…chociaż ostatnia linia powinna być trochę mocniejsza. — Chciałbym umieć tak myśleć tytułami — westchnął William i zadrżał.


* * *

W piwnicy było chłodno i wilgotno.

Pan Szpila powlókł się do kąta i zgasił iskry na garniturze.

— To …ona pułapka — jęknął pan Tulipan.

— Co z tego? To przecież kamień — odparł Szpila. — Kamienna podłoga, kamienne ściany, kamienny sufit. Kamień się nie pali, nie? Posiedzimy tu sobie w spokoju i chłodzie, przeczekamy.

Przez chwilę pan Tulipan nasłuchiwał trzasku ognia w górze. Czerwone i żółte plamy tańczyły na podłodze pod klapą piwnicy.

— Nie podoba mi się ta …ona sytuacja — oświadczył.

— Bywało gorzej.

— Nie podoba mi się!

— Tylko spokojnie. Wyjdziemy z tego. Nie po to się urodziłem, żeby się usmażyć.


* * *

Płomienie szalały wokół prasy. Kilka spóźnionych puszek zawirowało wśród żaru, rozpylając płonące kropelki. Ogień był żółtobiały w sercu żaru, a teraz objął metalowe formy zawierające skład.

Srebrne kulki pojawiły się wokół ołowianych, czarnych od tuszu klocków. Litery poruszyły się, osiadły, popłynęły. Przez chwilę same słowa pływały po roztopionym metalu, niewinne słowa jak „prawda”, „ci” i „pozwoli”, potem i one zniknęły. Z rozżarzonej do czerwoności prasy, spomiędzy drewnianych skrzynek, rzędów i kolumn czcionek, a nawet ze stosów starannie ułożonego metalu popłynęły wąskie strumyczki. Spotykały się, zlewały, rozprzestrzeniały… I wkrótce podłoga zmieniła się w ruchome, falujące zwierciadło, w którym wierzchołkami w dół tańczyły pomarańczowe i żółte płomienie.


* * *

Na warsztacie Ottona salamandry wyczuły ciepło. Lubiły ciepło. Ich przodkowie ewoluowali w wulkanach. Teraz więc przebudziły się i zaczęły pomrukiwać. Pan Tulipan, który chodził tam i z powrotem jak schwytane zwierzę, sięgnął po jedną z klatek i przyjrzał się niechętnie salamandrom.

— Co to za …one zwierzaki? — zapytał i odstawił klatkę. Wtedy zauważył stojący obok słój. — A dlaczego tutaj jest …ony napis „Oztrożnie zię obchodzić”?

Węgorze były już zdenerwowane. One także wyczuwały ciepło, ale były istotami żyjącymi zwykle w głębokich jaskiniach i podziemnych, lodowatych strumieniach.

Kiedy pan Tulipan podniósł słój, zaprotestowały, emitując błysk ciemnego światła.

Większa jego część przemknęła bezpośrednio przez mózg pana Tulipana. Jednak to, co pozostało z tego znękanego organu, przetrwało wszelkie próby mieszania w nim, zresztą pan Tulipan i tak nieczęsto go używał, bo to za bardzo bolało.

Na krótki moment tylko pojawiło się wspomnienie śniegu, jodłowych lasów, płonących zabudowań i kościoła. Tam się schronili. Był wtedy mały. Pamiętał wielkie, lśniące obrazy mające więcej kolorów, niż kiedykolwiek widział…

Zamrugał i upuścił słój.

Szkło roztrzaskało się na podłodze. Węgorze raz jeszcze błysnęły ciemnym światłem, a potem rozpaczliwie wypełzły spośród odłamków i ruszyły wzdłuż ściany, wciskając się w szczeliny między kamieniami.

Pan Tulipan odwrócił się, słysząc za sobą jakieś dźwięki. Jego partner osunął się na kolana i oburącz ściskał głowę.

— Coś się stało?

— Są tuż za mną — wyszeptał pan Szpila.

— Nie, jesteśmy tu tylko my dwaj, stary przyjacielu.

Pan Tulipan poklepał pana Szpilę po ramieniu. Żyły na czole wystąpiły mu z wysiłku. Wspomnienie zniknęło. Młody Tulipan nauczył się redagować wspomnienia.

Uznał, że w tej chwili pan Szpila powinien przypomnieć sobie dobre czasy.

— Hej, a pamięta pan, jak Gerhardt But i jego chłopaki zapędzili nas do tego …onego zaułka w Quirmie? — zapytał. — Pamięta pan, cośmy z nim potem zrobili?

— Tak — odparł pan Szpila, wpatrując się w ślepą ścianę. — Pamiętam…

— A wtedy z tym staruchem w tym …onym domu w Genoi, co o nim nie wiedzieliśmy? No więc zabiliśmy drzwi gwoździami i…

— Dość! Zamknij się!

— Staram się tylko zobaczyć …oną jaśniejszą stronę.

— Nie powinniśmy zabijać tych wszystkich ludzi — szepnął pan Szpila, niemal do siebie.

— Czemu nie? — zdziwił się pan Tulipan.

Ale nerwowość Szpili zaczynała udzielać się także jemu. Sięgnął do rzemyka na szyi i poczuł na końcu uspokajającą bulwę. Ziemniak może być wielką pomocą w trudnych chwilach.

Ciche pluskanie z tyłu kazało mu się obejrzeć. Rozpromienił się.

— Zresztą już wszystko dobrze — stwierdził. — Wygląda na to, że pada.

Srebrzyste krople opadały wokół klapy.

— To nie jest woda! — wrzasnął Szpila.

Krople zlały się razem w jeden nieprzerwany strumień. Pluskał dziwnie i zastygał pod klapą, ale coraz więcej cieczy spadało do wnętrza i rozlewało po podłodze.

Szpila i Tulipan stanęli pod ścianą.

— To gorący ołów — stwierdził Szpila. — Drukują nim tę swoją azetę.

— A ile go może być?

— Tu, na dole? Nie więcej niż parę cali głębokości.

Po drugiej stronie piwnicy warsztat Ottona zaczął dymić, kiedy dotknęła go kałuża.

— Musimy na czymś stanąć — oświadczył Szpila. — Tylko dopóki nie wystygnie. Tu jest chłodno, więc to nie potrwa długo.

— Tak, ale tu nie ma nic oprócz nas! To …ona pułapka!

Pan Szpila zasłonił oczy i głęboko odetchnął powietrzem, które mocno się już rozgrzało od srebrzystego deszczu.

Znowu otworzył oczy. Pan Tulipan patrzył na niego z gotowością. To pan Szpila odpowiadał za myślenie.

— Ja… mam plan — oznajmił.

— Tak, dobrze. Jasne.

— Moje plany są zwykle całkiem niezłe, tak?

— Tak, zawsze przychodzą panu do głowy prawdziwe …one cuda. Jak wtedy, kiedy pan powiedział, że mamy skręcić…

— I zawsze myślę o przyszłości Firmy, tak?

— Tak. No pewnie.

— No więc… ten plan… to nie jest właściwie plan doskonały, ale… Och, do demona z tym! Daj mi swojego ziemniaka.

— Co?!

Pan Szpila wyciągnął nagle rękę i kusza znieruchomiała o cal od szyi pana Tulipana.

— Nie ma czasu na dyskusje! Dawaj tego przeklętego ziemniaka, byle szybko. Nie mamy czasu, żebyś się namyślał!

Niepewny, ale jak zawsze ufny w możliwości umysłowe partnera, pan Tulipan ściągnął przez głowę rzemyk i wręczył ziemniak panu Szpili.

— Dobrze. — Panu Szpili zadrgał policzek. — Otóż, jak ja to widzę…

— Niech się pan lepiej spieszy — przerwał mu pan Tulipan.

— Zostało jeszcze tylko parę cali!

— Jak ja to widzę, to jestem niedużym człowiekiem, panie Tulipanie. Nie mógłby pan na mnie stanąć. Ja się nie nadaję. Ale pan jest potężnym mężczyzną, panie Tulipanie. Nie chciałbym, żeby pan cierpiał.

I pociągnął za spust. To był dobry strzał.

— Przepraszam — szepnął pan Szpila, kiedy ołów się rozprysnął.

— Przepraszam, naprawdę. Przepraszam. Ale nie po to się urodziłem, żeby się usmażyć.


* * *

Pan Tulipan otworzył oczy.

Otaczała go ciemność, ale z sugestią gwiazd nad głową i zachmurzonego nieba. Powietrze było nieruchome, ale słyszał odległy szum — jakby wiatru wśród martwych drzew.

Odczekał chwilę, by sprawdzić, czy coś się zdarzy. A potem zapytał:

— Ktoś tu jest?

TYLKO JA, PANIE TULIPANIE.

Fragment ciemności otworzył oczy i na pana Tulipana spojrzały dwa błękitne lśnienia.

