Pan Długoszyb uśmiechnął się blado, smarując grzankę masłem. William się zastanowił, czemu nie lubi ludzi, którzy mówią „nikogo nie urażając”. Pewnie dlatego że łatwiej im powiedzieć „nikogo nie urażając”, niż powstrzymać się od urażania.

— Cóż, musimy chyba nadążać za nowymi czasami — westchnęła pani Arcanum. — Mam nadzieję, że ten drugi biedak znajdzie swój zegarek.

Istotnie, pan Harry czekał przed biurem, kiedy dotarł tam William. Chwycił go za rękę i uścisnął mocno.

— Zadziwiające, drogi panie, zadziwiające! — zawołał. — Jak pan tego dokonał? To jakaś magia. Wydrukował pan to zawiadomienie, a kiedy wróciłem do domu, niech mnie demon, jeśli zegarek nie znalazł się w kieszeni drugiego surduta! Niech bogowie błogosławią pański „Puls”, powiadam!

W środku Gunilla przekazał Williamowi wiadomości. Dzisiaj od rana sprzedało się osiemset egzemplarzy. Po pięć pensów od sztuki. Część Williama wynosiła szesnaście dolarów. W pensówkach był to spory stos pieniędzy czekający na jego biurku.

— Szaleństwo — stwierdził William. — Przecież my tylko opisaliśmy różne wydarzenia.

— Pojawił się pewien kłopot, chłopcze — rzekł Dobrogór. — Będziesz chciał jutro wydać kolejny numer?

— Na bogów, mam nadzieję, że nie!

— W każdym razie mam dla ciebie historię — oświadczył ponuro krasnolud. — Słyszałem, że Gildia Grawerów montuje już własną prasę. I mają za sobą duże pieniądze. W dziedzinie ogólnego druku możemy wypaść z interesu.

— A mogą to zrobić?

— Oczywiście. Już wcześniej używali pras. Czcionkę nietrudno wykonać, zwłaszcza jeśli ma się dość grawerów. Mogą naprawdę się postarać. Prawdę mówiąc, nie sądziłem, że tak szybko się do tego podłączą.

— Jestem zdumiony!

— No cóż, młodsi członkowie gildii widzieli produkcję docierającą tutaj z Omni i Imperium Agatejskiego. Okazuje się, że tylko czekali na taką szansę. Słyszałem, że w nocy odbyła się specjalna narada. Zmieniono obsadę kilku stanowisk.

— Na pewno warto byłoby to zobaczyć.

— Więc gdybyś mógł dalej wydawać swoje nowiny…

— Kiedy ja nie chcę tych wszystkich pieniędzy! — jęknął William. — Pieniądze ściągają kłopoty!

— Moglibyśmy sprzedawać „Puls” taniej — zaproponowała Sacharissa, spoglądając na niego dziwnie.

— Wtedy tylko zarobimy jeszcze więcej — odparł smętnie William.

— Moglibyśmy… więcej płacić ulicznym sprzedawcom.

— Ryzykowne — uznał Dobrogór. — Ile terpentyny może wypić jeden człowiek?

— No to przynajmniej moglibyśmy dopilnować, żeby dostawali solidne śniadanie — stwierdziła Sacharissa. — Porządny gulasz z określonego mięsa na przykład.

— Ale nie jestem nawet pewien, czy znajdzie się dość nowin, żeby wypełnić… — zaczął William i urwał.

Przecież to nie tak działało, prawda? Jeśli coś znalazło się na papierze, stawało się nowiną. Jeśli było nowiną, trafiało na papier, a jeśli trafiło na papier, było nowiną. I taka była prawda.

Przypomniał sobie rozmowy przy śniadaniu. „Oni” nie pozwoliliby tego napisać, gdyby to nie była prawda. Zgadza się?

William nie interesował się polityką. Ale odkrył, że kiedy myśli o „nich”, uruchamia zapomniane mięśnie umysłu. Niektóre miały związek ze wspomnieniami.

— Można zatrudnić więcej ludzi, żeby pomagali zdobywać informacje — dodała Sacharissa. — A nowiny z innych miejsc? Z Pseudopolis i z Quirmu? Trzeba tylko porozmawiać z pasażerami wysiadającymi z dyliżansów…

— Krasnoludy chętnie przeczytają, co się dzieje w Überwaldzie i Miedziance. — Dobrogór pogładził się po brodzie.

— Dyliżans potrzebuje prawie tygodnia, żeby tam dojechać — przypomniał William.

— Co z tego? To nadal będą nowiny.

— Moglibyśmy chyba wykorzystać sekary — uznała Sacharissa.

— Wieże semaforowe? Oszalałaś? To kosztuje majątek!

— I co? Przecież pan się martwił, że mamy za dużo pieniędzy. Błysnęło światło. William odwrócił się na pięcie.

Na progu stał jakiś… obiekt. Miał trójnóg, zza którego widać było parę chudych nóg w czarnych nogawkach, a u góry duże czarne pudło. Jedno okryte czernią ramię wysuwało się zza niego, trzymając rodzaj niedużej skrzynki. Unosił się z niej dym.

— Ładne — odezwał się głos zza pudła. — Sviatło tak dobrze zię odbijało od hełmu kraznoluda, że nie mogłem zię povstrzymać. Szukaliście ikonografika? Nazyvam się Otto Chriek.

— Aha. Tak — odpowiedziała Sacharissa. — A znasz się na tym?

— Jestem pravdziwym magiem w ciemni. Cały czas eksperymentuję — zapewnił Otto Chriek. — Mam vłazny ekvipunek, a także entuzjastyczne i pozytyvne nastavienie.

— Sacharisso! — syknął z naciskiem William.

— Na początek możemy ci zapłacić dolara dziennie…

— Sacharisso!

— Tak? Co?

— To wampir!

— Muszę stanovczo zaprotestovać! — oświadczył schowany Otto. — Tak łatvo założyć, że vampirem jest każdy, kto móvi z übervaldzkim akcentem. Pravda? A przecież w Überwaldzie żyją tysiące ludzi nie będących vampirami!

William odruchowo machnął ręką, starając się ukryć zakłopotanie.

— No dobrze, przepraszam…

— Chociaż tak zię składa, że jestem vampirem — ciągnął Otto. — Ale gdybym poviedział: „Szanowanko, frajerzy i ty, laluniu, jak leci, ale numerek”, co byście wtedy pomyśleli?

— Uwierzylibyśmy bez zastrzeżeń.

— Poza tym v vaszym ogłoszeniu prosiliście o „vizytę”, vice pomyślałem, no viecie, że to taka akcja afirmatyvna — tłumaczy! Otto. — I mam jeszcze to…

Uniósł wąską, bladą dłoń pokrytą siatką błękitnych żyłek. Ściskał w niej lśniącą czarną wstążeczkę.

— Och… Podpisałeś ślubowanie? — spytała Sacharissa.

— W Sali Spotkań przy alei Jatek — oświadczył tryumfalnie Otto. — Co tydzień tam chodzę, śpiewamy pieśni, pijemy herbatę z ciasteczkiem i provadzimy zdrove rozmovy na tematy vzmacniania voli i utrzymyvania całej kvestii płynóv ustrojovych pod najściślejszą kontrolą. Nie jestem już głupią pijavką!

— Co o tym sądzisz, Dobrogór? — spytał William. Dobrogór poskrobał się w nos.

— Od was zależy — stwierdził. — Jeśli spróbuje czegokolwiek z moimi chłopakami, będzie musiał długo szukać własnych nóg. Co to za ślubowanie?

— Założyli Überwaldzką Ligę Wstrzemięźliwości — wyjaśniła Sacharissa. — Wampir wstępuje do nich i wyrzeka się ludzkiej krwi…

Otto zadrżał.

— Volimy to nazyvać „słovem na k”.

— Słowa na k — poprawiła się. — Ten ruch zyskuje coraz większą popularność. Wiedzą, że to ich jedyna szansa.

— No więc… niech będzie — zdecydował William. Osobiście niespecjalnie lubił wampiry, ale wyrzucenie przybysza po tym wszystkim byłoby jak kopnięcie szczeniaczka. — Czy możesz przenieść swój sprzęt do piwnicy?

— Pivnica? — ucieszył się Otto. — Revelacja!

Najpierw przyszły krasnoludy, myślał William, wracając do swojego biurka. Obrażano je z powodu ich pilności i niskiego wzrostu, ale nie próbowały zadzierać nosa[5] i odnosiły sukcesy. Potem zjawiły się trolle, którym wiodło się trochę lepiej, bo ludzie rzadko rzucają kamieniami w stwory mające po siedem stóp wzrostu, które mogą te kamienie odrzucić. Następnie z trumien wyszły zombi. Jeden czy dwa wilkołaki przekradły się pod drzwiami. Gnomy zintegrowały się szybko, mimo marnego początku, ponieważ były twarde, a rozzłoszczone okazały się nawet bardziej niebezpieczne niż rozzłoszczone trolle — troll przynajmniej nie mógł wbiec człowiekowi do nogawki. Nie zostało już zbyt wiele gatunków.

Wampirom jakoś się nie udało. Nie były sympatyczne, nawet wobec siebie nawzajem, nie miały świadomości gatunkowej, były nieprzyjemnie dziwaczne i z całą pewnością nie prowadziły własnych sklepów spożywczych.

Ostatnio tym najbardziej inteligentnym zaświtało w głowach, że ludzie pogodzą się z obecnością wampirów, jeśli te przestaną być wampirami. Była to wysoka cena za społeczną akceptację — choć może nie aż tak wysoka w porównaniu z obcięciem głowy i wrzuceniem popiołów do rzeki. Lepiej już polubić stek tatarski[6]. Lepiej żyć, odwieszając na kołek dawne zwyczaje, niż ginąć od kołka wbitego w serce.

— Ehm… Ale chyba chcielibyśmy zobaczyć, kogo zatrudniamy — oznajmił głośno William.

Otto powoli i lękliwie wynurzył się zza obiektywu. Był chudy, blady i nosił owalne ciemne okulary. Czarną wstążeczkę wciąż ściskał w dłoni jak talizman, którym w pewnym sensie była.

— Spokojnie, przecież cię nie ugryziemy — powiedziała Sacharissa.

— Jeden uśmiech losu zasługuje na drugi — mruknął Dobro — gór.

— To było w złym smaku, panie Dobrogór — zwróciła mu uwagę Sacharissa.

— Tak jak i ja — odparł krasnolud, wracając do kamienia. — Byle tylko ludzie wiedzieli, gdzie stoję. To mi wystarczy.

— Nie pożałujecie — obiecał Otto. — Zapevniam, że jestem całkovicie zreformovany. Czego mam robić obrazki, jeśli volno spytać?

— Nowin — wyjaśnił William.

— A co to są noviny, jeśli volno?

— Nowiny to… — zaczął William. — Nowiny to… to coś, co drukujemy…

— Co o tym myślicie, a? — odezwał się wesoły głos.

William odwrócił głowę. Straszliwie znajoma twarz spoglądała na niego ponad tekturowym pudełkiem.

— Dzień dobry, panie Wintler — powiedział. — Ehm, Sacharisso, czy mogłabyś pójść…

Nie zdążył. Pan Wintler — należący do tych osób, które pierdzącą poduszkę uważają za szczyt inteligentnego dowcipu — nie mógł pozwolić, by powstrzymało go zwykłe lodowate przyjęcie.

— Dziś rano kopałem w ogródku i trafiłem na ten pasternak. No i pomyślałem: ten młody człowiek w drukarni pęknie ze śmiechu, kiedy to zobaczy, bo przecież moja żona nie mogła się powstrzymać i…

Ku przerażeniu Williama sięgał już do pudełka.

— Panie Wintler, naprawdę nie uważam…

Ale dłoń już się wznosiła i zabrzmiał dźwięk, jakby coś skrobało o ściankę pudełka.

— Założę się, że młodą damę też to rozbawi, co?

William zamknął oczy.

Usłyszał westchnienie Sacharissy.

— Ojej — powiedziała. — Całkiem jak żywy!

Otworzył oczy.

— Och, to przecież nos — stwierdził. — Pasternak z tak jakby guzowatą twarzą i wielkim nosem!

— Chcecie, żebym vykonał obrazek? — spytał Otto.

— Tak. — William czuł się jak pijany z ulgi. — Zrobisz duży obrazek pana Wintlera i jego wspaniale nosiastego pasternaku, Otto. Twoje pierwsze zlecenie! Tak, rzeczywiście!

Pan Wintler się rozpromienił.

— A może pobiegnę do domu i przyniosę moją marchewkę? — zaproponował.

— Nie! — odpowiedzieli William i Dobrogór zgodnym chórem.

— Chcecie ten obrazek teraz? — zapytał Otto.

— Im szybciej nasz pan Wintler wróci do domu, tym szybciej będzie mógł znaleźć następną cudownie zabawną jarzynę. No jak, panie Wintler? Co to będzie następnym razem? Fasola z uszami? Burak w kształcie ziemniaka? Jakiś pęd z wielkim włochatym jęzorem?

— Dokładnie tu i teraz chcecie, żebym vykonał ten obrazek? — upewnił się Otto; każda sylaba aż ociekała entuzjazmem.

— W tej chwili, tak.

— Ha, właśnie dojrzewa mi brukiew, z którą wiążę spore nadzieje… — zaczął pan Wintler.

— Może pan tutaj spojrzeć, panie Vintler?

Otto stanął za ikonografem i odsłonił obiektyw. William zauważył wyglądającego na zewnątrz chochlika z gotowym do pracy pędzlem. Wolną ręką Otto powoli uniósł na kiju niedużą klatkę mieszczącą tłustą, senną salamandrę. Jego palec zawisł nad spustem, który miał opuścić jej na głowę mały młoteczek — akurat tak mocno, żeby ją zirytować.

— Uśmiech poproszę…

— Chwileczkę! — zawołała Sacharissa. — Czy wampir powinien…

Pstryk!

Salamandra rozbłysła, malując całą halę oślepiająco białym światłem i czarnymi cieniami.

Otto wrzasnął. Padł na podłogę, chwytając się za gardło. Poderwał się, dysząc ciężko i wytrzeszczając oczy; nogi się pod nim ugięły i zadygotały kolana; zatoczył się przez cały pokój i z powrotem. Runął za biurko, roztrzęsioną ręką zrzucając z niego papiery.

— Aarghaarghaaargh…

Potem zaległa pełna oszołomienia cisza. Otto wstał, otrzepał się i poprawił fular. Dopiero wtedy spojrzał na rząd zdumionych twarzy.

— Tak? — zapytał surowo. — Na co tak patrzycie? To normalna reakcja, nic vięcej. Pracuję nad tym. Sviatło ve vszystkich jego formach jest moją pasją. Śviatło to moje płótno, a cienie zą moim pędzlem.

— Ale ostre światło ci szkodzi! — zdziwiła się Sacharissa. — Jest zabójcze dla wampirów!

— Tak. Trochę to przeszkadza, ale co robić…

— I to się, no… zdarza za każdym razem, kiedy robisz obrazek? — domyślił się William.

— Nie, czasami byva o viele gorzej.

— Gorzej?

— Czasami rozsypuję się v pył. Ale co nas nie zabija, to nas vzmacnia.

— Wzmacnia?

— Tak jest!

William pochwycił spojrzenie Sacharissy. Jej mina mówiła wszystko. Zatrudniliśmy go, masz serce teraz go wyrzucić? I nie żartuj z jego iiberwaldzkiego akcentu, jeśli naprawdę dobrze nie znasz überwaldzkiego. Zgoda?

Otto poprawił ikonograf i wsunął czystą kartkę.

— Jeszcze jedno ujęcie — powiedział wesoło. — Ale tym razem… vszyscy uśmiech!


* * *

Przychodziły listy. William był przyzwyczajony do pewnej ich liczby, zwykle od odbiorców swojego pisma z wiadomościami, którzy się skarżyli, że nie wspomniał o dwugłowych olbrzymach, plagach i deszczach zwierząt domowych, które — jak słyszeli — nawiedzały Ankh-Morpork. Jego ojciec miał rację, kiedy mówił, że kłamstwa mogą obiec świat dookoła, zanim jeszcze prawda zdąży wciągnąć buty. I zadziwiające, jak bardzo ludzie chcieli w nie wierzyć.

Te listy… Miał wrażenie, że potrząsnął drzewem i strącił z gałęzi całe listowie. Kilka zawierało skargi, że zdarzały się przecież zimy o wiele ostrzejsze od obecnej, choć żadne dwa nie mogły się zgodzić co do tego, kiedy to było. Jeden stwierdzał, że jarzyny nie są już takie zabawne jak kiedyś, zwłaszcza pory. Jeszcze inny pytał, co robi Gildia Złodziei w sprawie nielicencjonowanych kradzieży. Był też jeden oznajmiający, że wszystkie te kradzieże to wina krasnoludów, których nie powinno się wpuszczać do miasta, by odbierały uczciwym ludziom pracę.

— Złóżcie jakiś tytuł, na przykład „Listy” na górze, i wydrukujcie je — zdecydował William. — Z wyjątkiem tego o krasnoludach. Tak mógł napisać pan Windling. Ba, tak mógł napisać mój ojciec, tyle że on przynajmniej wie, jak się pisze „niepożądane”, i nie używałby kredek.

— Dlaczego ten list nie?

— Bo jest obraźliwy.

— Ale niektórzy uważają, że to prawda — stwierdziła Sacharissa. — Były spore kłopoty…

— Tak, lecz nie powinniśmy go drukować.

William zawołał Dobrogóra i pokazał mu list. Krasnolud przeczytał.

— Wydrukuj — poradził. — Zawsze zajmie parę cali.

— Ale ludzie będą protestować.

— To dobrze. Ich listy też wydrukujesz.

Sacharissa westchnęła.

— Chyba będą nam potrzebne. Williamie, dziadek mówił, że nikt w gildii nie będzie grawerował dla nas ikonogramów.

— Dlaczego nie? Możemy sobie pozwolić na ich stawki.

— Nie jesteśmy członkami gildii. Sytuacja robi się nieprzyjemna. Powiesz Ottonowi?

William westchnął i podszedł do drabiny.

Krasnoludy wykorzystywały piwnicę jako sypialnię, z natury zadowolone, że mają podłogę nad głowami. Ottonowi pozwoliły zająć wilgotny kąt. Wampir go odgrodził, wieszając na sznurku starą szmatę.

— O, vitam, panie Villiamie — powiedział, przelewając coś cuchnącego z jednej butelki do drugiej.

— Wygląda na to, niestety, że nie znajdziemy nikogo, kto by grawerował twoje obrazki.

Na wampirze nie zrobiło to wrażenia.

— Tak, zastanaviałem zię nad tym.

— Dlatego przykro mi, ale…

— Żaden problem, panie Villiamie. Zavsze znajdzie zię sposób. — Jaki? Przecież nie umiesz grawerować, prawda?

— Nie, ale… Drukujemy przecież tylko czerń i biel, pravda? A papier jest biały zam z siebie, czyli drukujemy tylko to, co czarne, tak? Przyjrzałem zię, jak kraznoludy robią litery, wszędzie mają pełno tych kavałków metalu i… Vie pan, że graverzy graverują metal kvasem?

— Tak.

— No vice muszę tylko nauczyć chochliki malovać kvasem. Koniec problemu. Uzyskanie szarości vymagało trochę namysłu, ale mam już chyba…

— Chcesz powiedzieć, że potrafisz skłonić chochliki, by wytrawiały obrazki bezpośrednio na płytach?

— Tak. To jeden z takich pomysłóv, które zą oczyviste, kiedy już zię na nie vpadnie. — Otto westchnął tęsknie. — A ja myślę o śvietle przez cały czas… cały… czas…

William niejasno przypominał sobie, co ktoś mu kiedyś powiedział: jedyną rzeczą groźniejszą od wampira oszalałego na punkcie krwi jest wampir oszalały na punkcie czegoś innego. Cała ta skrupulatna determinacja, skierowana na wyszukiwanie młodych kobiet, które śpią przy otwartych oknach, z tą samą bezlitosną i staranną efektywnością kierowała się ku innym zainteresowaniom.

— A właściwie dlaczego pracujesz w zaciemnieniu? — zapytał.

— Przecież chochliki tego nie potrzebują.

— Ach, przeprowadzam eksperymenty — odparł z dumą Otto.

— Vie pan, że innym określeniem ikonografa byłby „fotograf? Od latacjańskiego słova „photus”, które oznacza…

— „Skakać dookoła jak wariat i rozstawiać wszystkich po kątach, jakbyś był właścicielem”? — spytał William.

— Aha, zna pan to slovo, panie Villiamie!

William kiwnął głową. Zawsze się zastanawiał nad jego znaczeniem.

— V każdym razie pracuję teraz nad obscurografem.

William zmarszczył czoło. Zapowiadał się ciężki dzień…

— Malowanie obrazków ciemnością? — spróbował odgadnąć.

— Pravdzivą ciemnością, móviąc ściśle. — W głosie Ottona zabrzmiało podniecenie. — Nie zvykłym brakiem śviatła, ale śviatłem po drugiej stronie ciemności. Można je nazvać… żyvą ciemnością. My jej nie vidzimy, ale chochliki widzą. Czy vie pan, że übervaldzki vęgorz lądovy, żyjący w głębokich jaskiniach, vystraszony emituje rozbłysk ciemnego śviatła?

William spojrzał na duży szklany słój na blacie. Na dnie leżało kilka paskudnych zwiniętych stworów.

— I to będzie działało?

— Chyba tak. Proszę chwilę zaczekać.

— Naprawdę powinienem już wracać…

— To potrva zekundę…

Otto delikatnie wyjął ze słoja jednego węgorza i umieścił go na podstawce, zwykle zajmowanej przez salamandrę. Starannie wymierzył w Williama ikonograf i skinął głową.

— Raz… dva… trzy… BUU! Nastąpił…

…nastąpiła jakby bezgłośna implozja, przelotne uczucie, że cały świat został ściśnięty w małą bryłę, zamrożony i rozbity na maleńkie ostre igiełki wbijane w każdą komórkę ciała Williama[7]. Potem znów napłynął mrok piwnicy.

— To było… bardzo dziwne — stwierdzi! William. Zamrugał. — Tak jakby przeszło przeze mnie coś lodowato zimnego.

— Viele jeszcze musimy zię nauczyć o ciemnym śvietle. Zvłasz — cza teraz kiedy zostaviliśmy za sobą naszą odrażającą przeszłość i vkroczyliśmy v jazną przyszłość, v której całymi dniami w ogóle nie myślimy o słovie na k, ani razu — mówił Otto, majstrując przy ikonografie. Przyjrzał się uważnie obrazkowi namalowanemu przez chochlika, a potem zerknął na Williama. — No tak… vracamy do pracy.

— Mogę zobaczyć?

— Byłbym zakłopotany. — Otto odłożył prostokątny kartonik na swój prowizoryczny warsztat, rysunkiem w dół. — Cały czas robię coś źle.

— Ale naprawdę…

— Panie de Worde, cóś się dzieje!

Wołanie pochodziło od Rocky’ego, którego głowa przesłoniła otwór.

— Co takiego?

— Cóś w pałacu. Kogosik zabili!

William skoczył do drabiny.

Sacharissa siedziała przy swoim biurku, całkiem blada.

— Ktoś zamordował Vetinariego? — spytał William.

— Eee… nie — odpowiedziała. — Nie… dokładnie.

Pod nimi, w piwnicy, Otto Chriek sięgnął po malowany w ciemnym świetle ikonogram i przyjrzał mu się ponownie. Po chwili poskrobał go długim, bladym palcem, jakby próbował coś usunąć.

— Dzivne… — powiedział.

Chochlik sobie tego nie wyobraził, to pewne. Chochliki nie miały żadnej wyobraźni. Nie potrafiły kłamać.

Rozejrzał się nieufnie po mrocznej piwnicy.

— Jest tu kto?! — zawołał. — Ktoś tu zię bavi w chovanego?

Na szczęście nikt nie odpowiedział.

Ciemne światło… Istniało wiele teorii na temat ciemnego światła…

— Otto!

Uniósł głowę, wsuwając obrazek do kieszeni.

— Słucham, panie Villiamie?

— Weź swoje rzeczy i chodź ze mną! Lord Vetinari kogoś zamordował! No… podobno — dodał szybko William. — To przecież nie może być prawda!


* * *

William miał czasem wrażenie, że cała populacja Ankh-Morpork to tłum, który tylko czeka, żeby się zebrać. Na ogół pokrywa miasto cienką warstwą, niczym jakaś ogromna ameba. Ale kiedy tylko coś się gdzieś wydarzy, skupia się wokół tego punktu jak komórka wokół drobiny pożywienia. I wypełnia ulice ludźmi.

Teraz gromadził się przed główną bramą pałacu. Ludzie przybywali pozornie całkiem przypadkowo. Jakaś grupka zwracała na siebie uwagę, przyciągała nowych i stawała się większą grupą. Wozy i karety przystawały, by sprawdzić, co się dzieje. Niewidzialna bestia rosła z każdą chwilą.

Przy bramie zamiast gwardii pałacowej stali strażnicy. To był poważny kłopot. „Przepuśćcie mnie, jestem wścibski” nie należało do żądań mogących liczyć na spełnienie. Brakowało mu pewnego autorytetu.

— Czemu zię zatrzymaliśmy? — zapytał Otto.

— Ten przy bramie to sierżant Detrytus — odparł William.

— Aha. Troll. Bardzo głupi — ocenił Otto.

— Ale niełatwo go oszukać. Obawiam się, że będę musiał powiedzieć prawdę.

— Dlaczego to ma zię udać?

— Jest policjantem. Policjanci zwykle tracą orientację wobec prawdy. W końcu nieczęsto ją słyszą.

Wielki troll patrzył obojętnie, jak William się zbliża. Było to perfekcyjne spojrzenie policjanta. Niczego nie zdradzało. Mówiło: Widzę cię, a teraz czekam, żeby zobaczyć, co zrobisz źle.

— Dzień dobry, sierżancie — rzucił William.

Skinieniem głowy troll sugerował, że wobec posiadanych dowodów skłonny jest uznać, że istotnie trwa dzień i że w pewnych okolicznościach może być przez niektóre osoby uważany za dobry.

