosy i czesał je w przedziałek na środku, w stylu, który wyszedł z mody dwadzieścia lat temu. Jego czarny garnitur był trochę przybrudzony, a małe oczka poruszały się bezustannie, dostrzegając wszystko.
Oczy pana Tulipana trudno byłoby zobaczyć z powodu pewnego opuchnięcia, spowodowanego zapewne nadmiernym entuzjazmem dla środków w torebkach[3]. Owe torebki były także prawdopodobną przyczyną niejakiej plamistości skóry i grubych żył widocznych na czole. W każdym razie pan Tulipan był człowiekiem o potężnej budowie, na granicy rozerwania odzieży, i mimo artystycznych skłonności wywoływał wrażenie potencjalnego zapaśnika, który oblał test na inteligencję. Jeżeli jego ciało było świątynią, to jedną z tych podejrzanych, gdzie w podziemiach ludzie robią dziwne rzeczy ze zwierzętami. A jeśli pilnował tego, co jadł, to tylko dlatego, że lubił patrzeć, jak się wije.
Kilka foteli zastanowiło się — nie nad tym, czy postępują właściwie, gdyż to nie podlegało dyskusji, ale czy zaangażowali właściwych ludzi. W końcu pan Tulipan nie był człowiekiem, którego chcieliby widzieć zbyt blisko otwartego ognia.
— Kiedy będziecie gotowi? — zapytał fotel. — Jak się czuje dzisiaj wasz… protegowany?
— Sądzimy, że dobrym terminem będzie wtorek rano — odparł pan Szpila. — Do tego czasu osiągnie najlepszą możliwą formę.
— Ale wskutek waszych działań nie nastąpią żadne gwałtowne zgony — przypomniał fotel. — To ważne.
— Pan Tulipan będzie łagodny jak baranek — zapewnił pan Szpila.
Niewidoczne spojrzenia starały sj? omijać pana Tulipana, który tę właśnie chwilę wybrał, by wciągnąć nosem dużą dawkę slabu.
— Ehm… No tak — rzekł fotel. — Jego lordowska mość ma nie odnieść żadnej szkody większej, niż okaże się to ściśle konieczne. Vetinari martwy byłby bardziej niebezpieczny niż Vetinari żywy.
— I za wszelką cenę należy unikać wszelkich kłopotów ze Strażą Miejską.
— Tak, wiemy już o straży — zapewnił pan Szpila. — Pan Slant nas uprzedził.
— Komendant Vimes kieruje bardzo… efektywną formacją.
— Żaden problem.
— I zatrudniają wilkołaka.
Biały proszek strzelił fontanną w powietrze. Pan Szpila musiał klepnąć kolegę w kark.
— …ony wilkołak?! Czy wyście powariowali?!
— Hm… Dlaczego pański partner wciąż powtarza „ony”, panie Szpilo? — zdziwił się fotel.
— Chyba wam …ony rozum odebrało! — denerwował się pan Tulipan.
— To taka wada wymowy — odparł pan Szpila. — Wilkołak? Dzięki, że nas panowie poinformowali. Naprawdę bardzo dziękuję. Kiedy złapią trop, są gorsze od wampirów. Wiecie o tym, panowie, prawda?
— Rekomendowano nam panów jako ludzi zaradnych.
— Kosztownych ludzi zaradnych… Fotel westchnął.
— Rzadko trafiają się inni. Dobrze więc, bardzo dobrze. Pan Slant omówi z panami tę kwestię.
— No tak, ale one mają taki węch, że byście w życiu nie uwierzyli — nie ustępował pan Tulipan. — Po co pieniądze …onemu trupowi?
— Czy są jeszcze jakieś niespodzianki? — zapytał pan Szpila. — Macie tu inteligentnych strażników i jeden z nich jest wilkołakiem. Coś jeszcze? Może mają też trolle?
— O tak. Kilka. I krasnoludy. I zombi.
— W straży? Co to za miasto, panowie?
— To nie jest nasze miasto. Nie mu tu rządzimy — oświadczył fotel.
— Ale troszczymy się o to, w jakim kierunku zmierza — dodał inny.
— Aha — stwierdził pan Szpila. — Zgadza się. Przypomniałem sobie. Jesteście zatroskanymi obywatelami.
Znał zatroskanych obywateli. Gdziekolwiek się pojawiali, zawsze mówili tym samym prywatnym językiem, w którym „tradycyjne wartości” oznaczały „powiesić kogoś”. Nie przeszkadzało mu to, ogólnie biorąc, ale zawsze warto lepiej rozumieć klienta.
— Mogliście zaangażować kogoś innego — zauważył. — Macie tu Gildię Skrytobójców.
Fotel syknął przez zęby.
— W obecnej chwili kłopot z tym miastem polega na tym — zaczął tłumaczyć — że spora liczba inteligentnych poza tym osób uważa status quo za… wygodne, choć przecież nie ulega wątpliwości, że doprowadzi miasto do katastrofy.
— Aha — rzekł pan Szpila. — To są obywatele beztroscy.
— Otóż właśnie, panowie.
— Dużo ich jest?
Fotel zignorował pytanie.
— Oczekujemy, że wkrótce zobaczymy panów znowu. Jutro wieczorem, mam nadzieję, poinformujecie nas o swojej gotowości. Dobranoc.
Krąg foteli milczał jeszcze przez chwilę po wyjściu Nowej Firmy. Potem jakaś postać w czerni weszła przez szerokie drzwi, zbliżyła się do światła, skinęła głowami wyszła.
— Oddalili się już od budynku — stwierdził fotel.
— Co za upiorni ludzie!
— Chyba jednak powinniśmy skorzystać z Gildii Skrytobójców.
— Ha! Nieźle im się powodzi przy Vetinarim. A poza tym przecież nie chcemy jego śmierci. Jednakże przyszło mi do głowy, że w późniejszym terminie możemy mieć dla gildii jakieś zlecenie.
— Rzeczywiście. Kiedy nasi przyjaciele bezpiecznie opuszczą miasto… O tej porze roku drogi bywają niebezpieczne…
— Nie, panowie. Trzymajmy się planu. Osobnik zwany Charliem zostanie w pobliżu, dopóki wszystko nie zostanie załatwione, na wypadek gdyby znów był potrzebny. Potem nasi dżentelmeni zabiorą go bardzo daleko stąd i… zapłacą mu. Niewykluczone, że później zwrócimy się do skrytobójców, na wypadek gdyby pan Szpila miał jakieś sprytne pomysły.
— Słusznie. Choć nadal uważam, że to wielka strata. Co moglibyśmy osiągnąć z takim Charliem…
— Mówiłem przecież, że nic by z tego nie wyszło. Ten człowiek to klaun.
— Chyba ma pan rację. W takim razie lepiej załatwić to raz na zawsze.
— Jestem pewien, że dobrze się rozumiemy. A teraz… spotkanie Komitetu De — elekcji Patrycjusza uważam za zamknięte. I niebyłe.
Lord Vetinari miał zwyczaj tak wczesnego wstawania, że pora snu była dla niego jedynie pretekstem, by zmienić ubranie.
Lubił tę zimową porę tuż przed świtem. Zwykle zalegała mgła i trudno było zobaczyć miasto, a przez kilka godzin nie dobiegał stamtąd żaden głos, może niekiedy z wyjątkiem urwanego wrzasku.
Ale tego ranka spokój został zakłócony przez krzyk tuż przed bramą pałacu.
— Hoinarołup! Patrycjusz podszedł do okna.
— Mącinogi-auć!
Wrócił do biurka i zadzwonił po swojego sekretarza, Drumknotta, którego posłał za mur, by zbadał sprawę.
— To żebrak znany jako Paskudny Stary Ron, panie — zameldował Drumknott pięć minut później. — Sprzedaje ten… papier.
Podał arkusz dwoma palcami, jakby się bał, że wybuchnie. Vetinari przeczytał tekst. A potem przeczytał jeszcze raz.
— No, no… — powiedział. — „Puls Ankh-Morpork”… Czy jeszcze ktoś to kupuje?
— Sporo ludzi, panie. Wracający z nocnej zmiany, idący na targ i tym podobni.
— Nie widzę tu żadnej wzmianki o Hoinarołupie ani Mącinogi-auciu.
— Nie, panie.
— Bardzo dziwne. — Patrycjusz przeczytał jeszcze jakiś fragment. — Hmmm… Odwołaj wszystkie moje poranne spotkania, dobrze? Przyjmę Gildię Heroldów o dziewiątej, a Gildię Grawerów dziesięć po.
— Nie wiedziałem, że pragną się z panem spotkać.