— Ten …ony drań ukradł mojego ziemniaka. Jesteś …onym śmiercią?

SAMO ŚMIERĆ WYSTARCZY, JAK SĄDZĘ. KOGO PAN OCZEKIWAŁ?

— Co? Niby czemu?

ŻEBY PRZYSZLI PO PANA JAK. PO SWEGO.

— Nie wiem właściwie. Nigdy nie myślałem…

NIGDY PAN NIE SPEKULOWAŁ?

— Wiem tyle, że jak się ma swojego ziemniaka, to wszystko będzie dobrze.

Pan Tulipan powtórzył to zdanie jak papuga, bez namysłu, ale wszystko powracało teraz w pełnej wizji człowieka umarłego, z punktu widzenia położonego dwie stopy nad ziemią i wieku trzech lat. Mamroczący starcy. Płaczące stare kobiety. Promienie światła przez święte okna. Świst wiatru pod drzwiami i wszystkie uszy wytężające się, by usłyszeć żołnierzy. Swoich czy tamtych, to bez znaczenia, kiedy tak długo trwa wojna…

Śmierć rzucił cieniowi pana Tulipana długie, chłodne spojrzenie.

I TO WSZYSTKO?

— Zgadza się.

NIE WYDAJE SIĘ PANU, ŻE MÓGŁ PAN POMINĄĆ NIEKTÓRE FRAGMENTY?

…świst wiatru pod drzwiami, zapach oleju w lampach, świeży i ostry zapach śniegu wpadającego przez…

— I… bardzo mi przykro za wszystko — wymruczał.

Był zagubiony w świecie mroku i nie miał ziemniaka przy sobie.

…lichtarze… były zrobione ze złota, setki lat temu… mieli tylko ziemniaki do jedzenia, wygrzebane spod śniegu, ale lichtarze były złote… i jakaś stara kobieta powiedziała:

— Wszystko dobrze się skończy, jeśli masz ziemniaka…

CZY JAKIKOLWIEK BÓG BYŁ WSPOMINANY PRZY PANU W DOWOLNEJ CHWILI?

— Nie…

NIECH TO… WOLAŁBYM, ŻEBY NIE ZRZUCALI NA MNIE TEGO RODZAJU DECYZJI. Śmierć westchnął. WIERZY PAN, ALE W NIC KONKRETNEGO.

Pan Tulipan stał z pochyloną głową. Kolejne wspomnienia przesączały się jak krew pod zamkniętymi drzwiami. Klamka szczękała, a zamek nie trzymał.

Śmierć skinął na niego.

PRZYNAJMNIEJ MA PAN SWOJEGO ZIEMNIAKA, JAK WIDZĘ.

Pan Tulipan sięgnął dłonią do szyi. Na końcu rzemienia wisiało tam coś pomarszczonego i twardego, otoczonego widmowym lśnieniem.

— Myślałem, że mi go zabrał! — Twarz rozjaśniła mu się nadzieją.

NO CÓŻ… NIGDY NIE WIADOMO, KIEDY POJAWI SIĘ ZIEMNIAK

— Czyli wszystko będzie dobrze? A JAK PAN MYŚLI?

Pan Tulipan przełknął nerwowo ślinę. Kłamstwa nie żyły tu długo. A pod drzwiami przeciskały się teraz nowe wspomnienia, krwawe i mściwe.

— Myślę, że trzeba czegoś więcej niż tylko ziemniaka — powiedział.

A JEST PANU PRZYKRO ZA WSZYSTKO?

Nieużywane części mózgu pana Tulipana, które wyłączyły się już dawno temu, a może nigdy się nie włączały, teraz weszły do gry.

— Skąd mogę wiedzieć?

Śmierć machnął ręką w powietrzu. Wzdłuż zakreślonego kościstymi palcami łuku pojawił się rząd klepsydr.

JAK ROZUMIEM, JEST PAN KONESEREM, PANIE TULIPANIE. NA SWÓJ SKROMNY SPOSÓB I JA NIM JESTEM.

Śmierć wybrał jedną klepsydrę i podniósł ją wyżej. Wokół pojawiły się obrazy — jasne, ale nierzeczywiste jak cień.

— Co to takiego? — zapytał Tulipan.

ŻYCIA, PANIE TULIPANIE. PO PROSTU ŻYCIA. NIE SAME ARCYDZIEŁA, TO JASNE, CZĘSTO DOŚĆ NAIWNIE WYKORZYSTUJĄCE EMOCJE I DZIAŁANIA, ALE JEDNAK PEŁNE CIEKAWOSTEK, NIESPODZIANEK, A KAŻDE NA SWÓJ SPOSÓB BĘDĄCE DZIEŁEM PEWNEGO GENIUSZU. I BEZ WĄTPIENIA… POCIĄGAJĄCE DLA KOLEKCJONERA. Śmierć wybrał inną klepsydrę, a pan Tulipan próbował się cofnąć. TAK. BARDZO POCIĄGAJĄCE. PONIEWAŻ, GDYBYM MIAŁ ZNALEŹĆ JAKIEŚ SŁOWO, BY OPISAĆ TE KONKRETNE ŻYWOTY, PANIE TULIPANIE, TO SŁOWO BRZMIAŁOBY „KRÓTSZE”.

Wybrał następną klepsydrę.

ACH… NUGGA VELSKI. NIE PAMIĘTA GO PAN, OCZYWIŚCIE. BYŁ PO PROSTU CZŁOWIEKIEM, KTÓRY WSZEDŁ DO SWOJEJ DOŚĆ PRYMITYWNEJ CHATY W NIEODPOWIEDNIEJ CHWILI, A PAN JEST OSOBĄ ZAPRACOWANĄ I TRUDNO SIĘ SPODZIEWAĆ, ŻEBY PAMIĘTAŁ PAN KAŻDEGO. PROSZĘ ZWRÓCIĆ UWAGĘ NA UMYSŁ, BŁYSKOTLIWY UMYSŁ, KTÓRY W INNYCH OKOLICZNOŚCIACH MÓGŁBY ZMIENIĆ ŚWIAT, SKAZANY JEDNAK, BY URODZIĆ SIĘ W MIEJSCU I CZASIE, W KTÓRYCH ŻYCIE JEST TYLKO CODZIENNĄ, BEZNADZIEJNĄ HARÓWKĄ. MIMO TO W SWOJEJ MALEŃKIEJ WIOSCE, AŻ DO DNIA, KIEDY ODKRYŁ PANA, KRADNĄCEGO MU PŁASZCZ, STARAŁ SIĘ JAK MÓGŁ…

Pan Tulipan uniósł drżącą dłoń.

— Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami?

NIE, TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ.

— Kiedy?

TO MOMENT, rzekł Śmierć, POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM ZGONEM. NIE… TO, CO WIDZIMY TERAZ, PANIE TULIPANIE, JEST PAŃSKIM ŻYCIEM, KTÓRE PRZESUWA SIĘ PRZED OCZAMI INNYCH…


* * *

Zanim zjawiły się golemy, wszystko już się skończyło. Pożar był gwałtowny, ale krótki. Ogień wygasł, ponieważ nie pozostało już nic, co mógłby spalić. Tłum gapiów, który zawsze pojawiał się przy pożarze, rozproszył się aż do następnego. Uznano, że ten akurat nie zasługiwał na wysoką ocenę, skoro nikt nie zginął.

Ściany ciągle jeszcze stały. Połowa blaszanego dachu się zapadła. Zaczął padać mokry śnieg, płatki syczały na gorącym kamieniu, kiedy William ostrożnie przesuwał się wśród szczątków.

— Da się naprawić? — zapytał idącego za nim Dobrogóra.

— Nie ma szans. Może główną ramę. Ocalimy, ile się da.

— Przykro mi…

— Nie twoja wina. — Krasnolud kopnął dymiącą puszkę. — I spójrzmy na to z lepszej strony: wciąż jesteśmy winni Harry’emu Królowi kupę pieniędzy.

— Nie przypominaj mi…

— Nie muszę. On ci sam przypomni. Właściwie nam obu. William owinął rękę marynarką i odepchnął na bok fragment dachu.

— Biurka ciągle tu stoją!

— Ogień bywa czasem zabawny — oświadczył chmurnie Dobrogór. — Zresztą dach pewnie je osłonił.

— Są na wpół zwęglone, ale wciąż można ich używać!

— No to świetnie, wszystko się dobrze skończyło — stwierdził krasnolud tonem opadającym posępnie. — Na kiedy chcecie następne wydanie?

— Patrzcie, kolec… I nawet są na nim ledwie nadpalone kawałki papieru.

— W życiu trafiają się czasem nieoczekiwane skarby — uzna! Dobrogór. — Nie, panienko, raczej nie powinnaś tu wchodzić.