— Muszę się pilnie zobaczyć z komendantem Vimesem.

— Tak?

— Tak. W samej rzeczy.

— A czy on musi się pilnie zobaczyć z tobą? Jesteś de Worde, tak?

— Tak. Pracuję dla „Pulsu”.

— Nie czytam tego — oświadczył troll.

— Naprawdę? Wypuścimy specjalne wydanie z dużym drukiem.

— To był bardzo śmieszny żart — uznał Detrytus. — Ale tak już jest, że choć ze mnie tępak, to właśnie ja tu stoję i mówię, że masz zostać przed bramą, więc… Co robi ten wampir?

— Proszę zię nie ruszać przez zekundę! — zawołał Otto.

ŁUUMPF!

— …szlagszlagszlag!

Detrytus patrzył, jak Otto przetacza się z wrzaskiem po bruku.

— O co mu chodzi? — zapytał po chwili.

— Zrobił obrazek ciebie, jak nie pozwalasz mi wejść — odparł William.

Detrytus, choć urodził się powyżej linii wiecznych śniegów na jakiejś dalekiej górze, choć do piątego roku życia nie widział człowieka, był jednak policjantem aż po czubki swych kanciastych, zwisających do ziemi palców. I zareagował odpowiednio.

— Nie można tak robić — oznajmił.

William sięgnął po notes i wzniósł ołówek nad kartką.

— Czy zechcesz wytłumaczyć moim czytelnikom, dlaczego nie można?

Detrytus rozejrzał się, trochę zaniepokojony.

— A gdzie oni są?

— Zapiszę, co mówisz.

Podstawy działań policyjnych znowu przyszły Detrytusowi z pomocą.

— Nie można tak robić.

— W takim razie czy mogę zapisać, dlaczego nie mogę niczego zapisywać? — spytał William, uśmiechając się uprzejmie.

Detrytus uniósł rękę i przesunął małą dźwigienkę z boku hełmu. Ledwie słyszalny furkot stał się odrobinę głośniejszy. Troll miał hełm z nakręcanym wentylatorem, który dmuchał powietrzem na jego krzemowy mózg, kiedy przegrzanie groziło zmniejszeniem sprawności działania. W tej chwili najwyraźniej potrzebował chłodnej głowy.

— Aha. To jakaś polityka, co? — zapytał.

— Um… Możliwe. Przykro mi.

Otto wstał chwiejnie i znowu majstrował coś przy ikonografie. Detrytus podjął decyzję. Skinął na funkcjonariusza.

— Fiddyment, zaprowadzicie tych… dwóch do pana Vimesa. Mają po drodze nie spaść z żadnych schodów i w ogóle.

Pan Vimes, myślał William, kiedy maszerowali za strażnikiem. Wszyscy w straży tak go nazywają. Ten człowiek był szlachcicem, a teraz jest diukiem, ale oni mówią o nim „pan Vimes”. I to „pan” wymawiane jest starannie, z naciskiem, nie jak jakiś przydomek bez znaczenia, odruchowo dodawany do nazwiska. To był „pan”, którego człowiek używał, kiedy chciał powiedzieć „Odłóż pan tę kuszę i odwróć się bardzo powoli”. Zastanawiał się dlaczego.

William nie został wychowany w szacunku dla straży. Ci ludzie nie należeli do jego klasy. Owszem, uznawano, że są przydatni — jak psy pasterskie, ponieważ oczywiście ktoś musiał utrzymywać porządek wśród ludu, ale przecież tylko głupiec by pozwalał owczarkowi spać w salonie. Straż, innymi słowy, była niestety koniecznym podzbiorem klas przestępczych, części populacji nieoficjalnie definiowanej przez lorda de Worde jako ci o dochodach mniejszych niż tysiąc dolarów rocznie.

Rodzina Williama i wszyscy ich znajomi mieli także w myślach wyraźną mapę miasta podzielonego na te części, gdzie spotyka się godnych obywateli, i inne, gdzie żyją przestępcy. Było dla nich prawdziwym szokiem… nie, poprawił się w myślach William, było afrontem odkrycie, że Vimes posługuje się całkiem inną mapą. Najwyraźniej polecił swoim ludziom, by zjawiając się w dowolnej rezydencji, korzystali z drzwi frontowych, nawet w biały dzień, choć przecież zwykły zdrowy rozsądek podpowiadał, że powinni używać wejścia kuchennego, jak każdy inny służący czy dostawca[8]. Ten człowiek po prostu nie umiał się zachować.

To, że Vetinari uczynił go diukiem, stanowiło tylko kolejny dowód, że traci kontakt z rzeczywistością.

William odruchowo chciał więc polubić Vimesa, choćby z powodu wrogów, jakich sobie narobił. O ile jednak mógł się zorientować, wszystko na temat tego człowieka należałoby poprzedzać słowem „fatalnie” — tak się wyrażał, tak był wykształcony, a wyglądał, całkiem jakby potrzebował drinka.

Fiddyment zatrzymał się w wielkim pałacowym holu.

— Nigdzie się stąd nie ruszajcie i niczego nie róbcie — ostrzegł. — Pójdę i…

Ale Vimes schodził już szerokimi schodami razem z jakimś olbrzymem, w którym William rozpoznał kapitana Marchewę.

Do Vimesowej listy można było dodać jeszcze: fatalnie ubrany. Nie chodzi o to, że nosił marne ubrania. Zdawało się jednak, że generuje wewnętrzne pole zaniedbania. Ten człowiek mógł pomiąć nawet hełm.

Fiddyment spotkał się z nimi w połowie schodów. Nastąpiła prowadzona szeptem konwersacja, z której wzniosły się jednoznacznie niechętne, wypowiedziane przez Vimesa słowa „On co?!”. Komendant spojrzał ponuro na Williama, a wyraz jego twarzy mówił jasno: To był fatalny dzień, a teraz jeszcze ty…

Po chwili Vimes zszedł na sam dół i zmierzył Williama niechętnym wzrokiem.

— Czego pan chce? — zapytał.

— Chciałbym się dowiedzieć, co tu zaszło, bardzo proszę.

— Dlaczego?

— Ponieważ ludzie chcą wiedzieć.

— Ha! Dowiedzą się aż za szybko.

— Ale od kogo?

Vimes obszedł Williama dookoła, jakby badał jakiś dziwny i nieznany obiekt.

— Jesteś chłopakiem lorda de Worde, tak?

— Tak, wasza łaskawość.

— Wystarczy: komendancie — rzucił ostrym tonem Vimes. — I wydajesz ten swój plotkarski papier, tak?

— Mniej więcej, proszę pana.

— Co takiego zrobiłeś sierżantowi Detrytusowi?

— Ja tylko zapisałem to, co on mówił…

— Aha, pogroziłeś mu piórem, co?

— Nie rozumiem.

— Robić notatki na ludzi… No, no… Takie numery ściągają tylko kłopoty.

Vimes przestał chodzić wokół Williama. Teraz przyglądał mu się ponuro z odległości kilku cali, co wcale nie było lepsze.

— Ten dzień nie był przyjemny — oświadczył. — A będzie o wiele gorszy. Dlaczego miałbym tracić czas na rozmowę z tobą?

— Mogę podać jeden rozsądny powód — zaproponował William.

— No to mów.

— Powinien pan ze mną porozmawiać, żebym ja mógł to wszystko zapisać. Równo i poprawnie. Słowa, które pan powie, prosto na papier. I zna mnie pan, więc jeśli coś pomieszam, będzie pan wiedział, gdzie mnie szukać.

— Tłumaczysz mi, że powinienem robić, co chcesz, żebyś mógł robić, co chcesz?

— Mówię tylko, proszę pana, że kłamstwo zdąży obiec świat dookoła, zanim prawda wciągnie buty.

— Tak? Właśnie to wymyśliłeś?

— Nie, proszę pana. Ale wie pan, że tak właśnie jest.

Vimes w zamyśleniu ssał cygaro.

— I dasz mi przeczytać, co zapisałeś?

— Oczywiście. Dopilnuję, żeby trafił do pana jeden z pierwszych egzemplarzy, prosto spod prasy.

— Chodziło mi o to, że zanim to wydrukujesz. I wiesz o tym dobrze.

— Prawdę mówiąc, nie, nie sądzę, że powinienem, proszę pana. — Jestem komendantem straży, mój chłopcze.

— Tak, proszę pana. A ja nie. I wydaje mi się, że o to właśnie chodzi, chociaż postaram się jeszcze nad tym popracować.

Vimes wpatrywał się w niego odrobinę zbyt długo. A potem powiedział trochę innym tonem:

— Lord Vetinari został zauważony przez trzy sprzątaczki ze stałej służby pałacowej, bez wyjątku uczciwe i godne szacunku damy, które dzisiaj o siódmej rano zaalarmowało szczekanie psa jego lordowskiej mości. Lord Vetinari powiedział… — Vimes sprawdził w swoim notesie. — „Zabiłem go, zabiłem, tak mi przykro”. Zobaczyły też coś, co wyglądało całkiem jak leżące na podłodze ciało. Lord Vetinari trzymał nóż. Zbiegły na dół, żeby kogoś sprowadzić, a kiedy wróciły, jego lordowska mość zniknął. Ciało należało do Rufusa Drumknotta, osobistego sekretarza Patrycjusza. Został ugodzony nożem i jest ciężko ranny. Przeszukano teren i odnaleziono lorda Vetinariego w stajniach. Leżał nieprzytomny na podłodze. Koń był osiodłany. W jukach znajdowało się… siedemdziesiąt tysięcy dolarów… Kapitanie, przecież to idiotyczne!

— Wiem, sir — zgodził się Marchewa. — Ale takie są fakty, sir.

— Ale to nie są właściwie fakty! To idiotyczne fakty!

— Wiem, sir. Nie wyobrażam sobie, żeby jego lordowska mość próbował kogoś zabić.

— Oszalał pan? — zdumiał się Vknes. — Nie wyobrażam sobie, żeby mówił, że mu przykro.

Odwrócił się i znów spojrzał na Williama, jakby zdziwiony, że nadal tu jest.

— Tak? — zapytał.

— Dlaczego jego lordowska mość był nieprzytomny?

Vimes wzruszył ramionami.

— Wygląda na to, że próbował wsiąść na konia. Kuleje na jedną nogę. Może spadł… Nie mogę uwierzyć, że coś takiego mówię. W każdym razie to jest twoja informacja. Rozumiesz?

— Chciałbym mieć pański ikonogram, jeśli można — poprosił William.

— Po co?

William myślał szybko.

— To upewni obywateli, że zajął się pan tą sprawą i osobiście prowadzi śledztwo, komendancie. Mój ikonografik czeka na dole. Otto!

— Na bogów, przecież to wam… — zaczął Vimes. — Jest czarnowstążkowcem, sir — szepnął Marchewa. Vimes przewrócił oczami.

— Dzień dobry! — zawołał Otto. — Proszę zię nie ruszać, tworzycie bardzo ładny układ śviateł i cieni.

Kopnięciem rozstawił nogi statywu, zajrzał do ikonografii i wzniósł klatkę z salamandrą.

— Proszę spojrzeć tutaj… Pstryk!

ŁUUMPF!

— …oż szla — ag…

Pyl spłynął na posadzkę. W jego chmurze opadła spiralą czarna wstążeczka.

Zapadła cisza. Dopiero po chwili odezwał się Vimes.

— Co się z nim stało, u demona?

— Myślę, że za ostry błysk — stwierdził William. Schylił się i drżącą dłonią podniósł prostokątny kartonik sterczący z małego szarego stożka, jeszcze niedawno będącego Ottonem Chriekiem. Przeczytał:

— „PROSZĘ ZACHOYAĆ SPOKÓJ. Były posiadacz tej karty uległ drobnemu vypadkovi. Potrzebna będzie kropla krvi stvorzenia dovolnego gatunku oraz miotełka i szufelka”.

— Cóż… kuchnie są tam — Vimes wskazał gestem. — Załatw to szybko. Nie chcę, żeby moi ludzie roznieśli go na butach po całym pałacu.

— Jeszcze jedno pytanie — powiedział William. — Czy mam napisać, że jeśli ktokolwiek zauważył coś podejrzanego, powinien pana zawiadomić?

— W tym mieście? Musiałbym wszystkich swoich ludzi posłać do samego pilnowania kolejki. Po prostu uważaj, co piszesz, to wszystko.

Obaj strażnicy odeszli. Marchewa uśmiechnął się blado do Williama, kiedy go mijał.

Dwoma wyrwanymi z notesu kartkami William starannie zgarnął Ottona z podłogi. Proszek wsypał do torby, w której wampir zwykle nosił swój ekwipunek.

I nagle przyszło mu do głowy, że został sam — Otto chwilowo raczej się nie liczył — w pałacu i ma na to pozwolenie komendanta Vimesa, jeśli tylko „Kuchnie są tam” można traktować jak pozwolenie. Ale William dobrze sobie radził ze słowami. Zawsze prawda była tym, co przekazywał. Uczciwość jednak to czasem coś zupełnie innego.

Odszukał drogę do kuchennych schodów, a potem do kuchni, gdzie panował chaos. Służba kręciła się dookoła z zagubionymi minami ludzi, którzy nie mają nic do roboty, ale którym jednak płacą, by to robili. William przysunął się do szlochającej pokojówki.

— Przepraszam, panienko, ale czy mógłbym dostać kroplę krwi? — zapytał. — Tak, to może nie jest najlepszy moment — dodał, kiedy pokojówka uciekła z krzykiem.

— Hej, coś pan zrobił naszej Rene? — zapytał potężnie zbudowany mężczyzna, odstawiając na bok tacę pełną gorących bochenków chleba.

— Jest pan piekarzem? — zapytał William.

Mężczyzna spojrzał na niego niechętnie.

— A jak pan myśli?

— Myślę, co myślę — odparł William. Znów zyskał niechętne spojrzenie, jednak tym razem błysnęła w nim odrobina szacunku. — Ale nadal zadaję to pytanie.

— Tak się składa, że jestem rzeźnikiem — przyznał mężczyzna. — Nieźle. Piekarz jest chory. A pan kim jesteś, że mnie pan wypytujesz?

— Komendant Vimes mnie tu przysłał — oświadczył William. Był zaskoczony, jak łatwo prawda zmieniła się w coś, co było prawie kłamstwem — tylko dzięki odpowiedniemu jej wyrażeniu. Otworzył notes.

— Jestem z „Pulsu”. Czy…

— Tego papieru z nowinami?

— Zgadza się. Czy pan…

— Ha! Całkiem zawaliłeś pan sprawę z tą zimą, i tyle. Powinieneś pan napisać, że ta najgorsza była w Roku Mrówki. Mogłeś mnie pan zapytać, tobyś pan wiedział.

— A pan jest…?

— Sidney Clancy i syn, lat 39, Długiej Wieprzowiny 11, Dostawcy Najlepszego Psiego i Kociego Mięsa dla Arystokracji… Czemu pan nie notujesz?

— Lord Vetinari je karmę dla zwierząt?

— Z tego, com słyszał, on w ogóle niewiele je. Nie, dostarczam żarcie dla jego psa. Najlepszy towar. Świeżutki. Przy Długiej Wieprzowiny 11 sprzedajemy tylko to, co najlepsze, codziennie od szóstej rano do…

— Ach, jego pies. No tak.

William rozejrzał się po kuchni. Niektórzy z tych ludzi mogli mu powiedzieć coś ciekawego, a on tu gada z dostawcą psiej karmy. Mimo to…

— Czy mógłbym dostać od pana maleńki kawałek mięsa? — zapytał.

— A co, zamieścisz go pan na papierze?

— Tak. Tak jakby. W pewnym sensie.


* * *

William znalazł cichy zakątek ukryty przed ogólnym zamętem i ostrożnie uronił na niewielki szary stosik jedną kroplę krwi z mięsa.

Pył wzniósł się w powietrze, stał się masą kolorowych plamek, i zaraz stał się Ottonem Chriekiem.

— Jak vyszło? — zapytał. — Och…

— Myślę, że masz obrazek. Ehm… Twoja marynarka…

Część rękawa wampira miała teraz kolor i fakturę dywanu na schodach w głównym holu, w dość nieciekawy czerwono-niebieski deseń.

— Pevnie zmieszałem zię z kurzem na dyvanie — domyślił się Otto. — Nie ma povodóv do zmartvienia. Zdarza zię ciągle. — Powąchał rękaw. — Najlepszy stek? Dzięki…

— To była psia karma — sprostował William Prawdomówny.

— Psia karma?!

— Tak. Bierz sprzęt i idziemy.

— Psia karma?

— Sam powiedziałeś, że to najlepszy stek. Lord Vetinari bardzo dbał o swojego psa. I nie narzekaj. Jeśli to ma się zdarzać częściej, powinieneś nosić ze sobą buteleczkę krwi ratunkowej! W przeciwnym razie ludzie radzą sobie z tym, co znajdą.

— Tak, no śvietnie, i tak jestem vdzięczny — mamrotał wampir, wlokąc się za Williamem. — Psia karma, psia karma, coś takiego… Dokąd teraz?

— Do Podłużnego Gabinetu, żeby zobaczyć, gdzie miał miejsce atak. Mam tylko nadzieję, że nie pilnuje go ktoś mądrzejszy.

— Vpakujemy zię v povażne kłopoty.

— Dlaczego? — zapytał Wilnam.

Też mu się tak wydawało, ale właściwie dlaczego? Pałac był własnością miasta, mniej więcej. Straży pewnie się nie spodoba, że tu się kręci, ale William był absolutnie przekonany, że miasto nie może działać według tego, co się podoba straży. Straż pewnie wolała, żeby wszyscy siedzieli w domach, z rękami na stole, tak żeby wszyscy je widzieli.

Drzwi do Podłużnego Gabinetu były otwarte. Pilnował ich — jeśli można nazwać pilnowaniem opieranie się o jedną ścianę i wpatrywanie w drugą — kapral Nobbs. Ukradkiem palił papierosa.

— Aha, właśnie ktoś, kogo szukałem! — odezwał się głośno William.

To była prawda. Nobby był czymś więcej, niż miał nadzieję spotkać.

Papieros zniknął jakby za pomocą magii.

— Ja? — wychrypiał Nobby.

Dym unosił mu się z uszu.

— Tak. Rozmawiałem z komendantem Vimesem, a teraz chciałbym zobaczyć pomieszczenie, w którym doszło do przestępstwa.

Pokładał w tym zdaniu wielkie nadzieje. Sprawiało wrażenie, że zawiera słowa „i dał mi na to zgodę”, nie zawierając ich jednocześnie.

Kapral Nobbs wydawał się trochę niepewny, ale potem zauważył notes. I Ottona. Papieros znów pojawił się w ustach.

— Zaraz, jest pan z tego papieru z nowinami?

— Zgadza się — potwierdził William. — Pomyślałem, że ludzie chętnie się dowiedzą, jak nasza dzielna straż rusza do akcji w trudnej chwili.

Kapral Nobbs z dumą wypiął chudą pierś.

— Kapral Nobby Nobbs, sir, lat prawdopodobnie 34, w mundurze pewnie odkąd skończyłem dziesięć lat. Jako chłopiec i jako mężczyzna.

William uznał, że powinien demonstracyjnie to wszystko zapisać.

— Prawdopodobnie 34?

— Nasza mama nie zna się na numerach, sir. Zawsze trochę mgliście opisuje szczegóły. Taka już jest nasza mama.

— No a…

William przyjrzał się kapralowi dokładniej. Należało chyba założyć, że jest człowiekiem, ponieważ miał mniej więcej odpowiedni kształt, potrafił mówić i nie porastała go sierść.

— Chłopiec, mężczyzna i…? — usłyszał własny głos.

— Tylko chłopiec i mężczyzna, sir — odparł kapral Nobbs z lekkim wyrzutem w głosie. — Tylko chłopiec i mężczyzna.

— Był pan pierwszy na miejscu przestępstwa, kapralu?

— Ostatni na miejscu, sir.

— A pańskie ważne zadanie polega na…?

— Na niepozwalaniu, żeby ktokolwiek przeszedł przez te drzwi.

— Kapral Nobbs usiłował czytać notatki Williama dołem do góry.

— „Nobbs” bez „K”, sir. Aż dziwne, jak często ludzie się przy tym mylą. Co on robi z tym pudełkiem?

— Chce zrobić obrazek najlepszych ludzi, jakich może wystawić Ankh-Morpork — wyjaśnił William, przesuwając się w stronę drzwi.

Oczywiście to było kłamstwo, ale ponieważ było kłamstwem tak oczywistym, uznał, że się nie liczy. To jakby powiedzieć, że niebo jest zielone.

Kapral Nobbs niemal wzlatywał nad podłogą, popychany siłą nośną dumy.

— Mogę dostać egzemplarz dla mamy? — zapytał.

— Uśmiech proszę — odezwał się Otto.

— Przecież się uśmiecham…

— No to bez uśmiechu, proszę.

Pstryk! ŁUUMPF!

— Aaarghaarghaargh…

Krzyczący wampir zawsze ściąga na siebie uwagę. William wśliznął się do Podłużnego Gabinetu.

Tuż za drzwiami kredą wyrysowano na podłodze kontur postaci. Autorem rysunku musiał być kapral Nobbs — chyba tylko on mógł dodać fajkę oraz trochę kwiatów i chmur w tle.

Ostro pachniało miętą.

Krzesło leżało przewrócone.

Kopnięty do kąta kosz na śmieci stał do góry dnem.

Krótki, groźnie wyglądający metalowy bełt sterczał z podłogi. Na końcu miał przywiązaną kartkę ze znakiem Straży Miejskiej.

Był też krasnolud. Leżał… nie, poprawił się w myślach William, zauważywszy skórzaną spódniczkę i nieco podwyższone obcasy żelaznych butów — leżała na brzuchu i szczypczykami podnosiła coś z podłogi. Wyglądało to na szkło z rozbitego słoja.

Uniosła głowę.

— Jesteś nowy? Gdzie twój mundur? — zapytała.

— No, ja… tego…

Zmrużyła oczy.

— Nie należysz do straży, tak? Czy pan Vimes wie, że tu jesteś?

Droga człowieka z natury prawdomównego przypomina wyścig kolarski w bieliźnie z papieru ściernego. William starał się trzymać niezaprzeczalnych faktów.

— Przed chwilą z nim rozmawiałem — oświadczył.

Ale krasnoludka nie była sierżantem Detrytusem, a już na pewno nie kapralem Nobbsem.

— I powiedział, że możesz tu przyjść? — spytała groźnie.

— Ściśle mówiąc, nie powiedział wprost…

Krasnoludka przeszła przez pokój i otworzyła drzwi.

— W takim razie wy…

— Ach, vspaniały efekt obramovania! — zawołał Otto, czekający po drugiej stronie drzwi.

Pstryk!

William zamknął oczy.

ŁUUMPF!

— …anieechtoo…

Tym razem William złapał kartonik, zanim zdążył dolecieć do ziemi.

Krasnoludka stała z otwartymi ustami. Potem je zamknęła. A potem otworzyła znowu, by powiedzieć:

— Co to było, u demona?

— Można to chyba nazwać rodzajem wypadku przy pracy — odrzekł William. — Chwileczkę, mam chyba jeszcze ten kawałek psiej karmy… Prawdę mówiąc, uważam, że muszą być jakieś lepsze metody…

Odwinął mięso z kawałka brudnego, zadrukowanego papieru i ostrożnie upuścił je na stos szarego proszku.

Pył strzelił fontanną w górę i Otto powstał, mrugając niepewnie.

— Jak było? Jeszcze jedno? Tym razem obscurografem… — Sięgał już do torby.

— Wyjdźcie stąd natychmiast! — zirytowała się krasnoludka.

— Ależ proszę… — William spojrzał na jej ramię. — Kapralu, proszę, pozwólcie mu wykonywać jego pracę. W końcu to czarnowstążkowiec…

Za plecami strażniczki Otto wyjął ze słoja brzydkie jaszczurkowate stworzenie.

— Chcecie, żebym was aresztowała? Utrudniacie analizę śladów przestępstwa!

— A jakiego przestępstwa? Powie nam pani? — William otworzył notes.

— Już was tu nie ma…

— Buu — powiedział cicho Otto.

Węgorz lądowy musiał być już mocno zestresowany. Reagując zgodnie z tym, co wykształciła trwająca tysiące lat ewolucja w środowisku o wysokim stężeniu magii, w mgnieniu oka uwolnił ciemność całej nocy. Na moment mrok wypełnił pokój — czysta ściana czerni, przecinana żyłkami granatu i fioletu. I znowu William poczuł, że ciemność zalewa go jak powódź. A potem światło napłynęło z powrotem, jak zimna woda, kiedy wrzuci się kamień do jeziora. Kapral spojrzała na Ottona groźnie.

— To było ciemne światło, tak?

— Ach, pani też pochodzi z Überwaldu… — zaczął zachwycony wampir.

— Tak, i nie spodziewałam się, że je tutaj zobaczę! Wynocha!

Szybkim krokiem ominęli zaskoczonego kaprala Nobbsa, zbiegli po szerokich schodach i wyszli na mroźne powietrze dziedzińca.

— Czy jest coś, co powinieneś mi powiedzieć? — zapytał William. — Wydawała się straszliwie rozgniewana, kiedy zrobiłeś drugi obrazek.

— No, trochę ciężko to vytłumaczyć — odparł zakłopotany wampir.

— Nie jest chyba szkodliwe, co?

— Ależ zkąd, nie ma żadnych fizycznych skutkóv…

— Ani psychicznych? — William zbyt często splatał słowa, by przeoczyć tak starannie mylące stwierdzenie.

— To chyba nie jest odpoviedni moment…

— Rzeczywiście. Opowiesz mi o tym później. Ale zanim znowu spróbujesz, zgoda?