— Zechcą — odparł Patrycjusz. — Kiedy to zobaczą, zechcą. No, no… Widzę, że podczas bójki w tawernie rany odniosło pięćdziesiąt sześć osób.
— Wydaje się, że to raczej sporo, panie.
— To musi być prawda, Drumknott. Jest na papierze. Aha, i poślij wiadomość do tego miłego pana de Worde’a. Spotkam się z nim o dziewiątej trzydzieści.
Znowu przesunął spojrzeniem po kolumnach szarego druku.
— I proszę, niech będzie powszechnie wiadomo, że nie chciałbym się dowiedzieć o jakiejkolwiek krzywdzie, która spotkała pana de Worde’a.
— Panie, czy chodzi ci o to, że nie chcesz się dowiedzieć o krzywdzie, jaka spotkała pana de Worde’a, czy że nie chcesz, by jakakolwiek krzywda spotkała pana de Worde’a?
— Czyżbyś do mnie mrugał, Drumknott?
— Ależ nie!
— Drumknott, uważam, że prawem każdego obywatela Ankh-Morpork jest, by mógł niezaczepiany chodzić po ulicach miasta.
— Na bogów, panie! Naprawdę?
— Tak jest.
— Ale wydawało mi się, że mocno się sprzeciwiasz drukowi z użyciem ruchomej czcionką panie. Twierdziłeś, że wtedy druk będzie zbyt tani i ludzie…
— Szeełarna-plp! — zawołał sprzedawca drukowanych nowin przed bramą.
— Czy jesteś gotów na nowe milenium, które otwiera się przed nami, Drumknott? Czy obejmiesz przyszłość chętnymi ramionami?
— Nie wiem, panie. Czy niezbędne jest specjalne ubranie?
Inni domownicy siedzieli już przy śniadaniu, kiedy William zbiegł na dół. Spieszył się, ponieważ pani Arcanum miała Stanowcze Poglądy na temat ludzi, którzy spóźniają się na posiłki.
Pani Arcanum, właścicielka Domu Noclegowego Eukrazji Arcanum dla Uczciwych Ludzi Pracy, była tym, kim nieświadomie próbowała stać się Sacharissa. Nie zwyczajną przyzwoitą kobietą, ale Przyzwoitą Kobietą — stanowiło to jej styl życia, religię i hobby zarazem. Lubiła ludzi również przyzwoitych. Czystych i Przyzwoitych — używała tego określenia, jakby jedna z tych cech nie mogła istnieć bez drugiej. Miała w pokojach przyzwoite łóżka i gotowała tanie, ale przyzwoite posiłki dla swoich przyzwoitych lokatorów, którzy poza Williamem byli w średnim wieku, samotni i niezwykle wręcz trzeźwi. Zwykle wykonywali jakieś nieciekawe zawody i prawie wszyscy byli mocno zbudowani i dobrze wyszorowani, nosili poważnie wyglądające buty i prezentowali przy stole niezręczną uprzejmość.
Co dziwne — w każdym razie wobec opinii Williama na temat takich osób jak pani Arcanum — nie miała nic przeciwko krasnoludom ani trollom. A przynajmniej czystym i przyzwoitym krasnoludom i trollom. Dla pani Arcanum Przyzwoitość liczyła się wyżej niż gatunek.
— Piszą tu, że w bójce odniosło rany pięćdziesięciu sześciu ludzi — oznajmił pan Mackleduff, który jako lokator z najdłuższym stażem pełnił przy stole funkcję kogoś w rodzaju przewodniczącego. „Puls” kupił w drodze z piekarni, gdzie pracował jako szef nocnej zmiany.
— Coś podobnego! — zdziwiła się pani Arcanum.
— Myślę, że to musiało być pięć albo sześć — sprostował William.
— Tu stoi pięćdziesiąt sześć — upierał się pan Mackleduff. — Czarno na białym.
— To musi być prawda — uznała pani Arcanum przy powszechnej aprobacie. — Inaczej nie pozwoliliby im tego napisać.
— Zastanawiam się, kto to robi — odezwał się pan Prone, który dużo podróżował jako hurtowy sprzedawca butów.
— No, na pewno jacyś specjalni ludzie do takiej pracy — odparł pan Mackleduff.
— Naprawdę? — zdziwił się William.
— O tak… — zapewnił pan Mackleduff, typowy przedstawiciel potężnie zbudowanych mężczyzn, którzy natychmiast stają się ekspertami od czegokolwiek. — Przecież nie pozwoliliby byle komu tak sobie pisać, co zechce. To logiczne.
W rezultacie William dotarł do szopy za Kubłem w nastroju zadumy.
Dobrogór uniósł głowę znad kamienia, gdzie starannie składał afisz teatralny.
— Tam leży dla ciebie gotówka. — Skinął w stronę blatu.
Pieniądze były głównie w miedziakach. I było ich razem prawie trzydzieści dolarów.
William patrzył z niedowierzaniem.
— To nie może być prawda — szepnął.
— Pan Ron i jego koledzy cały czas przychodzili po nowe wydruki.
— Ale… ale tam były zwykłe wiadomości — upierał się William.
— Nic specjalnie ważnego. Po prostu… zwyczajne, codzienne zdarzenia.
— No ale ludzie lubią wiedzieć o zwyczajnych, codziennych zdarzeniach — odparł krasnolud. — Uważam, że jutro możemy sprzedać trzy razy tyle, jeśli obetniemy cenę o połowę.
— O połowę?
— Ludzie chcą być poinformowani. Tak tylko pomyślałem. — Krasnolud się uśmiechnął. — Jakaś młoda dama czeka na zapleczu.
W czasach, kiedy szopa służyła za pralnię, jeszcze w epoce pre-końskiej-na-biegunach, tanimi panelami odgrodzono niewielką jej część do wysokości piersi, by wydzielić miejsce dla ekspedientów i osoby, która miała za zadanie tłumaczyć klientom, dlaczego zniknęły ich skarpety. Sacharissa siedziała tam na stołku, ściskając w dłoniach torebkę. Łokcie trzymała przyciśnięte do boków, by jak najmniej wystawiać się na wszechobecny brud.
Skinęła mu głową.
Zaraz, pomyślał, dlaczego ją prosiłem, żeby przyszła? A tak… Jest rozsądna, mniej więcej, porządkowała książki dziadka, a nie spotykał wielu osób umiejących czytać i pisać. Spotykał raczej takich, dla których pióro było straszliwie trudnym urządzeniem. Jeśli wiedziała, co to jest apostrof, on jakoś zniesie to, że zachowywała się, jakby wciąż żyła w zeszłym stuleciu.
— To jest teraz pański gabinet? — spytała szeptem.
— Chyba tak.
— Nie uprzedził mnie pan o krasnoludach!
— Przeszkadzają pani?
— Ależ nie. Krasnoludy, jak wynika z moich doświadczeń, są bardzo praworządne i przyzwoite.
William uświadomił sobie, że rozmawia z dziewczyną, która nigdy nie bywała na pewnych ulicach w porze, kiedy zamykają bary.
— Mam już dla pana dwie wiadomości — mówiła dalej Sacharissa takim tonem, jakby przekazywała tajemnice państwowe.
— Tak?
— Mój dziadek mówi, że to najdłuższa, najostrzejsza zima, jaką pamięta.
— Tak?
— On ma osiemdziesiąt lat. To bardzo dużo.
— Aha.
— A spotkanie z powodu Dorocznego Konkursu Kółka Wypieków i Kwiatowego z Sióstr Dolly zostało wczoraj przerwane, ponieważ ktoś przewrócił stół z wypiekami. Dowiedziałam się o tym od sekretarz i zapisałam starannie.
— Tak? Hm… myśli pani, że to naprawdę ciekawe? Wręczyła mu kartkę wyrwaną z taniego zeszytu.
Zaczął czytać: „Doroczny Konkurs Kółka Wypieków i Kwiatowego z Sióstr Dolly odbywał się w czytelni przy ulicy Haka Lobbingu, Siostry Dolly. Przewodniczyła pani H. Rivers. Powitała wszystkie Członkinie i wyraziła się na temat Wspaniałych Eksponatów. Nagrody otrzymały…”.
William przebiegł wzrokiem po drobiazgowej liście nazwisk i nagród.
— Okaz w Wazonie? — zainteresował się.
— To był konkurs na najpiękniejsze dalie — wyjaśniła Sacharissa. William starannie wstawił słowo „Dalii” zaraz po „Okazie”. Czytał dalej.
— „Piękna wystawa Okryć dla Stolców”?
— Tak?
— Nie, nic. — William zmienił to na „Serwety na Stołki”, co było odrobinę lepsze.