Ostatnie zdanie było skierowane do Sacharissy, która wybierała ostrożnie drogę między dymiącymi zgliszczami.

— Tutaj pracuję — odparła. — Możecie naprawić prasę?

— Nie! Jest… załatwiona! To już złom. Nie mamy prasy, nie mamy czcionek i nie mamy metalu! Czy wy oboje w ogóle mnie słyszycie?

— No dobrze, w takim razie musimy zdobyć nową prasę — oświadczyła spokojnie Sacharissa.

— Nawet jakaś stara i rozsypana kosztowałaby pewnie z tysiąc dolarów. Słuchajcie, wszystko skończone! Nic już nam nie zostało!

— Mam trochę oszczędności. — Sacharissa zepchnęła odpadki z blatu biurka. — Może uda nam się zdobyć jedną z tych małych pras ręcznych i ruszyć na niej…

— Mam dług — rzekł William. — Ale chyba mógłbym się zadłużyć na jeszcze kilkaset dolarów.

— Myślicie, że dałoby się pracować, gdybyśmy naciągnęli na dach jakąś derkę, czy powinniśmy się przenieść gdzie indziej? — zapytała Sacharissa.

— Nie chcę się przeprowadzać — powiedział William. — Parę dni pracy i jakoś doprowadzimy to do porządku.

Dobrogór zwinął dłonie przy ustach.

— Haa-looo! To woła rozsądek! Nie mamy pieniędzy!

— Chociaż trudno się będzie tutaj rozwinąć — zmartwiła się Sacharissa.

— W jakim sensie?

— Magazyny… — Mokre płatki śniegu osiadały dziewczynie na włosach. Krasnoludy krążyły wokół* zajęte beznadziejną akcją ratunkową. — Tak, wiem, że papier jest ważny, ale prasa często nie ma co robić, a jestem pewna, że byłby rynek na coś w rodzaju, no… magazynu dla dam…

— Prasa nie ma co robić? — powtórzył Dobrogór. — Nie ma żadnej prasy!

— O czym? — zainteresował się William, kompletnie ignorując krasnoluda.

— No… o modzie. Obrazki kobiet, które noszą nowe suknie. Robótki na drutach. Takie rzeczy. Tylko mi nie tłumacz, że to nudne. Ludzie kupią coś takiego.

— Suknie? Druty?

— Ludzie interesują się takimi rzeczami.

— Nie zachwyca mnie ten pomysł — przyznał William. — Równie dobrze moglibyśmy wydawać magazyn tylko dla mężczyzn.

— Czemu nie? A co byś w nim drukował?

— Och, jeszcze nie wiem. Artykuły o drinkach. Obrazki kobiet, które nie noszą… W każdym razie potrzebujemy więcej ludzi, żeby to wszystko pisali.

— Przepraszam… — spróbował znowu Dobrogór.

— Mnóstwo ludzi umie pisać dostatecznie dobrze dla takich pism — zapewniła Sacharissa. — Gdyby to było takie trudne, my też byśmy nie dali rady.

— Fakt.

— Jest też inny magazyn, który dobrze się sprzeda… Za plecami Sacharissy runął na ziemię fragment prasy.

— Halo! Halo! — wołał Dobrogór. — Wiem, że otwieram i zamykam usta! Czy wydobywa się jakiś dźwięk?

— Koty — oświadczyła dziewczyna. — Wiele osób kocha koty. Obrazki kotów. Opowieści o kotach. Zastanawiałam się nad tym. Moglibyśmy go nazwać „Kompletne koty”.

— Jako uzupełnienie „Kompletnych dam” i „Kompletnych mężczyzn”? „Kompletnego szydełkowania”? „Kompletnych ciast”?

— Myślałam, żeby go nazwać „Damy przyjaciel domu”, ale twój tytuł też nieźle brzmi — przyznała Sacharissa. — Brzmienie… owszem. A teraz następna sprawa. W mieście żyje mnóstwo krasnoludów. Moglibyśmy stworzyć dla nich magazyn. Na przykład… Co nowoczesny krasnolud nosi w tym sezonie?

— Kolczugę i skórę — odparł Dobrogór, nagle zmieszany. — Zaraz, o czym wy w ogóle mówicie? To zawsze jest kolczuga i skóra!

Sacharissa nie zwracała na niego uwagi. Dobrogór zrozumiał, że ona i William znaleźli się we własnym prywatnym świecie, który nie ma już nic wspólnego z rzeczywistym.

— Ale wydaje mi się, że to marnotrawstwo — stwierdził William. — Znaczy: marnotrawstwo słów.

— Dlaczego? Zawsze jest ich dosyć. — Sacharissa delikatnie poklepała go po policzku. — Myślisz, że piszesz słowa, które przetrwają po wieczne czasy? Nic podobnego. Ta jest azeta… słowa, które przetrwają dzień. Może tydzień.

— A potem sieje wyrzuca.

— Może kilka się utrzyma. W ludzkich umysłach.

— Nie tam azeta kończy swój żywot — westchnął William. — Raczej po odwrotnej stronie.

— A czego się spodziewałeś? To nie są książki. To… słowa, które pojawiają się i znikają. Nie martw się.

— Jest pewien kłopot. — Tak?

— Nie mamy dość pieniędzy na nową prasę. Nasza siedziba właśnie spłonęła. Wypadliśmy z interesu. Wszystko skończone. Rozumiesz?

Sacharissa spuściła głowę.

— Tak — przyznała z pokorą. — Ale miałam nadzieję, że ty nie.

— A byliśmy tak blisko… — William wyjął notes. — Tak blisko… Mogliśmy to wydrukować. Mam już praktycznie wszystkie szczegóły. Teraz mogę tylko oddać to Vimesowi…

— Gdzie jest ołów?

William spojrzał ponad zniszczoną halą. Boddony kucnął przy dymiącej prasie i próbował pod nią zajrzeć.

— Nie ma nawet śladu po ołowiu — powiedział.

— Gdzieś musi być — oświadczył Dobrogór. — Doświadczenie mówi mi, że dwadzieścia ton ołowiu nie znika sobie ot tak.

— Roztopił się — uznał Boddony. — Zostało parę kleksów na podłodze…

— Piwnica — domyślił się Dobrogór. — Pomóżcie. Chwycił poczerniały drąg.

— Zaraz, ja pomogę — zgłosił się William, omijając przypalone biurko. — W końcu i tak nie mam nic lepszego do roboty…

Chwycił mocno zwęglone drzewo i pociągnął…

Pan Szpila wynurzył się z otworu niby władca demonów. Spowity dymem wrzeszczał wciąż tę samą niezrozumiałą, wrzaskliwą frazę. Wynurzał się i wynurzał, szerokim wymachem odtrącił na bok Dobrogóra, a potem zacisnął dłonie na szyi Williama… A wciąż ten jeden wyskok pchał go w górę.

William upadł do tyłu. Wylądował na biurku i poczuł ostry ból, gdy jakiś odłamek przebił mu rękę. Ale nie warto było myśleć o bólu, który już nastąpił — ból nadchodzący przesłaniał najbliższą przyszłość. Oblicze napastnika było oddalone ledwie o cale, szeroko otwarte oczy spoglądały poprzez Williama na coś przerażającego. Ale palce mocno ściskały go za szyję.

William nigdy nie pomyślałby nawet o użyciu porównania tak banalnego jak „uchwyt niczym imadło”, ale gdy świadomość stała się tunelem o czerwonych ścianach, wewnętrzny redaktor oświadczył: tak, to by właśnie pasowało, czysto mechaniczny nacisk, który…

Oczy zrobiły zeza. Wrzask się urwał. Napastnik zatoczył się w bok, zgięty wpół.

I kiedy William uniósł głowę, zobaczył odstępującą Sacharissę.

Redaktor poderwał się w jego głowie, patrząc na niego, jak patrzy na nią. Kopnęła człowieka w… no wiesz. To wpływ tych wszystkich zabawnych warzyw. Na pewno.

I musiał zdobyć historię…

William poderwał się na nogi i zamachał gorączkowo do krasnoludów, które zbliżały się z toporami w dłoniach.

— Czekajcie! Czekajcie! Słuchaj no, eee, ty… bracie Szpilo…

Skrzywił się, czując ból w ramieniu. Ze zgrozą odkrył wystające mu z rękawa marynarki groźne ostrze kolca.

Pan Szpila usiłował skupić wzrok na walczącym z własnym ramieniem chłopcu, ale nie pozwalały mu cienie. W tej chwili nie był już pewien, czy nadal żyje. Ależ… tak! To jest to! Na pewno jest martwy! Dym, krzyczący ludzie, głosy szepczące mu do ucha… to jakieś piekło, ale — aha! — miał bilet powrotny…

Zdołał się wyprostować. Wyłowił spod koszuli ziemniaka zmarłego pana Tulipana.