Williamowi myśli szalały. Szli pospiesznie Filigranową. Ledwie godzinę temu z rozpaczą się zastanawiał, które z głupich listów puścić do druku, a świat wydawał się mniej więcej normalny. Teraz wywrócił się do góry nogami. Lord Vetinari rzekomo usiłował kogoś zabić, a to przecież nie miało sensu, choćby dlatego że osoba, którą jakoby starał się zamordować, najwyraźniej wciąż jeszcze żyła. W dodatku próbował uciec z workiem pieniędzy, a to też nie miało sensu. Jasne, nietrudno sobie wyobrazić, że ktoś defrauduje pieniądze i atakuje kogoś innego, ale kiedy człowiek w myślach podstawiał w to miejsce Patrycjusza, cały obrazek się rozsypywał. I co z tą miętą? Gabinet wręcz nią cuchnął.

Pytań było o wiele więcej. Ale z miny kapral, kiedy wypędzała ich z gabinetu, wynikało jasno, że od straży raczej nie uzyska odpowiedzi.

W jego myślach wyrastała ponura sylwetka prasy. Będzie musiał jakoś złożyć z tego sensowną historię — i to szybko.

Radosny pan Wintler powitał go zaraz za drzwiami hali druku.

— Co pan sądzi o tej zabawnej dyni, e? Panie de Worde?

— Sugeruję, żeby wcisnął pan… — zaczął William, mijając go pospiesznie.

— Słuszna uwaga, drogi panie. Żona też kazała mija nafaszerować.

— Przepraszam, ale uparł się, że na ciebie poczeka — szepnęła Sacharissa, kiedy William usiadł przy biurku. — Co się dzieje?

— Nie jestem pewien… — William patrzył tępo w swoje notatki.

— Kogo zabili?

— Eee… Nikogo. Chyba.

— Przynajmniej tyle. — Sacharissa przejrzała papiery leżące na jej biurku. — Obawiam się, że mieliśmy tu pięć innych osób z zabawnymi warzywami.

— Och…

— Tak. Prawdę mówiąc, wcale nie były takie zabawne.

— Och.

— Nie. Na ogół przypominały, hm… no wiesz.

— Och… co?

— No wiesz… — Zaczerwieniła się. — Męski no wiesz.

— Och!

— Nawet nie za bardzo były podobne do… no wiesz. To znaczy, trzeba raczej chcieć w nich zobaczyć… no wiesz. Jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

William miał nadzieję, że nikt nie notuje tej rozmowy.

— Och — powiedział.

— Ale zapisałam ich nazwiska i adresy na wszelki wypadek — dodała Sacharissa. — Pomyślałam, że mogą się przydać, gdyby brakowało nam materiałów.

— Nigdy aż tak nie będzie nam brakować materiałów — zapewnił szybko William.

— Tak sądzisz? — Jestem pewien.

— Może masz rację — przyznała, spoglądając na stosy papierów. — Było tu mnóstwo ludzi, kiedy wyszedłeś. Stali w kolejce i mieli różne wiadomości. Zgubione psy, co się ma zdarzyć, co chcą sprzedać…

— To są ogłoszenia — odparł William, usiłując się skupić na notatkach. — Jeśli chcą to wydrukować, muszą zapłacić.

— Nie wydaje mi się, żebyśmy sami mogli o tym decydować…

William uderzył pięścią o blat — czym zaskoczył sam siebie, a Sacharissę zaszokował.

— Coś się dzieje, rozumiesz? Coś naprawdę prawdziwego! I to nie żaden zabawny kształt! To poważna sprawa! A ja muszę jak najszybciej o niej napisać! Czy mogłabyś mi na to pozwolić?

Zauważył, że Sacharissa spogląda nie na niego, ale na jego pięść. Spuścił wzrok.

— No, nie… Co to takiego, u demona?

Długi i ostry gwóźdź sterczał z blatu o cal od jego dłoni. Ktoś nadział na niego kawałki papieru. Kiedy William go podniósł, przekonał się, że sterczy pionowo, ponieważ został wbity w drewniany klocek.

— To jest kolec — wyjaśniła cichym głosem Sacharissa. — Ja… przyniosłam go, żeby mieć porządek w papierach. Mój dziadek zawsze takiego używa. I… i wszyscy grawerzy. To jakby… no… połączenie segregatora dokumentów i kosza na śmieci. Pomyślałam, że się przyda. Żebyś nie musiał używać podłogi.

— Słusznie, dobry pomysł — stwierdził William, patrząc na jej coraz bardziej zaczerwienioną twarz. — No…

Nie potrafił się skupić.

— Panie Dobrogór! — wrzasnął.

Krasnolud uniósł głowę znad afisza, który właśnie składał.

— Możesz składać tekst, kiedy ja będę dyktował? — Tak.

— Sacharisso, idź i sprowadź tu Rona i jego… kolegów. Chcę jak najszybciej wypuścić dodatkowe wydanie. Nie jutro rano. Natychmiast. Proszę…

Chciała zaprotestować, ale dostrzegła błysk w jego oku.

— Czy jesteś pewien, że wolno nam to robić? — spytała.

— Nie, nie jestem! I nie dowiem się, dopóki tego nie zrobimy! Dlatego musimy to zrobić! Wtedy się dowiemy! I przepraszam, że krzyczę!

Odsunął krzesło i podszedł do Dobrogóra, który czekał cierpliwie przy tacy z czcionkami.

— No dobrze… Potrzebujemy jednej linii na samej górze…

— Przymknął oczy i ścisnął palcami grzbiet nosa. — No… „Wstrząsające Sceny w Ankh-Morpork”… masz? Bardzo dużą czcionką. Potem mniejszą, pod spodem… „Patrycjusz atakuje Urzędnika z Nożem”… zaraz…

Wiedział, że to nie brzmi właściwie. Jest gramatycznie nieprecyzyjne. Przecież Patrycjusz miał nóż, nie urzędnik.

— Potem jakoś to poprawimy… Teraz… Znowu mniejszą czcionką… „Tajemnicze wydarzenia w Stajniach”… I jeszcze jeden rozmiar mniejszą… „Straż Zagubiona”. Gotowe? No to zaczynamy historię…

— Zaczynamy? — zdziwił się Dobrogór. Jego dłonie tańczyły nad pełnymi czcionek przegródkami. — Przecież już prawie skończyliśmy.

William raz po raz przerzucał swoje notatki. Jak tu zacząć, jak zacząć… Coś ciekawego… Nie, coś zaskakującego… Pewne zaskakujące wydarzenia… Nie, nie… To chyba najdziwniejsza historia…

— „Tajemnicze okoliczności łączą się z atakiem”… Nie, napisz „rzekomym atakiem”…

— Mówiłeś chyba, że sam się przyznał — wtrąciła Sacharissa, ocierając oczy chusteczką.

— Wiem, wiem… Po prostu uważam, że gdyby lord Vetinari chciał kogoś zabić, ten człowiek byłby już martwy… Sprawdź go w „Herbarzu Niemózgiego”, dobrze? Jestem pewien, że kształcił się w Gildii Skrytobójców.

— Rzekomy czy nie? — zapytał Dobrogór z dłonią zawieszoną nad r-ami. — Powiedz tylko.

— Napisz „możliwy atak” — zdecydował William. — „Lorda Vetinariego na Rufusa Drumknotta, jego sekretarza, dziś rano w pałacu. Eee… Służba pałacowa słyszała…”.

— Mam się tym zająć czy mam szukać żebraków? — zapytała Sacharissa. — Nie mogę robić jednego i drugiego naraz.

William spojrzał na nią z roztargnieniem. Po chwili kiwnął głową.

— Rocky!

Troll przy drzwiach ocknął się z cichym prychnięciem.

— Tak, pszepana?

— Pójdziesz poszukać Paskudnego Starego Rona i jego ludzi. Sprowadź ich tu jak najszybciej. Powiedz, że dostaną premię. Na czym skończyłem?

— „Służba pałacowa słyszała” — podpowiedział Dobrogór.

— „…słyszała, jak jego lordowska mość…”.

— „…który w 1968 ukończył z honorami szkołę Gildii Skrytobójców”! — zawołała Sacharissa.

— Dopisz to — zgodził się William. — I dalej: „…mówi «Zabiłem go, zabiłem, tak mi przykro»… Wielkie nieba, Vimes ma rację, to jakiś obłęd, musiałby zwariować, żeby coś takiego powiedzieć.

— Pan de Worde, prawda? — odezwał się ktoś.

— Do demona, kto to jest tym razem?

William odwrócił się. Najpierw zauważył trolle, ponieważ nawet stojąc z tyłu, cztery wielkie trolle i tak metaforycznie wychodzą na pierwszy plan dowolnego obrazu. Dwaj ludzie przed nimi stanowili jedynie szczegół, a zresztą jeden z nich był człowiekiem jedynie dzięki tradycji. Miał szarą cerę zombi oraz wyraz twarzy kogoś, kto wprawdzie nie stara się sam być nieprzyjemny, jest jednak źródłem wielu nieprzyjemności dla innych.

— Pan de Worde? Zna mnie pan, jak sądzę. Jestem Slant z Gildii Prawników. — Pan Slant skłonił się lekko. — A to… — wskazał stojącego obok szczupłego młodego człowieka — …pan Ronald Carney, nowy przewodniczący Gildii Grawerów i Drukarzy. Czterej stojący za mną dżentelmeni nie należą do żadnej gildii, o ile mi wiadomo…

— Grawerów i Drukarzy? — powtórzył Dobrogór.

— Tak — potwierdził Carney. — Poszerzyliśmy zakres naszych statutowych działań. Członkostwo w gildii kosztuje dwieście dolarów rocznie…

— Nie mam zamiaru… — zaczął William, ale Dobrogór położył mu dłoń na ramieniu.

— To wymuszenie, ale nie aż tak straszne, jak się obawiałem — szepnął. — Nie mamy czasu na kłótnie, a w tym tempie odrobimy wszystko w parę dni. I po kłopocie.

— Jednakże — dodał pan Slant tym specjalnym tonem prawnika, który wszystkimi porami skóry wsysa pieniądze — w tym przypadku, wobec szczególnych okoliczności wymagana jest również jednorazowa opłata w wysokości, powiedzmy, dwóch tysięcy dolarów.

Krasnoludy zamilkły. Potem rozległ się chóralny metaliczny zgrzyt — każdy z nich odłożył czcionki, sięgnął pod kamień i wyjął topór bojowy.

— Zatem to uzgodnione, tak? — Pan Slant odstąpił na bok.

Trolle wyprostowały się nagle. Trolle i krasnoludy nie potrzebowały szczególnych pretekstów, by walczyć. Czasami wystarczał fakt, że żyją w tym samym świecie.

Tym razem William musiał powstrzymać Gunillę.

— Czekajcie, spokojnie, na pewno jest jakieś prawo, które nie pozwala zabijać prawników.

— Jesteś pewien?

— Przecież jeszcze chodzi ich kijku po mieście, prawda? Poza tym on jest zombi. Jeśli rozetniesz go na pół, obie połówki pozwą cię do sądu. — William podniósł głos. — Nie możemy zapłacić, panie Slant.

— W takim wypadku przyjęte prawo i praktyka upoważniają mnie…

— Chcę zobaczyć ten statut! — warknęła Sacharissa. — Znamy się od dziecka, Ronnie Carneyu, i wiem, że zawsze coś kombinujesz.

— Dzień dobry, panno Cripslock — odpowiedział jej pan Slant. — Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że ktoś może spytać, więc przyniosłem nowy statut ze sobą. Mam nadzieję, że wszyscy tu jesteśmy praworządnymi obywatelami.

Sacharissa wyrwała mu imponujący zwój z dyndającą po boku wielką pieczęcią. Obejrzała go z taką koncentracją, jakby samym tarciem czytającego wzroku chciała wypalić słowa z pergaminu.

— Och, wygląda na to, że wszystko jest na miejscu.

— Istotnie.

— Oprócz podpisu Patrycjusza — dodała, oddając zwój prawnikowi.

— To zwykła formalność, moja droga.

— Nie jestem dla pana droga, a podpisu nie ma. A zatem dokument nie jest ważny. Prawda?

Pan Slant skrzywił się lekko.

— To przecież oczywiste, że nie możemy uzyskać podpisu od człowieka, który przebywa w więzieniu, i to z bardzo poważnymi zarzutami.

Aha, pomyślał William, to fraza maskująca. Kiedy ludzie mówią, że coś jest oczywiste, oznacza to wielką lukę w ich argumentacji oraz świadomość, że sprawy wcale oczywiste nie są.

— Kto w takim razie rządzi miastem? — zapytał.

— Nie wiem — odparł pan Slant. — To nie moje zmartwienie. Muszę…

— Panie Dobrogór! — zawołał William. — Dużą czcionkę poproszę!

— Gotowe — oznajmił Gunilla, wznosząc ręce nad pełną skrzynką.

— Wielkimi literami, rozmiar do szerokości kolumny: „KTO RZĄDZI ANKH-MORPORK?” — podyktował William. — Teraz zwykłą czcionką, duże i małe litery, przez dwie kolumny: „Kto rządzi miastem, gdy lord Vetinari został uwięziony? Jeden z wiodących specjalistów prawniczych spytany dzisiaj o opinię odpowiedział, że nie wie i że to nie jego zmartwienie. Pan Slant z Gildii Prawników dodał następnie…”.

— Nie możecie tego wydrukować w tym swoim codzienniku! — warknął Slant.

— Proszę to złożyć, panie Dobrogór.

— Już składam — zapewnił krasnolud; ołowiane klocki wskakiwały na miejsca.

Kątem oka William zauważył, że z piwnicy wysuwa się Otto zwabiony panującym gwarem.

— „Pan Slant kontynuował następnie…”? — rzekł William, patrząc groźnie na prawnika.

— Bardzo trudno będzie wam to wydrukować — oznajmił pan Carney, ignorując gorączkowe gesty Slanta — bez tej przeklętej prasy!

— „Taki pogląd wygłosił pan Carney z Gildii Grawerów”, pisane z e przed y — dyktował William — „który wcześniej próbował usunąć «Puls» z rynku, posługując się nielegalnym dokumentem”. — William odkrył, że choć ma wrażenie żrącego kwasu w ustach, sytuacja bawi go niezwykle. — „Poproszony o komentarz w kwestii tego skandalicznego naruszenia miejskiego prawa pan Slant powiedział…”?

— Przestańcie zapisywać wszystko, co mówimy!!! — wrzasnął Slant.

— Całe zdanie kapitalikami, panie Dobrogór.

Trolle z krasnoludami przyglądały się Williamowi i prawnikowi. Rozumiały, że choć nie widać krwi, toczy się walka.

— Kiedy będziesz gotów, Otto? — rzucił William przez ramię.

— Gdyby kraznoludy podeszły trochę bliżej… — Otto zajrzał do ikonografii. — Aha, tak dobrze, niech śviatło lśni na tych toporach… trolle, wymachujcie pięściami, o tak… Vszyscy uśmiech proszę…

To zadziwiające, jak odruchowo ludzie wykonują polecenia kogoś, kto celuje w nich obiektywem. Opanowują się zwykle po ułamku sekundy, ale więcej nie trzeba.

Pstryk!

ŁUUMPF!

— …aaarghaaarghaaarghaaargh…

William zdążył chwycić upadający ikonograf przed panem Slantem, który potrafił ruszać się bardzo szybko jak na kogoś na pozór pozbawionego kolan.

— Jest nasz — oznajmił twardo.

Prochy Ottona Chrieka opadały z wolna na podłogę.

— Co zamierza pan zrobić z tym obrazkiem? — spytał prawnik.

— Nie muszę niczego mówić. To nasza drukarnia. Nie zapraszaliśmy was tutaj.

— Ale przyszedłem tu, wypełniając swoje prawnicze obowiązki!

— W takim razie to nic złego, że zrobiliśmy panu obrazek, prawda? Jeśli jednak uważa pan inaczej, z przyjemnością pana zacytuję.

Slant popatrzył na niego z nienawiścią, po czym wrócił do grupy przy drzwiach.

— Po głębokiej analizie prawnej — usłyszał William jego głos — muszę wyrazić opinię, że powinniśmy odejść stąd w tej chwili.

— Ale mówił pan, że się uda… — zaczął Carney, oglądając się z niechęcią na Williama.

— Po bardzo głębokiej analizie — powtórzył pan Slant — uważam, że powinniśmy oddalić się natychmiast i w milczeniu.

— Ale pan obiecał…

— W milczeniu, sugeruję!

Odeszli.

Krasnoludy grupowo odetchnęły z ulgą i odłożyły topory.

— Chcesz, żebym to złożył jak należy? — zapytał Dobrogór.

— Będą kłopoty z tego powodu — ostrzegła Sacharissa.

— Owszem, ale jak głęboko tkwimy już w kłopotach? — spytał William. — W skali od jednego do dziesięciu.

— W tej chwili… około ośmiu. Ale kiedy następne wydanie trafi na ulicę… — Na chwilę zamknęła oczy i liczyła, bezgłośnie poruszając wargami. — Około dwóch tysięcy trzystu siedemnastu?

— W takim razie drukujemy to — oznajmił William.

Dobrogór odwrócił się do swoich pracowników.

— Zostawcie topory pod ręką, chłopcy.

— Posłuchaj… Nie chcę, żeby ktoś oprócz mnie miał kłopoty — powiedział William. — Mogę nawet sam poskładać resztę tekstu i przejechać prasą parę egzemplarzy.

— Potrzebuje trzech do obsługi. No i pójdzie ci to dość powoli.

— Dobrogór zobaczył wyraz twarzy Williama, uśmiechnął się i klepnął go tak wysoko w plecy, jak tylko zdołał dosięgnąć. — Nie martw się, chłopcze. Chcemy chronić naszą inwestycję.

— Ja nie odchodzę — oświadczyła Sacharissa. — Potrzebuję tego dolara.

— Dwóch dolarów — poprawił ją z roztargnieniem William.

— Czas na podwyżkę. A co z tobą, Ott… Oj, czy ktoś mógłby zamieść Ottona?

Kilka minut później odrodzony wampir wstał, przytrzymując się statywu, i drżącymi palcami uniósł miedzianą płytę.

— Co teraz będzie zię działo? — zapytał.

— Zostajesz z nami? Może być groźnie — uprzedził William. Zdawał sobie sprawę, że mówi do wampirycznego ikonografika, który ginie za każdym razem, kiedy robi obrazek.

— Jakie to zagrożenie? — Otto przechylał płytę w różne strony, żeby lepiej się jej przyjrzeć.

— No, na początek prawne.

— Czy ktoś już vspominał o czoznku? — Nie.

— A dostanę sto osiemdziesiąt dolaróv na akinę TR-10 z podvójnym chochlikiem na teleskopovym stołku i vielką błyszczącą dźvignią?

— Hm… Jeszcze nie.

— No dobrze — zgodził się filozoficznym tonem Otto. — V takim razie potrzebne mi pięć dolaróv na napravy i przeróbki. Widzę, że chodzi tu o pracę innego rodzaju.

— Zgoda.

William spojrzał wokół. Wszyscy milczeli i wszyscy na niego patrzyli.

Kilka dni temu sądził, że dzisiejszy dzień będzie… nudny. Zwykle tak było, kiedy wysłał już swoją listę nowin. Nudził się, włóczył po mieście albo czytał w swoim maleńkim gabinecie, czekając na kolejnego klienta z listem do napisania albo czasami do przeczytania.

Często jedno i drugie okazywało się trudne. System pocztowy polegał zasadniczo na wręczeniu koperty jakiejś osobie wyglądającej na godną zaufania i zmierzającej mniej więcej we właściwym kierunku. Ludzie skłonni takiemu systemowi powierzyć swoje listy zwykle mieli do przekazania coś ważnego. Jednakże to nie były trudności Williama. Nie on w ostatniej chwili prosił Patrycjusza o łaskę, nie on wysłuchiwał przerażających wieści o zawale w szybie #3, choć oczywiście się starał, by jakoś ułatwić sytuację klientowi. Zwykle mu się udawało. Gdyby stres był jedzeniem, William potrafiłby zmienić swoje życie w owsiankę.

Prasa czekała. Wyglądała teraz jak ogromna bestia. Już niedługo rzuci jej mnóstwo słów, a za kilka godzin znów będzie głodna, jakby te słowa w ogóle się nie zdarzyły. Można ją karmić, ale nie można nasycić.

Zadrżał. W co on ich wszystkich wpakował?

Ale miał wrażenie, że płonie. Gdzieś tam była prawda, a on jej jeszcze nie odkrył. Miał taki zamiar, bo wiedział, po prostu wiedział, że kiedy tylko nowe wydanie trafi na ulice…

— Demoniszcze!

— Wrwaark… pfuit!

— Kwak!

Spojrzał na wchodzących. Oczywiście, prawda ukrywa się niekiedy w niezwykłych miejscach i miewa dziwne służebnice.

— Idziemy do prasy — rzekł z mocą.


* * *

Minęła godzina. Sprzedawcy wracali już po kolejne egzemplarze. Łomot prasy wstrząsał blaszanym dachem. Rosnące przed Dobrogórem stosy miedziaków podskakiwały w górę przy każdym uderzeniu.

William przyjrzał się swemu odbiciu w kawałku polerowanego mosiądzu. Sam nie wiedział, w jaki sposób, ale cały ubrudził się farbą. Postarał się oczyścić chusteczką.

Ogólnie Andrewsa posłał, by sprzedawał „Puls” przy Pseudopolis Yardzie, uznając, że jest umysłowo najzdrowszy z całego bractwa. Co najmniej pięć jego osobowości potrafiło prowadzić sensowną rozmowę.

Do tej pory straż z pewnością miała dość czasu, by przeczytać cały tekst, nawet jeśli musieli posyłać po pomoc przy dłuższych słowach.

Czuł wyraźnie, że ktoś mu się przygląda. Obejrzał się i zobaczył pochyloną nad papierami głowę Sacharissy.

Ktoś za nim parsknął drwiąco.

Nie było tam nikogo, kto zwracałby na niego uwagę. Trwała trójstronna dyskusja na temat sześciu pensów między Dobrogórem, Paskudnym Starym Ronem i Paskudnym Starym Ronem — Ron był zdolny całkiem sam wdać się w porządną kłótnię. Krasnoludy pracowały pilnie dookoła prasy. Otto wycofał się do swojej ciemni, gdzie także ciężko pracował nad czymś tajemniczym.

Tylko pies Rona obserwował Williama. William uznał, że jak na psa ma bardzo obraźliwe i przemądrzałe spojrzenie.

Kilka miesięcy temu ktoś próbował przekonać go do historyjki o tym, że w mieście żyje gadający pies. Już trzeci raz w tym roku. William tłumaczył, że to tylko miejska legenda. Zawsze to jakiś kolega kolegi słyszał, jak pies mówi, ale sam opowiadający nigdy psa nie widział. Pies siedzący przed Williamem nie wyglądał, jakby potrafił mówić. Wyglądał, jakby potrafił kląć.

Takie historie stale powracały. Ludzie gotowi byli przysięgać, że w mieście żyje incognito jakiś dawno zapomniany następca tronu. William potrafił rozpoznać takie życzeniowe myślenie. Inną bajką była ta o wilkołaku zatrudnionym w Straży Miejskiej. Do niedawna uważał, że to bzdura, ale ostatnio zaczynał mieć wątpliwości. W końcu „Puls” zatrudniał wampira…

Przez chwilę wpatrywał się w ścianę, stukając ołówkiem o zęby.

— Idę się spotkać z komendantem Vimesem — oznajmił w końcu. — To lepsze niż się ukrywać.

— Dostaliśmy zaproszenia na różne okazje — odezwała się Sacharissa, podnosząc głowę znad papierów. — To znaczy, kiedy mówię „zaproszenia”… No, na przykład lady Selachii rozkazała nam zjawić się u niej na balu w przyszły czwartek i napisać o tym co najmniej pięćset słów, które oczywiście pokażemy jej przed publikacją.

— Niezły pomysł! — zawołał przez ramię Dobrogór. — Wiele nazwisk trafia na bal, a…

— …nazwiska zwiększają sprzedaż — dokończył William. — Tak, wiem. Chcesz tam pójść?

— Ja? Nie mam się w co ubrać! — odparła Sacharissa. — Trzeba zapłacić ze czterdzieści dolarów za suknię, jaką się nosi na wyjściowe okazje. A nie możemy sobie pozwolić na takie wydatki.

William się zawahał.

— Wstań — powiedział. — I okręć się. Proszę.

Zarumieniła się.

— Ale po co?

— Chcę zobaczyć, jaki nosisz rozmiar… no wiesz, całości.

Wstała i zakręciła się nerwowo. Zabrzmiały gwizdy sprzedawców i kilka nieprzetłumaczalnych komentarzy w krasnoludzim.

— Jesteś dość podobna — uznał William. — Gdybym znalazł ci naprawdę piękną suknię, masz kogoś, kto zrobi niezbędne poprawki? Trzeba będzie chyba trochę popuścić w… no wiesz… u góry.

— Jaką suknię? — spytała podejrzliwie.

— Moja siostra ma setki wieczorowych sukni, a nie opuszcza naszej wiejskiej rezydencji — wyjaśnił William. — Rodzina ostatnio nigdy nie bywa w mieście. Dam ci klucz do naszego domu, wieczorem możesz tam pójść i coś sobie wybrać.

— Nie będzie miała za złe?

— Prawdopodobnie nawet nie zauważy. Zresztą sądzę, że byłaby zaszokowana, gdyby się dowiedziała, że ktoś mógłby wydać na suknię zaledwie czterdzieści dolarów. Nie przejmuj się.

— Dom w mieście? Wiejska rezydencja? — zdziwiła się Sacharissa, demonstrując ten niewygodny dziennikarski talent do wyłapywania słów, co do których człowiek miał nadzieję, że przemkną niezauważone.

— Moja rodzina jest bogata — przyznał William. — Ja nie.

Kiedy wyszedł na zewnątrz, spojrzał na dach po drugiej stronie ulicy, ponieważ coś w jego konturach chyba się zmieniło… Zauważył kształt spiczastego łba na tle nieba.

Gargulec… William przyzwyczaił się do ich obecności właściwie w całym mieście. Czasami któryś miesiącami tkwił w jednym miejscu. Rzadko kiedy można było zobaczyć, jak przenoszą się z dachu na dach. Ale też rzadko widywało się je w takich dzielnicach jak ta. Lubiły wysokie kamienne budynki z licznymi rynnami i skomplikowaną architekturą, która przyciąga gołębie. Nawet gargulce muszą jeść.