Czytał, czując się jak podróżnik w dżungli — w każdej chwili oczekiwał, że ze spokojnej roślinności wyskoczy na niego jakaś bestia. Historia kończyła się: „Jednakże powszechny Nastrój został Zwarzony, kiedy wbiegł nagi mężczyzna, ścigany zaciekle przez Funkcjonariuszy Straży. Wywołał wielkie zamieszanie wśród Babek, nim został schwytany przez Pierniki. Spotkanie zakończyło się o godzinie 9 wieczorem. Pani Rivers podziękowała uczestniczkom”.
— Przez Pierniki?
— Potknął się o nie — wyjaśniła Sacharissa. — Co pan o tym myśli? — spytała odrobinę nerwowo.
— Wie pani… — rzekł William nieco słabym głosem. — Myślę, że chyba nie da się tego napisać ani trochę lepiej. Hm… A pani zdaniem jakie było najważniejsze wydarzenie podczas tego spotkania?
Przerażona uniosła dłoń do ust.
— No tak! Zapomniałam o tym! Pani Flatter wygrała pierwszą nagrodę za biszkopt! A od sześciu lat była w finale.
William wbił wzrok w ścianę.
— Brawo — stwierdził. — Na pani miejscu bym to dopisał. Ale mogłaby pani też zajrzeć do komisariatu na Sióstr Dolly i zapytać o tego nagiego mężczyznę…
— Nigdy w życiu! Przyzwoite kobiety nie mają nic wspólnego ze strażą!
— To znaczy zapytać, dlaczego był ścigany, oczywiście.
— Po co mam to robić?
William spróbował ubrać w słowa niejasną ideę.
— Ludzie będą chcieli wiedzieć — rzekł.
— Ale czy straż nie będzie mieć nic przeciw temu, że ich wypytuję?
— Przecież to nasza straż. Nie rozumiem, czemu miałoby im to przeszkadzać. I może poszuka pani jakichś bardzo starych ludzi i zapyta ich o pogodę. Kto jest najstarszym mieszkańcem miasta?
— Nie wiem. Pewnie któryś z magów.
— Może zajrzy pani na uniwersytet i zapyta, czy pamięta ostrzejszą zimę niż ta.
— Czy tutaj umieszcza się wiadomości na papierze? — odezwał się jakiś głos.
Należał do niskiego człowieczka o promiennej, rumianej twarzy, jednego z ludzi obdarowanych przez los permanentną miną kogoś, kto właśnie usłyszał pieprzny dowcip.
— No bo wyhodowałem taką marchewkę… I myślę, że wyrosła w bardzo ciekawym kształcie. Co? Co o tym myślicie, e? Można się pośmiać, nie? Zabrałem ją do pubu i wszyscy konali ze śmiechu. Powiedzieli, że powinien pan o tym napisać w swoim… poranniku!
Podniósł marchewkę do góry. Miała bardzo interesujący kształt. A twarz Williama nabrała bardzo interesującej barwy.
— Dziwna marchewka — oświadczyła Sacharissa, przyglądając się jej krytycznie. — Co pan o tym myśli, panie de Worde?
— Ja… no… Niech pani idzie już4na uniwersytet, dobrze? A ja zajmę się tym… dżentelmenem — powiedział William, kiedy uznał, że znów potrafi normalnie mówić.
— Moja żona nie mogła się pozbierać ze śmiechu!
— Szczęśliwy z pana człowiek, drogi panie — odparł z powagą William.
— Szkoda, że na tym papierze nie może pan wstawiać obrazków, nie?
— Owszem, ale chyba mam już dość kłopotów — mruknął William, otwierając notes.
Kiedy sprawa rumianego człowieczka i jego prześmiesznego warzywa została załatwiona, William przeszedł do hali drukarni. Krasnoludy rozmawiały zebrane wokół klapy w podłodze.
— Pompa znowu zamarzła — oznajmił Dobrogór. — Nie możemy wymieszać farby. Stary Cheese twierdzi, że gdzieś tutaj była studnia…
Z dołu dobiegł krzyk. Dwa krasnoludy zeszły po drabinie.
— Słuchaj, Gunilla, czy jest jakikolwiek powód, żeby puścić to w druku? — spytał William, wręczając krasnoludowi raport Sacharissy ze spotkania Kółka Wypieków i Kwiatów. — Trochę nudne…
Krasnolud przeczytał tekst.
— Są siedemdziesiąt trzy powody — odparł. — To dlatego, że wymienione są siedemdziesiąt trzy nazwiska. Myślę, że ludzie chcieliby zobaczyć swoje nazwisko na papierze.
— Ale co z tym nagim mężczyzną?
— No tak… Fatalnie, że nie zapisała, jak się nazywa.
Z dołu dobiegł kolejny krzyk.
— Zajrzymy tam?
Ku całkowitemu brakowi zaskoczenia Williama, mała piwniczka pod szopą była zbudowana o wiele solidniej niż sama szopa. Ale też praktycznie każdy dom w Ankh-Morpork miał piwnice, będące kiedyś pierwszym, a nawet drugim albo trzecim piętrem dawnych budynków, wzniesionych w którymś z okresów miejskiego imperium, kiedy to ludziom się wydawało, że przyszłość będzie trwać wiecznie. A potem wylewała rzeka niosąca ze sobą błoto, mury rosły w górę i teraz Ankh-Morpork wznosiło się głównie na Ankh-Morpork. Ludzie mówili, że ktoś z dobrym wyczuciem kierunku i z kilofem mógłby wędrować przez miasto pod ziemią, wybijając dziury w ścianach.
Pordzewiałe puszki i stosy przegniłego do gołych włókien drewna leżały pod jedną ze ścian. A pośrodku tej ściany widać było zamurowany otwór drzwiowy; bardziej współczesne cegły wydawały się już wytarte i popękane w porównaniu z otaczającym je starym kamieniem.
— Co jest po drugiej stronie? — zainteresował się Boddony.
— Pewnie dawna ulica — odparł William.
— Ulica też ma piwnicę? A co w niej trzyma?
— Och, kiedy powódź zalewała miasto, ludzie budowali wyżej. To, w czym stoimy, było pewnie kiedyś pokojem na parterze. Ludzie zamurowali drzwi i okna i postawili dodatkowe piętro. Podobno w niektórych dzielnicach jest sześć albo i siedem poziomów podziemi. W większości wypełnionych błotem. I zaznaczam, że starannie dobieram słowa…
— Szukam pana Williama de Worde’a — zahuczał głos nad nimi.
Ogromny troll przesłaniał światło z piwnicznej klapy.
— To ja — powiedział William.
— Patrycjusz zaraz cię przyjmie — oznajmił troll.
— Ale ja nie byłem umówiony z lordem Vetinarim…
— No tak… — odparł troll. — Byś się zdziwił, ilu ludzi umawia się z lordem Vetinarim i nic o tym nie wie. Więc się lepiej pospiesz. Ja bym się spieszył na twoim miejscu.
W ciszy słychać było jedynie tykanie zegara. William przyglądał się niespokojnie, jak — na pozór zapomniawszy o jego obecności — Vetinari raz jeszcze uważnie czyta „Puls”.
— Bardzo… interesujący dokument — oświadczył Patrycjusz, odkładając arkusz. — Ale zmuszony jestem zapytać… dlaczego?
— To ten mój list z nowinami — odparł William. — Tylko że większy. No bo… ludzie chcą wiedzieć o różnych rzeczach.
— Jacy ludzie?
— No… właściwie wszyscy.
— Naprawdę? Powiedzieli panu?
William przełknął ślinę.
— Eee… Niby nie. Ale, jak pan wie, piszę swoje listy z nowinami już od dłuższego czasu…
— Do rozmaitych zagranicznych notabli i podobnych osób. — Vetinari pokiwał głową. — Do ludzi, którzy muszą wiedzieć. Wiedza jest elementem ich profesji. Ale to sprzedaje pan wszystkim na ulicy. Zgadza się?
— Raczej tak, wasza lordowska mość.
— Ciekawe. W takim razie nie spodoba się panu teza, że państwo przypomina trochę jedną z dawnych galer? Miały rzędy wioślarzy pod pokładem, a na górze sternika i całą resztę. Oczywiście w interesie wszystkich leży, by statek nie zatonął. Ale daję panu pod rozwagę, że może jednak nie jest w interesie wioślarzy, by wiedzieć o każdej ominiętej mieliźnie, każdej kolizji, jakiej udało się uniknąć. To by ich niepokoiło, gubiliby rytm. Wioślarze muszą tylko wiedzieć, jak wiosłować. Hmm?
— I że mają dobrego sternika — dodał William. Nie zdołał powstrzymać tego zdania. Samo się wypowiedziało. I zawisło w powietrzu.