— Mam swój ziemniak — oświadczył z dumą. — I będzie dobrze, jasne?

William patrzył na poczerniałą od dymu twarz o przekrwionych oczach, na jej przerażający wyraz tryumfu, i wreszcie na zwisający z rzemyka pomarszczony ziemniak. Kontakt z rzeczywistością miał teraz niemal równie słaby jak pan Szpila, więc człowiek pokazujący mu ziemniaka mógł znaczyć tylko jedno.

— Ehm… nie jest zbyt zabawny — powiedział i skrzywił się, szarpiąc za kolec.

Ostatnie schematy myślowe pana Szpili się rozpadły. Puścił ziemniaka i ruchem, który nie miał nic wspólnego z namysłem, a wszystko z instynktem, wyrwał spod surduta długi sztylet. Stojąca przed nim postać rozpływała się i zmieniała w kolejny cień pośród tak wielu… Pchnął szaleńczo.

William wyrwał metal z ramienia, ręka poleciała do przodu…

I to, w obecnej chwili, było wszystkim, co zobaczył pan Szpila.

Płatki śniegu syczały na nielicznych tlących się jeszcze kawałkach drewna.

William wpatrywał się w twarz pełną zdumienia, na powoli gasnące w oczach światło. Napastnik osunął się na ziemię, mocno ściskając palcami ziemniaka.

— Och… — odezwała się w oddali Sacharissa. — Przekłułeś go… Krew kapała Williamowi z rękawa.

— Ja… tego… Chyba przydałby mi się bandaż. Lód nie powinien był gorący, to wiedział, ale szok wypełniał mu żyły płonącym zimnem. Pocił się lodem.

Sacharissa podbiegła, oddzierając rękaw bluzki.

— Chyba nie jest aż tak źle… — William próbował się cofnąć. — Mam wrażenie, że to jedna z takich… entuzjastycznych ran.

— Co zię tu działo?

William spojrzał na krew na swoim ręku, a potem na Ottona stojącego na stosie gruzu. Wampir miał zdumiony wyraz twarzy i kilka pakunków w rękach.

— Vychodzę na chvilę, żeby dokupić kvasy, i nagle cały lokal… Och, ojej…

Dobrogór szybko wyjął z kieszeni kamerton i brzęknął nim o swój hełm.

— Szybko, chłopcy! — Zamachał kamertonem w górze. — „Do naszej misji przyjdź”…

Inne krasnoludy przyłączyły się do pieśni. Otto spokojnie machnął ręką.

— Nie, całkiem nad sobą panuję, ale dziękuję mimo vszystko. Viemy przecież, o co tu chodzi, pravda? To był tłum, pravda? Zavsze przychodzi tłum, vcześniej czy później. Dostali mojego przyjaciela Borysa. Pokazyvał im czarną vstążeczkę, ale oni tylko zię śmiali…

— Wydaje mi się, że chodziło im o nas wszystkich — oświadczył William. — Ale i tak żałuję, że nie miałem okazji zadać mu kilku pytań…

— Na przykład: „Czy po raz pierwszy pan kogoś dusi?” — rzucił zgryźliwie Boddony. — Albo: „Ile pan ma lat, panie Zabójco?”.

Ktoś zaczął kaszleć.

Kaszel zdawał się dobiegać z kieszeni napastnika.

William popatrzył na zaskoczone krasnoludy, by sprawdzić, czy ktoś może wie, co dalej robić. Potem z wahaniem i niezwykłą ostrożnością poklepał kieszenie brudnego garnituru i wyjął wąskie, błyszczące pudełko.

Otworzył je. Mały zielony chochlik wyjrzał ze swojej szczeliny.

— …st? — powiedział.

— Co? Osobisty De-Terminarz? — zdumiał się William. — Zabójca z De-Terminarzem?

— Sekcja spraw do załatwienia będzie chyba naprawdę ciekawa — uznał Boddony.

Chochlik zamrugał.

— Chcecie, żebym odpowiedział, czy nie? — zapytał. — Wstaw Swoje Imię zażądał milczenia, mimo szerokiego wyboru możliwych dźwięków, odpowiednich na każdy nastrój i okazję.

— Ehem… Twój poprzedni właściciel jest… poprzedni. — William obejrzał się na stygnące zwłoki pana Szpili.

— Ty jesteś nowym właścicielem?

— No… możliwe.

— Gratulacje! — zawołał chochlik. — Gwarancja traci ważność, jeśli wymienione urządzenie będzie sprzedane, wynajęte, przekazane, podarowane lub ukradzione, o ile nie znajduje się w oryginalnym opakowaniu wraz z materiałami dodatkowymi, które do tego czasu z pewnością już wyrzuciłeś, a Część Druga karty gwarancyjnej, którą zgubiłeś, nie została wypełniona i przesłana na adres Thttv ggj, thhtfjhsssjk, Scorsz z podaniem numeru referencyjnego, którego w ogóle nie zauważyłeś. Czy chcesz, żebym usunął zawartość pamięci? — Chochlik wyjął kawałek waty i przygotował się, by wsunąć ją do jednego z wielkich uszu. — Wykasować pamięć T/N?

— Twoją… pamięć…?

— Tak. Wykasować pamięć T/N?

— N! — zdecydował William. — A teraz powiedz, co takiego pamiętasz — dodał.

— Musisz nacisnąć klawisz Odtwarzania — poinformował niecierpliwie chochlik.

— A co się wtedy dzieje?

— Mały młoteczek uderza mnie w głowę, a ja wyglądam i sprawdzam, który klawisz został wciśnięty.

— A czemu zwyczajnie nie… no, nie odtworzysz?

— Słuchaj no, przecież nie ja wymyślam te reguły. Musisz przycisnąć klawisz. Tak jest w instrukcji…

William ostrożnie odsunął pudełko na bok. W kieszeni zabitego było też kilka aksamitnych woreczków. Położył je na biurku.

Krasnoludy zeszły po żelaznej drabinie prowadzącej do piwnicy. Boddony wrócił po chwili, zamyślony.

— Na dole jest jakiś człowiek — oznajmił. — Leży w… ołowiu.

— Martwy? — upewnił się William. Przyglądał się uważnie woreczkom.

— Mam nadzieję. Naprawdę mam nadzieję. Można powiedzieć, że odcisnął swój ślad. Jest trochę… ugotowany. I ma strzałę sterczącą z głowy.

— Williamie, zdajesz sobie sprawę, że okradasz zwłoki? — odezwała się surowo Sacharissa.

— Dobrze — odparł odruchowo Wiłliam. — To najlepszy moment.

Przechylił woreczek i na zwęglonym drewnie rozsypały się klejnoty.

Dobrogór wydał z siebie zduszony odgłos. Po złocie klejnoty były najlepszym przyjacielem krasnoluda.

William opróżnił pozostałe woreczki.

— Jak myślisz, ile to wszystko jest warte? — zapytał, gdy drogie kamienie przestały toczyć się i mrugać.

Dobrogór wyrwał już z wewnętrznej kieszeni lupę i badał kilka co większych klejnotów.

— Co?… Och, dziesiątki tysięcy. Może i sto tysięcy. Albo o wiele więcej. Ten tutaj wart jest tysiąc pięćset, jak przypuszczam, a wcale nie jest najlepszy z nich.

— Musiał je gdzieś ukraść — uznała Sacharissa.

— Nie — odparł spokojnie William. — Słyszelibyśmy o kradzieży w takiej skali. Słyszymy tu o wielu sprawach. Jakiś młody człowiek z pewnością by ci powiedział. Sprawdź, czy nie ma przy sobie portfela, dobrze?

— Co za pomysł! I co ty…

— Sprawdź ten nieszczęsny portfel, co? To jest sensacja. Ja zaraz sprawdzę jego nogi, a wcale mnie to nie ciągnie. Ale mamy historię! Czas na histerię przyjdzie później. Zrób to. Proszę…

Na nodze martwego człowieka był na wpół wygojony ślad po ugryzieniu. Dla porównania William podwinął własną nogawkę. Sacharissa, odwracając wzrok, wyjęła z kieszeni surduta brązowy skórzany portfel.

— Jakieś sugestie, co to za jeden? — William starannie odmierzał ołówkiem ślady po zębach. Był dziwnie spokojny. Zastanawiał się, czy w ogóle cokolwiek myśli. Miał uczucie, że to jakiś sen dziejący się w innym świecie.

— Ehem… Tutaj na skórze jest coś wypalone — powiedziała Sacharissa.

— Co takiego?

— „Bardzo Niemiła Osoba” — przeczytała. — Zastanawiam się, kto może nosić portfel z takim napisem.

— Ktoś, kto nie jest miłą osobą — odparł William. — Jest tam coś jeszcze?

— Kawałek papieru z adresem. Eee… Nie miałam kiedy ci tego powiedzieć… Williamie. Ehm…

— Co tam jest napisane?