Działo się też coś w głębi ulicy. Przed jednym z opuszczonych magazynów stało kilka ciężkich wozów. Ludzie wnosili do środka jakieś skrzynie.

Po drodze przez most do Pseudopolis Yardu zauważył jeszcze kilka gargulców. I każdy odprowadzał go wzrokiem.


* * *

Sierżant Detrytus pełnił dyżur przy biurku. Popatrzył na Williama zaskoczony.

— Niech mnie, szybko to było. Żeś biegł całą drogę?

— O czym mówicie, sierżancie?

— Pan Vimes posłał po ciebie dopiero parę minut temu — wyjaśnił Detrytus. — Idź na górę. Nie bój się, już przestał krzyczeć. — Obrzucił Williama wzrokiem mówiącym „lepiej ty niż ja”. — Ale nie jest tak, jakby się cieszył, że wyjechał i nie pracuje.

— Czy on kiedykolwiek zachowywał się jak zadowolony wczasowicz?

— Nie bardzo. — Detrytus złośliwie wyszczerzył zęby. William wszedł po schodach i zapukał do drzwi, które otworzyły się natychmiast.

Komendant Vimes uniósł głowę znad biurka. Zmrużył oczy.

— No, no, szybki jesteś — stwierdził. — Biegłeś całą drogę?

— Nie, proszę pana. Przyszedłem, bo mam nadzieję, że będę mógł zadać kilka pytań.

— Jak miło z twojej strony…

Odczuwał silne wrażenie, że choć chwilowo w wiosce panuje spokój — kobiety wieszają pranie, koty wylegują się w słońcu — wulkan niedługo wybuchnie i setki zostaną pogrzebane pod popiołami.

— No więc… — zaczął William.

— Dlaczego to robisz? — zapytał Vimes.

William widział „Puls” leżący przed komendantem na biurku. Ze swojego miejsca mógł przeczytać tytuły:



— Jestem zagubiony, tak?

— Jeśli chce pan powiedzieć, że nie, komendancie, z przyjemnością zanotuję…

— Zostaw w spokoju ten notes!

William zrobił zdziwioną minę. Notes był z tych najtańszych, wykonany z papieru przerabianego już tyle razy, że można by go używać jako ręcznika. Ale oto znowu ktoś patrzył na niego, jakby to była broń.

— Nie pozwolę, żebyś zrobił mi to co Slantowi — uprzedził Vimes.

— Każde słowo z tej historii jest prawdą, komendancie.

— Mogę się założyć. To jego styl.

— Proszę posłuchać, komendancie. Jeśli coś w mojej historii się nie zgadza, niech pan mi powie co.

Vimes oparł się w fotelu i zamachał rękami.

— Masz zamiar drukować wszystko, co usłyszysz? Zamierzasz krążyć po mieście niepowstrzymany, jak… jak jakaś machina oblężnicza? Siedzisz sobie i ściskasz swą bezcenną prawość niczym pluszowego misia, a przecież nie masz bladego pojęcia, prawda, bladego pojęcia, jak bardzo możesz mi utrudnić pracę.

— Nie naruszam prawa…

— Nie? Naprawdę nie? W Ankh-Morpork? Czymś takim? Bo dla mnie wygląda to całkiem jak Zachowanie Zmierzające do Naruszenia Spokoju!

— Owszem, ludzie mogą się zaniepokoić, ale to ważne…

— A o czym napiszesz w następnej kolejności? Tak się zastanawiam…

— Nie wydrukowałem, że zatrudniacie w straży wilkołaka — oświadczył William.

Natychmiast tego pożałował, ale Vimes działał mu na nerwy.

— A gdzie o tym słyszałeś? — odezwał się ktoś cicho za jego plecami.

Obejrzał się, nie wstając z krzesła. Młoda jasnowłosa kobieta w mundurze straży stała oparta o ścianę. Musiała tam być przez cały czas.

— To sierżant Angua — przedstawił ją Vimes. — Przy niej możesz mówić otwarcie.

— Słyszałem plotki — tłumaczył William.

Widywał tę młodą sierżant na ulicach. Uważał, że ma zwyczaj patrzeć na ludzi trochę zbyt ostro.

— I…?

— Słuchajcie, rozumiem, czemu was to martwi. I chcę was zapewnić, że sekret kaprala Nobbsa jest u mnie bezpieczny.

Nikt się nie odezwał. William pogratulował sobie w myślach. To był strzał na oślep, ale po twarzy sierżant Angui poznał, że tym razem trafił. Wydawało się, że zamknęła się, zablokowała jakąkolwiek ekspresję.

— Rzadko kiedy rozmawiamy o przynależności gatunkowej kaprala Nobbsa — oświadczył po chwili Vimes. — Uznałbym za niewielką przysługę, gdybyś zechciał postępować w ten sam sposób.

— Tak, proszę pana. A mogę zapytać, dlaczego kazał mnie pan obserwować?

— Kazałem?

— Gargulce. Wszyscy wiedzą, że sporo ich pracuje ostatnio dla straży.

— Nie obserwujemy ciebie. Obserwujemy, bo chcemy zobaczyć, co się z tobą stanie — wyjaśniła sierżant Angua.

— Z powodu tego. — Vimes uderzył dłonią w egzemplarz „Pulsu”.

— Ale przecież nie robię nic złego — bronił się William.

— Nie. Owszem, być może nie robisz niczego nielegalnego — poprawił go Vimes. — Chociaż bardzo się zbliżasz. Jednakże inni ludzie nie zechcą podchodzić do tej sprawy z taką łagodnością i zrozumieniem jak ja. Proszę tylko, żebyś nie zalał krwią całej ulicy.

— Postaram się.

— I nie notuj tego.

— Dobrze.

— I nie notuj, że powiedziałem, żebyś nie notował.

— Jasne. A mogę zanotować, że powiedział pan, żebym nie notował, że powiedział pan… — William urwał. Wulkan zaczynał grzmieć. — Tylko żartowałem.

— Cha, cha. I żadnego wyciągania informacji od moich funkcjonariuszy.

— I żadnego częstowania kaprala Nobbsa psimi chrupkami — dodała sierżant Angua. Przeszła za plecy Vimesa i zajrzała mu przez ramię. — „Prawda cię powali”? Dziwne motto dla… — Spojrzała jeszcze raz. — Dla azety.

— Błąd drukarski — odparł krótko William. „Azeta”, pomyślał. Dobra nazwa. — Czy jeszcze czegoś mam nie robić, komendancie?

— Po prostu nie wchodź nam w drogę.

— Zano… Będę pamiętał. Ale jeśli wolno spytać, co ja będę z tego miał?

— Jestem komendantem straży i proszę cię grzecznie.

— To wszystko?

— Mógłbym poprosić niegrzecznie, panie de Worde. — Vimes westchnął. — Słuchaj, spójrz na to z mojej strony. Popełniono przestępstwo. Gildie szaleją. Słyszałeś przysłowie o kucharkach sześciu? No więc teraz jest ich sześćset. Kapitan Marchewa i wielu moich strażników, którzy naprawdę są mi potrzebni, teraz pilnują Podłużnego Gabinetu i urzędników, co oznacza, że brakuje mi ludzi we wszystkich pozostałych miejscach. Muszę jakoś sobie z tym radzić, a w dodatku… aktywnie dążyć do osiągnięcia stanu niezagubienia. Mam w celi Vetinariego. I Drumknotta też…

— Ale on przecież był ofiarą, prawda? — Jeden z moich ludzi się nim zajmuje.

— Nie ktoś z praktykujących w mieście lekarzy?

Vimes kamiennym wzrokiem patrzył na notes.

— Lekarze w tym mieście to znakomici fachowcy — powiedział spokojnie. — I nie chciałbym zobaczyć ani słowa wydrukowanego przeciwko nim. Po prostu tak się złożyło, że jeden z moich pracowników ma… szczególny talent.

— Chce pan powiedzieć, że potrafi odróżnić czyjś tyłek od łokcia? Vimes uczył się szybko. Siedział z rękami założonymi na piersi i całkowicie nieruchomą twarzą.

— Mogę zadać jeszcze jedno pytanie? — spytał William.

— Nic cię nie powstrzyma, prawda?

— Czy znaleźliście psa lorda Vetinariego?

I znowu absolutnie martwa twarz. Ale tym razem William miał wrażenie, że poza nią zaczyna się kręcić kilkadziesiąt kółek zębatych.

— Psa? — powtórzył Vimes.

— Wuffles. Tak się chyba nazywa — powiedział William.

Vimes przyglądał mu się obojętnie.

— Terier, o ile pamiętam — dodał William.

Vimesowi nie drgnął nawet mięsień.

— Dlaczego z podłogi sterczał bełt z kuszy? — zastanawiał się William. — To przecież nie ma sensu, chyba że w pokoju był ktoś jeszcze. I ten bełt wbił się bardzo głęboko. To nie rykoszet. Ktoś strzelał do czegoś na podłodze. Może czegoś rozmiaru psa?

Nie poruszył się żaden fragment twarzy komendanta.

— I jeszcze ta mięta — ciągnął William. — To prawdziwa zagadka. No bo właściwie czemu mięta? I nagle pomyślałem: a może ktoś nie chciał, żeby dało się go wytropić po zapachu? Może też słyszał o waszym wilkołaku? Parę słojów olejku miętowego musi wprowadzić trochę zamieszania?

Lekkie drgnienie, kiedy Vimes błyskawicznie rzucił okiem na papiery na biurku. Lotto![9], pomyślał William.

I w końcu, niczym jakaś wyrocznia, która przemawia tylko raz do roku, Vimes się odezwał.

— Nie ufam panu, panie de Worde. I właśnie uświadomiłem sobie dlaczego. Nie o to chodzi, że sprawia pan kłopoty. Radzenie sobie z kłopotami to moja praca, płacą mi za nią, z tego powodu dostaję dodatek pancerzowy. Ale przed kim pan jest odpowiedzialny? Ja odpowiadam za to, co robię, choć w tej chwili niech mnie demony porwą, jeśli wiem przed kim. Ale pan? Mam wrażenie, że pan może robić, co tylko zechce.

— Przypuszczam, że jestem odpowiedzialny przed prawdą, panie komendancie.

— Och, doprawdy? A w jaki sposób?

— Słucham?

— Jeśli nakłamiesz, czy prawda przyjdzie i da ci w twarz? Jestem pod wrażeniem. Zwyczajni, normalni ludzie są odpowiedzialni wobec innych ludzi. Nawet Vetinari zawsze musiał… musi uważać na gildie. Ale ty, młody człowieku… ty odpowiadasz przed prawdą. Zadziwiające. Jaki ma adres? Czytuje twoje druki?

— O ile wiem, sir, istnieje bogini prawdy — wtrąciła sierżant Angua.

— No to chyba nie ma zbyt wielu wyznawców — stwierdził Vimes. — Z wyjątkiem tego oto naszego przyjaciela.

Popatrzył na Williama nad czubkami palców i trybiki w mózgu zawirowały ponownie.

— Przypuśćmy… tylko przypuśćmy… że trafiłby do ciebie niewielki rysunek psa — powiedział. — Mógłbyś go wydrukować?

— Mówimy o Wufflesie, tak? — upewnił się William.

— Mógłbyś?

— Zapewne bym mógł.

— Interesuje nas, dlaczego szczekał tuż przed… zdarzeniem.

— A gdybyście go znaleźli, kapral Nobbs mógłby z nim porozmawiać w psim języku, tak?

Po raz kolejny Vimes wykonał sztuczkę z zamianą w posąg.

— Możemy dostarczyć rysunek psa w ciągu godziny.

— Dziękuję. A kto w tej chwili rządzi miastem, komendancie? — Jestem zwykłym gliną — odparł Vimes. — Nie mówią mi takich rzeczy. Ale przypuszczam, że zostanie wybrany nowy Patrycjusz. Wszystko jest opisane w statucie miasta.

— A kto może mi powiedzieć o tym coś więcej? — zapytał William.

I dodał w myślach: Zwykły glina, akurat!

— Pan Slant jest chyba najlepiej zorientowany — powiedział Vimes i tym razem się uśmiechnął. — Zawsze chętny do pomocy, o ile wiem. Żegnam, panie de Worde. Sierżancie, proszę panu de Worde wskazać drogę do wyjścia.

— Chcę się zobaczyć z Vetinarim — oznajmił William.

— Co takiego?

— To chyba rozsądna prośba, komendancie.

— Nie. Po pierwsze, nadal jest nieprzytomny. Po drugie, jest moim więźniem.

— Nie dopuszcza pan do niego nawet prawnika?

— Sądzę, mój chłopcze, że jego lordowska mość ma wystarczająco dużo kłopotów.

— A co z Drumknottem? On przecież nie jest więźniem, prawda?

Vimes zerknął na sierżant Anguę, która wzruszyła ramionami.

— No dobrze. Prawo tego nie zabrania, a nie chcemy, żeby ludzie mówili, że nie żyje.

Odczepił rurę komunikacyjną z mosiężno — skórzanej konstrukcji na biurku i zawahał się.

— Czy rozwiązano już ten problem, sierżancie? — zapytał.

— Tak, sir. System poczty pneumatycznej i rury komunikacyjne są teraz z całą pewnością rozdzielone.

— Na pewno? Bo wiecie, że funkcjonariusz Keenside stracił wczoraj wszystkie zęby.

— Mówią, że coś takiego nie może się już powtórzyć, sir.

— No tak. Oczywiście, nie może. Nie zostało mu już więcej zębów…

Vimes podniósł rurę, na moment skierował ją od siebie, a potem przemówił do niej.

— Połączcie mnie z aresztem, dobrze?

— Uizzip? Uipuipuip?

— Proszę powtórzyć.

— Zzzio muizzwi?

— Tu Vimes!

— Piskrit?

Vimes odłożył rurę na miejsce i spojrzał na sierżant Anguę.

— Ciągle nad tym pracują, sir — zapewniła. — Mówią, że szczury nadgryzają rury.

— Szczury?

— Obawiam się, że tak, sir.

Vimes jęknął tylko, po czym zwrócił się do Williama.

— Sierżant Angua zaprowadzi cię do cel — oświadczył. A potem William znalazł się po drugiej stronie drzwi.

— Idziemy — rzuciła sierżant.

— Jak wypadłem? — zainteresował się William.

— Widywałam gorsze rozmowy.

— Przepraszam, że wspomniałem o kapralu Nobbsie, ale…

— Och, proszę się tym nie przejmować — uspokoiła go sierżant Angua. — Pańskie talenty obserwacyjne będą tematem rozmów w całej komendzie. Wie pan, on był dla pana miły, bo jeszcze pana nie rozgryzł. Jasne? Więc niech pan będzie ostrożny. To wszystko.

— A pani mnie już rozgryzła, tak?

— Powiedzmy tylko, że nie opieram się na pierwszych wrażeniach. Uwaga, schodek.

Poprowadziła go na dół, gdzie były cele aresztantów. William zauważył — choć nie był tak głupi, by to zapisywać — że u stóp schodów pełni służbę dwóch strażników.

— Czy zawsze tu stoją? — zapytał. — Znaczy, przecież cele mają zamki, prawda?

— Słyszałam, że pracuje dla was wampir — oświadczyła Angua.

— Otto? No tak. Nie mamy żadnych uprzedzeń w tej kwestii… Sierżant nie odpowiedziała. Otworzyła drzwi do głównego korytarza aresztu.

— Igorze! — zawołała. — Gość do pacjentów!

— Już idę, fierżancie.

Pokój za drzwiami był jasno oświetlony przez niesamowite, migotliwe niebieskie światło. Słoje stały na półkach wzdłuż jednej ze ścian. Wewnątrz nich poruszały się jakieś dziwne rzeczy… bardzo dziwne rzeczy. Inne zwyczajnie pływały. Błękitne iskry skwierczały w kącie na jakiejś skomplikowanej maszynie, całej z miedzianych kul i szklanych prętów. Ale uwagę Williama zwróciło przede wszystkim ogromne oko.

Zanim zdążyć wrzasnąć, wysunęła się ręka i to, co uznał za gigantyczną gałkę oczną, okazało się największym szkłem powiększającym, jakie widział w życiu, poruszającym się w metalowym uchwycie umocowanym do czoła właściciela. Ale twarz, jaka się za nim kryła, wcale nie wyglądała lepiej, jeśli oceniać ją w kategoriach zaciskającej gardło grozy.

Oczy tkwiły na różnej wysokości. Jedno ucho było większe od drugiego. I całą twarz pokrywała siatka blizn. Ale to wszystko nic w porównaniu z fryzurą Igora — tłuste czarne włosy czesał do przodu w sterczący lok, w stylu co bardziej hałaśliwych młodych muzykantów w mieście, jednak wystający tak daleko, że mógłby wybić oko jakiemuś niewinnemu, mijanemu na ulicy przechodniowi. Sądząc po… organicznej naturze warsztatu pracy Igora, pewnie potrafiłby włożyć je z powrotem.

Na ławie stało akwarium, w którym bulgotała woda. Kilka ziemniaków pływało w niej leniwie tam i z powrotem.

— Młody Igor pracuje w naszym wydziale medycyny sądowej — wyjaśniła sierżant Angua. — Igorze, to pan de Worde. Chciałby zobaczyć naszych pacjentów.

William dostrzegł szybkie spojrzenie, jakie Igor rzucił sierżant, która dodała:

— Pan Vimes się zgodził.

— W takim razie proszę tędy. — Igor wyminął Williama i kuśtykając, wyszedł na korytarz. — Zawsze miło gościć tu kogoś, panie de Worde. Przekona fię pan, że dbamy o swobodny nastrój w celach. Pójdę tylko i przyniofę klucze.

— Dlaczego on sepleni tylko przy niektórych s? — zapytał William, kiedy Igor pokuśtykał do gabloty.

— Stara się być nowoczesny. Nigdy nie spotkał pan Igora?

— Nie takiego jak ten! On ma dwa kciuki u prawej dłoni!

— Jest z Überwaldu — wyjaśniła sierżant. — Igory głęboko wierzą w samodoskonalenie. Ale to świetni chirurdzy. Nie należy tylko podawać im ręki w czasie burzy.

— Już jestem — oznajmił Igor, wracając. — Kto pierwszy?

— Lord Vetinari?

— Ciągle jeszcze fpi — uprzedził Igor.

— Jak to? Po tak długim czasie?

— Nic dziwnego. Porządnie oberwał… Sierżant Angua zakaszlała głośno.

— Myślałem, że spadł z konia — powiedział William.

— No tak… I porządnie oberwał, kiedy uderzył o ziemię. Z pewnością. — Igor zerknął na Anguę.

Przekręcił klucz.

Lord Vetinari leżał na wąskiej pryczy. Wyglądał blado, ale zdawało się, że śpi spokojnie.

— W ogóle się nie obudził?

— Nie. Zaglądam do niego co jakieś piętnafcie minut. Tak bywa. Czasem ciało po prostu nakazuje: fpij.

— Słyszałem, że on prawie w ogóle nie sypia — zdziwił się William.

— Może teraz korzysta z okazji — odparł Igor i zamknął drzwi celi. Otworzył sąsiednią.

Drumknott siedział na łóżku z obandażowaną głową. Pił jakąś zupę. Kiedy ich zobaczył, był tak zaskoczony, że niemal ją wylał.

— Jak się czujemy? — Igor uśmiechnął się tak szeroko, jak tylko pozwalała mu pokryta szwami twarz.’

— No… ja w każdym razie czuję się o wiele lepiej… — Młody człowiek niepewnie przyglądał się obliczom gości.

— Pan de Worde chciałby chwilę z panem porozmawiać — poinformowała sierżant Angua. — Ja pójdę i pomogę Igorowi sortować jego gałki oczne. Czy coś.

William pozostał w celi wypełnionej skrępowanym milczeniem. Drumknott był jednym z tych ludzi, którzy nie mają dostrzegalnej osobowości.

— Jest pan synem lorda de Worde, prawda? — zapytał. — Pisze pan te listy z nowinami.

— Tak — potwierdził William. Wydawało się, że zawsze będzie już synem swojego ojca. — Hm… mówią, że lord Vetinari zranił pana nożem.

— Tak mówią — zgodził się sekretarz.

— Ale pan był na miejscu.

— Zapukałem do drzwi, żeby zanieść mu egzemplarz „Pulsu”, o który prosił. Jego lordowska mość otworzył, wszedłem do gabinetu… A następne, co pamiętam, to że budzę się tutaj i przygląda mi się pan Igor.

— To musiał być wstrząs…

Na moment Williama ogarnęła duma, że „Puls” miał swój skromny udział w wydarzeniach.

— Powiedzieli mi, że straciłbym władzę w prawej ręce, gdyby Igor nie był tak sprawny w użyciu igły — powiedział Drumknott z przekonaniem.

— Ale ma pan również obandażowaną głowę — zauważył William.

— Myślę, że musiałem upaść, kiedy… kiedy stało się to, co się stało.

Na bogów, pomyślał William. On jest zakłopotany… — Jestem absolutnie przekonany, że zaszło nieporozumienie — dokończył Drumknott.

— Czy jego lordowska mość ostatnio dużo pracował?

— Jego lordowska mość zawsze jest zapracowany. To jego praca.

— Wie pan, że trzy osoby słyszały, jak mówi, że pana zabił?

— Nie potrafię tego wytłumaczyć. Musiały się pomylić.

Słowa zabrzmiały ostro. Lada chwila, uznał William.

— Dlaczego pan sądzi… — zaczął i okazało się, że miał rację.

— Sądzę, że wcale nie muszę z panem rozmawiać — oświadczył Drumknott. — Prawda?

— Nie, ale…

— Pani sierżant!

Rozległy się szybkie kroki. Drzwi celi zaskrzypiały.

— Tak? — spytała sierżant Angua.

— Skończyłem rozmawiać z tym panem — oznajmił Drumknott.

— I jestem zmęczony.

William westchnął i schował notes.

— Dziękuję — powiedział. — Był pan niezwykle… pomocny.

Ruszyli z Anguą korytarzem.

— On chyba nie chce uwierzyć, że Patrycjusz mógł go zaatakować.

— Doprawdy? — odpowiedziała sierżant.

— Wygląda na to, że porządnie oberwał w głowę — ciągnął William.

— Tak wygląda?

— Proszę posłuchać, przecież nawet ja czuję, że coś tu brzydko pachnie.

— Czuje pan?

— Rozumiem — rzekł William. — Skończyła pani Szkołę Komunikacji Pana Vimesa, tak?

— Skończyłam? — spytała sierżant Angua.

— Lojalność to wspaniała cecha.

— Tak? Do wyjścia tędy…


* * *

Angua wyprowadziła Williama aż na ulicę. Wróciła na górę, do gabinetu Vimesa, i cicho zamknęła za sobą drzwi.

— Czyli zauważył tylko gargulce? — odezwał się Vimes, który obserwował przez okno, jak William oddala się ulicą.

— Najwyraźniej. Ale ostrzegam przed niedocenianiem go, sir. Jest spostrzegawczy. Bezbłędnie trafił z tą bombą miętową. A ilu funkcjonariuszy by zwróciło uwagę na to, jak głęboko strzała wbiła się w podłogę?

— To niestety prawda.

— Zauważył też drugi kciuk Igora. No i mało kto zwraca uwagę na pływające ziemniaki.

— Igor jeszcze się ich nie pozbył?

— Nie, sir. Wierzy, że od błyskawicznej ryby z frytkami dzieli nas tylko jedno pokolenie.

Vimes westchnął.

— No dobrze, sierżancie. Dajmy spokój ziemniakom. Jak stoją jego szanse?

— Sir?

— Wiem, co się dzieje w pokoju służbowym. Nie byliby strażnikami, gdyby nie robili zakładów.

— Co do pana de Worde?

— Tak.

— No więc… dziesięć do sześciu, że nie dożyje przyszłego poniedziałku, sir.

— Możesz rozpuścić wiadomość, że nie podobają mi się takie zabawy?

— Tak jest, sir.

— Zbadaj, kto prowadzi listę, a kiedy już odkryjesz, że to Nobby, zabierz mu ją.

— Oczywiście, sir. A pan de Worde?

Vimes wbił spojrzenie w sufit.

— Ilu funkcjonariuszy go pilnuje?

— Dwóch.

— Nobby zwykle trafnie ocenia szansę. Myślisz, że to wystarczy?

— Nie.

— Ja też nie. Ale brakuje nam ludzi. Będzie musiał się nauczyć trudniejszym sposobem. Jednak problem z trudniejszym sposobem polega na tym, że dostaje się tylko jedną lekcję.


* * *

Pan Tulipan wyłonił się z zaułka, gdzie negocjował kupno bardzo małej torebki czegoś, co wkrótce miało się okazać trucizną na szczury zmieszaną ze sproszkowanymi kryształkami wybielacza.

Pan Szpila czytał duży arkusz papieru.

— Co to takiego? — zainteresował się pan Tulipan.

— Kłopoty, jak sądzę. — Pan Szpila złożył papier i wsunął go do kieszeni.

— To miasto działa mi na …one nerwy — stwierdził pan Tulipan, kiedy ruszyli ulicą dalej. — Dostałem …onego bólu głowy. I noga mnie rwie.

— I co? Mnie też ugryzł. Popełnił pan wielki błąd z tym psem, panie Tulipanie.

— Chce pan powiedzieć, że nie powinienem do niego strzelać, panie Szpilo?

— Nie. Chcę powiedzieć, że nie powinien pan chybiać. Uciekł.

— To tylko pies — burknął pan Tulipan. — Czy pies to aż taki problem? Przecież nie jest …onym wiarygodnym świadkiem. W ogóle nas nie uprzedzili o tym …onym psie. — W kostce budziło się to gorące, mroczne wrażenie, że ktoś ostatnio nie mył zębów. — Spróbowałby pan nieść gościa, kiedy …ony pies gryzie pana po nogach! A właściwie czemu ten …ony zombi w ogóle nas nie uprzedził, że ten …ony typ jest taki szybki? Gdyby nie zagapił się na tego …onego ćwoka, toby mnie dorwał!

Pan Szpila wzruszył ramionami. Ale zanotował w pamięci, że pan Slant zapomniał poinformować Nową Firmę o licznych faktach. A jednym z nich było to, że Vetinari poruszał się jak kobra.