Vetinari rzucił mu spojrzenie, które trwało o kilka sekund dłużej, niż to było konieczne. A potem natychmiast jego twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
— To oczywiste. Powinni wiedzieć, naturalnie. Żyjemy przecież w wieku słów. Pięćdziesięciu sześciu rannych podczas bójki w tawernie, co? Zdumiewające. Jakie jeszcze wieści ma pan dla nas?
— No więc… tego… Jest bardzo zimno…
— Naprawdę? Coś podobnego…
Na biurku lorda Vetinariego maleńka góra lodowa uderzyła o ściankę kałamarza.
— Tak, i wybuchła też… mała… burda na spotkaniu kółka gospodyń.
— Burda, tak?
— No, właściwie to raczej zamęt[4]. I jeszcze komuś wyrosło zabawnie ukształtowane warzywo.
— To prawdziwa sensacja. A jaki to kształt?
— No… śmieszny, wasza lordowska mość.
— Panie de Worde, czy mogę panu udzielić pewnej rady?
— Oczywiście, wasza lordowska mość.
— Niech pan będzie ostrożny. Ludzie lubią, kiedy mówi im się to, co już wiedzą. Proszę o tym pamiętać. Robią się niespokojni, kiedy przekazuje im pan nowości. Nowości… no cóż, nowości nie są takie, jak się spodziewają. Chcieliby się dowiadywać, że… powiedzmy… pies ugryzł człowieka. Nie chcą czytać o tym, że człowiek ugryzł psa, bo to na świecie nie powinno się zdarzać. Krótko mówiąc, ludzie myślą, że chcą nowin, od A do Z, ale tak naprawdę zależy im na… starzynach. Widzę, że zaczyna pan już to rozumieć.
— Tak, proszę pana — odparł William.
Nie był całkiem pewny, czy w pełni wszystko zrozumiał, był jednak pewny tego, że ta część, którą zrozumiał, wcale mu się nie podoba.
— Jak mi się zdaje, Gildia Grawerów chciałaby omówić kilka spraw z panem Dobrogórem, Williamie. Ja jednak zawsze uważałem, że powinniśmy iść naprzód, ku przyszłości.
— Tak, wasza lordowska mość. Trudno byłoby iść w innym kierunku.
I znowu nastąpiło to za długie spojrzenie, a potem nagłe rozjaśnienie twarzy.
— Rzeczywiście. Miłego dnia, panie de Worde. Aha… i proszę uważać, jak pan chodzi. Jestem przekonany, że nie chciałby się pan stać nowinami… prawda?
Wracając na Błyskotną, William obracał w myślach słowa Patrycjusza. A nie jest rozsądnie zamyślać się zbyt głęboko, gdy chodzi się po ulicach Ankh-Morpork.
Przeszedł obok Gardło Sobie Podrzynam Dibblera i ledwie skinął mu głową. Zresztą Dibbler był zajęty. Miał dwóch klientów. Dwóch jednocześnie, jeśli jeden z nich nie podpuszcza drugiego, zdarzało się niezwykle rzadko. Ale ci dwaj trochę go niepokoili. Sprawdzali towar.
G.S.P. Dibbler sprzedawał swoja kiełbaski i paszteciki w całym mieście, nawet przed bramą Gildii Skrytobójców. Potrafił dobrze oceniać ludzi, zwłaszcza kiedy chodziło o ocenę, kiedy trzeba skręcić niewinnie za róg, a potem uciekać ile sił w nogach. Właśnie uznał, że miał pecha, stojąc w tym miejscu… I że jest już za późno.
Nieczęsto spotykał zabójców. Morderców owszem, ale mordercy mieli zwykle jakieś powody, a poza tym na ogół mordowali przyjaciół i krewnych. Spotykał też wielu skrytobójców, ale skrytobójstwo miało pewien styl, a nawet pewne zasady.
Ci ludzie byli zabójcami. Ten większy, ze śladami białego proszku na marynarce i otoczony zapachem naftaliny, był zwykłym brutalnym zbirem, żaden problem. Ale tego mniejszego, z przylizanymi włosami, otaczał zapach gwałtownej i okrutnej śmierci. Nieczęsto człowiek miał okazję spojrzeć w oczy kogoś, kto zabija, ponieważ w danym momencie wydaje się to niezłym pomysłem.
Ostrożnie poruszając rękami, Dibbler odsłonił specjalną sekcję swojej tacy, sekcję wysokiej klasy, zawierającą kiełbaski, których składniki były 1) mięsem, 2) pochodzącym z określonego czworonogiego zwierzęcia, 3) prawdopodobnie lądowego.
— Mogę też polecić panom te oto — powiedział, a ponieważ trudno się pozbyć starych przyzwyczajeń, nie mógł się powstrzymać i dodał: — Najlepsza wieprzowina.
— Dobre są, tak?
— Nigdy nie zechce pan zjeść innej, drogi panie.
Wtedy odezwał się ten drugi.
— A co z tymi poprzednimi?
— Słucham?
— Racice, świńskie smarki, szczury i co tam jeszcze wpadnie do …onej maszynki do mięsa.
— Panu Tulipanowi — wtrącił pan Szpila — chodzi o bardziej organiczne kiełbaski.
— Tak — potwierdził pan Tulipan. — Bardzo dbam o …one środowisko.
— Jest pan pewien? Nie, nie, oczywiście! — Dibbler uniósł dłoń. Zachowanie obu klientów się zmieniło. Najwyraźniej wszystkiego byli całkiem pewni. — No więc… Chce pan niedobrą… mniej dobrą kiełbaskę, tak? Hm…
— Żeby miała w środku …one paznokcie — odparł pan Tulipan.
— No więc, ehm… mam tu… mógłbym… — Dibbler zrezygnował. Był handlowcem. Człowiek sprzedaje, co sprzedaje. — Może opowiem panu o tych kiełbaskach — podjął, gładko zmieniając bieg wewnętrznego silnika na wsteczny. — Kiedy w rzeźni ktoś odrąbał sobie kciuk, nie zatrzymali nawet maszyny do mielenia. Prawdopodobnie nie znajdzie pan w niej żadnego szczura, ponieważ szczury omijają to miejsce. Są tam zwierzęta, które… No cóż, słyszał pan pewnie, jak mówią, że życie zaczęło się w czymś w rodzaju zupy? Tak samo te kiełbaski. Jeśli szuka pan niedobrej kiełbaski, nie znajdzie pan lepszej niż u mnie.
— Trzymasz je pan dla specjalnych klientów, co? — zapytał pan Szpila.
— Dla mnie, drogi panie, każdy klient jest kimś specjalnym.
— A masz pan musztardę?
— Ludzie nazywają to musztardą — odparł Dibbler, dając się ponieść entuzjazmowi. — Ale ja nazywam to…
— Lubię …oną musztardę — oznajmił pan Tulipan.
— …naprawdę doskonałą musztardą — dokończył Dibbler, nie tracąc rytmu.
— Weźmiemy dwie — zdecydował pan Szpila. Nie sięgnął po portfel.
— Na koszt firmy! — rzekł Dibbler. Ogłuszył dwie kiełbaski, zabułkował je i podał klientom.
Pan Tulipan wziął obie i jeszcze słój z musztardą.
— A wie pan, jak w Quirmie nazywają kiełbaskę w bułce? — zapytał pan Szpila, kiedy odchodzili.
— Nie — odparł pan Tulipan.
— Nazywają ją „le kiełbaska w le bułce”.
— Jak to, w …onym zagranicznym języku? To jakiś …ony żart!
— Nie jestem …onym żartownisiem, panie Tulipanie.
— No przecież powinni je nazywać jakoś… no… kiełbaska dans le derriere — stwierdził pan Tulipan. Odgryzł kęs smakołyku Dibblera. — Hej, tak właśnie smakuje ta …ona przekąska — dodał z pełnymi ustami.
— W bułce, panie Tulipanie.
— Wiem, co chciałem powiedzieć. To …ona okropna kiełbaska.
Dibbler patrzył za odchodzącymi klientami. W Ankh-Morpork nieczęsto słyszy się taki język. Większość ludzi mówi, nie zostawiając w zdaniach wolnych miejsc, więc zastanowił się, co może znaczyć słowo „ony”.
Tłum zbierał się przed dużym budynkiem przy Radosnym Mydle, a kolejka wozów sięgała już do Broad-Wayu. A kiedy gdziekolwiek zbiera się tłum ludzi, pomyślał William, ktoś powinien zanotować dlaczego.
W tym przypadku przyczyna była jasna. Jakiś człowiek stał na parapecie na zewnątrz okna na czwartym piętrze, przyciskając plecy do ściany, i z nieruchomym wyrazem twarzy patrzył w dół.