— Ulica Żadnataka 50. Ehm. Właśnie tam ci ludzie mnie złapali. Mieli klucz i wszystko. I… To jest dom twojej rodziny, prawda?

— Co chcesz, żebym zrobił z tymi klejnotami? — spytał Dobrogór.

— To znaczy, dałeś mi klucz i wszystko — tłumaczyła nerwowo Sacharissa. — Ale tam był w piwnicy człowiek, pod bardzo silnym wpływem alkoholu, i on wyglądał zupełnie jak lord Vetinari, a potem zjawili się ci dwaj i pobili Rocky’ego…

— Niczego nie sugeruję — zaznaczył Dobrogór — ale jeśli nie są kradzione, znam mnóstwo miejsc, gdzie dadzą za nie najlepszą cenę, nawet o tej porze…

— …i oczywiście okazali się wyjątkowo nieuprzejmi, ale naprawdę nic nie mogłam poradzić…

— …a przydałoby się nam trochę szybkiej gotówki, to właśnie chciałbym podkreślić…

Dziewczyna i krasnolud uświadomili sobie nagle, że William ich nie słucha. Siedział z nieruchomą twarzą, jakby otoczony pęcherzem ciszy.

Powoli przysunął sobie De-Terminarz i nacisnął klawisz odtwarzania. Z wnętrza dobiegło ciche „Auć!”.

…nyip-niap mapniap nyii-uidluidlwiii…

— Co to za dźwięk? — zdziwiła się Sacharissa.

— W taki sposób chochlik sobie przypomina — wyjaśnił odruchowo William. — Tak jakby odtwarza swoje życie wstecz. Miałem kiedyś wczesną wersję czegoś takiego.

Glos ucichł.

— I co się z nią stało? — zapytał bardzo niespokojnie chochlik.

— Odniosłem do sklepu, bo nie działała jak należy.

— Ale mi ulżyło! Nie wyobrażasz sobie, jakie straszne rzeczy robili ludzie z Mk I. A dlaczego nie działał?

— Został wyrzucony z okna na trzecim piętrze — odparł William. — Za brak skłonności do współpracy.

Chochlik był odrobinę bardziej inteligentny niż większa część jego rasy. Zasalutował sprężyście.

…uuiiiuiidluiidlniap-niark… Próba, próba… Chyba działa…

— To brat Szpila! — zawołała Sacharissa.

…niech pan coś powie, panie Tulipanie. — Teraz zabrzmiał niski i chrapliwy głos siostry Jennifer. — Co mam mówić. Uważam, że to wbrew naturze gadać do …onego pudełka. To pudełko, panie Tulipanie, może być dla nas przepustką do lepszej przyszłości. Myślałem, że bierzemy …one pieniądze. Tak, a to pomoże nam je zachować… nyipnyip…

— Przesuń trochę do przodu — polecił William.

…uuiii… nyippies ma osobowość. A osobowość się liczy. Zresztą precedensy prawne…

— To Slant! — zawołał Boddony. — Ten prawnik!

— Co mam zrobić z klejnotami? — przypomniał się Dobrogór.

…nyipnyip… mogę dodać do waszego honorarium jeszcze pięć tysięcy dolarów w klejnotach… nyip… Chcę wiedzieć, kto mi wydaje te rozkazy… nyip… też nie zachowujcie się bezmyślnie. Moi… klienci mają dobrą pamięć i głębokie kieszenie…

Przerażony chochlik przeskakiwał fragmenty. William nacisnął klawisz oznaczony „Pauza”.

— Slant dał mu pieniądze — powiedział. — Slant mu płacił. Słyszeliście, jak wspominał o swoich klientach? Rozumiecie? Ten tutaj to jeden z ludzi, którzy napadli na Vetinariego! I mieli klucz do naszego domu?

— Nie możemy przecież zatrzymać tych pieniędzy! — oświadczyła Sacharissa.

William znowu przycisnął klawisz.

…nyip… mówi się, że kłamstwo może obiec świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty…

— To przecież jasne, że… — zaczęła Sacharissa. Wcisnął klawisz.

Uiidleuiidleuidle kłamstwo może obiec świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty.

Wcisnął jeszcze raz.

Uiidleuiidleuidle może obiec świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty.

— Uiidleuiidleuidle świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty.

— Uiidleuiidleuidle prawda zdąży wciągnąć buty.

— Dobrze się czujesz, Williamie? — zaniepokoiła się Sacharissa, widząc, że stoi nieruchomo.

— Spóźniony szok — szepnął Dobrogór. — Czasami dopada ludzi w ten sposób.

— Panie Dobrogór — rzekł ostrym tonem William, wciąż odwrócony do nich plecami. — Mówił pan, że udałoby się zdobyć nową prasę.

— Mówiłem, że kosztują…

— …garść rubinów? Dobrogór rozprostował palce.

— Czyli one są nasze? — Tak!

— No cóż… Rano mógłbym kupić z dziesięć pras, ale to jednak nie to samo co kupowanie cukierków…

— Chcę za pół godziny zacząć druk. Otto, zrobisz mi obrazki nogi brata Szpili. Chcę wypowiedzi wszystkich, włącznie z Paskudnym Starym Ronem. I jeszcze obrazek Wufflesa, Otto. I chcę mieć prasę drukarską!

— Mówię przecież, nie zdobędę prasy w środku no… Podłoga zadygotała. Zgliszcza zaczęły się osypywać. Wszyscy spojrzeli ku oświetlonym oknom „SuperFaktów”. Sacharissa, która obserwowała Williama szeroko otwartymi oczami, oddychała tak gwałtownie, że Otto jęknął, odwrócił wzrok i zaczął gorączkowo nucić.

— Tam jest wasza prasa! — krzyknęła. — Musicie tylko ją wziąć!

— Owszem, ale kradzież jest… — zaczął krasnolud.

— Pożyczka — poprawił go William. — I połowa klejnotów jest wasza.

Gunilla rozszerzył nozdrza.

— Powiedzmy tyle… — zaczął bardzo głośno, po czym rzekł: — Naprawdę powiedziałeś „połowa”?

— Tak.

— No to bierzmy się do roboty, chłopcy.


* * *

Jeden z dozorców w „SuperFaktach” zapukał ostrożnie do drzwi Carneya.

— Tak, Causley? Czy Dibbler już się zjawił?

— Nie, proszę pana. Ale jakaś młoda dama chce się z pa nem widzieć. To ta panna Cripslock. — Dozorca wytarł ręce szmatą.

— Naprawdę? — Carney ucieszył się wyraźnie.

— Tak, proszę pana. Bardzo jest zdenerwowana. I ma ze sobą tego typa, de Worde’a.

Uśmiech Carneya nieco zbladł. Z wielką uciechą obserwował przez okno pożar, ale miał dość rozsądku, by nie wychodzić na ulicę. Słyszał, że krasnoludy są bardzo porywcze, a na pewno obwiniałyby jego. Tymczasem nie miał pojęcia, dlaczego ta szopa stanęła w ogniu. No ale w końcu można się było tego spodziewać.

— Czyli… czas na odrobinę pokory, co? — wymruczał na wpół do siebie.

— Naprawdę, proszę pana?

— Przyślij ich tutaj.

Usiadł wygodnie i przyjrzał się leżącej na biurku azecie. Niech demony porwą tego Dibblera! Najdziwniejsze było, że wszystkie historie, jakie pisał, przypominały te nędzne kiełbaski, które sprzedawał — człowiek widział, co to takiego, a jednak podążał aż do końca i wracał po więcej. Wymyślanie ich nie było tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Dibbler miał talent. Pisał historię o jakimś wielkim potworze, którego widziano w sadzawce w Rajd Parku, a zaraz zgłaszało się pięciu czytelników przysięgających, że oni też go widzieli. Zwyczajni, normalni ludzie, jakich codziennie spotyka się na ulicy. Jak on to robił? Biurko Carneya zaścielały jego własne nieudane próby. Potrzebna jest jakaś szczególna wyobra…

— Och, Sacharissa — powiedział, wstając, kiedy wsunęła się do gabinetu. — Proszę, usiądź. Obawiam się, że nie mam krzesła dla twojego… przyjaciela. — Skinął Williamowi. — Czy mogę wyrazić współczucie z powodu pożaru?

— To pańskie biuro — odparł zimno William. — Może pan wyrażać wszystko, co pan zechce.

— Nie bądź taki, Williamie — upomniała go Sacharissa. — Właśnie z tego powodu, Ronnie, zjawiamy się u ciebie.

— Doprawdy? — Carney się uśmiechnął. — Byłaś trochę niemądrą dziewczynką, prawda?

— Tak, no bo… Wiesz, wszystkie nasze pieniądze… — Sacharissa pociągnęła nosem. — Prawdę mówiąc… nic nam nie zostało. A przecież… tak ciężko pracowaliśmy, tak ciężko, a teraz wszystko przepadło…

Zaczęła szlochać.