To będzie prawnika kosztować dużo pieniędzy. Niewiele brakowało, a pan Szpila zostałby zraniony.

Odczuwał jednak dumę, że poczęstował tego urzędnika nożem i wypchnął Charliego na podest, żeby paplał coś do głupich służących. Tego nie było w scenariuszu. Taką właśnie obsługę zapewnia Nowa Firma. Pstryknął palcami. Tak! Potrafią reagować, potrafią improwizować, potrafią być kreatywni…

— Przepraszam na chwilkę, panowie…

Jakiś typ wyskoczył zza rogu, z nożami w obu rękach.

— Gildia Złodziei — powiedział. — Jeśli można… To oficjalny rabunek.

Ku zaskoczeniu złodzieja pan Szpila i pan Tulipan nie wydawali się ani zaskoczeni, ani przestraszeni, mimo wielkości obu noży. Przypominali raczej parę lepidopterologów, którzy natrafili na motyla zupełnie nowego gatunku i zobaczyli, że próbuje wymachiwać malutką siatką.

— Oficjalny rabunek? — powtórzył wolno pan Tulipan.

— Ach, panowie są gośćmi w naszym pięknym mieście? — ucieszył się złodziej. — A zatem to szczęśliwy dzień dla pana i… pana. Kradzież kwoty dwudziestu pięciu dolarów gwarantuje immunitet wobec jakichkolwiek napadów ulicznych przez okres sześciu miesięcy oraz… tylko w tym tygodniu… do wyboru ten wspaniały komplet kryształowych kieliszków do wina albo użyteczny zestaw narzędzi grillowych, które wzbudzą zazdrość u wszystkich przyjaciół.

— Znaczy… jesteś legalny? — zdziwił się pan Szpila. — Jakich …onych przyjaciół? — zapytał pan Tulipan.

— Tak jest, drogi panie. Lord Vetinari uważa, że ponieważ w mieście zawsze występuje jakaś przestępczość, to lepiej, żeby była zorganizowana.

Pan Tulipan i pan Szpila spojrzeli po sobie.

— No cóż, Legalność to moje drugie imię — oświadczył pan Szpila i wzruszył ramionami. — W pańskie ręce, panie Tulipanie.

— A skoro jesteście nowo przybyłymi, mogę wam zaproponować promocyjną kradzież stu dolarów, która w efekcie da wam immunitet na pełne dwadzieścia sześć miesięcy, plus tę książeczkę talonów restauracyjnych, kuponów zniżkowych przy wynajmie koni oraz voucherów rozrywkowych, wartą całe dwadzieścia pięć dolarów według dzisiejszych cen. Wasi sąsiedzi będą podziwiali…

Ręka pana Tulipana poruszyła się błyskawicznie. Dłoń niczym kiść bananów chwyciła złodzieja za szyję i walnęła jego głową o mur.

— Niestety, drugim imieniem pana Tulipana jest Drań.

Pan Szpila zapalił papierosa. Głuche odgłosy nieustającej wściekłości pana Tulipana wciąż rozlegały się za nim, kiedy sięgnął po kieliszki i przyjrzał im się krytycznie.

— Phi… Tanie szkło, nie żaden kryształ — stwierdził. — Nikomu dzisiaj nie można wierzyć. Rozpacz człowieka ogarnia…

Ciało złodzieja osunęło się na ziemię.

— Myślę, że wybiorę raczej …ony zestaw do grilla. — Pan Tulipan przestąpił nad byłym napastnikiem. — Widzę, że zawiera kilka bardzo użytecznych szpikulców i łopatek, które nadadzą nowy …ony wymiar elegancji wszystkim posiłkom al fresco na patio.

Rozerwał pudełko i wyciągnął niebiesko — biały fartuch. Obejrzał go z zainteresowaniem.

— „Zabić kucharza!!!” — przeczytał i wsunął go przez głowę. — Poważnie, zestaw wysokiej klasy. Muszę zdobyć jakichś …onych przyjaciół, żeby mogli mi zazdrościć, kiedy będziemy się posilać na tym …onym al fresco. Jak te …one talony?

— Nigdy nie ma w nich niczego sensownego — stwierdził pan Szpila. — To tylko sposób na pozbycie się towaru, którego nikt nie chce kupić. O, proszę popatrzeć: „25% zniżki w Kapuścianym Zamku Furby’ego”.

Odrzucił książeczkę.

— Ale i tak nieźle — ocenił pan Tulipan. — Miał przy sobie dwadzieścia dolarów, więc ubiliśmy… ony dobry interes.

— Będę zadowolony, kiedy już stąd wyjedziemy — oświadczył pan Szpila. — Dziwaczne miasto. Chodźmy postraszyć trupa i wynośmy się stąd.


* * *

— Zeeeezuujj… GUT!

Okrzyk dzikiego sprzedawcy azet rozległ się na placu o zmierzchu, kiedy William maszerował w stronę Błyskot — nej. Jak zauważył, wciąż dobrze się sprzedawali.

Jedynie przypadkiem, gdy obok przeszedł jakiś nabywca, zobaczył tytuł:


KOBIETA URODZIŁA KOBRĘ


Przecież Sacharissa nie wypuściła kolejnego wydania samodzielnie… Podbiegł do sprzedawcy.

To nie był „Puls”. Tytuł, wielką i grubą czcionką, chyba lepszą od tej, której używały krasnoludy, brzmiał:



— Co to jest? — zapytał sprzedawcy, który społecznie przewyższał Rona i jego grupę o kilka warstw brudu.

— Co co jest?

— Co to jest to?

Głupia rozmowa z Drumknottem sprawiła, że William był naprawdę zdenerwowany.

— Nie mnie pytaj, szefie. Dostaję pensa od każdej sprzedanej sztuki. Tyle wiem.

— „Deszcz Zupy w Genoi”? „Kwoka trzykrotnie znosi Jajo podczas Huraganu”? Skąd oni to wszystko wzięli?

— Słuchaj pan, szefie, przecież jakbym umiał czytać, tobym nie sprzedawał tych papierów, nie?

— Ktoś jeszcze założył pismo! — domyślił się William. Zerknął na drobny druk u dołu pojedynczej strony — tutaj nawet drobny druk nie był bardzo drobny.

— Na Błyskotnej?

Przypomniał sobie robotników kręcących się przed starym magazynem. Jak mogli… Ale Gildia Grawerów przecież mogła, prawda? Mieli już prasy i z całą pewnością mieli pieniądze. Dwa pensy to śmieszna cena, nawet za tę jedną stronę… śmiecia. Jeśli sprzedawca dostaje pensa, to jakim cudem drukarz zarabia jeszcze jakieś pieniądze?

I wtedy sobie uświadomił: przecież wcale nie o to chodzi… Chodzi o to, żeby załatwić „Puls”.

Wielki czerwono-biały szyld „Super Faktów” był już na miejscu po drugiej stronie ulicy, naprzeciw Kubła.

Jeden z krasnoludów Dobrogóra obserwował magazyn zza muru.

— Mają tam już trzy prasy — powiedział. — Widział pan, co zrobili? Wypuścili druk w pół godziny!

— Tak, ale to tylko jedna strona. I wymyślone nowiny.

— Tak? Nawet ta o wężu?

— Założę się o tysiąc dolarów… — William przypomniał sobie, że mniejsza czcionka informowała, jakoby zdarzenie miało miejsce w Lancre. Zmienił swoją wycenę. — Założę się co najmniej o sto dolarów.

— To jeszcze nie jest najgorsze — stwierdził krasnolud. — Lepiej idź pan do środka.

Wewnątrz prasa zgrzytała przy pracy, jednak krasnoludy w większości stały bezczynnie.

— Podać ci same tytuły? — spytała Sacharissa, gdy tylko wszedł.

— Lepiej tak. — William usiadł przy swoim biurku.

— Grawerzy proponują Krasnoludom Tysiąc Dolarów za Prasę.

— No nie…

— Wampirzy Ikonografik oraz ciężko pracująca Autorka Tekstów kuszeni Pensją wysokości 500 Dolarów — ciągnęła Sacharissa.

— Nie, doprawdy…

— Ktoś chce przelecieć Krasnoludy na Papierze.

— Co?

— To dokładny cytat z pana Dobrogóra — wyjaśniła Sacharissa.

— Nie będę udawać, że wiem, co miał na myśli, ale zrozumiałam, że został im jeszcze zapas tylko na jedno wydanie.

— A jeśli chcemy więcej, cena jest pięć razy wyższa niż ostatnio

— dodał Gunilla, podchodząc do biurka. — Grawerzy go wykupują. Podaż i popyt, mówi Król.

— Król? — William zmarszczył brwi. — Chodzi ci o pana Króla?

— Tak, o Króla Złotej Rzeki — potwierdził krasnolud. — Owszem, z trudem, ale moglibyśmy tyle zapłacić. Tylko że jeśli ci z przeciwka będą tę swoją kartkę sprzedawać po dwa pensy, zaczniemy pracować właściwie na darmo.

— Otto powiedział człowiekowi z gildii, że jeśli znów go tu zobaczy, złamie swoje ślubowanie — oświadczyła Sacharissa. — Bardzo się rozgniewał, bo ten typ próbował wybadać, w jaki sposób Otto robi drukowalne ikonogramy.

— A co z tobą?

— Ja zostaję — zapewniła Sacharissa. — Nie ufam im, zwłaszcza że są tacy podstępni. Wydawali mi się ludźmi bardzo… bardzo niskiej klasy. Ale co my teraz zrobimy?

William przygryzł kciuk i popatrzył na swoje biurko. Kiedy przesunął nogę, but z pocieszającym stukiem zahaczył o skrzynkę z pieniędzmi.

— Możemy trochę przyciąć objętość — zaproponował Dobrogór.

— Tak, ale wtedy ludzie nas nie kupią — stwierdziła Sacharissa.

— A powinni nas kupować, bo to my drukujemy prawdziwe informacje.

— Muszę przyznać, że nowiny z „SuperFaktów” brzmią ciekawiej.

— Bo oni nie muszą tam opisywać żadnych faktów! — burknęła.

— No więc mnie nie przeszkadza, jeśli wrócę do dolara dziennie, a Otto mówi, że może pracować za pól, jeśli tylko pozwolimy mu mieszkać w piwnicy.

William ciągle wpatrywał się w pustkę.

— Oprócz prawdy — powiedział zamyślony — co mamy takiego, czego nie ma gildia? Możemy drukować szybciej?

— Jedna prasa przeciwko trzem? Nie — stwierdził Dobrogór.

— Ale założę się, że umiemy szybciej składać.

— A to znaczy…

— Prawdopodobnie możemy ich wyprzedzić i pierwsi puścić „Puls” na ulice.

— Nooo… dobrze. To może pomóc. Sacharisso, znasz kogoś, kto szuka pracy?

— Nie przeglądałeś listów?

— No, nie tak dokładnie…

— Mnóstwo ludzi szuka pracy. To jest Ankh-Morpork!

— No dobrze. Znajdź trzy listy, w których jest najmniej błędów ortograficznych, i poślij Rocky’ego, żeby zatrudnił autorów.

— Jeden z nich to pan Bendy — ostrzegła Sacharissa. — Chce więcej pracy. Umiera niedostatecznie wielu interesujących ludzi. Wiedziałeś, że on dla zabawy chodzi na różne spotkania i zapisuje wszystko, co się tam mówi?

— A dokładnie zapisuje?

— Jestem pewna. To właśnie taki typ. Ale chyba nie mamy miejsca…

— Jutro rano przechodzimy na cztery strony. Nie patrzcie tak. Mam kolejne wiadomości o Vetinarim i zostało nam dwanaście godzin, żeby zdobyć papier.

— Mówiłem już, że Król nie sprzeda nam więcej papieru za przyzwoitą cenę — odezwał się Dobrogór.

— Jest w tym niezła historia — stwierdził William.

— To znaczy…

— Tak, wiem. Muszę jeszcze napisać tekst, a potem ty i ja wybierzemy się do niego z wizytą. Aha, i poślij kogoś do wieży semaforowej, dobrze? Chcę przekazać wiadomość królowi Lancre. Mam wrażenie, że kiedyś go poznałem.

— Sekary kosztują. Dużo kosztują.

— Poślij mimo wszystko. Jakoś zdobędziemy pieniądze.

— William pochylił się nad otworem prowadzącym do piwnicy.

— Otto?

Wampir wynurzył się do piersi. W ręku trzymał na pól rozłożony ikonograf.

— Co mogę dla vas zrobić?

— Dasz radę wymyślić coś specjalnego, żeby sprzedawać więcej „Pulsu”?

— A czego teraz chcecie? Obrazkóv, które vyskakują ze strony? Obrazkóv, które móvią? Obrazkóv, v których oczy podążają za człoviekiem dookoła?

— Nie musisz się obrażać — uspokoił go William. — Przecież nie proszę cię o kolor czy coś takiego…

— Kolor? — powtórzył wampir. — Kolor to łatvizna. Na kiedy będzie potrzebny?

— Niemożliwe — oświadczył stanowczo Dobrogór.

— Tak ci zię vydaje? Czy gdzieś tu v okolicy robią kolorove szkło?

— Tak, znam krasnoluda, który prowadzi fabrykę witraży przy Fedry — potwierdzi! Dobrogór. — Robią setki odcieni, ale…

— Chcę zaraz obejrzeć próbki. I jeszcze farby. Możecie zdobyć kolorove tusze?

— Z łatwością. Ale potrzebowałbyś setek różnych kolorów… Prawda?

— Nie, vcale nie. Zrobię listę tego, co będzie mi potrzebne. Ale viecie, pierwsze koty za płoty. Nie obiecuję od razu roboty klasy Burleigha i Vręzemocnego. Znaczy, nie proście o zubtelną grę śviateł i cieni na jeziennych liściach. Ale coś z mocnymi kontrastami povinno zię udać. Vystarczy?

— Będzie doskonale.

— Dziękuję.

William wstał.

— A teraz — rzekł — pójdziemy się zobaczyć z Królem Złotej Rzeki.

— Zawsze się zastanawiałam, czemu go tak nazywają — powiedziała Sacharissa. — Przecież tu nigdzie nie płynie rzeka złota. Prawda?


* * *

— Panowie…

Pan Slant czekał w holu pustego domu. Kiedy wkroczyła Nowa Firma, wstał na chwilę, ściskając swoją teczkę. Wyglądał, jakby był w wyjątkowo fatalnym humorze.

— Gdzie byliście?

— Poszliśmy coś przegryźć, panie Slant. Nie zjawił się pan rano, a pan Tulipan był głodny.

— Mówiłem wam, żebyście się nie pokazywali.

— Panu Tulipanowi niezbyt dobrze wychodzi niepokazywanie się. Zresztą przecież wszystko poszło dobrze. Musiał pan słyszeć. Aha, o mało co nie zginęliśmy, ponieważ o wielu rzeczach nam pan nie powiedział, i będzie to pana kosztować, ale w końcu, kto by się nami przejmował. Więc o co chodzi?

Pan Slant przyglądał się im z niechęcią.

— Mój czas jest cenny, panie Szpilo. Dlatego nie będę owijał w bawełnę. Co zrobiliście z psem?

— Nikt nam nic nie mówił o psie — oświadczył pan Tulipan, a pan Szpila od razu wiedział, że nie jest to właściwy ton.

— Aha. Zatem spotkaliście psa. Gdzie on jest?

— Zniknął. Uciekł. Pogryzł nas po …onych nogach i uciekł.

Pan Slant westchnął — przypominało to podmuch wiatru ze starożytnego grobowca.

— Mówiłem panom, że straż zatrudnia wilkołaka — powiedział.

— No? Co z tego? — zdziwił się pan Szpila.

— Wilkołak bez trudu dogada się z psem.

— Co? — zdumiał się pan Szpila. — Chce pan nam wmówić, że ludzie tutaj zechcą słuchać psa?

— Tak się nieszczęśliwie składa, że owszem — odparł pan Slant. — Pies ma osobowość. A osobowość się liczy. Zresztą precedensy prawne są tu oczywiste. W historii tego miasta, panowie, w różnych okresach stawialiśmy przed sądem siedem świń, plemię szczurów, cztery konie, jedną pchłę i rój pszczół. W zeszłym roku dopuszczono papugę jako świadka oskarżenia w bardzo poważnej sprawie o morderstwo, a ja musiałem dla niej wdrożyć program ochrony. O ile wiem, obecnie żyje bardzo daleko stąd, udając bardzo dużą papużkę falistą. — Pan Slant pokręcił głową. — Niestety, zwierzęta mają swoje miejsce w sądzie. Można w tym miejscu zgłosić całkiem liczne obiekcje, jednak sedno w tym, panie Szpilo, że komendant Vimes oprze na tym sprawę. Zacznie przesłuchiwać… ludzi. On już wie, że coś się nie zgadza, musi jednak działać w granicach zeznań i dowodów, a nie ma ani jednych, ani drugich. Jeżeli odnajdzie psa, myślę, że sprawa zacznie się rozjaśniać.

— Wsuńcie mu parę tysięcy dolarów — poradził pan Szpila. — To zawsze działa ze strażnikami.

— O ile wiem, ostatnia osoba, która próbowała przekupić Vimesa, wciąż nie odzyskała pełnej władzy w jednym palcu — odparł pan Slant.

— Zrobiliśmy …one wszystko, co nam kazaliście! — krzyknął pan Tulipan, celując w prawnika grubym jak serdelek palcem.

Pan Slant zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, jakby widział go pierwszy raz w życiu.

— „Zabić kucharza!!!” — powiedział. — Jakże zabawne. Jednakże, jak sądziłem, zatrudniliśmy profesjonalistów.

Pan Szpila wiedział, co się stanie, i po raz kolejny złapał w locie pięść pana Tulipana; energia ciosu oderwała go na moment od podłogi.

— Teczki, panie Tulipanie — zaintonował. — Ten człowiek wie o różnych sprawach.

— Trudno mu będzie wiedzieć o …onym czymkolwiek, kiedy będzie martwy! — warknął pan Tulipan.

— Prawdę mówiąc, umysł staje się wtedy jasny i ostry — oświadczył pan Slant.

Wstał, a pan Szpila zauważył, jak zombi się podnosi, używając kolejnych partii mięśni. Nie tyle wstaje, ile raczej rozwija się ku górze.

— Pański… drugi asystent nadal jest bezpieczny? — zapytał prawnik.

— Siedzi znowu w piwnicy, pijany jak bela. Nie rozumiem, czemu nie możemy załatwić go od razu. Niewiele brakowało, a uciekłby z wrzaskiem, kiedy zobaczył Vetinariego. Gdyby tamten nie był tak zaskoczony, mielibyśmy poważne kłopoty. Kto w takim mieście zwróci uwagę na jedno ciało więcej?

— Straż, panie Szpilo. Ile razy muszę to panu powtarzać? Są wręcz nieprawdopodobnie sprawni w zauważaniu.

— Ten oto pan Tulipan nie zostawi im wiele do zauważania… — Pan Szpila urwał. — Straż aż tak bardzo pana przeraża?

— To jest Ankh-Morpork — warknął prawnik. — Jesteśmy miastem bardzo kosmopolitycznym. Być martwym w Ankh-Morpork to często jedynie drobna niewygoda, rozumie pan? Mamy tu magów, mamy media wszelkiego typu. A ciała mają zwyczaj się pojawiać. Nie chcemy niczego, co mogłoby dać straży wskazówkę. Rozumie pan?

— Słuchaliby …onego trupa? — zdziwił się pan Tulipan.

— Nie rozumiem, dlaczego nie. Wy słuchacie — odparł zombi. Rozluźnił się nieco. — Zresztą zawsze istnieje możliwość, że wasz… kolega okaże się jeszcze użyteczny. Może wybierzecie się z nim na jakiś dalszy spacer, żeby przekonać nieprzekonanych… Jest zbyt cennym nabytkiem, żeby już teraz… przejść w stan spoczynku.

— No dobrze, niech będzie. Przytrzymamy go w butelce. Ale chcemy dodatkowej zapłaty za psa.

— To przecież tylko pies, panie Szpilo. — Pan Slant uniósł brwi. — Nawet pan Tulipan zdoła przechytrzyć psa, jak przypuszczam.

— Ale najpierw trzeba tego psa znaleźć — zauważył pan Szpila, szybko stając przed kolegą. — A w tym mieście jest ich sporo.

Zombi znów westchnął.

— Mogę dodać do waszego honorarium jeszcze pięć tysięcy dolarów w klejnotach. — Uniósł dłoń. — I niech pan nie obraża nas obu, mówiąc bez zastanowienia „dziesięć”. Zadanie nie jest trudne. Zgubione psy w tym mieście albo trafiają do któregoś ze zdziczałych stad, albo zaczynają nowe życie jako para rękawiczek.

— Chcę wiedzieć, kto mi wydaje te rozkazy — oświadczył pan Szpila. W kieszeni czuł ciężar De-Terminarza.

Pan Slant wyglądał na zdziwionego.

— Ja, panie Szpilo.

— Chodzi mi o pańskich klientów.

— Och, doprawdy?

— Sprawa robi się polityczna — upierał się pan Szpila. — Nie da się walczyć z polityką. Muszę wiedzieć, jak daleko mamy uciekać, jeśli ludzie odkryją, co się stało. I kto nas będzie chronił, jeśli nas złapią.

— W tym mieście, panowie, fakty nigdy nie są tym, czym się wydają. Zaopiekujcie się psem, a… inni zaopiekują się wami. Rodzą się plany. Kto może powiedzieć, co naprawdę się wydarzyło? Ludzie łatwo mogą się pogubić, a mówię to jako ktoś, kto spędził w salach sądowych całe wieki. Podobno kłamstwo może obiec świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty. Cóż za szkaradna fraza, nie sądzicie? Zatem… nie wpadajcie w panikę, a wszystko będzie dobrze. Ale też nie zachowujcie się bezmyślnie. Moi… klienci mają dobrą pamięć i głębokie kieszenie. Mogą wynająć innych zabójców. Rozumiemy się? — Zatrzasnął teczkę. — Zegnam panów.

Drzwi zamknęły się za nim.

Za plecami pana Szpili coś zabrzęczało — to pan Tulipan wyjął swój stylowy, elegancki zestaw przyrządów do grilla.

— Co pan robi?

— Ten …ony zombi skończy na tych …onych poręcznych i wszechstronnych szpikulcach do kebabu — oświadczył pan Tulipan. — A potem naostrzę krawędź tej …onej łopatki. I wtedy… wtedy zrobię mu z dupy jesień średniowiecza.

Mieli pilniejsze sprawy, ale pan Szpila był zaintrygowany.

— A jak dokładnie? — zapytał.

— Myślałem najpierw o gaiku… — Pan Tulipan się zadumał. — Potem pokaz tańców ludowych, uprawa ziemi aż do pojawienia się trójpolówki, kilka fal zarazy, a później, jeśli …ona ręka nie będzie nazbyt zmęczona, wynalazek końskiego chomąta.

— Brzmi nieźle — uznał pan Szpila. — A teraz poszukajmy tego przeklętego psa.

— Jak to załatwimy?

— Inteligentnie — wyjaśnił pan Szpila.

— Nie cierpię tego …onego sposobu.


* * *

Nazywano go Królem Złotej Rzeki. Wyrażało to uznanie dla jego bogactwa i osiągnięć, a także źródła sukcesu, którym jednak nie była klasyczna rzeka złota. Przezwisko było znacznie lepsze od poprzedniego, które brzmiało Sik Harry.

Harry Król zbił majątek, umiejętnie stosując starą mądrość, że i w popiele błyśnie diament. Potrafił wyciągnąć pieniądze z rzeczy, które ludzie wyrzucali. A zwłaszcza z bardzo ludzkich rzeczy, które ludzie wyrzucali.

Realne fundamenty jego fortuny powstały, kiedy zaczął zostawiać puste wiadra w rozmaitych lokalach w centrum miasta, zwłaszcza tych oddalonych od rzeki dalej niż o długość rynsztoka. Pobierał bardzo skromną opłatę za wynoszenie ich, kiedy już były pełne. Proces ten stał się ważnym elementem życia każdego właściciela pubu — w środku nocy słyszeli brzęk i odwracali się na drugi bok z miłą świadomością, że ktoś z ludzi Sika Harry’ego właśnie czynił świat — w niewielkiej skali — lepiej pachnącym miejscem.

Nie zastanawiali się, co się dzieje z pełnymi wiadrami, a tymczasem Harry Król odkrył coś, co stało się kluczem do bogactwa: bardzo mało jest substancji, choćby i obrzydliwych, które nie są używane w którejś z gałęzi gospodarki. Pewni ludzie zużywają ogromne ilości amoniaku i saletry. Jeśli nie da się czegoś sprzedać alchemikom, prawdopodobnie wezmą to farmerzy. Jeśli nie zechcą nawet farmerzy, to nie istnieje nic, zupełnie nic, jakkolwiek byłoby paskudne, czego nie da się sprzedać garbarzom.

Harry czuł się jak jedyny człowiek w osadzie górniczej, który wie, jak wygląda złoto.

Zaczął obsługiwać całe ulice i rozrastał się. W zamożnych dzielnicach właściciele domów płacili mu, naprawdę płacili, żeby zabierał nocne nieczystości, te tradycyjne już wiadra, koński nawóz, śmieci, a nawet psie odchody. Psie odchody? Czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę, ile dadzą garbarze za najlepsze białe psie kupki? To tak jakby płacili mu za odbieranie miękkich diamentów.

Harry nic nie mógł na to poradzić — świat wychodził ze skóry, by dawać mu pieniądze. Ktoś gdzieś chętnie płacił za martwego konia albo dwie tony krewetek tak daleko przekraczających datę przydatności do spożycia, że nie dało się jej wypatrzyć nawet przez teleskop. A najwspanialsze było to, że ktoś już wcześniej mu zapłacił, żeby je sobie zabrał. Jeśli absolutnie nikt nie chciał czegoś kupić, nawet ludzie od kociej karmy, nawet sam Dibbler, istniały jeszcze potężne pryzmy kompostowe w dole rzeki za miastem. Wulkaniczne ciepło rozkładu przerabiało na żyzną glebę („10p za worek, przynieś własny worek…”) praktycznie wszystko, co zostawało. W tym — jeśli wierzyć plotkom — rozmaitych podejrzanych biznesmenów, którzy przegrali w bitwie o kolejne tereny („…prawdziwa uczta dla twoich dalii”).