Daleko w dole tłum starał się okazać pomoc. Zniechęcanie kogokolwiek na jego miejscu nie leżało w prostej ankhmorporskiej naturze. To w końcu wolne miasto. Dlatego udzielano mu rad.
— Lepiej spróbować z Gildii Złodziei! — krzyczał jakiś człowiek. — Sześć pięter, a potem porządne, solidne kocie łby! Rozwalisz sobie czaszkę przy pierwszej próbie!
— Dookoła pałacu jest porządny bruk! — poinformował stojący obok.
— Tak, na pewno — zgodził się jego sąsiad. — Ale jeśli spróbuje skoczyć z pałacu, Patrycjusz go zabije. Mam rację?
— I co?
— Wiesz pan, to w końcu kwestia stylu, nie?
— Wieża Sztuk jest niezła — stwierdziła z przekonaniem pewna kobieta. — Prawie dziewięćset stóp. I piękny jest stamtąd widok.
— Fakt, trudno zaprzeczyć. Ale też ma się dużo czasu, żeby sobie wszystko przemyśleć. Po drodze w dół. A to nie jest najlepsza chwila na introspekcję.
— Słuchajcie, mam cały wóz krewetek i jeśli postoję tu dłużej, same wrócą do domu piechotą! — jęknął woźnica. — Dlaczego on po prostu nie skoczy?
— Zastanawia się. To przecież poważny krok.
Człowiek na krawędzi odwrócił głowę, gdy usłyszał szuranie. William przesuwał się bokiem po występie i bardzo się starał, żeby nie patrzeć w dół.
— Witam. Przyszedłeś pan mnie namówić, żebym zszedł, co?
— Ja… — William naprawdę się starał, żeby nie patrzeć w dół.
Z dołu parapet wydawał mu się o wiele szerszy. Zaczynał żałować, że tu wszedł.
— Nawet o tym nie myślę.
— Zawsze jestem otwarty na namowy do zejścia.
— Tak, tak… ehm… Czy zechce mi pan podać swoje nazwisko i adres?
W górze wiał nieprzyjemny wiatr. Tego się nie spodziewał. Ostre podmuchy były wyraźnie odczuwalne między dachami budynków; szarpały kartkami notesu.
— Po co?
— No… Ponieważ po upadku z tej wysokości na twardy grunt trudno ustalić takie szczegóły — odparł William, starając się nie oddychać zbyt głęboko. — A ponieważ chcę o tym napisać, tekst będzie lepiej wyglądał, jeśli powiem, kim pan był.
— Gdzie napisać?
William wyjął z kieszeni „Puls” i bez słowa wręczył go rozmówcy. Papier szeleścił na wietrze.
Desperat usiadł i przeczytał, poruszając przy tym bezgłośnie wargami. Nogi zwisały mu nad pustką.
— Więc to są tak jakby wydarzenia? — zapytał. — Jak u herolda, tylko że zapisane?
— Zgadza się. Od A do Z. No więc jak się pan nazywał?
— Co to znaczy „nazywał”?
— No, wie pan… to chyba oczywiste… — powiedział żałośnie William. Machnął ręką w pustkę i o mało co nie stracił równowagi. — Jeśli pan…
— Artur Crank.
— Gdzie mieszkałeś, Arturze?
— Przy Szczebiotliwej.
— A czym się zajmowałeś?
— Znowu to „zajmowałeś”. Wiesz pan, straż zwykle częstuje mnie herbatą.
W głowie Williama odezwał się dzwonek alarmowy.
— Często tak… skaczesz?
— Zajmuję się tylko trudniejszymi fragmentami.
— To znaczy?
— Tymi, gdzie trzeba się wspinać. Oczywiście samo skakanie pomijam. Nie wymaga kwalifikacji. Bardziej interesuje mnie aspekt wołania o pomoc.
William spróbował przytrzymać się gładkiej ściany.
— A ta pomoc, której oczekujesz? to…?
— Odpalisz pan dwadzieścia dolarów?
— Albo skoczysz?
— No nie, nie dosłownie „skoczę”, to chyba jasne. Nie do końca skoczę. Nie w ścisłym sensie. Ale nadal będę groził, że skoczę, jeśli łapiesz pan, o co mi chodzi.
William uznał, że budynek wydaje się o wiele wyższy niż wtedy, kiedy wspinał się po schodach. Ludzie w dole wyglądali na o wiele mniejszych. Rozpoznawał zwrócone ku górze twarze. Był tam Paskudny Stary Ron ze swoim zapchlonym psem i cała reszta ekipy, ponieważ jakieś niezwykłe ciążenie ściągało ich ku improwizowanym ulicznym widowiskom. William mógł nawet odczytać tabliczkę „Będę groził za jedzenie” Kaszlaka Henry’ego. Widział też kolumny wozów paraliżujące już połowę miasta. Czuł, jak uginają się pod nim kolana…
Artur go przytrzymał.
— Zaraz, to jest moje miejsce! — zawołał. — Znajdź pan sobie jakieś inne.
— Mówił pan, że skakanie nie wymaga kwalifikacji — powiedział William, próbując skoncentrować się na notatkach. Wokół niego świat wirował delikatnie. — A jaki był pański zawód, panie Crank?
— Robotnik dachowy. Rozległ się krzyk:
— Arturze Crank, w tej chwili złaź na dół!
Artur spojrzał na ulicę.
— A niech to, ściągnęli tu moją żonę — westchnął.
— Funkcjonariusz Fiddyment mówi, że… — odległe różowe oblicze pani Crank pochyliło się w stronę stojącego obok strażnika. — Że zakłócasz… handlowy… dobrobyt… miasta, ty stary durniu!
— Z żoną nie można się kłócić — stwierdził Artur z zakłopotaną miną.
— Następnym razem schowam ci portki, głupi staruchu! Złaź natychmiast, bo zobaczysz, jak oberwiesz!
— Trzy szczęśliwe lata małżeństwa — westchnął Artur i pomachał niewielkiej postaci w dole. — Pozostałe trzydzieści dwa też nie były takie złe. Ale nie umie gotować kapusty.
— Naprawdę? — zdziwił się William i jak we śnie runął do przodu. Ocknął się, leżąc na ziemi, tak jak tego oczekiwał, jednak wciąż w wersji trójwymiarowej, na co nie liczył. Uświadomił sobie, że nie jest martwy. Jedną z przesłanek tej tezy była twarz przyglądającego mu się kaprala Nobbsa. William uważał, że prowadził stosunkowo przyzwoite życie i gdyby umarł, nie powinien spotkać niczego o twarzy podobnej do kaprala Nobbsa — a to najgorsze, co może trafić w mundur, jeśli nie liczyć mew.
— Ach, żyje pan — stwierdził Nobbs z niejakim rozczarowaniem.
— Trochę… słabo się czuję — wymamrotał William.
— Jak pan chce, mogę panu zrobić sztuczne oddychanie usta-usta — zaproponował Nobbs.
Rozmaite mięśnie w ciele Williama skurczyły się spazmatycznie i szarpnięciem ustawiły ciało w pionie — tak gwałtownie, że stopy na moment oderwały się od ziemi.
— Już mi lepiej! — wykrzyknął.
— No bo uczyliśmy się tego na komendzie i jeszcze nie miałem okazji wypróbować…
— Zdrowy jak rydz! — wrzeszczał William.
— …ćwiczyłem na ręce i w ogóle…
— W życiu nie czułem się lepiej!
— Artur Crank stale robi takie numery — oświadczył strażnik. — Chce zdobyć trochę forsy na tytoń. Ale wszyscy klaskali, kiedy niósł pana na dół. Aż dziwne, że wciąż potrafi tak chodzić po rynnach.
William poczuł się dziwnie oszołomiony.
— Naprawdę…?
— I świetnie było, kiedy zacząłeś pan rzygać. Znaczy, z czwartego piętra wyglądało to całkiem ładnie. Ktoś powinien zrobić obrazek…
— Muszę już iść! — wykrzyknął William.
Chyba zwariowałem, myślał, idąc w stronę Błyskotnej. Dlaczego to zrobiłem, u demona? Przecież to nie moja sprawa… Tyle że, jeśli się chwilę zastanowić, teraz już tak.
Pan Tulipan czknął.
— Co teraz będziemy robić? — zapytał.
Pan Szpila zdobył plan miasta i teraz przeglądał go uważnie.
— Nie jesteśmy osiłkami w starym stylu, panie Tulipanie. Jesteśmy ludźmi myślącymi. Uczymy się. I to uczymy się szybko.