Ronnie Carney pochylił się przez biurko i poklepał ją po ręce.

— Czy mogę ci jakoś pomóc? — zapytał.

— Wiesz, miałam nadzieję… zastanawiałam się, czy… no, czy sądzisz, że byłoby możliwe… żebyś pozwolił nam skorzystać dzisiaj z jednej z twoich pras?

Carney wyprostował się nagle.

— Co takiego?! Oszalałaś?! Sacharissa wytarła nos chusteczką.

— Tak myślałam, że pewnie powiesz coś takiego — stwierdziła ze smutkiem.

Nieco udobruchany Carney znów się pochylił i pogładził jej dłoń.

— Pamiętam, jako dzieci bawiliśmy się razem… — zaczął.

— Nie sądzę, żeby to była zabawa. — Sacharissa zaczęła grzebać w swojej torebce. — Ty mnie goniłeś, a ja biłam cię po głowie drewnianą krową. Ach, tutaj jest…

Odrzuciła torebkę, wstała i wymierzyła prosto w wydawcę jedną ze sprężynowych kusz zmarłego pana Szpili.

— Pozwól nam skorzystać z twojej „onej” prasy, bo jak nie, to zestrzelę ci tę „oną” głowę z „onego” karku! — wrzasnęła. — Chyba tak powinno się to mówić, prawda?

— Nie ośmielisz się pociągnąć za spust! — powiedział Carney, kuląc się w fotelu.

— To była śliczna krówka, a któregoś dnia walnęłam cię tak mocno, że odłamałam jej nogę — powiedziała Sacharissa rozmarzonym głosem.

Carney spojrzał błagalnie na Williama.

— Czy mógłby pan jakoś przemówić jej do rozsądku?

— Chcemy tylko na jakąś godzinę wypożyczyć pańską prasę, panie Carney — oświadczył William. Sacharissa mierzyła rurą kuszy prosto w nos Carneya; na twarzy miała niepokojąco dziwny uśmiech. — Potem sobie pójdziemy.

— Co chcecie zrobić? — zapytał Carney chrapliwie.

— No więc przede wszystkim zamierzam pana związać — odparł William.

— Nie! Zawołam dozorców!

— Myślę, że… są chwilowo zajęci — oświadczyła Sacharissa.

Carney przez chwilę nasłuchiwał. Na dole panowała niezwykła cisza.

Zgarbił się bezsilnie.


* * *

Drukarze „SuperFaktów” otaczali pierścieniem Dobrogóra. — Słuchajcie, chłopcy — rzekł krasnolud. — To działa tak. Każdy, kto dzisiaj wcześniej pójdzie do domu z powodu bólu głowy, dostanie sto dolarów. Jasne? To stary klatchiański zwyczaj.

— A co się stanie, jeśli nie pójdziemy? — spytał brygadzista, sięgając po młotek.

— No vięc… — odezwał się głos przy jego uchu — …vtedy napravdę dostaniesz… bólu głovy.

Zajaśniała błyskawica i zahuczał grom. Otto tryumfalnie wzniósł zaciśniętą pięść.

— Tak jest! — krzyknął, gdy drukarze rzucili się do drzwi. — Kiedy napravdę, napravdę jest potrzebny, to zię zjavia! Spróbujemy jeszcze raz… Zamek! — Grom przetoczył się znowu. Wampir aż podskakiwał z radości, powiewając połami kamizelki. — Ha! Teraz to rozumiem! Jeszcze raz, z uczuciem! Jaki vielki… zamek!

Grom zahuczał jeszcze głośniej.

Otto zatańczył z radości. Nie mógł się opanować. Łzy spływały po jego szarej twarzy.

— Muzyka z Wykrokiem! — wrzasnął.


* * *

W ciszy po huku gromu William wyjął z kieszeni aksamitny woreczek i przechylił go nad biurkową suszką. Carney wytrzeszczył oczy, widząc klejnoty. — Warte ze dwa tysiące dolarów — rzekł William. — Co najmniej. Nasze wpisowe do gildii. Zostawię je tutaj, dobrze? Nie warto wypisywać pokwitowania. Ufamy ci.

Carney nie odpowiedział z powodu knebla. Był przywiązany do fotela.

W tym momencie Sacharissa pociągnęła za spust. Nic się nie stało.

— Musiałam zapomnieć, nie włożyłam tej spiczastej strzały — powiedziała, gdy Carney zemdlał. — Ależ ze mnie głuptaska! „Ona”. Wiesz, lepiej się czuję, kiedy to mówię. „Ona”. „Onaona — onaonaona”. Ciekawe, co to znaczy.


* * *

Gunilla Dobrogór spojrzał wyczekująco na Williama, który kołysał się lekko i próbował myśleć. — No dobrze — powiedział w końcu. Przymknął oczy i ścisnął palcami grzbiet nosa. — Tytuł na trzy linie, tak szeroki, jaki się zmieści. Pierwsza linia: „Spisek ujawniony!”. Masz? Następna: „Lord Vetinari niewinny!”.

Zawahał się przy tym, ale machnął ręką. Później ludzie mogą dyskutować nad ogólną prawdziwością tej tezy. W tej chwili nie było to ważne.

— Tak? — odezwał się Gunilla. — A następna linia?

— Zapisałem ją. — William podał mu kartkę wyrwaną z notesu. — Wersaliki poproszę. Duże. Największe, jakie znajdziesz. Takie, jakich „SuperFakty” używają na elfy i wybuchających ludzi.

— To? — zdziwił się krasnolud, sięgając do pudełka z wielkimi literami. — To jest nowina?

— Teraz tak.

William przerzucał kartki notesu.

— Nie napiszesz najpierw tego tekstu? — zapytał krasnolud.

— Nie ma czasu. Gotowy? „Spisek zmierzający do nielegalnego przejęcia władzy w Ankh-Morpork został ujawniony wczoraj w nocy, po wielu dniach cierpliwego prowadzonego przez Straż Miejską dochodzenia”. Od nowego wiersza… Jak ustalił «Puls», dwóch zabójców, którzy w obecnej chwili nie żyją, zostało sprowadzonych spoza miasta, by oczernić lorda Vetinariego i pozbawić go urzędu Patrycjusza”. Od nowego wiersza… „Wykorzystali niewinnego człowieka, niezwykle wręcz podobnego do lorda Vetinariego, aby podstępem przedostać się do pałacu. Wewnątrz…”.

— Czekaj, czekaj — przerwał mu Dobrogór. — Przecież nie straż to wykryła, ale ty.

— Powiedziałem tylko, że pracowali przez wiele dni — odparł William. — To prawda. Nie muszę pisać, że dreptali w miejscu. — Zauważył spojrzenie Gunilli. — Posłuchaj, bardzo niedługo zyskam sobie więcej niesympatycznych wrogów, niżbym chciał. Wolę, żeby Vimes się na mnie wściekał, bo przeze mnie dobrze wygląda, niż za to, że przeze mnie wygląda marnie. Jasne?

— Mimo to…

— Nie dyskutuj ze mną!

Dobrogór się nie ośmielił. William miał taki wyraz twarzy… Chłopak zamarł na chwilę, słuchając tego pudełka, a potem ocknął się… inny. Bardziej drażliwy i o wiele mniej cierpliwy. Wyglądał, jakby miał gorączkę.

— Dobrze… Na czym skończyłem?

— „Wewnątrz…” — podpowiedział krasnolud.

— W porządku. „Wewnątrz…”, nie, napisz: „Według ustaleń «Pulsu» lord Vetinari został…”, chwileczkę, Sacharisso, mówiłaś, że ten człowiek w piwnicy wyglądał zupełnie jak Vetinari?

— Tak. Fryzura i wszystko.

— Dobra. „Według ustaleń «Pulsu» lord Vetinari został obezwładniony w chwili zaskoczenia, kiedy zobaczył siebie wchodzącego do gabinetu”.

— Tak ustaliliśmy? — zdziwiła się Sacharissa.

— Tak. To ma sens. Kto będzie się kłócił? Na czym to… Aha… „Ich plany pokrzyżował pies lorda Vetinariego, Wuffles (16), który zaatakował obu mężczyzn”. Nowy akapit. „Hałas zwrócił uwagę sekretarza lorda Vetinariego, Rufusa Drumknotta”, niech to, zapomniałem spytać, ile ma lat… „który został uderzony i stracił przytomność”. Akapit. „Napastnicy próbowali wykorzystać to nieoczekiwane wtargnięcie w swoim”… jakie będzie najlepsze słowo? Już wiem… „w swoim nikczemnym planie. Jeden z nich przebił Drumknotta sztyletem należącym do lorda Vetinariego, by wyglądało, że Patrycjusz jest szaleńcem lub mordercą”. Akapit. „Działając bezwzględnie i przebiegle”…

— Naprawdę coraz lepiej ci idzie — stwierdziła z uznaniem Sacharissa.