Jednak dział pulpy drzewnej i szmat trzymał bliżej domu, obok wielkich kadzi zawierających złociste podstawy jego fortuny — dlatego że była to jedyna część firmy, o której zgadzała się rozmawiać jego żona, Effie. Plotka sugerowała, że Effie stała także za usunięciem ogólnie podziwianego szyldu nad bramą wiodącą na plac firmy. Szyld głosił: „H. Król — odbieramy siki od 1961”. Teraz napis brzmiał: „H. Król — przeróbka darów Natury”.

Małą furtkę w wielkiej bramie otworzył przed nimi troll. Harry był bardzo postępowy, jeśli chodziło o zatrudnianie przedstawicieli innych gatunków; należał w mieście do pierwszych przedsiębiorców, którzy dali pracę trollowi. W dziedzinie substancji organicznych trolle praktycznie nie miały zmysłu powonienia.

— Taa?

— Chciałbym rozmawiać z panem Królem, jeśli można.

— A ło czym?

— Zamierzam kupić od niego znaczną ilość papieru. Powiedz, że przyszedł pan de Worde.

— Dobra.

Drzwiczki zatrzasnęły się. Czekali. Po kilku minutach otworzyły się znowu.

— Król was tera przyjmie — oznajmił troll.

I tak William z Gunillą wkroczyli na plac należący do człowieka, który — jak głosiła plotka — magazynował papierowe chusteczki, czekając na dzień, gdy ktoś wymyśli, jak wydobywać srebro ze smarków.

Po obu stronach bramy wielkie rottweilery rzucały się na pręty swych kojców. Wszyscy wiedzieli, że na noc Harry je wypuszcza. Zadbał o to, żeby wszyscy wiedzieli. A każdy nocny złoczyńca musiał naprawdę dobrze sobie radzić z psami, jeśli nie chciał skończyć jako kilka funtów Garbnika I Klasy (Białego).

Król Złotej Rzeki miał swoje biuro w piętrowym baraku na placu. Mógł stamtąd widzieć parujące kopce i kadzie swojego imperium.

Nawet na wpół zasłonięty przez wielkie biurko, był człowiekiem potężnym, z różową, lśniącą twarzą i kilkoma kosmykami włosów zaczesanych na głowie. Trudno byłoby go sobie wyobrazić inaczej niż w koszuli z krótkim rękawem i szelkach, nawet gdy ich nie miał, albo inaczej niż palącego cygaro, bez którego rzeczywiście nikt go nigdy nie widział. Może służyło jako rodzaj obrony przed odorami, będącymi w pewnym sensie jego towarem.

— Dobry wieczór, chłopcy — rzucił przyjaźnie. — Co mogę dla was zrobić? Jakbym nie wiedział…

— Pamięta mnie pan, panie Król ? — spytał William.

Harry przytaknął.

— Jesteś synem lorda de Worde, zgadza się? Napisałeś o nas w tym swoim liście w zeszłym roku, kiedy nasza Daphne wychodziła za mąż, tak? Moja Effie była strasznie dumna, że wszyscy władcy czytają o naszej Daphne.

— Teraz ten list jest znacznie większy, panie Król.

— Tak, słyszałem — odparł grubas. — Zaczął się już pojawiać w naszych zbiorach. Przydatny materiał; kazałem chłopakom odkładać go osobno.

Cygaro przesunęło się z jednego kącika ust do drugiego. Harry nie umiał czytać ani pisać, co nie przeszkadzało mu wygrywać z tymi, co umieli. Zatrudniał setki pracowników do sortowania śmieci. Bez trudu mógł przyjąć jeszcze kilku, którzy sortowaliby słowa.

— Panie Król… — zaczął William.

— Nie jestem durniem, chłopcy — przerwał mu Harry. — Wiem, po co przyszliście. Ale interes to interes. Wiecie, jak to bywa.

— Bez papieru nasz interes padnie! — wybuchnął Dobrogór.

Cygaro przemieściło się znowu.

— A ty jesteś…?

— To pan Dobrogór — przedstawił Gunillę William. — Mój drukarz.

— Krasnolud, co? — Harry zmierzył Gunillę wzrokiem. — Ja tam nic nie mam przeciwko krasnoludom, ale marni z was sorterzy. Gnolle są tanie, tylko że te małe brudasy wyjadają połowę śmiecia. Trolle są w porządku. Trzymają się mnie, bo dobrze im płacę. Najlepsze są golemy, sortują dniem i nocą. Warte tyle złota, ile same ważą, ale ostatnio prawie tyle żądają, żeby im płacić. — Cygaro rozpoczęło kolejną wędrówkę przez usta. — Przykro mi, chłopcy. Umowa to umowa. Chciałbym wam pomóc. Ale sprzedałem cały papier. Nie mogę.

— Chcesz nas pan wykopać, tak po prostu? — oburzył się Dobrogór.

Zza chmury dymu Harry przyjrzał mu się spod zmrużonych powiek.

— Ty mi mówisz o wykopywaniu? Pewnie nie wiecie, co to jest toszeron, co?

Krasnolud wzruszył ramionami.

— Owszem, ja wiem — oświadczył William. — Ma kilka znaczeń, ale sądzę, że chodzi panu o zaschniętą kulę błota i monet, jaką można znaleźć w jakimś zakręcie starego ścieku, gdzie woda tworzy wir. Bywają bardzo wartościowe.

— Co? Przecież ty masz rączki jak panienka… — Harry tak się zdziwił, że cygaro na moment obwisło mu w ustach. — Skąd wiesz?

— Lubię słowa, panie Król.

— Zacząłem grzebać w ściekach, kiedy miałem trzy lata. — Harry odsunął krzesło. — I już pierwszego dnia znalazłem swój pierwszy toszeron. Jasne, któryś ze starszych chłopaków zwinął mi go natychmiast. I wy mówicie o wykopywaniu z interesu? Ale już wtedy miałem nosa do tej roboty. Wtedy…

Siedzieli i słuchali, William z większą cierpliwością niż Gunilla. To była naprawdę fascynująca opowieść, jeśli ktoś lubił takie historie — mimo że znał już spore jej fragmenty. Harry Król opowiadał ją przy każdej okazji.

Młody Harry Król był błotnym szperaczem obdarzonym wizją. Przeczesywał brzegi rzeki, a nawet mętną powierzchnię samej Ankh; szukał zgubionych monet, kawałków metalu, przydatnych bryłek węgla… czegokolwiek, co gdzieś miało jakąś wartość. Zanim skończył osiem lat, zatrudniał już inne dzieciaki. Do niego należały całe odcinki rzeki. Inne gangi trzymały się z daleka albo ulegały przejęciu. Harry nie bił się źle, ale stać go było na wynajęcie takich, którzy bili się lepiej.

I tak rosło imperium Króla — przez koński nawóz sprzedawany na wiadra (z gwarancją dobrego udeptania), poprzez szmaty, resztki metalu, kości i domowe śmieci, przez sławne wiadra, kiedy przyszłość naprawdę zaczęła się rysować w złotych barwach. Była to jakby historia cywilizacji, ale oglądanej z samego dołu.

— Nie jest pan członkiem żadnej gildii, panie Król? — zapytał William, gdy Harry przerwał na nabranie oddechu.

Cygaro przewędrowało z jednej strony na drugą — pewny znak, że William trafił w czuły punkt.

— Przeklęte gildie! Powiedzieli, że powinienem wstąpić do Żebraków. Ja! Nigdy w życiu o nic nie żebrałem! Co za bezczelność! Ale wyrzuciłem ich wszystkich! Nie chcę mieć nic wspólnego z gildiami. Płacę moim chłopcom uczciwie i mnie się trzymają.

— Gildie chcą nas złamać, panie Król. Wie pan o tym. Przecież słyszy pan o wszystkim, co się dzieje. I jeśli nie sprzeda nam pan papieru, przegramy.

— A jeśli złamię umowę?

— To jest mój toszeron, panie Król — powiedział William. — A ci, którzy chcą mi go zwinąć, są naprawdę silni.

Harry milczał przez chwilę. Potem wstał i podszedł do okna.

— Chodźcie popatrzeć, chłopcy — powiedział.

Na końcu placu stał wielki kołowrót obsługiwany przez dwa golemy. Napędzał skrzypiący taśmociąg biegnący przez prawie cały teren. Na drugim końcu kilka trolli z szerokimi łopatami ładowało na taśmę śmieci z wielkiego stosu, uzupełnianego co jakiś czas przez podjeżdżające wózki.

Wzdłuż taśmy stały golemy i trolle, a niekiedy nawet ludzie. W migotliwym świetle pochodni uważnie się przyglądali sunącym odpadkom. Od czasu do czasu ktoś szybko wysuwał rękę i przerzucał coś do stojącego z tyłu kosza.

— Rybie łebki, kości, szmaty, papier… Jak dotąd mam dwadzieścia siedem pojemników, w tym jeden na złoto i srebro, bo byście się zdziwili, co się wyrzuca przez pomyłkę. Łyżeczka błyszczy wśród śmieci, już obrączka za nią leci… Tak śpiewałem kiedyś moim córkom. Taki towar jak ten wasz papier z nowinami trafia do pojemnika szóstego, Odpadki Papierowe Niskiej Klasy. Sprzedaję je głównie Bobowi Holtely’emu ze skweru Piątaka i Siódmaka.

— A co on z tym robi? — zapytał William, zauważając tę Niską Klasę.

— Pulpę na papier toaletowy — odparł Harry. — Żona przysięga, że tak. Osobiście pomijam pośredników. — Westchnął, wyraźnie nie dostrzegając gwałtownego spadku poczucia godności Williama. — I wiecie, czasami stoję tak sobie wieczorkiem, kiedy taśma turkocze, a zachodzące słońce błyszczy w zbiornikach osadowych, i nie wstydzę się przyznać, że łza kręci mi się w oku.

— Prawdę mówiąc, mnie też się zakręciła, wie pan… — zapewnił William.

— No więc, chłopcze… Kiedy ten dzieciak zabrał mi mój pierwszy toszeron, nie chodziłem nigdzie się skarżyć, prawda? Wiedziałem, że mam dobre oko, rozumiesz… Pracowałem dalej i znalazłem jeszcze mnóstwo innych. W dniu moich ósmych urodzin zapłaciłem dwóm trollom, żeby poszukały tego typa, który zwinął mi mój pierwszy, i stłukły go tak, aż się zesmarka. Wiedziałeś o tym?

— Nie, panie Król.

Harry Król spoglądał na Williama przez smugi dymu, a William miał wrażenie, że jest obracany i badany jak coś znalezionego w śmieciach.

— Moja najmłodsza córka, Hermiona… w przyszłym tygodniu wychodzi za mąż. Wielka gala. Świątynia Offlera. Chóry i wszystko. Zapraszam każdego ważniaka. Effie się uparła. Żaden nie przyjdzie, oczywiście. Nie do Sika Harry’ego.

— Za to „Puls” byłby na pewno — obiecał William. — Z kolorowymi obrazkami. Tyle że jutro wypadamy z interesu.

— Kolorowymi? Macie kogoś, kto je wam maluje, co?

— Nie. Mamy… specjalną metodę — zapewnił William. Wbrew rozsądkowi miał nadzieję, że Otto mówił poważnie.

W tej chwili nie siedział już na cienkiej gałęzi, teraz był już niebezpiecznie daleko poza drzewem.

— Chciałbym to zobaczyć… — rzekł Harry.

Wyjął cygaro, spojrzał na czubek i włożył je z powrotem do ust. Wypuścił kłąb dymu i znowu spojrzał badawczo na Williama.

Williama ogarnęło silne poczucie zakłopotania człowieka dobrze wykształconego, który staje wobec faktu, że przyglądający mu się analfabeta jest pewnie trzy razy bystrzejszy.

— Panie Król, naprawdę potrzebujemy tego papieru — powiedział, by jakoś przerwać krępującą ciszę.

— Ma pan w sobie coś niezwykłego, panie de Worde — stwierdził Król. — Urzędników kupuję i sprzedaję według potrzeb, ale pan mi nie pachnie urzędnikiem. Robi pan wrażenie człowieka, który przekopie się przez tonę gówna, żeby znaleźć szeląga. I zastanawiam się, dlaczego tak jest.

— Proszę, panie Król, niech pan nam sprzeda trochę papieru po starych cenach…

— Nie mogę — odparł krótko Harry. — Przecież ci tłumaczyłem. Umowa to umowa. Grawerzy zapłacili.

William otworzył usta, ale Gunilla położył mu dłoń na ramieniu. Król wyraźnie posuwał się ku końcowi ciągu myśli.

Wrócił do okna i w zadumie spojrzał na plac z jego dymiącymi pryzmami. I wtedy…

— No nie! Patrzcie tylko! — zawołał i odstąpił od okna, zdumiony i oburzony. — Widzicie ten wóz przy bramie, o tam?

Zobaczyli wóz.

— Setki razy chłopakom mówiłem, żeby nie stawiali załadowanych, gotowych do wyjazdu wozów przy otwartej bramie. Ktoś może go podprowadzić, mówiłem.

William zastanowił się, kto ośmieliłby się ukraść cokolwiek Królowi Złotej Rzeki, właścicielowi wszystkich tych rozżarzonych pryzm kompostowych…

— To ostatnia ćwiartka zamówienia Gildii Grawerów — oznajmi! Harry światu jako całości. — Musiałbym zwrócić im pieniądze, gdyby ktoś wyjechał tym wozem z mojego placu. Muszę powiedzieć brygadziście. Ostatnio robi się roztargniony.

— Powinniśmy już iść, Williamie — oświadczył Dobrogór i chwycił Williama za łokieć.

— Dlaczego? Przecież nie…

— Jak zdołamy się panu odwdzięczyć, panie Król? — zapytał krasnolud, ciągnąc Williama do drzwi.

— Panna młoda będzie nosiła suknię w o-de-nill, cokolwiek to znaczy — poinformował Król Złotej Rzeki. — Aha, i jeśli do końca miesiąca nie dostanę od was, chłopcy, osiemdziesięciu dolarów, to wpadniecie w głębokie… — cygaro przejechało tam i z powrotem przez całą szerokość ust — …kłopoty. Głowami w dół.

Dwie minuty później skrzypiący wóz opuszczał plac, pod dziwnie obojętnym spojrzeniem trolla brygadzisty.

— Nie, to nie jest kradzież — tłumaczył z naciskiem Dobrogór, potrząsając lejcami. — Król odda tym draniom pieniądze, a my mu

zapłacimy dawną cenę. I wszyscy będą zadowoleni oprócz „Super — Faktów”, ale kto by się nimi przejmował.

— Nie podobał mi się ten fragment o głębokich pauza kłopotach — oświadczył William. — Głowami w dół.

— Jestem niższy od ciebie, więc przegrywam na obie strony.

Kiedy wóz zniknął za bramą, Król krzyknął na jednego ze swoich urzędników, żeby z pojemnika szóstego przyniósł mu egzemplarz „Pulsu”. Potem siedział nieruchomo — tylko cygaro przesuwało się z jednej strony na drugą i z powrotem — a urzędnik czytał mu poplamioną i zmiętą azetę.

Po chwili uśmiechnął się szeroko i poprosił o ponowne przeczytanie kilku fragmentów.

— Aha — powiedział, kiedy urzędnik skończył. — Od razu pomyślałem, że o to chodzi. Ten chłopak to urodzony szperacz. Szkoda tylko, że urodził się bardzo daleko od porządnego błota.

— Czy mam wypisać notę kredytową dla Gildii Grawerów, panie Król?

— Tak.

— Domyślam się, że odzyska pan te pieniądze?

Harry Król zwykle nie pozwalał urzędnikom na takie pytania. Mieli tu sumować kolumny liczb, a nie dyskutować o polityce firmy. Z drugiej strony jednak zrobił majątek, gdyż potrafił dostrzec iskrę wśród mułu. Czasami trzeba uznać talent, kiedy się go spotka.

— Jaki to kolor, ten o-de-nill? — zapytał.

— Och, to jeden z tych trudnych kolorów, panie Król. Tak jakby jasnoniebieski z odcieniem zieleni.

— Można zdobyć tusz w tym kolorze?

— Mogę sprawdzić. Ale to będzie kosztowne.

Cygaro znów wykonało przejazd z jednej strony Harry’ego Króla na drugą. Był znany z tego, że bardzo dbał o córki — uważał, że cierpią z powodu ojca, który musi dwa razy się wykąpać, żeby być zwyczajnie brudny.

— Miejmy na oku tego naszego pisarczyka — stwierdził. — Zawiadom chłopców, dobrze? Nie chciałbym rozczarować naszej Effie.


* * *

Sacharissa zauważyła, że krasnoludy znowu coś robią przy prasie. Rzadko kiedy zachowywała ten sam kształt przez więcej niż kilka godzin. Krasnoludy przebudowywały ją w trakcie pracy.

Sacharissa miała wrażenie, że krasnolud do pracy potrzebuje tylko topora i jakiejś metody rozpalenia ognia. W ten sposób powstawała kuźnia, gdzie mógł wykonać proste narzędzia, a za ich pomocą skomplikowane narzędzia. Mając skomplikowane narzędzia, krasnolud potrafił zrobić właściwie wszystko.

Kilku z nich grzebało wśród odpadów produkcyjnych leżących w stosach pod ścianami. Dwie metalowe wyżymaczki przetopiono już, by odzyskać żelazo, a koni na biegunach używano do topienia ołowiu. Dwa krasnoludy opuściły szopę w tajemniczych misjach. Wróciły z niewielkimi workami, rzucając ukradkowe spojrzenia.

Krasnolud potrafi także doskonale wykorzystywać to, co ludzie wyrzucają — nawet jeśli jeszcze nie zdążyli tego wyrzucić.

Już miała wrócić do swojego tekstu o dorocznym spotkaniu Wesołych Przyjaciół z Nastroszonego Wzgórza, kiedy głośny trzask i przekleństwa po überwaldzku — dobrym języku do przekleństw — kazały jej podbiec do klapy w podłodze.

— Nic ci się nie stało, Otto? Mam przynieść miotełkę i szufelkę?

Bodroivatskij iałtsiet! Och, przepraszam, panno Sacharisso! Trafiłem na nievielki vybój na drodze postępu.

Sacharissa zeszła po drabinie.

Otto stał przy swoim prowizorycznym warsztacie. Na ścianie wisiały pudełka z chochlikami. Salamandry drzemały w klatkach. W wielkim ciemnym słoju wiły się lądowe węgorze. Ale słój obok leżał rozbity.

— Byłem niezręczny i przevróciłem go — wyjaśnił zakłopotany Otto. — A teraz ten durny vęgorz uciekł za ztół.

— Czy on gryzie?

— Nie, to lenive łobuzy…

— A nad czym właściwie pracujesz, Otto? — Sacharissa odwróciła się, by obejrzeć coś dużego stojącego na blacie.

Spróbował stanąć przed nią.

— Och, to jeszcze całkiem ekzperymentalne…

— Sposób wykonywania barwnych płyt?

— Tak, ale to prymityvny zestav…

Kątem oka Sacharissa zauważyła jakiś ruch. To węgorz lądowy, który uciekł ze słoja, znudził się za warsztatem i teraz w ślimaczym tempie ruszał ku nowym horyzontom, gdzie każdy węgorz może wić się dumnie i poziomo.

— Proszę, nie… — zaczął Otto.

— Och, to nic takiego. Nie jestem aż taka delikatna…

Sacharissa chwyciła węgorza…

Kiedy odzyskała zmysły, zobaczyła Ottona, który rozpaczliwie wachlował ją swoją czarną chustką.

— O bogowie… — szepnęła, próbując usiąść.

Twarz Ottona wyrażała taką zgrozę, że Sacharissa na moment zapomniała o potwornym bólu głowy.

— Co ci się stało? — spytała. — Wyglądasz okropnie.

Otto odsunął się gwałtownie, spróbował wstać i na wpół upadł na blat. Trzymał się za pierś.

— Sera! — wyjęczał. — Błagam, przenieście mi sera! Albo duże jabłko! Coś, co można ugryźć! Proooszę!

— Na dole nic takiego nie ma…

— Nie podchodź do mnie! I nie oddychaj tak! — zawył Otto.

— Znaczy jak?

— Że łono zię kołysze do źrodka i na zevnątrz, v górę i v dół, tak vłaśnie! Jestem vampirem! Mdlejąca młoda dama, ciężki oddech, falovanie łona… przyvołuje z vnętrza mnie coś strasznego…

Wyprostował się gwałtownie i zacisnął palce na czarnej wstążeczce w klapie.

— Ale będę zilny! — wrzasnął. — Nie zaviodę!

Stanął sztywno na baczność, chociaż trochę się rozmywał z powodu wibracji wstrząsającej nim od stóp do głów. Po czym zaśpiewał drżącym głosem:

Do naszej misji przyjdź, odjviedź ją, ją, ją, Herbata z ciastkiem tam czekają, ją, ją…

Drabina zapełniła się nagle niespokojnymi krasnoludami.

— Nic się nie stało, panienko? — spytał Boddony, podbiegając z toporem w dłoni. — Chciał ci coś zrobić?

— Nie, nie! On jest…

…napój, co w żywej arterii mknie, to napój nie dla mnie, o nie…

Strużki potu spływały Ottonowi po twarzy. Stał wyprostowany, przyciskając dłoń do serca.

— Tak jest, Otto! — zawołała Sacharissa. — Walcz z tym! Walcz!

— Zwróciła się do krasnoludów. — Może któryś z was ma jakieś surowe mięso?

…ve vstrzemięźlivości siły nam doda czysta jak kryształ z krynicy voda… — Żyły pulsowały na bladym czole Ottona.

— Mam na górze świeże szczurze filety — wymruczał jeden z krasnoludów. — Dałem za nie dwa pensy…

— Przenieś natychmiast, Gowdie — rozkazał Boddony. — Nie wygląda to dobrze!

…pić można brandy i gin, gdy się trafi, vyzączyć vhisky i rum, co jest v szafie, ale jednego zię vyrzeknijmy, nigdy już vięcej tego nie pijmy…

— Dwa pensy to dwa pensy, tyle tylko chciałem powiedzieć.

— Patrzcie, on zaczyna dygotać!

— I śpiewać też nie umie — narzekał Gowdie. — Dobrze już, dobrze. Idę, idę…

Sacharissa poklepała Ottona po lepkiej od potu dłoni.

— Potrafisz nad tym zapanować! — powiedziała z naciskiem.

— Wszyscy tu jesteśmy z tobą. Wszyscy, prawda? Prawda?!

Pod jej groźnym spojrzeniem krasnoludy zareagowały chórem niezdecydowanych „no, taak”, chociaż mina Boddony’ego sugerowała, że on nie ma pewności, po co jest Otto.

Wrócił Gowdie z niedużym pakunkiem. Sacharissa wyrwała mu go z ręki i podała Ottonowi, który cofnął się przerażony.

— Nie, to tylko szczur — uspokoiła go. — Nie bój się. Szczury wolno, prawda?

Otto zamarł na moment, po czym chwycił pakunek.

Wgryzł się w niego.

W nagłej ciszy Sacharissa zastanawiała się, czy naprawdę słyszy bardzo cichy dźwięk, jakby słomkę wysysającą resztki mlecznego koktajlu z dna kubka.

Po kilku sekundach Otto uchylił powieki i spojrzał z ukosa na krasnoludy. Upuścił pakiet.

— Och, co za vstyd! Nie viem, gdzie oczy podziać! Co musieliście o mnie pomyśleć!

Sacharissa zaklaskała z rozpaczliwym entuzjazmem.

— Nie, nie! Bardzo nam zaimponowałeś! Wszystkim, prawda? Prawda?!

Za plecami znacząco pomachała na krasnoludy ręką. Ponownie rozległ się nierówny chór potwierdzeń.

— Znaczy, od ponad trzech miesięcy trzymam zię v stadium „zimnego nietoperza” — mamrotał Otto. — To takie krępujące, załamać się vłaśnie teraz i…

— Ależ surowe mięso to drobiazg — zapewniła go Sacharissa. — To dozwolone, prawda?

— Tak, ale przez zekundę o mało co…

— Owszem, lecz tego nie zrobiłeś. Tylko to jest ważne. Chciałeś, ale się powstrzymałeś. — Obejrzała się na krasnoludy. — Możecie już wracać do tego, co robiliście. Otto czuje się teraz doskonale.

— Jest pani pewna… — zaczął Boddony, ale natychmiast kiwnął głową. W tej chwili wolałby dyskutować z oszalałym wampirem niż z Sacharissa. — Już się robi, panienko.

Otto usiadł i otarł czoło. Krasnoludy kolejno wychodziły.

Sacharissa poklepała go po ręku.

— Napijesz się…

— Oj!

— …wody, Otto?

— Nie, nie, już v porządku. Tak myślę. Ojej. Niech to. Coś podobnego. Tak mi przykro. Myślisz, że masz vszystko pod kontrolą, aż nagle to vraca. Co za dzień…

— Otto?

— Tak, panno Sacharisso?

— Co właściwie się stało, kiedy chwyciłam tego węgorza? Skrzywił się.

— Może to nie jest odpoviedni moment…

— Otto… Ja coś widziałam. Były… płomienie. I ludzie. I hałas. Tylko przez chwilę. Całkiem jakby w sekundę przesunął się przede mną cały dzień. Co się stało?

— Vięc… — zaczął niechętnie Otto. — Vie pani, jak salamandry absorbują śviatło?

— Tak, oczywiście.

— A vęgorze absorbują ciemne śviatło. Nie dokładnie ciemność, ale śviatło vevnątrz ciemności. Ciemne śviatło… Cóż, nigdy nie zostało vłaścivie zbadane. Jest cięższe od normalnego, rozumie pani, vięc v viększości znajduje zię pod oceanem albo w bardzo głębokich jaskiniach Übervaldu. Zavsze jednak trochę zostaje, navet w normalnej ciemności. To napravdę fascynujące…

— To rodzaj magicznego światła. Rozumiem. Czy możemy teraz przejść do rzeczy?