— To co będziemy teraz robić? — powtórzył pan Tulipan. Wcześniej czy później potrafił w końcu złapać, o co chodzi.
— Teraz wykupimy dla siebie niewielkie ubezpieczenie. Nie podoba mi się, żeby jakiś prawnik obrzucał nas błotem. Aha, jesteśmy. To druga strona uniwersytetu.
— Chcemy tu kupić jakąś magię? — zdziwił się pan Tulipan.
— Niedokładnie magię.
— Mówił pan chyba, że to miasto to …ona łatwizna.
— Ma swoje dobre strony, panie Tulipanie.
Pan Tulipan uśmiechnął się szeroko.
— …ona racja — przyznał. — Chcę wrócić do Muzeum Starożytności!
— Spokojnie, panie Tulipanie. Najpierw interesy, potem przyjemność.
— Chcę obejrzeć wszystko!
— Później. Później. Nie może pan poczekać dwudziestu minut, żeby nie wybuchnąć?
Mapa doprowadziła ich do Centrum Thaumatologicznego, po osiowej stronie uniwersytetu. Wciąż jeszcze było tak nowe, że nowoczesne budynki o płaskich dachach, laureaci wielu nagród Gildii Architektów, nie zaczęły nawet przepuszczać wody ani tracić szyb w oknach przy byle podmuchu.
Podjęto wysiłki, by najbliższą okolicę upiększyć za pomocą trawy i drzew. Ponieważ jednak Centrum Thaumatologiczne wzniesiono częściowo na dawnych terenach, znanych jako „nierealne nieruchomości”, nie wszystko poszło zgodnie z planem. Obszar ten od tysięcy lat służył uniwersytetowi jako wysypisko. Pod murawą spoczywało o wiele więcej niż stare kości z baraniny — a magia wycieka. Na dowolnej mapie thaumicznych zanieczyszczeń nierealna nieruchomość byłaby środkiem niezwykle koncentrycznych okręgów.
Już teraz trawa stała się wielokolorowa, a niektóre drzewa sobie poszły.
Mimo to kwitło tu kilka firm — rezultat tego, co nadrektor, a przynajmniej ten, kto pisał mu przemówienia, nazwał „małżeństwem magii i nowoczesnego biznesu; w końcu dzisiejszy świat nie potrzebuje zbyt wielu zaczarowanych pierścieni ani magicznych mieczy; potrzebuje za to jakiejś metody, by pamiętać o umówionych spotkaniach. Właściwie to kupa bzdur, ale myślę, że wszyscy będą zadowoleni. Czy już pora na lunch?”.
Jeden z produktów tego radosnego związku leżał teraz na ladzie przed panem Szpilą.
— To model Mk II — wyjaśnił mag, który cieszył się, że między nim a panem Szpilą jest lada. — To… samo wiodące ostrze thaumatologii.
— Świetnie! — ucieszył się pan Tulipan. — Lubimy …one ostrza.
— Jak to działa? — zainteresował się pan Szpila.
— Ma pomoc kontekstową — odparł mag. — Wystarczy, no… otworzyć wieczko.
Ku jego zgrozie w dłoni klienta magicznie pojawił się bardzo cienki nóż i nacisnął zaczep.
Wieczko odskoczyło. Mały zielony chochlik poderwał się na nogi.
— Bingely-bingely-bi…
Zamarł. Nawet stworzenie zbudowane z cząstek biothaumicznych zawaha się, czując nóż na gardle.
— Co to jest, do demona? — zdziwił się pan Szpila. — Mówiłem, że chcę czegoś, co słucha!
— On słucha, bardzo uważnie słucha — zapewnił pospiesznie mag. — Ale umie też mówić.
— Niby jak? Bingely-bingely?
Chochlik odchrząknął nerwowo.
— Gratuluję! — powiedział. — Stałeś się szczęśliwym nabywcą De-Terminarza Mk II, najnowocześniejszego produktu biothaumaturgicznego, wyposażonego w niezliczone użyteczne funkcje i całkiem niepodobnego do Mk I, który mogłeś niechcący zniszczyć, nadeptując na niego całym ciężarem.
I dodał:
— Urządzenie to dostarczane jest bez żadnej gwarancji dotyczącej jego niezawodności, dokładności, istnienia lub nie oraz przydatności do dowolnego konkretnego celu, a Produkty Bioalchemiczne w szczególności nie gwarantują, poręczają, sugerują ani nie wyrażają opinii na temat użytkowania swego produktu do jakichkolwiek zastosowań, jak również nie ponoszą żadnej odpowiedzialności prawnej ani materialnej wobec ciebie ani dowolnej innej osoby, istoty czy bóstwa za jakiegokolwiek rodzaju straty czy zniszczenia spowodowane przez to urządzenie lub obiekt albo przez jakiekolwiek próby zniszczenia go metodą uderzania o ścianę, zrzucania do głębokiej studni lub dowolnymi innymi środkami, a ponadto stwierdzają, że zgodę na niniejszą umowę albo dowolną inną umowę, która ją zastąpi, wyrażasz, zbliżając się na odległość do pięciu mil od produktu, obserwując go przez potężne teleskopy lub dowolną inną metodą, ponieważ jesteś kretynem, który tak łatwo daje się zagadać, że przy kawałku złomu z wysoką ceną z radością akceptuje aroganckie i jednostronne warunki, których nie przyjąłby nawet przy torbie psich chrupek i używany jest na wyłączne ryzyko nabywcy. Chochlik odetchnął głęboko.
— Czy mogę teraz zaprezentować ci, Tu Wstaw Swoje Imię, pozostałą część szerokiego wyboru moich interesujących i zabawnych dźwięków?
Pan Szpila zerknął na pana Tulipana.
— Dobrze.
— Na przykład mogę mówić „Tra-la!”.
— Nie.
— Rozweselający głos trąbki?
— Nie.
— „Ding!”?
— Nie.
— Mogę też przyjąć instrukcję, by podczas wykonywania rozmaitych czynności wygłaszać śmieszne i rozpraszające komentarze.
— Dlaczego?
— No… niektórzy lubią, kiedy mówimy na przykład „Wrócę tu, kiedy znowu otworzysz pudełko” albo coś w tym rodzaju…
— A czemu w ogóle wydajesz dźwięki? — zapytał pan Szpila.
— Ludzie lubią dźwięki.
— My nie — oświadczył pan Szpila.
— Doskonale! Mogę zagwarantować mnóstwo ciszy — obiecał chochlik. Ale samobójcze oprogramowanie zmusiło go, by mówił dalej. — A czy masz ochotę na inny schemat kolorystyczny?
— Co?
— Jaki mam mieć kolor? Czego byś chciał? — Kiedy to mówił, jedno z długich uszu powoli zmieniło barwę na fioletową, a nos nabrał nieco irytującego odcienia błękitu.
— Nie chcemy żadnych kolorów — rzekł pan Szpila. — Nie chcemy dźwięków. Nie chcemy wesołości. Chcemy tylko, żebyś robił, co ci się powie.
— A może poświęcicie krótką chwilę i wypełnicie kartę rejestracyjną? — zaproponował desperacko chochlik.
Ciśnięty z prędkością atakującego węża nóż wytrącił mu kartę z dłoni i przybił ją do lady.
— Ale możecie też odłożyć to na później…
— Ten człowiek… — zaczął pan Szpila. — Gdzie on się podział? Pan Tulipan sięgnął pod ladę i wyciągnął maga.
— Ten człowiek twierdzi, że jesteś z tych chochlików, które umieją powtórzyć wszystko, co słyszały.
— Tak, panie Tu Wstaw Swoje Imię.
— I niczego nie wymyślasz?
— One nie mogą nic dodać od siebie. — Mag oddychał z trudem. — Absolutnie nie mają wyobraźni.
— Więc jeśli ktoś tego wysłucha, będzie na pewno wiedział, że to prawda?
— Tak, na pewno.
— Wygląda na to, że właśnie czegoś takiego szukaliśmy — uznał pan Szpila.
— A jak będą panowie płacić? — zainteresował się mag.
Pan Szpila pstryknął palcami. Pan Tulipan wypiął pierś, wyprostował ramiona i z trzaskiem zacisnął pięści, które przypominały dwie torby różowych orzechów.
— Zanim zaczniemy mówić o …onej zapłacie — rzekł — chcielibyśmy pogadać z typem, który ułożył tę …oną gwarancję.
To, o czym William musiał teraz myśleć jak o swoim gabinecie, bardzo się zmieniło. Dawne wieszaki z pralni, rozczłonkowane konie na biegunach i inne śmieci zniknęły bez śladu, a na środku pomieszczenia stały dwa zsunięte biurka.