— Proszę mu nie przerywać — syknął Boddony. — Chcę się dowiedzieć, co ci nikczemnicy zrobili potem!

— „Działając bezwzględnie i przebiegle, zmusili fałszywego lorda Vetinariego…”.

— Dobre słowo, dobre słowo — mruczał Gunilla, składając gorączkowo.

— Jesteś przekonany, że „zmusili”? — upewniła się Sacharissa.

— To nie są… nie byli ludzie, którzy proszą uprzejmie — odparł szorstko William. — Eee… „zmusili fałszywego lorda Vetinariego… by kłamliwie przyznał się do winy w obecności służących zwabionych hałasem na miejsce przestępstwa. Potem we trzech, niosąc nieprzytomnego lorda Vetinariego, nękani przez psa Wufflesa (16), zeszli schodami i ruszyli do stajni”. Akapit. „Tam zaaranżowali całą scenę tak, by sugerowała, że lord Vetinari próbował okraść miasto, jak można było przeczytać w”…

— „Wyłącznie w”… — dopowiedziała Sacharissa.

— Słusznie, „wyłącznie w «Pulsie»”. Akapit. „Jednakże pies Wuffles uciekł” myślnik „i stał się przyczyną szeroko zakrojonych poszukiwań, prowadzonych zarówno przez straż, jak i przestępców. Psa odnalazła grupa praworządnych obywateli, którzy…”

Jakaś czcionka wypadła Gunilli z palców.

— Chodzi ci o Paskudnego Starego Rona i tę bandę?

— „…praworządnych obywateli” — powtórzył William, gwałtownie kiwając głową — „…którzy ukrywali go, podczas gdy…”


* * *

Zimowe burze miały całe równiny Sto Lat, by nabrać prędkości. Kiedy uderzały w Ankh-Morpork, były szybkie, ciężkie i pełne złości. Ta złość tym razem przybrała formę gradu. Lodowe kule wielkości pięści rozbijały się na dachach, blokowały rynsztoki i zasypywały ulice.

Bębniły w dach dawnego składu przy Błyskotnej. W jednym czy drugim oknie wybiły szyby.

William krążył tam i z powrotem, starając się przekrzyczeć burzę. Od czasu do czasu przewracał kartki w notesie. Wrócił Otto i wręczył krasnoludom kilka płyt ikonograficznych. Drukarze wlekli się na stanowiska, gotowi do pracy.

William urwał. Ostatnie litery ze stukiem trafiły na miejsca.

— Zobaczmy, jak to na razie wygląda.

Dobrogór pokrył skład farbą, ułożył na nim kartkę papieru i ręcznie przejechał wałkiem. Bez słowa podał wydruk Sacharissie.

— Jesteś tego pewien, Williamie? — spytała.

— Tak.

— Chodzi mi, wiesz, o pewne fragmenty… Jesteś pewien, że to prawda?

— Jestem pewien, że to codziennikarstwo.

— A to niby co ma znaczyć?

— To znaczy, że w tej chwili jest to dostatecznie prawdziwe.

— Ale czy znasz nazwiska tych ludzi? William się zawahał.

— Panie Dobrogór, można wstawić dodatkowy akapit w dowolnym miejscu tekstu?

— Żaden problem.

— Dobrze. No więc proszę złożyć: „«Puls» może poinformować, że zabójców wynajęła grupa wpływowych obywateli, kierowana przez”… „«Puls» może poinformować”… — Nabrał tchu. — Od początku: „Spiskowcami, jak ustalił «Puls», dowodził”… — Pokręcił głową. — „Dowody wskazują”… Hm… „Dowody, jak ustalił «Puls», wskazują”… „Wszelkie dowody, jakie zebrał «Puls»„…jakie zgromadził”…

Umilkł.

— Czy to będzie długi akapit? — spytał Dobrogór. William patrzył żałośnie na wilgotny druk.

— Nie. To chyba wszystko. Na tym skończymy. Dołóż linijkę mówiącą, że „Puls” będzie pomagał straży w śledztwie.

— Dlaczego? — zdziwił się Gunilla. — Przecież jesteśmy niewinni…

— Zrób to, proszę. — William zmiął próbny druk w kulkę, rzucił ją na blat i powlókł się do prasy.

Sacharissa znalazła go po kilku minutach. Hala drukarni zawsze ma sporo zakątków i kryjówek, używanych najczęściej przez tych, których obowiązki wymagają czasem, by zniknęli i mogli w spokoju zapalić. William siedział na stosie papieru i patrzył w pustkę.

— Czy chciałbyś o czymś porozmawiać? — zaproponowała.

— Nie.

— Wiesz, kim są ci spiskowcy?

— Nie.

— A czy prawdziwe byłoby stwierdzenie, że podejrzewasz, kim są spiskowcy?

Rzucił jej gniewne spojrzenie.

— Próbujesz na mnie codziennikarstwa?

— Czyli mam go próbować na wszystkich pozostałych, tak? Ale nie na tobie?

Usiadła obok. William z roztargnieniem wcisnął klawisz De-Terminarza.

Uiidluidl prawda zdąży wciągnąć buty…

— Twoje stosunki z ojcem nie są najlepsze, praw… — zaczęła Sacharissa.

— Co ja mam teraz zrobić? — przerwał jej William. — To jego ulubione powiedzonko. Mówi, że dowodzi, jak naiwni są ludzie. Ci zabójcy dysponowali naszym domem. On siedzi w tym po uszy!

— Może po prostu wyświadczył komuś przysługę…

— Gdy mój ojciec się w coś angażuje, to on jest przywódcą — oświadczył spokojnie William. — Jeśli tego nie wiesz, to w ogóle nie znasz de Worde’ów. Nie przystępujemy do żadnego zespołu, w którym nie możemy być kapitanami.

— Ale to byłoby trochę niemądre, przyznasz, pozwolić im korzystać z własnego domu…

— Nie, tylko bardzo aroganckie. Widzisz, my zawsze byliśmy uprzywilejowani. Przywilej oznacza po prostu „własne prawo”. Dokładnie tyle. On zwyczajnie nie wierzy, że zwykłe prawa jego też dotyczą. Nie wierzy, że mogą go dotykać, a jeśli spróbują, będzie krzyczał, aż dadzą spokój. Taka jest tradycja de Worde’ów i dobrze sobie w niej radzimy. Krzyczeć na ludzi, robić po swojemu, ignorować reguły. To metoda de Worde’ów. Aż do mnie, najwyraźniej.

Sacharissa bardzo się pilnowała, by nie zmieniać wyrazu twarzy.

— I tego się nie spodziewałem — dokończył William, obracając w dłoniach pudełko.

— Mówiłeś, że chcesz dotrzeć do prawdy…

— Tak, ale nie do tego! Ja… musiałem gdzieś się pomylić. Na pewno. Musiałem. Nawet mój ojciec nie może być aż tak… aż tak głupi. Muszę odkryć, co naprawdę się dzieje.

— Nie masz chyba zamiaru się z nim spotykać? — spytała Sacharissa.

— Owszem. Do tej pory na pewno już wie, że wszystko skończone.

— Więc przynajmniej zabierz kogoś ze sobą!

— Nie! — burknął William. — Posłuchaj, ty nie wiesz, jacy są przyjaciele mojego ojca. Są wychowywani do wydawania rozkazów. Wiedzą, że stoją po właściwej stronie, ponieważ jeśli oni tam stoją, to jest właściwa z definicji. A kiedy czują się zagrożeni, przypominają walczących na gołe pięści, tyle że nigdy nie zdejmują rękawiczek. To zbiry. Zbiry i dręczyciele, dręczyciele najgorszego rodzaju, bo nie są tchórzami i jeśli ktoś im się postawi, biją jeszcze mocniej. Dorastali w świecie, gdzie jeśli ktoś sprawiał za dużo kłopotów, mogli go… zniknąć. Myślisz, że Mroki to niedobra dzielnica? W takim razie nie masz pojęcia, co się dzieje przy alei Parkowej! A mój ojciec to jeden z najgorszych. Ale jesteśmy rodziną. I… troszczymy się o rodzinę. Dlatego nic mi nie grozi. Zostań tu i pomóż im wydać azetę, dobrze? Połowa prawdy jest lepsza niż nic — dodał z goryczą.

— Co zię tu działo? — zapytał Otto.

Podszedł do Sacharissy, kiedy William gwałtownie wymaszerował z hali.

— Och, on… on poszedł się zobaczyć z ojcem. — Sacharissa wciąż była trochę oszołomiona. — A ojciec najwyraźniej nie jest miłym człowiekiem. Był bardzo… rozgorączkowany. Bardzo zdenerwowany.