— Słyszałem, że ciemne śviatło to oryginalne śviatło, z którego povstały vszystkie inne rodzaje…

— Otto!

Uniósł bladą dłoń.

— Muszę to vytłumaczyć! Zna pani teorię, że nie ma czegoś takiego jak teraźniejszość? Ponieważ jeżeli jest podzielna, nie może być teraźniejszością, a jeśli nie jest podzielna, nie może mieć początku, który łączy zię z przeszłością, ani końca, łączącego zię z przyszłością? Filozof Heidehollen móvi nam, że vszechśviat to tylko zimna zupa czasu, w której cały czas jest vymieszany razem. A to, co nazywamy jego upłyvem, to tylko kvantove fluktuacje osnovy czasoprzestrzeni.

— Macie w Überwaldzie bardzo długie zimowe wieczory, prawda?

— Vidzi pani, ciemne śviatło uznavane jest za dovód tej teorii — ciągnął Otto, nie zwracając uwagi na jej słowa. — Śviatło poza czasem. To, co ono ośvietla, panno Sacharisso… to niekoniecznie jest teraz.

Przerwał, jakby na coś czekał.

— Chcesz powiedzieć, że robisz obrazki przeszłości? — spytała Sacharissa.

— Albo przyszłości. Albo jeszcze czegoś. W rzeczyvistości nie ma żadnej różnicy.

— I tym wszystkim celujesz ludziom w głowy?

Otto zmartwił się wyraźnie.

— Odkryvam niezvykłe efekty uboczne. Och, kraznoludy zavsze uvażały, że ciemne śviatło ma dzivne skutki, ale to bardzo przeządny lud i nie brałem tego povażnie. Jednakże…

Pogrzebał wśród bałaganu na blacie i znalazł ikonogram.

— Och, to takie zkomplikovane… Filozof Kling tvierdzi, że ludzki umysł ma ciemną i jasną stronę. A ciemne śviatło… ciemne śviatło jest vidziane oczami ciemnej strony umysłu…

Znowu przerwał.

— Tak? — zachęciła go uprzejmie Sacharissa.

— Czekałem, aż przetoczy zię grom — wyjaśnił Otto. — Niestety, nie jesteśmy w Übervaldzie.

— Chyba nie rozumiem…

— No vięc, gdybym w domu, w Übervaldzie, poviedział coś złovieszczego, na przykład „oczy ciemnej strony umysłu”, nagle zahuczałby grom — tłumaczył Otto. — A gdybym vskazał zamek na urvistej skale i poviedział „oto jest… zamek”, musiałby żałośnie zavyć vilk. — Westchnął. — V starym kraju sceneria jest psychotropiczna i vie, czego zię od niej oczekuje. Tutaj vszakże inni tylko patrzą na człovieka dzivnie.

— No dobrze. To magiczne światło, które robi niesamowite obrazki — podsumowała Sacharissa.

— To bardzo… codziennikarskie ujęcie — odparł grzecznie Otto. Pokazał jej ikonogram. — Proszę na to popatrzeć. Chciałem zrobić obrazek kraznoluda pracującego w gabinecie Patrycjusza, a dostałem to…

Obrazek pokrywały mazy i wiry. Sacharissa dostrzegła słaby kontur postaci leżącego na podłodze i oglądającego coś krasnoluda. Na jego sylwetkę nakładał się całkiem wyraźny obraz lorda Vetinariego. A nawet dwa obrazy lorda Vetinariego spoglądające na siebie nawzajem.

— No, to przecież jego gabinet. On zawsze tam siedzi — stwierdziła. — Czy to… to magiczne światło wychwyciło jego wcześniejszą obecność?

— Możlive — zgodził się Otto. — Viemy, że to, co tam jest fizycznie, niekoniecznie jest tam napravdę. Proszę spojrzeć na ten…

Pokazał jej inny obrazek.,

— O, ładnie wyszedł William — zauważyła. — W tej piwnicy. A… to chyba lord de Worde, który stoi tuż za nim, prawda?

— Tak? Nie znam tego człóvieka. Viem tyle, że nie było go v pivnicy, kiedy robiłem ten obrazek. Ale… wystarczy przecież chvilę tylko porozmaviać z panem Villiamem, a od razu vidać, że w pevnym sensie ojciec stale zagląda mu przez ramię…

— Dreszcze człowieka przechodzą…

Sacharissa rozejrzała się po piwnicy. Kamienne ściany były stare i brudne, ale z pewnością nie poczerniały od ognia.

— Przed chwilą widziałam… ludzi. Walczących ludzi. Płomienie. I… srebrny deszcz. Jak może padać pod ziemią?

— Nie viem. Dlatego badam ciemne śviatło.

Hałas na górze zasugerował, że wrócili William z Dobrogórem.

— Nie wspominałabym o tym nikomu — poradziła Sacharissa, podchodząc do drabiny. — I tak mamy dosyć na głowie… A to… ot przyprawia o gęsią skórkę.


* * *

Przed barem nie wisiał żaden szyld, gdyż ci, którzy wiedzieli, co to za lokal, żadnego nie potrzebowali. Ci, którzy nie wiedzieli, nie powinni wchodzić. Ankhmorporscy nie — umarli byli zasadniczo grupą dość praworządną, choćby dlatego że zdawali sobie sprawę z dość szczególnej uwagi, jaką prawo im poświęca. Ale jeśli ktoś wszedł do lokalu znanego jako Katafalki w ciemną noc i nie miał tam żadnego interesu, to kto mógł się o czymkolwiek dowiedzieć?

Dla wampirów[10] było to miejsce, gdzie mogły się napić w spokoju. Wilkołaki mogły tutaj przestać się jeżyć. Strachy mogły wyjść z szaf. A dla ghouli robili tu niezłe paszteciki i frytki.

Wszystkie oczy — a nie było ich tyle, ile wynosi liczba głów pomnożona przez dwa — zwróciły się w stronę drzwi, które otworzyły się ze skrzypieniem. Nowo przybyłych obserwowano ze wszystkich ciemnych kątów. Ubrali się na czarno, ale to nic nie znaczyło. Każdy może ubrać się na czarno.

Podeszli do baru i pan Szpila zabębnił palcami o poplamione drewno.

Barman skinął głową. Najważniejsze, jak się już przekonał, to dopilnować, żeby zwykli ludzie od razu płacili za drinki. Pozwolić im pić na rachunek to zły interes. A także dowód nieuzasadnionego optymizmu co do ich przyszłości.

— Czym mogę… — zdążył powiedzieć, zanim pan Tulipan chwycił go za kark i mocno walnął jego głową o bar.

— Nie mam dziś najlepszego dnia — oświadczył pan Szpila, zwracając się do świata. — A ten oto pan Tulipan cierpi z powodu nierozwiązanych konfliktów osobowości. Są pytania?

Niewyraźna dłoń uniosła się w mroku.

— Jakiego kucharza? — odezwał się glos.

Pan Szpila otworzył już usta, by odpowiedzieć, ale obejrzał się na kolegę, który przeglądał barowy zestaw bardzo dziwnych drinków. Wszystkie koktajle są lepkie; te w Katafalkach zwykle lepiły się bardziej.

— Tam stoi „Zabić kucharza!!!” — wyjaśnił głos.

Pan Tulipan wbił dwa długie szpikulce do kebabu w ladę, gdzie zaczęły wibrować.

— A jakich kucharzy tu macie? — zapytał.

— To niezły fartuch — oświadczył głos w mroku.

— Jest obiektem …onej zazdrości wszystkich moich przyjaciół — warknął pan Tulipan.

Wśród ciszy pan Szpila naprawdę słyszał, jak niewidoczni goście oceniają prawdopodobną liczbę przyjaciół pana Tulipana. Nie były to rachunki, przy których nawet ktoś niewprawny w myśleniu musiałby zdejmować skarpety.

— Aha. To w porządku — powiedział ktoś.

— No więc nie chcemy tu żadnych kłopotów — zapewnił pan Szpila. — Nie w ścisłym sensie. Chcemy tylko spotkać jakiegoś wilkołaka.

— Po co? — zabrzmiał z ciemności inny głos.

— Mamy dla niego robotę.

W mroku rozległ się przytłumiony śmiech i jakiś osobnik ciężko wyszedł naprzód. Wzrostu mniej więcej pana Szpili, miał spiczaste uszy i dziwną fryzurę — ciągnęła się pod obszarpanym ubraniem aż po kostki nóg. Kępki włosów wystawały przez dziury w koszuli i gęsto porastały grzbiety dłoni.

— Jestem w części wilkołakiem — powiedział.

— W której części?

— Bardzo zabawny żart.

— Umiesz rozmawiać z psami?

Zadeklarowany częściowy wilkołak obejrzał się na niewidoczną publiczność i pan Szpila po raz pierwszy poczuł ukłucie niepokoju. Widok wolno obracającego się oka i pulsującego czoła pana Tulipana nie przynosił zwykłych rezultatów. W mroku słychać było szelesty. Był pewien, że zabrzmiało też parsknięcie.

— Tak — stwierdził krótko wilkołak.

Do demona z tym, pomyślał pan Szpila. Jednym wyćwiczonym ruchem wyrwał spod marynarki pistoletową kuszę i uniósł ją na cal od oka wilkołaka.

— Ma srebrny grot — ostrzegł.

Zaskoczyła go szybkość tamtego. Dłoń chwyciła go nagle za szyję i poczuł na gardle pięć ostrych czubków wbijających się w skórę.

— A te nie są srebrne — oświadczył wilkołak. — Zobaczymy, kto pierwszy naciśnie, co?

— Tak, akurat — wtrącił pan Tulipan, który także coś trzymał.

— To tylko widelec do grilla — stwierdził wilkołak, ledwie rzuciwszy okiem.

— Chcesz zobaczyć, jak szybko mogę rzucić tym …onym widelcem? — zapytał pan Tulipan.

Pan Szpila usiłował przełknąć ślinę, ale musiał zrezygnować. Wiedział, że martwi nie ściskają tak mocno, ale od drzwi dzieliło go co najmniej dziesięć kroków i z każdym uderzeniem serca dystans wydawał się większy.

— Chwila… — powiedział. — Przecież to niepotrzebne, nie? Wszyscy się trochę uspokójmy. I wiesz, na pewno łatwiej by mi się rozmawiało, gdybyś przybrał normalną postać…

— Żaden problem, przyjacielu.

Wilkołak zrobił dziwny grymas i zadrżał, jednak ani na moment nie wypuścił szyi pana Szpili. Jego twarz wykrzywiła się tak bardzo, że nawet pan Szpila, który normalnie lubił takie widoki, musiał odwrócić wzrok.

To pozwoliło mu zobaczyć cień na ścianie. A cień, wbrew oczekiwaniom, rósł. Podobnie jak jego uszy.

— Jakieś fytania? — odezwał się wilkołak.

Zęby poważnie utrudniały mu mowę. A oddech cuchnął bardziej niż marynarka pana Tulipana.

— Ach… — westchnął pan Szpila, stojąc na czubkach palców. — Myślę, że trafiliśmy w niewłaściwe miejsce.

— Też tak fyślę.

Przy barze pan Tulipan znacząco odgryzł szyjkę butelki.

Raz jeszcze w lokalu zapadła drapieżna cisza, ciężka od obliczeń, od osobistej matematyki zysków i strat.

Pan Tulipan rozbił resztę butelki o własne czoło. W tym momencie wydawało się, że nie zwraca szczególnej uwagi na to, co się dzieje w sali. Po prostu miał akurat w ręku butelkę, która nie była mu już potrzebna. Odstawienie jej na ladę wymagałoby zbędnego wydatkowania energii na koordynację ręki i oka. Obecni przeliczyli wszystko jeszcze raz.

— Czy on jest człowiekiem? — zapytał wilkołak.

— Cóż, naturalnie, „człowiek” to tylko słowo — odparł pan Szpila. Poczuł twarde podłoże pod stopami — wilkołak opuścił go na podłogę.

— Chyba już pójdziemy…

— Dofrze — zgodził się wilkołak.

Pan Tulipan rozbił słój korniszonów, a przynajmniej czegoś, co było podłużne, zaokrąglone i zielone. Teraz usiłował wsunąć sobie jednego do nosa.

— Gdybyśmy chcieli zostać, tobyśmy zostali — oświadczył pan Szpila.

— Zgadza się. Ale chcesz wyjść. Tak samo twój… kolega.

Pan Szpila zaczął się wycofywać w stronę drzwi.

— Panie Tulipanie, mamy ważne sprawy gdzie indziej — powiedział. — I na miłość bogów, proszę wyjąć tego korniszona z nosa. Mamy przecież być profesjonalistami!

— To nie jest korniszon — odezwał się głos z ciemności.

Pan Szpila poczuł nietypową dla siebie ulgę, kiedy drzwi zatrzasnęły się za jego plecami. Ku swemu zaskoczeniu usłyszał również przesuwające się rygle.

— No cóż, mogło pójść lepiej — stwierdził, otrzepując się z kurzu i sierści.

— Co teraz? — zapytał pan Tulipan.

— Pora się zastanowić nad planem B.

— A czemu zwyczajnie nie tłuc …onych ludzi, aż nam powiedzą, gdzie jest ten pies? — zdziwił się pan Tulipan.

— Kuszące — przyznał pan Szpila. — Ale zostawimy to sobie do planu C…

— Demoniszcze…

Odwrócili się obaj.

— Pogięte ostrza syropu, mówiłem — oświadczył Paskudny Stary Ron. Kuśtykał przez ulicę z plikiem „Pulsów” pod pachą jednej ręki oraz sznurkiem, służącym za smycz jego nieokreślonego kundla w drugiej. Zauważył Nową Firmę.

— Harglegarglurp? — zapytał. — Lojarrrbnip! Panowie kupią azetę?

Pan Szpila miał wrażenie, że ostatnie zdanie, choć wypowiedziane prawie takim samym głosem, brzmiało natrętnym, nie całkiem właściwym tonem. Przede wszystkim miało sens.

— Ma pan jakieś drobne? — zapytał pana Tulipana, poklepując się po kieszeniach.

— Chce pan kupić, tak zwyczajnie kupić to …one coś?

— Na wszystko jest czas i miejsce, panie Tulipanie. Czas i miejsce. Proszę, tu są pieniądze.

— Tysiącletnia wskazówka i krewetki, demoniszcze — odpowiedział Ron i dodał: — Polecam się na przyszłość.

Pan Szpila otworzył „Puls”.

— Ten papier ma…

Urwał i przyjrzał się dokładniej.

— „Czy widzieliście tego psa?” — przeczytał. — No, no…

Spojrzał na Rona.

— Dużo tego sprzedajesz?

— Wmieść glinę, mówiłem. Tak, setki.

I znowu to ledwie wyczuwalne wrażenie dwóch głosów.

— Setki… — powtórzył pan Szpila.

Popatrzył na psa sprzedawcy. Wyglądał całkiem podobnie do tego wydrukowanego, ale w końcu wszystkie teriery są podobne. Zresztą ten był na sznurku.

— Setki… — mruknął jeszcze raz i ponownie przeczytał krótki tekst. Wyprostował się.

— Myślę, że mamy nasz plan B — oświadczył.

Z poziomu gruntu pies azeciarza czujnie obserwował, jak odchodzą.

— Trochę było za blisko. Źle się czułem — stwierdził, kiedy zniknęli za rogiem.

Paskudny Stary Ron odłożył azety do kałuży i z głębin swego niezgrabnego płaszcza wyciągnął zimną kiełbaskę. Rozlamał ją na trzy równe części.



William trochę się przy tym wahał, ale straż dostarczyła mu niezły rysunek, a w dodatku uznał, że w tej chwili drobny przyjazny gest w tamtym kierunku może być rozsądnym posunięciem. Jeśli znajdzie się w głębokich kłopotach, głową w dół, potrzebny mu będzie ktoś, kto go wyciągnie.

Napisał od nowa artykuł o Patrycjuszu, dodając to, czego był pewny, a nie miał tego wiele. Prawdę mówiąc, tkwił w miejscu.

Sacharissa przygotowała tekst o otwarciu „SuperFaktów”. W tej kwestii William także się wahał. Ale w końcu to była nowina. Nie mogli jej zignorować, no i zapełniała trochę miejsca.

Poza tym podobało mu się pierwsze zdanie: „Potencjalny konkurent «Pulsu», najstarszej azety Ankh-Morpork, otworzył swoją drukarnię przy ulicy Błyskotnej”.

— Robisz się coraz lepsza — pochwalił, spoglądając ponad biurkiem.

— Tak — przyznała. — Teraz już wiem, że kiedy zobaczę nagiego mężczyznę, koniecznie powinnam zdobyć jego nazwisko i adres, ponieważ…

William dokończył razem z nią:

— …nazwiska zwiększają sprzedaż.

Usiadł i napił się okropnej herbaty, jaką parzyły krasnoludy. Na krótką chwilę opanowało go poczucie rozkoszy. Dziwne słowo, pomyślał. Jedno z tych, które opisują coś, co nie wydaje dźwięku, ale gdyby wydawało, brzmiałby właśnie tak. Rozzzkosz… Odgłos miękkiej bezy topniejącej na języku.

Tu i teraz był wolny. Azeta została ułożona w łóżeczku, opatulona, jej paciorek wysłuchany. Była skończona. Ekipa wracała już po następne egzemplarze, przeklinając przy tym i spluwając. Zdobyli rozmaite stare wózki i wózeczki, żeby rozwozić azetę po ulicach. Oczywiście mniej więcej za godzinę paszcza prasy znowu będzie głodna, a on znów będzie pchał pod górę ciężki głaz, jak ten typ z mitologii… Jakże on się nazywał…?

— Kto to był ten bohater, którego skazali na to, żeby wpychał głaz na górę, i za każdym razem, ki«dy dochodził do szczytu, ten głaz staczał się na dół?

Sacharissa nie uniosła nawet głowy.

— Ktoś, kto potrzebuje taczek? — odpowiedziała, energicznie nabijając na kolec jakiś papier.

William rozpoznał ton osoby, która wciąż ma do wykonania irytującą pracę.

— Nad czym się tak męczysz? — zapytał.

— Nad sprawozdaniem spotkania Ankhmorporskiego Stowarzyszenia Odrodzenia Akordeonistów — wyjaśniła, pisząc coś szybko.

— Coś z nim jest nie tak?

— Owszem. Interpunkcja. Nie ma żadnej. Chyba będziemy musieli zamówić dodatkowe pudło przecinków.

— Więc po co tracisz czas?

— Dwadzieścia sześć osób jest wymienionych z nazwiska. — Jako akordeoniści?

— Tak.

— Nie będą się skarżyć?

— Przecież nie musieli grać na akordeonach. Aha, była też wielka kraksa na Broad-Wayu. Wóz się przewrócił i wysypał na drogę parę ton mąki. Konie się spłoszyły i zrzuciły cały ładunek świeżych jajek, a to spowodowało, że kolejny wóz rozlał trzydzieści baniek mleka… Co myślisz o tym jako tytule?

Pokazała mu kartkę, na której wypisała:


NAJWIĘKSZE W MIEŚCIE MIESZANIE CIASTA!!


William się zastanowił. Tak. Udało się w tych słowach zmieścić wszystko. Smętna próba żartu była akurat właściwa. Coś takiego wzbudzi wiele radości przy stole pani Arcanum.

— Usuń drugi wykrzyknik — powiedział. — Poza tym tytuł jest perfekcyjny. Jak się o tym dowiedziałaś?

— Wiesz, funkcjonariusz Fiddyment zajrzał do nas i mi powiedział. — Sacharissa spuściła głowę i zaczęła całkiem niepotrzebnie przekładać papiery. — Wydaje mi się, że on robi do mnie słodkie oczy.

Maleńka, dotychczas lekceważona cząstka ego Williama natychmiast zamarzła na kamień. Jakoś bardzo wielu młodych ludzi koniecznie chciało o czymś Sacharissie opowiedzieć.

— Vimes nie życzy sobie, żeby jego ludzie z nami rozmawiali — rzekł.

— No tak, ale nie sądzę, żeby opowiedzenie mi o masie rozbitych jajek też się liczyło. Prawda?

— Niby racja, ale…

— Zresztą przecież nic nie mogę na to poradzić, że jakiś młody człowiek chce mi coś opowiedzieć.

— Chyba nie, ale…

— W każdym razie na dzisiaj już skończyłam. — Sacharissa ziewnęła. — Idę do domu.

William poderwał się tak gwałtownie, że otarł sobie kolana o biurko.

— Odprowadzę cię — powiedział.

— Na bogów, już za piętnaście ósma. — Sacharissa włożyła płaszcz. — Dlaczego jeszcze pracujemy?

— Bo prasa nigdy nie zasypia — odparł William.

A kiedy wyszli na opustoszałą ulicę, zastanowił się, czy Vetinari trafnie ocenił prasę. Miała w sobie coś… nieodpartego. Była jak pies, który patrzy na człowieka tak długo, aż dostanie jeść. Odrobinę groźny pies. Pies gryzie człowieka, pomyślał. Ale to żadna nowina — to starzyna.

Sacharissa pozwoliła, by odprowadził ją na koniec ulicy, i tam się zatrzymała.

— Dziadek będzie zakłopotany, jeśli ktoś cię ze mną zobaczy — powiedziała. — Wiem, że to głupie, ale… rozumiesz, sąsiedzi. I cała ta historia z gildią.

— Rozumiem. Uhm.

Patrzeli na siebie. Na chwilę powietrze stało się ciężkie.

— Eee… Nie wiem, jak to powiedzieć… — zaczął William, wiedząc, że wcześniej czy później powiedzieć musi. — Ale chyba powinienem cię poinformować, że chociaż jesteś dziewczyną bardzo atrakcyjną, to jednak nie w moim typie.

Rzuciła mu spojrzenie tak pełne doświadczenia, jakiego jeszcze u niej nie widział. Po czym odparła:

— Niełatwo było ci to powiedzieć i jestem ci wdzięczna.

— Bo wiesz, pomyślałem, że skoro tak ciągle razem pracujemy…

— Nie, nie… Naprawdę się cieszę, że jedno z nas to powiedziało. I założę się, że dziewczyny ustawiają się do ciebie w kolejce. Do zobaczenia jutro.

Spoglądał za nią, kiedy szła ulicą do swego domu. Po kilku sekundach w oknie na piętrze zapaliła się lampa.

Biegnąc bardzo szybko, wrócił na swoją kwaterę akurat tak spóźniony, by zyskać Spojrzenie pani Arcanum, ale jeszcze nie tak, by za niegrzeczność zostać odsunięty od stołu. Ci poważnie spóźnieni musieli jeść kolację w kuchni.

Dzisiaj dostali curry. Co niezwykłe — u pani Arcanum więcej było resztek niż oryginalnych dań. To znaczy, o wiele więcej potraw przyrządzała z tego, co tradycyjnie uznawano za roztropnie nadające się do użytku pozostałości wcześniejszych posiłków — gulasze, potrawki, curry — niż potraw, z których te pozostałości mogłyby pochodzić.

Curry było szczególnie niezwykłe, gdyż pani Arcanum uznawała obce części świata za marginalnie tylko mniej nieprzyzwoite od intymnych części ciała. Dodawała więc ten dziwnie żółty proszek curry bardzo małą łyżeczką, żeby przypadkiem lokatorzy nie zdarli nagle z siebie ubrań i nie zaczęli się obco zachowywać. Głównymi składnikami dania wydawały się brukiew, smakujące deszczówką rodzynki i resztki jakiejś zimnej baraniny, choć William nie pamiętał, kiedy jedli oryginalną baraninę w dowolnej temperaturze.

Dla innych lokatorów nie stanowiło to problemu. Pani Arcanum podawała wielkie porcje, a byli ludźmi, którzy dokonania kulinarne mierzyli ilością, jaką dostawało się na talerz. Może i nie smakowało to oszałamiająco, ale człowiek szedł spać najedzony, a głównie to się liczy.

W tej chwili omawiano nowiny dnia. Pan Mackleduff kupił „SuperFakty” i oba wydania „Pulsu”, by dobrze pełnić swoją funkcję strażnika komunikacji.

Powszechnie się zgodzono, że nowiny w „SuperFaktach” są ciekawsze, choć pani Arcanum uznała, że temat węży nie nadaje się do stołu i prasa nie powinna o tym pisać. Jednak ulewy owadów i temu podobne w pełni potwierdziły ogólną opinię o dalekich krainach.

Starzyny, myślał William, z chirurgiczną precyzją krojąc rodzynkę. Jego lordowska mość miał rację. Nie nowiny, tylko starzyny, powtarzające ludziom to, o czym — jak im się wydaje — od dawna już wiedzą, że jest prawdą.

Patrycjusz, jak wszyscy się zgodzili, to przebiegły typ. Doszli do wniosku, że oni bez wyjątku są tacy sami. Pan Windling oświadczył, że miasto jest w stanie chaosu i niezbędne są zmiany. Pan Długo — szyb odparł, że wprawdzie trudno mu się wypowiadać w imieniu miasta, ale branża kamieni szlachetnych ostatnio bardzo się ożywiła. Pan Windling stwierdził, że niektórym to odpowiada. Pan Prone wyraził opinię, że straż nie potrafi nawet obiema rękami trafić do własnego tyłka — sformułowanie, które o mało co nie zyskało mu miejsca przy kuchennym stole do końca posiłku. Zgodzono się, że Vetinari to zrobił, z pewnością, i należałoby go odsunąć. Główne danie dobiegło końca o godzinie 8.45, a następnie pojawiły się odrobinę nadgniłe śliwki w rzadkim budyniu; pan Prone dostał trochę mniej śliwek, co stanowiło milczącą reprymendę.

William wcześnie wycofał się do swojego pokoju. Przyzwyczaił się już do kuchni pani Arcanum, ale nic prócz radykalnego zabiegu chirurgicznego nie zmusiłoby go do polubienia jej kawy.

Leżał na wąskim łóżku, w ciemności (pani Arcanum dostarczała jedną świecę tygodniowo, a przy natłoku innych spraw jakoś zapomniał kupić nową) i próbował myśleć.