Były bardzo stare i odrapane, a żeby powstrzymać je od kiwania, należało — wbrew zdrowemu rozsądkowi — wsunąć kawałki złożonej tekturki pod wszystkie cztery nogi.
— Znalazłam je w sklepie z rzeczami używanymi — wyjaśniła nerwowo Sacharissa. — Nie były bardzo drogie.
— Tak, to widać. Hm… panno Cripslock… zastanawiałem się… Pani dziadek potrafi wygrawerować obrazek, prawda?
— Tak, oczywiście. Dlaczego jest pan cały ubłocony?
— A gdybyśmy zdobyli ikonograf i nauczyli się go używać — ciągnął William, ignorując jej pytanie — mógłby wygrawerować obrazek, który namaluje chochlik?
— Myślę, że tak.
— A zna pani w mieście jakichś dobrych ikonografów?
— Mogę popytać. Co się panu stało?
— Och, było zagrożenie samobójstwem przy Radosnym Mydle.
— Coś z tego wyszło? — Sacharissa wydawała się zaskoczona tonem własnego głosu. — To znaczy, oczywiście, nie chciałabym, żeby ktoś zginął, ale właściwie… mamy jeszcze sporo miejsca…
— Coś chyba uda się z tego zrobić. On, no… ocalił życie człowieka, który wszedł na górę, żeby go namówić do zejścia.
— Co za odwaga! Zanotował pan nazwisko tego człowieka, który wszedł za nim na górę?
— Nie. To był taki… Tajemniczy Mężczyzna.
— Tak, to już coś. Kilka osób czeka na spotkanie z panem na zewnątrz — poinformowała Sacharissa. Zajrzała do notesu. — Jest człowiek, który zgubił zegarek, zombi, który… nie mogłam zrozumieć, czego chce. Jest troll, który szuka pracy, i jeszcze ktoś, kto chce się poskarżyć na ten tekst o bójce Pod Załatanym Bębnem i zamierza odrąbać panu głowę.
— Ojej… No dobrze, po kolei.
Ten od zgubionego zegarka był łatwy.
— To był jeden z tych nowych, nakręcanych — tłumaczył. — Dostałem go od ojca. Szukałem przez cały tydzień!
— Właściwie to niezupełnie…
— Gdyby mógł pan napisać, że go zgubiłem, może ten, co znalazł, by go oddal? — powiedział mężczyzna z bezpodstawną nadzieją w głosie. — A ja zapłacę panu sześć pensów za fatygę.
Sześć pensów to sześć pensów. William zanotował parę słów.
Zombi okazał się trudniejszy. Przede wszystkim był szary, miejscami zielonkawy, i silnie pachniał płynem po goleniu o zapachu sztucznych hiacyntów. Niektóre z zombi odkryły, że ich szanse znalezienia przyjaciół w nowym życiu znacznie wzrosną, jeśli będą pachnieć kwiatami, zamiast po prostu pachnieć.
— Ludzie lubią słuchać i czytać o zmarłych — powiedział. Nazywał się pan Bendy i wymawiał to w taki sposób, by wyraźnie dać do zrozumienia, że „pan” jest ważną częścią nazwiska.
— Naprawdę?
— Tak — zapewnił z naciskiem pan Bendy. — Zmarli mogą być bardzo interesujący. Wydaje mi się, że ludzie będą zainteresowani czytaniem o zmarłych.
— Chodzi panu o nekrologi?
— No tak, przypuszczam, że tak. Mógłbym je pisać w interesujący sposób.
— Zgoda. Dwadzieścia pensów za każdy.
Pan Bendy kiwnął głową. Było jasne, że pisałby nawet za darmo. Wręczył Williamowi plik pożółkłych, szeleszczących kartek.
— Tu ma pan jeden interesujący. Na początek — powiedział.
— Tak? A czyj?
— Mój. Bardzo interesujący. Zwłaszcza ten kawałek, w którym umieram.
Następnym interesantem był rzeczywiście troll. Co niezwykłe u trolli, które zwykle noszą na sobie tylko tyle, by zadowolić tajemnicze ludzkie wymaganie przyzwoitości, ten miał garnitur. A w każdym razie obszerne rury z materiału, pokrywające całe ciało. „Garnitur” był jedynym sensownym określeniem.
— Jestem Rocky — wymamrotał ze spuszczoną głową. — Wezmę każdą robotę, szefie.
— A co robiłeś ostatnio? — zapytał William.
— Byłem bokserem, szefie. Ale nie podobało mnie się. Ciągle obrywałem.
— Umiesz pisać albo robić obrazki?
— Nie, szefie. Ale umiem nosić ciężkie rzeczy i umiem gwizdać piosenki, szefie.
— To… dobry talent, ale chyba nie…
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadł mężczyzna o potężnych ramionach, ubrany w skóry. W ręku trzymał topór.
— Nie masz prawa wypisywać o mnie takich bzdur! — oznajmił, podsuwając Williamowi pod nos ostrze topora.
— Kim pan jest?
— Jestem Brezock Barbarzyńca i…
Mózg pracuje szybko, kiedy sądzi, że za moment zostanie rozcięty na polowy.
— Ach, jeśli chce pan złożyć skargę, musi pan się zwrócić do redaktora skarg, egzekucji i chłost — wyjaśnił William. — To pan Rocky, o ten.
— To ja — zahuczał z satysfakcją Rocky, kładąc przybyszowi dłoń na ramieniu. Właściwie to trzy palce, bo na tyle wystarczyło miejsca.
Brezock oklapł.
— Chciałem tylko… powiedzieć — rzekł powoli — że napisał pan, że walnąłem kogoś stołem. Nigdy bym tego nie zrobił. Co o mnie pomyślą, kiedy usłyszą, że biegam po mieście i walę ludzi stołami? Jak to wpłynie na moją reputację?
— Rozumiem.
— Dźgnąłem go nożem. Stół to broń dla maminsynków.
— Obiecuję, że wydrukujemy sprostowanie. — William sięgnął po ołówek.
— A nie mógłby pan dodać, że zębami urwałem ucho Siekaczowi Gadleyowi, co? Wszyscy by aż usiedli. Uszy to trudna robota.
Kiedy interesanci już wyszli, a Rocky zajął miejsce na stołku przed drzwiami, William i Sacharissa popatrzyli na siebie nawzajem.
— To był bardzo dziwny ranek — powiedział William.
— Sprawdziłam, jak było z tą zimą — pochwaliła się Sacharissa. — Była też nielicencjonowana kradzież u jubilera przy ulicy Rzemieślników. Ukradli dużo srebra.
— Jak się pani dowiedziała?
— Powiedział mi jeden z jubilerskich czeladników. — Sacharissa chrząknęła delikatnie. — On, tego… zawsze podchodzi, żeby ze mną pogawędzić, kiedy widzi, że mijam ich sklep.
— Naprawdę? Dobra robota!
— A kiedy tu na pana czekałam, wpadłam na pewien pomysł. Poprosiłam Gunillę, żeby to złożył.
Trochę wstydliwie przesunęła po blacie kartkę papieru.
— Lepsze wrażenie robi na samej górze strony — powiedziała zdenerwowana. — Co pan o tym myśli?
— A te sałatki owocowe, liście i zawijasy?
Sacharissa poczerwieniała.
— To ja zrobiłam. Takie nieoficjalne grawerstwo. Pomyślałam, że dzięki temu będzie wyglądać, no wie pan… imponująco i z klasą. Podoba się panu?
— Bardzo dobre — zapewnił William. — Ładne te… wiśnie…
— Winogrona…
— Tak, oczywiście, chciałem powiedzieć: winogrona. Skąd ten cytat? Jest bardzo znaczący, a jednocześnie, no… nie oznacza niczego konkretnego.
— Myślę, że to po prostu cytat — stwierdziła Sacharissa.
Pan Szpila zapalił papierosa i dmuchnął dymem we wciąż wilgotne powietrze piwniczki na wino. — Mam wrażenie, że nastąpiła tu jakaś przeszkoda w komunikacji — powiedział. — Przecież nie prosimy, żebyś nauczył się na pamięć jakiejś książki albo coś takiego. Masz tylko patrzeć na tego oto pana Tulipana. To takie trudne? Wielu ludzi to robi bez żadnego przeszkolenia.
— Ja… tak jakby… zgubiłem flaszkę — tłumaczył się Charlie. Pod jego stopami zabrzęczało kilka pustych butelek.