* * *

Pan Slant przeszedł przez pustą salę balową. Ściany odbijały echem odgłos kroków na drewnianej podłodze.

Zajął pozycję w środku kręgu świec. Był trochę zdenerwowany — jako zombi zawsze czuł się niepewnie w pobliżu ognia.

Odchrząknął.

— I co? — zapytał fotel.

— Nie złapali psa — oznajmił pan Slant. — We wszelkich innych aspektach, muszę przyznać, wykonali robotę po mistrzowsku.

— Bardzo będzie groźny, jeśli odnajdzie go straż?

— Jak mi wiadomo, rzeczony pies jest już dość stary — odparł pan Slant w stronę blasku świec. — Poleciłem panu Szpili, aby go odszukał, ale nie sądzę, by łatwo udało mu się dotrzeć do psiego podziemia miasta.

— Są tu również inne wilkołaki, prawda?

— Tak — zgodził się gładko pan Slant. — Ale nie pomogą. Jest ich niewiele, a sierżant Angua ze Straży Miejskiej to bardzo wpływowa postać w wilkołaczej społeczności. Nie pomogą obcym, gdyż ona mogłaby się o tym dowiedzieć.

— I ściągnąć na nich straż?

— Wydaje mi się, że nie zajmowałaby czasu straży.

— Ten pies jest już pewnie w garnku jakiegoś krasnoluda — uznał fotel.

Zabrzmiały ciche śmiechy.

— Jeśli sprawy… pójdą źle — odezwał się fotel — kogo znają ci ludzie?

— Znają mnie — zapewnił pan Slant. — Nie martwiłbym się na zapas. Vimes działa według reguł.

— Słyszałem, że jest człowiekiem gwałtownym i mściwym — zaniepokoił się fotel.

— Istotnie. A ponieważ to właśnie wie o sobie, zawsze działa według reguł. W każdym razie gildie spotykają się jutro.

— A kto zostanie nowym patrycjuszem? — zainteresował się fotel.

— Będzie to kwestia starannie omawiana, po rozważeniu opinii o wszelkich odcieniach — zapewnił pan Slant. Jego tonem można by oliwić zegarki.

— Panie Slant… — rzucił fotel.

— Tak?

— Proszę nie próbować z nami takich sztuczek. To będzie Scrope, tak?

— Pan Scrope z pewnością cieszy się poważaniem wielu kluczowych postaci tego miasta.

— To dobrze.

Stęchłe powietrze w sali stało się ciężkie od niewypowiedzianej konwersacji.

Absolutnie nikt nie musiał mówić: Wiele potężnych osób w mieście zawdzięcza swoje pozycje Vetinariemu.

I nikt nie odpowiedział: Oczywiście. Ale u ludzi, którzy pożądają władzy, wdzięczność rzadko kiedy trwa długo. Ludzie tego typu mają skłonność do załatwiania spraw na bieżąco. Nigdy by nie próbowali pozbawić Vetinariego stanowiska, ale kiedy już odejdzie, będą praktyczni.

Żaden z obecnych nie spytał: Czy nikt nie będzie bronić Vetinariego?

Odpowiedziało mu milczenie: Och, wszyscy. Będą powtarzać coś w stylu: Biedaczysko… to z przepracowania, wiecie. Będą powtarzać: Ci spokojni najczęściej się łamią. Będą powtarzać: Rzeczywiście… powinniśmy go odesłać gdzieś, gdzie nie zrobi krzywdy sobie ani innym. Nie sądzicie? Będą powtarzać: Może jakiś skromny pomnik byłby na miejscu? Będą powtarzać: Przynajmniej tyle możemy dla niego zrobić, że zdejmiemy mu z karku straż. Jesteśmy mu to winni. Będą powtarzać: Trzeba patrzeć w przyszłość. I w ten sposób, spokojnie, wszystko się zmieni. Bez chaosu, prawie bez zamieszania.

Nikt nie dodał: Skrytobójstwo postaci. Znakomity pomysł. Zwykłe skrytobójstwo działa tylko raz, a to działa dzień po dniu…

Któryś fotel powiedział jednak na głos:

— Zastanawiałem się, czy może lord Downey, a nawet pan Boggis…

— Och, dajże spokój — przerwał mu inny fotel. — Dlaczego? Tak przecież będzie lepiej.

— To prawda, rzeczywiście, — Pan Scrope jest człowiekiem o licznych zaletach.

— Przywiązany do rodziny, jak słyszałem.

— Słucha głosu ludu.

— Ale nie tylko ludu, mam nadzieję?

— Och, nie. Jest bardzo otwarty na dobre rady. Od dobrze poinformowanych… grup eksperckich.

— Będzie ich potrzebował wielu.

Nikt nie musiał dodawać: To użyteczny idiota.

— Mimo wszystko… straż trzeba będzie przywołać do porządku.

— Vimes zrobi, co mu się każe. Musi. Scrope będzie wybrany co najmniej tak samo legalnie jak Vetinari. A Vimes to człowiek, który musi mieć kogoś nad sobą, bo to mu daje poczucie legalności.

Slant chrząknął.

— Czy to już wszystko, panowie?

— A co z „Pulsem Ankh-Morpork”? — zaniepokoił się fotel.

— To chyba jest pewien problem…

— Ludzie uważają, że jest zabawny — odparł Slant. — I nikt nie bierze go poważnie. „SuperFakty” sprzedają już dwa razy tyle egzemplarzy, po zaledwie jednym dniu na ulicach. „Puls” jest niedo — finansowany. I ma, ehm… trudności z surowcem.

— Niezła historia była w „SuperFaktach” o tej kobiecie i wężu — stwierdził fotel.

— Naprawdę? — zdziwił się pan Slant.

Fotel, który pierwszy wspomniał o „Pulsie”, był wyraźnie czymś zaniepokojony.

— Czułbym się pewniej, gdyby kilku mocnych chłopców rozwaliło tę ich prasę — powiedział.

— To by zwróciło uwagę — stwierdził fotel. — A „Puls” chce zwracać na siebie uwagę. Ten… autor marzy, by zostać zauważonym.

— No cóż, skoro się pan upiera…

— Nawet nie myślę o uporze. Ale „Puls” upadnie — zapewnił fotel, a był to fotel, którego inne fotele słuchały. — Ten młody człowiek jest też idealistą. Musi się jeszcze przekonać, że to, co leży w interesie publicznym, nie jest tym samym, czym interesuje się publiczność.

— Zechciałby pan powtórzyć?

— Chodzi mi o to, panowie, że ludzie prawdopodobnie uważają, że „Puls” wykonuje dobrą robotę, ale kupują „SuperFakty”. Nowiny są tam ciekawsze. Czy mówiłem już panu, panie Slant, że kłamstwo obiegnie świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty?

— Wiele razy, szanowny panie — odparł pan Slant odrobinę mniej dyplomatycznie niż zwykle. Uświadomił to sobie i dodał:

— To cenne spostrzeżenie, bez wątpienia.

— No dobrze. — Najważniejszy fotel prychnął lekceważąco.

— Proszę mieć oko na naszych… pracowników, panie Slant.


* * *

Była północ w świątyni Oma przy ulicy Pomniejszych Bóstw. Tylko w zakrystii płonęło samotne światełko — świeca w bogato zdobionym lichtarzu. W pewnym sensie przesyłała ku niebu modlitwę. Modlitwa ta, z Ewangelii według Łotrów, brzmiała: Oby nikt nie odkrył nas, jak zwijamy ten towar. Pan Szpila przeszukiwał szafkę.

— Nie mogę znaleźć nic na pański rozmiar — powiedział. — Wygląda, jakby… No nie, do licha! Kadzidło służy do palenia.

Pan Tulipan kichnął, ostrzeliwując przeciwległą ścianę drobinami drzewa sandałowego.

— Mógł mnie pan uprzedzić …oną chwilę wcześniej — mruknął. — Mam trochę papieru.

— Znowu pan brał proszek do czyszczenia piekarnika? — zapytał oskarżycielskim tonem pan Szpila. — Chcę, żeby pan się skupił, jasne? Otóż jedyne, co tutaj znalazłem, a co może na pana pasować…

Drzwi zaskrzypiały i do pokoju wszedł niski, podstarzały kapłan. Pan Szpila odruchowo złapał ciężki lichtarz.

— Och… Czy przyszliście na, mm, wieczorne nabożeństwo? — zapytał staruszek, mrugając niespokojnie w świetle.

Tym razem to pan Tulipan chwycił za ramię pana Szpilę, gdy ten wzniósł świecznik.

— Czy pan oszalał? Co z pana za człowiek? — rzucił gniewnie.

— Co? Przecież nie można mu pozwolić…

— Ale niech pan spojrzy na ten …ony świecznik, co? — Pan Tulipan nie zwracał uwagi na zaskoczonego kapłana. — To autentyczny Sellini! Ma pięćset lat! Proszę spojrzeć na tę koronkową robotę na gasidle! Niech mnie, dla pana to pewnie tylko pięć funtów …onego srebra, co?

— Właściwie, mm, to Fręgarz — poprawił go stary kapłan, który wciąż jeszcze nie osiągnął pełnej sprawności umysłowej.

— Co, uczeń? — Oczy pana Tulipana ze zdumienia przestały wirować. Odwrócił lichtarz i spojrzał na podstawę. — Hej, rzeczywiście! Jest tu znak Selliniego, ale też wybite małe „f”. Pierwszy raz widzę jego tak wczesne …one dzieło! Był zresztą lepszym …onym złotnikiem. Szkoda tylko, że miał takie głupie …one nazwisko. Wiesz, wielebny, za ile można to sprzedać?

— Myśleliśmy, że może siedemdziesiąt dolarów — odparł z nadzieją kapłan. — Należał do zestawu umeblowania, które pewna starsza pani zapisała kościołowi. Właściwie trzymamy go tylko z powodów sentymentalnych…

— Macie jeszcze pudełko, w które był zapakowany? — Pan Tulipan obracał lichtarz w dłoniach. — On robił piękne szkatułki na te lichtarze. Wiśniowe drewno.

— Nie, chyba nie…

— …ona szkoda.

— Ale… nadal jest coś wart? Wydaje mi się, że gdzieś jeszcze mamy drugi.

— Dla kolekcjonera może cztery tysiące …onych dolarów. Ale myślę, że dostaniecie i dwanaście tysięcy, jeśli macie drugi do …onej pary. Fręgarz jest teraz bardzo poszukiwany.

— Dwanaście tysięcy… — wybełkotał staruszek. W oczach błysnął mu grzech główny.

— Może i więcej. — Pan Tulipan kiwnął głową. — To …one cudo. Czuję się zaszczycony, że mogłem je zobaczyć. — Spojrzał surowo na pana Szpilę. — A pan chciał tego użyć jako …onego tępego narzędzia!

Z szacunkiem odstawił lichtarz na stół i ostrożnie przetarł go rękawem. Potem odwrócił się i opuścił pięść na głowę kapłana, który osunął się z cichym westchnieniem.

— A oni to zwyczajnie trzymali w tej …onej szafce — burknął. — Słowo daję, aż mnie roznosi.

— Chce pan zabrać ten lichtarz? — zapytał pan Szpila, ładując ubrania do worka.

— Nie, wszyscy tutejsi paserzy pewnie by go od razu przetopili na srebro — stwierdził pan Tulipan. — Nie chcę mieć czegoś takiego na …onym sumieniu. Poszukajmy tego …onego psa i wynośmy się z tego śmietnika, co? Bo …one przygnębienie mnie tu dobije.


* * *

William odwrócił się, obudził i szeroko otwartymi oczami patrzył w sufit.

Dwie minuty później pani Arcanum zeszła do kuchni, uzbrojona w lampę, pogrzebacz i — co najważniejsze — papiloty we włosach. Ta kombinacja mogła pokonać intruza o najwytrzymalszym żołądku.

— Panie de Worde! Co pan tu robi! Jest północ!

William rzucił na nią okiem, po czym wrócił do przeszukiwania kredensów.

— Przepraszam, pani Arcanum, wywróciłem rondle. Zapłacę za wszelkie szkody. Gdzie jest waga?

— Waga?

— Tak. Waga kuchenna! Gdzie jest?

— Panie de Worde, ja…

— Gdzie ta przeklęta waga, pani Arcanum? — spytał William rozpaczliwie.

— Panie de Worde! Jak panu nie wstyd?

— Waży się przyszłość tego miasta, pani Arcanum!

Zdumienie z wolna brało górę nad surowym oburzeniem.

— Jak to? Na mojej wadze?

— Tak! Tak! To całkiem prawdopodobne!

— No… ehm… Jest w spiżarni przy worku z mąką. Całego miasta, powiada pan?

— Zupełnie możliwe!

William czuł, jak obwisła mu marynarka, kiedy wcisnął do kieszeni duże mosiężne odważniki.

— Proszę wziąć stary worek po ziemniakach — doradziła pani Arcanum, bardzo podniecona obrotem wydarzeń.

William złapał worek, wrzucił do niego wagę z odważnikami i pobiegł do drzwi.

— Uniwersytet i rzeka, i wszystko? — zapytała nerwowo gospodyni.

— Tak! Tak właśnie!

— Proszę tylko potem porządnieją umyć, jasne?! — zawołała surowo w stronę oddalających się pleców.

William zwolnił pod koniec trasy. Wielka żelazna waga kuchenna i pełny zestaw odważników nie były lekkim brzemieniem. Ale przecież o ciężar właśnie chodziło…! Biegł, szedł, wlókł worek przez zimną, mglistą noc, aż dotarł na Błyskotną.

W budynku „SuperFaktów” wciąż paliły się światła. Jak długo trzeba siedzieć, jeśli wymyśla się nowiny na bieżąco? — zastanawiał się William. Ale to, co on miał na myśli, było prawdziwe. A nawet przygniatające.

Dobijał się do drzwi „Pulsu”, dopóki nie otworzył mu jakiś krasnolud — który patrzył zdumiony, jak William de Worde przebiega obok i rzuca na biurko wagę i odważniki.

— Proszę zbudzić pana Dobrogóra. Musimy wypuścić następne wydanie! I czy mógłbym dostać dziesięć dolarów?

Dopiero Dobrogór opanował sytuację, kiedy w nocnej koszuli — ale nadal w hełmie na głowie — wygramolił się po drabinie z piwnicy.

— Nie. Dziesięć dolarów — tłumaczył zdziwionym krasnoludom William. — Dziesięć dolarowych monet. A nie kwotę dziesięciu dolarów.

— Czemu?

— Żeby sprawdzić, ile waży siedemdziesiąt tysięcy dolarów.

— Nie mamy siedemdziesięciu tysięcy dolarów!

— Słuchajcie, wystarczy nawet jedna dolarówka — wyjaśniał cierpliwie William. — Dziesięć da większą dokładność, to wszystko. Wyliczę to sobie.

Wydobyto wreszcie z krasnoludziego kufra dziesięć monet i William zważył je starannie. Potem otworzył swój notes na czystej stronicy i pogrążył się w gorączkowych obliczeniach. Krasnoludy przyglądały mu się z powagą, jakby przeprowadzał eksperyment alchemiczny. Wreszcie uniósł głowę znad liczb, a w oczach gorzał mu blask objawienia.

— To prawie trzecia część tony — oznajmił. — Tyle waży siedemdziesiąt tysięcy dolarowych monet. Przypuszczam, że dobry koń mógłby unieść to i jeszcze jeźdźca, ale… Vetinari chodzi o lasce, widzieliście przecież. Całą wieczność by trwało, nim załadowałby te pieniądze na konia. I nawet gdyby uciekł, nie mógłby jechać szybko. Vimes musiał to zauważyć. Mówił, że te fakty to głupie fakty!

Dobrogór stał już przed rzędami pudełek.

— Gotów, szefie.

— No dobrze…

William się zawahał. Znał fakty, ale co z nich wynikało?

— No to… ułóż tytuł: „Kto wrobił lorda Vetinariego?”. Teraz tekst… — Obserwował dłonie krasnoluda sunące nad przegródkami i wyjmujące litery. — No… jakby… „Straż Miejska Ankh-Morpork jest przekonana, że przynajmniej jeszcze jedna osoba była zamieszana w… w…”.

— Zamęt? — podpowiedział Gunilla.

— Nie.

— Burdę?

— „…w atak, jaki wtorkowego ranka miał miejsce w pałacu”.

William odczekał, aż krasnolud go dogoni. Coraz łatwiej przychodziło mu czytać układane słowa, kiedy Dobrogór przesuwał dłonie od jednej przegródki do drugiej: r-a-m-k-a…

— Wstawiłeś m zamiast n — powiedział.

— A rzeczywiście. Przepraszam. Mów dalej.

— No więc… „Dowody sugerują, że lord Vetinari wcale nie zaatakował swojego urzędnika, jak się uważa, ale mógł odkryć popełniane właśnie przestępstwo”…

Dłonie sunęły nad czcionkami… p-o-p-e-ł-n-i-a-n-e-spacja-w-ł-a-ś-n-i-e…

Znieruchomiały.

— Jesteś tego pewien? — zapytał Dobrogór.

— Nie, ale to teoria równie dobra jak inne — odparł William.

— Ten koń nie został osiodłany do ucieczki. Został osiodłany, by go odkryto. Ktoś miał jakiś plan, który się nie udał. Tego jestem pewny. Dobrze… od nowego wiersza. „Koń w stajniach miał w jukach ładunek monet o wadze jednej trzeciej tony, jednakże w obecnym stanie zdrowia Patrycjusz…”.

Któryś z krasnoludów rozpalił w piecu. Inny zdzierał czcionki z form zawierających ostatnie wydanie „Pulsu”. Hala wracała do życia.

— Razem jakieś osiem cali plus nagłówek — stwierdził Dobrogór, gdy William skończył dyktować. — To powinno ludźmi wstrząsnąć. Mam dodać coś jeszcze? Panna Sacharissa napisała kawałek o balu u lady Selachii. Jest też kilka drobiazgów.

William ziewnął. Ostatnio za mało sypiał.

— Dołącz je — postanowił.

— Dotarł też sekar z Lancre. Przynieśli, kiedy poszedłeś już do domu — poinformował krasnolud. — To będzie kosztowało dodatkowe pięćdziesiąt pensów dla posłańca. Pamiętasz, że po południu wysyłałeś sekara? O wężach? — dodał, widząc niezrozumienie Williama.

William przeczytał tekst na arkusiku cienkiego papieru. Wiadomość została starannie zapisana równym pismem operatora — prawdopodobnie najdziwniejsza wiadomość, jaką przekazano dotąd za pomocą nowej technologii.

Król Verence z Lancre także przyswoił sobie fakt, że sekary pobierały opłatę od słowa.


KOBIETY LANCRE NIE POWT NIE MAJĄ ZWYCZAJU RODZIĆ WĘŻY STOP DZIECI URODZONE TEGO MIESIĄCA WILLIAM TKACZ KONSTANCJA DEKARZ KATASTROFA WOŹNICA WSZYSTKIE PLUS RĄCZKI NÓŻKI MINUS ŁUSKI KŁY


— Ha! Mamy ich! — zawołał William. — Daj mi pięć minut, to złożę z tego jakiś tekst. Już wkrótce się przekonamy, czy miecz prawdy pokona smoka kłamstw!

Boddony spojrzał na niego łagodnie.

— Nie mówił pan, że kłamstwo obiegnie świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty?

— Ale to przecież jest prawda.

— No…? Gdzie ma te buty?

Dobrogór skinął na pozostałe krasnoludy, które zaczynały ziewać.

— Wracajcie do łóżek, chłopcy. Sam poskładam resztę. Patrzył, jak znikają kolejno w piwnicy. Potem usiadł, wyjął z kieszeni małe srebrne pudełeczko i podsunął je Williamowi.

— Tabaki? Najlepsza rzecz, jaką wynaleźli ludzie. Czerwona Palona od Watsona. Oczyszcza umysł jak złoto. Nie?

William pokręcił głową.

— Muszę spytać… Dlaczego pan to robi, panie de Worde? — Dobrogór wciągnął do obu nozdrzy po wielkiej porcji tabaki.

— O co ci chodzi?

— Nie mówię, że nie jesteśmy wdzięczni, zaznaczam — tłumaczył Dobrogór. — Dzięki temu ciągle płyną pieniądze. Bo strumyk zamówień z dnia na dzień wysycha. Wydaje się, że każdy warsztat grawerski już czekał, żeby się zająć drukiem. My tylko otworzyliśmy drogę dla młodych. Ale w końcu i tak nas załatwią. Za nimi stoją pieniądze. Przyznam, że niektórzy z chłopców chcieliby sprzedać wszystko i wracać do kopalni ołowiu.

— Nie możecie tego zrobić!

— No cóż… Chcesz pewnie powiedzieć, że ty byś tego nie chciał. Rozumiem. Ale odkładaliśmy pieniądze. Powinniśmy wyjść na swoje. Sądzę, że udałoby się pchnąć komuś prasę. Moglibyśmy zabrać do domu niezłą sumkę. O to nam tylko chodziło. O pieniądze. Ale czemu ty to robisz?

— Ja? Ponieważ…

William zamilkł. Właściwie nie postanowił, że będzie cokolwiek robić. Przez całe życie nigdy świadomie nie podjął takiej decyzji. Jedna sprawa delikatnie wiodła go do następnej, a potem nagle pojawiła się prasa wymagająca karmienia. Czekała teraz… Człowiek ciężko pracował, żywił ją, a w godzinę później była znowu głodna i cała robota zmierzała do pojemnika numer sześć na placu Sika Harry’ego. A to dopiero początek kłopotów. Nagle miał stalą pracę i stałe godziny urzędowania, a mimo to wszystko, co robił, było równie trwałe jak zamki z piasku na plaży, gdzie sięga przypływ.

— Sam nie wiem — przyznał. — Myślę, że nie potrafię robić nic innego. A teraz nie mogę sobie nawet wyobrazić, że robię cokolwiek innego.

— Ale słyszałem, że twoja rodzina ma całe worki pieniędzy.

— Panie Dobrogór… jestem całkiem bezużyteczny. Zostałem wykształcony tak, by być bezużyteczny. Od pokoleń mieliśmy tylko obijać się, dopóki nie wybuchnie jakaś wojna, a wtedy zrobić coś naprawdę idiotycznie bohaterskiego i w efekcie dać się zabić. I na ogół zajmowaliśmy się kurczowym trzymaniem różnych rzeczy. Głównie idei.

— Czyli nie dogadujecie się…

— Naprawdę nie potrzebuję rozmowy od serca na ten temat, rozumiesz? Mój ojciec nie jest miłym człowiekiem. Mam ci naszkicować jego portret? Nie lubi mnie i ja też go nie lubię. Kiedy się nad tym zastanowić, to on właściwie nikogo specjalnie nie lubi. A zwłaszcza krasnoludów i trolli.

— Żadne prawo nie nakazuje lubienia krasnoludów i trolli — zauważył Dobrogór.

— Tak, ale powinno być jakieś, które zakazuje nielubienia ich w taki sposób, jak on to robi.

— Aha… Teraz naszkicowałeś mi jego portret.

— Może spotkałeś się z określeniem „rasy niższe”?

— A teraz dodałeś kolory.

— On nawet nie chce już mieszkać w Ankh-Morpork. Twierdzi, że jest zanieczyszczone.

— Celne spostrzeżenie…

— Nie, chodzi mi…

— Och, wiem, o co ci chodziło — przerwał mu Gunilla. — Spotykałem już takich ludzi.

— I mówisz, że zależało wam tylko na pieniądzach? — upewnił się William. — To prawda?

Krasnolud skinął głową w stronę brył ołowiu ułożonych równo obok prasy.

— Chcieliśmy zamienić ołów w złoto — powiedział. — Mamy dużo ołowiu. Ale potrzebujemy złota.

William westchnął.

— Mój ojciec często mawiał, że krasnoludy potrafią myśleć wyłącznie o złocie.

— Mniej więcej. — Gunilla znów zażył tabaki. — Ale ludzie mylą się pod jednym względem… Widzisz, jeśli człowiek myśli tylko o złocie, to jest chciwcem. Jeśli krasnolud myśli tylko o złocie, po prostu jest krasnoludem. To całkiem co innego. Jak nazywacie tych czarnych ludzi, którzy żyją w Howondalandzie?

— Wiem, jak ich nazywa mój ojciec — odparł William. — Ale ja mówię o nich „ludzie, którzy żyją w Howondalandzie”.

— Naprawdę? W każdym razie słyszałem, że jest tam takie plemię, w którym jeśli mężczyzna chce się ożenić, musi wcześniej zabić lamparta i dać kobiecie jego skórę. To podobna sytuacja. Żeby zawrzeć małżeństwo, krasnolud potrzebuje złota.

— Znaczy… jakby posagu? Ale zawsze myślałem, że krasnoludy nie rozróżniają między…

— Nie, nie… Zanim dwa krasnoludy się pobiorą, każdy z nich wykupuje tego drugiego od rodziców.

— Wykupuje? — zdziwił się William. — Jak można kupować ludzi?

— Widzisz, mój chłopcze? Znowu kulturowe nieporozumienie. Wychowanie młodego krasnoluda aż do dojrzałości kosztuje spore pieniądze. Wyżywienie, ubranie, kolczuga… wszystko to sumuje się przez lata. I trzeba spłacić dług. W końcu przecież ten drugi krasnolud otrzymuje cenny towar. No a spłacać należy w złocie. Taka tradycja. Albo w klejnotach… Klejnoty też są uznawane. Na pewno słyszałeś powiedzenie, że ktoś jest wart tyle złota, ile sam waży. Naturalnie, jeśli krasnolud pracował dla swoich rodziców, też się to uwzględnia po drugiej stronie rachunku. Krasnoludowi, który długo odkładał małżeństwo, rodzice pewnie są winni sporą kwotę wypłat… Wciąż mi się dziwnie przyglądasz…

— Po prostu my to załatwiamy inaczej — stwierdził William.

Dobrogór spojrzał na niego ostro.

— Inaczej, tak? — powiedział. — Doprawdy? A czego używacie?

— No… chyba wdzięczności — wymamrotał William. Wolałby, żeby ta rozmowa skończyła się natychmiast. Prowadziła wprost na cienki lód.

Загрузка...