— Pan Tulipan nie jest przecież straszny — stwierdził pan Szpila. Musiał przyznać, że w tej chwili jest to kłamstwo wołające o pomstę do Dunmanifestin. Jego partner kupił porcję czegoś, co — jak przysięgał handlarz — było diabelskim pyłem, ale według pana Szpili wyglądało całkiem jak sproszkowany siarczan miedzi. Najwyraźniej zareagował z chemicznymi pozostałościami slabu, który pan Tulipan konsumował po południu, i zmienił jego zatoki w niewielki zasobnik elektryczności. Prawe oko pana Tulipana wirowało powoli, a z włosków w nozdrzach strzelały iskry.
— No, czy on wygląda przerażająco? — ciągnął pan Szpila. — Pamiętaj, jesteś lordem Vetinarim. Rozumiesz? Nie będziesz niczego wysłuchiwał od jakichś strażników. Jeśli zacznie ci odszczekiwać, tylko na niego popatrz.
— O tak — poradził pan Tulipan. Połowa jego twarzy rozbłyskiwała i gasła na przemian.
Charlie odskoczył.
— No, może niezupełnie tak — przyznał pan Szpila. — Ale blisko.
— Nie chcę już tego robić! — jęczał Charlie.
— Dziesięć tysięcy dolarów, Charlie. To dużo pieniędzy.
— Słyszałem o tym Vetinarim. Jeśli coś pójdzie nie tak, każe mnie wrzucić do jamy ze skorpionami!
Pan Szpila szeroko rozłożył ręce.
— No cóż, jama ze skorpionami nie jest aż tak zła, jak o niej mówią.
— To …ony piknik w porównaniu ze mną! — zahuczał pan Tulipan. Nos mu się zaświecił.
Oczy Charliego nerwowo szukały drogi wyjścia. Niestety, w jednym z nich błysnęła chytrość. Pan Szpila nienawidził obserwować Charliego, który usiłuje być sprytny. Przypominał wtedy psa, który próbuje grać na puzonie.
— Nie zrobię tego za dziesięć tysięcy dolarów — powiedział. — Znaczy… Jestem wam potrzebny…
Pozwolił, by słowa te zawisły w powietrzu. Właśnie tak pan Szpila miał ochotę postąpić z Charliem.
— Umówiliśmy się, Charlie — przypomniał.
— Niby tak, ale teraz uważam, że gra się toczy o dużo większe pieniądze.
— Co pan o tym myśli, panie Tulipanie?
Pan Tulipan otworzył usta, by odpowiedzieć, ale zamiast tego kichnął. Wąska błyskawica uziemiła się na łańcuchu Charliego.
— Moglibyśmy się zgodzić na piętnaście tysięcy — uznał pan Szpila. — Chociaż musimy wtedy dołożyć z własnego udziału.
— No…
Charlie odsunął się jak najdalej od pana Tulipana, któremu włosy stały teraz sztorcem.
— Ale chcemy zobaczyć, że naprawdę się starasz, jasne? Od tej chwili. Masz tylko powiedzieć… No, co masz powiedzieć?
— „Zwalniam cię ze stanowiska, dobry człowieku. Możesz odejść”.
— Tylko że nie tak powinno się to mówić. Prawda, Charlie? To jest rozkaz. Jesteś jego szefem. I musisz spoglądać na niego z wyższością. Jak ci to wyjaśnić… Jesteś sklepikarzem, prawda? Wyobraź sobie, że poprosił o kredyt.
Była szósta rano. Marznąca mgła trzymała miasto w duszącym uścisku.
Poprzez mgłę przychodzili… kuśtykali do hali prasy za Kubłem, a potem we mgle znikali na rozmaitych nogach, kulach i kółkach.
— Pus — Mrpikeerah!
Lord Vetinari usłyszał wołanie i znowu posłał do bramy nocnego sekretarza.
Zauważył tytuł. Uśmiechnął się do motta. Przeczytał słowa:
TO NAJOSTRZEJSZA ZIMA W LUDZKIEJ PAMIĘCI
— I TO OFICJALNA WIADOMOŚĆ
Dr Fettle Dodgast (132) z Niewidocznego Uniwersytetu powiedział „Pulsowi”: „Nie pamiętam, żeby było zimniej. Ale uważam, że nie mamy już takich zim jak wtedy, kiedy byłem ½ młody”.
Sople długie jak męskie ramię były widziane na rynnach w całym mieście i zamarzło wiele pomp.
Dr Dodgast (132) stwierdził, że zima jest gorsza niż ta z 1902, kiedy wilki zaatakowały misto. Dodał: „I żeśmy się ucieszyli, bo od dwóch tygodni nie widzieliśmy świeżego mięsa”.
Pan Josia Wintler (45) z Mirtbury 12b posiada %Zabewne Warzywo, które okaże wszystkim chętnym po wniesieniu niewielkiej kwoty. Bardzo jest śmieszne.
Pan Clarence Harry (39) prosi, by poinformować czytelników, iż zgubił cenny zegarek, prawdopodobnie w okolicy Sióstr Dolly. Nagroda dla znalazcy. Proszę się zgłosić do biura „Pulsu”.
Niniejsza publikacja zatrudni ikonografika z własynm sprzęptem. Chętni proszeni o vizytę w biurze „Pulsu”, pod znakiem Kubła.
Złoczyńca ukradł srebro wartości 200 $ od H. Hoglanda i Syna, jubilerów z ul. Żadnejtakiej wczoraj po południu. Pan Hogland (32), któremu grożono nożem, powiedział „Pulsowi”: „Rozpoznam tego człowieka, jeśli go zobaczę, ponieważ niewielu ludzi ma na głowie wyłogi”.
Lord Vetinari się uśmiechnął.
Ktoś zastukał cicho do drzwi. Vetinari spojrzał na zegar.
— Wejść — powiedział.
Nic się nie stało. Po kilku sekundach pukanie rozległo się znowu.
— Proszę wejść.
Jeszcze raz zapadła ciężka cisza.
Lord Vetinari dotknął pozornie całkiem zwyczajnej części blatu swojego biurka. Długa szuflada wysunęła się z czegoś, co wydawało się litą orzechową płytą. Wyjechała na zewnątrz jakby na oleju. Zawierała kilka wąskich narzędzi na czarnym aksamicie, a do opisu dowolnego z nich koniecznie by należało użyć słowa „ostry”.
Wybrał jedno. Trzymając je swobodnie przy boku, podszedł bezgłośnie do drzwi i nacisnął klamkę. Odstąpił szybko, na wypadek gdyby ktoś nagle rzucił się do wnętrza.
Nikt ich nie popchnął. Po chwili drzwi, reagując na nierówne ułożenie zawiasów, odchyliły się do środka.
Pan Mackleduff wygładził papier. Przez wszystkich zasiadających przy śniadaniu było przyjęte, że jako człowiek, który kupuje „Puls”, staje się nie tylko jego właścicielem, ale wręcz jego kapłanem, który przekazuje treści zasłuchanym tłumom.
— Piszą tu, że jakiś człowiek przy Mirtbury wyhodował warzywo o zabawnym kształcie — powiedział.
— Bardzo chciałabym je zobaczyć — oświadczyła pani Arcanum. Trochę dalej przy stole ktoś zakaszlał gwałtownie. — Dobrze się pan czuje, panie de Worde? — spytała, gdy pan Prone uderzył Williama w kark.
— Tak, tak, zupełnie dobrze — wykrztusił William. — Przepraszam. Herbata poleciała nie do tej dziurki.
— W tamtej części miasta mają dobrą glebę — ocenił pan Cartwright, wędrowny sprzedawca nasion.
William skupił się na swojej grzance. Tymczasem ponad jego głową każda wiadomość była prezentowana starannie i z szacunkiem godnym świętej relikwii.
— Ktoś groził nożem właścicielowi sklepu — oznajmił pan Mackleduff.
— Niedługo we własnych łóżkach nie będziemy bezpieczni — stwierdziła pani Arcanum.
— Nie wydaje mi się, żeby to była najbardziej mroźna zima od ponad stu lat — wtrącił pan Cartwright. — Jestem prawie pewien, że ta sprzed dziesięciu lat była jeszcze gorsza. Prawie zupełnie zrujnowała mi sprzedaż.
— Bardzo dziwny był ten nekrolog, który pan nam przeczytał — zauważyła pani Arcanum. William bez słowa pokiwał głową nad jajkiem na miękko. — To chyba nie jest typowe, żeby opowiadać, co ktoś robił, kiedy już umarł.
Pan Długoszyb, który był krasnoludem i zajmował się czymś związanym z jubilerstwem, wziął kolejną grzankę.
— Różni bywają — stwierdził spokojnie.
— Ale miasto rzeczywiście robi się nieco zatłoczone — oświadczył pan Windling, który wykonywał jakąś nieokreśloną funkcję urzędniczą. — Zombi przynajmniej są ludźmi. Nikogo nie urażając, oczywiście.