— Przepraszam… — odezwał się ktoś.

Sacharissa obejrzała się, ale za nią nie było nikogo. Niewidzialny mówca westchnął.

— Nie. Tu, na dole — powiedział.

Sacharissa spojrzała na zdeformowanego różowego pudla.

— Nie ma co owijać w fawełnę — stwierdził. — Tak, tak, psy nie mówią. Trafiliście fezfłędnie, frawo. Więc może macie jakieś niezwykłe siły psychiczne. I uznajemy sprawę za załatwioną. Trudno mi fyło nie usłyszeć, fo słuchałem. Chłopak pakuje się w kłopoty, tak? Potrafię wyczuć kłopoty…

— Czy jesteś kimś v rodzaju vilkołaka? — zapytał Otto.

— Tak, pewno, przy każdej pełni księżyca rofię się strasznie zarośnięty — odpowiedział pies lekceważąco. — Wyofraźcie sobie, jak to wpływa na moje życie towarzyskie. A teraz słuchajcie…

— Ale przecież psy nie mówią… — zaczęła Sacharissa.

— Wielcy fogowie… — westchnął Gaspode. — A czy ja powiedziałem, że mówię?

— No, może nie wprost…

— Właśnie. Wspaniała rzecz, ta fenomenologia. Teraz do rzeczy. Właśnie zofaczyłem, jak wychodzi moje sto dolarów, a chciał — fym widzieć, że wracają. Jasne? Lord de Worde jest najpaskudniejszym typem, jakiego tylko można spotkać w mieście.

— Znasz arystokratów? — zdziwiła się Sacharissa.

— Kot też może patrzeć na króla, nie? To legalne.

— Chyba tak…

— No więc dla psów to też ofowiązuje. Musi, jeśli ofowiązuje dla tych przefrzydłych kiciusiów. Znam wszystkich. Poważnie. Lord de Worde kiedyś posyłał kamerdynera, żefy wykładał zatrute mięso dla ulicznych psów.

— Ale chyba nie zrobi krzywdy Williamowi… Prawda?

— Nie lufie się zakładać — odparł Gaspode. — Ale gdyfy zrofił, to jak, nadal dostanę te sto dolarów?

— Nie volno nam odstąpić od niego w takiej chvili — oświadczył Otto. — Lubię Villiama. Nie vychovano go na miłego człovieka, ale napravdę zię stara, a nie ma nawet kakao i vspólnych śpievów do pomocy. Trudno jest postępovać vbrev vłasnej naturze. Musimy… mu pomóc.


* * *

Śmierć odstawił ostatnią klepsydrę z powrotem w powietrze, gdzie rozpłynęła się z wolna.

I JAK? — zapytał. CZY TO NIE BYŁO CIEKAWE? CO DALEJ, PANIE TULIPANIE? JEST PAN GOTÓW ODEJŚĆ?

Pan Tulipan siedział na zimnym piasku i wpatrywał się w pustkę.

PANIE TULIPANIE… — powtórzył Śmierć. Wiatr szarpał jego szatę, aż powiewała niczym długa wstęga ciemności.

— Ja… Musi mi być naprawdę przykro?

O TAK TO TAKIE PROSTE SŁOWO. ALE TUTAJ… TUTAJ MA ZNACZENIE. MA… SUBSTANCJĘ.

— Tak, wiem. — Pan Tulipan uniósł głowę. Oczy miał zaczerwienione, twarz opuchniętą. — Tak myślę… żeby naprawdę żałować, trzeba nieźle się do tego przymierzyć.

TAK.

— No więc… ile mam czasu?

CAŁY CZAS ŚWIATA.

— Tak… może tyle mi wystarczy. Może wtedy nie będzie już …onego świata, żeby do niego wracać.

WYDAJE MI SIĘ, ŻE TO NIE DZIAŁA W TEN SPOSÓB. JAK ROZUMIEM, REINKARNACJA MOŻE NASTĄPIĆ W DOWOLNYM OKRESIE. KTO POWIEDZIAŁ, ŻE ŻYWOTY MUSZĄ NASTĘPOWAĆ SEKWENCYJNIE?

— Mówisz… że mogę żyć, zanim się urodziłem?

TAK.

— Może mógłbym siebie odszukać i zabić — mruknął pan Tulipan, patrząc na piasek.

NIE, PONIEWAŻ NIE BĘDZIE PAN WIEDZIAŁ. I MOŻE PAN PROWADZIĆ CAŁKIEM INNE ŻYCIE.

— Dobrze…

Śmierć poklepał pana Tulipana po ramieniu, które drgnęło pod jego dotknięciem.

TERAZ PANA ZOSTAWIĘ…

— Niezła ta twoja kosa — pochwalił pan Tulipan, powoli i z wysiłkiem. — Te srebrne zdobienia to prawdziwe mistrzostwo, nie ma co…

DZIĘKUJĘ, powiedział Śmierć. A TERAZ NAPRAWDĘ MUSZĘ JUŻ IŚĆ. ALE BĘDĘ CZASEM TĘDY PRZECHODZIŁ. MOJE DRZWI, dodał, ZAWSZE SĄ OTWARTE.

Odszedł. Przygarbiona sylwetka zniknęła w mroku, ale pojawiła się nowa, biegnąca szaleńczo po niezupełnie piasku.

Wymachiwała ziemniakiem na sznurku. Zatrzymała się na widok Śmierci, a potem — ku tegoż Śmierci zdumieniu — obejrzała się za siebie. Większość ludzi, stając twarzą w twarz ze Śmiercią, przestaje się martwić o cokolwiek, co znajdowało się za nimi.

— Czy ktoś mnie goni? Widzisz kogoś?

NO… NIE. A SPODZIEWAŁ SIĘ PAN KOGOŚ?

— No to świetnie. Nikogo, tak? Świetnie. — Pan Szpila wyprostował ramiona. — No tak. Ha! Patrz, mam swojego ziemniaka!

Śmierć mrugnął błękitem i wyjął spod szaty klepsydrę.

PAN SZPILA? ACH, TEN DRUGI. NO WIĘC JA SIĘ PANA SPODZIEWAŁEM.

— Tak, to ja. Mam ziemniaka, widzisz, i bardzo mi przykro z powodu wszystkiego! — Pan Szpila był teraz całkiem spokojny. W górach szaleństwa często trafiają się niewielkie płaskowyże normalności.

Śmierć spoglądał na jego uśmiechniętą obłąkańczo twarz.

JEST PANU BARDZO PRZYKRO?

— O tak!

ZA WSZYSTKO?

— Tak.

W TEJ CHWILI? W TYM MIEJSCU? OŚWIADCZA PAN, ŻE JEST PANU PRZYKRO?

— Zgadza się. Załapałeś. Niegłupi jesteś. Więc jeśli tylko mi pokażesz, jak wrócić…

MOŻE CHCIAŁBY PAN TO JESZCZE PRZEMYŚLEĆ?

— Żadnych dyskusji. Chcę tego, co mi się należy — odparł pan Szpila. — Mam swojego ziemniaka. Popatrz.

WIDZĘ.

Śmierć sięgnął pod szatę i wyjął coś, co wyglądało jak jego miniaturowa kopia. Tyle że — jak zauważył pan Szpila — spod małego kaptura wystawała szczurza czaszka.

Śmierć uśmiechnął się.

PROSZĘ SIĘ PRZYWITAĆ Z MOIM MAŁYM PRZYJACIELEM, powiedział.

Śmierć Szczurów sięgnął kościstą łapką i porwał rzemyk.

— Hej…

NIE NALEŻY CAŁEGO ZAUFANIA POKŁADAĆ W ROŚLINACH BULWIASTYCH. PEWNE RZECZY CZASEM NIE SĄ TAKIE, JAKIE SIĘ WYDAJĄ, oznajmił Śmierć. JEDNAKŻE NIKT MI NIE ZARZUCI, ŻE NIE PRZESTRZEGAM PRAW. Pstryknął palcami. WRACAJ WIĘC TAM, GDZIE POWINIENEŚ…

Wokół zamigotało niebieskie światło, po czym zdumiony pan Szpila zniknął.

Śmierć westchnął i pokręcił głową.

TEN PIERWSZY… MIAŁ W SOBIE COŚ, CO MOGŁOBY BYĆ LEPSZE, stwierdził. ALE TEN… — Westchnął głębiej. KTO WIE, JAKIE ZŁO CZAI SIĘ W LUDZKICH SERCACH?

Śmierć Szczurów uniósł pyszczek znad ziemniaczanej uczty.

PIP, powiedział.

Śmierć machnął lekceważąco ręką.

NO TAK, PEWNIE, OCZYWIŚCIE, ŻE JA, powiedział. ZASTANAWIAŁEM SIĘ TYLKO, CZYJEST KTOŚ JESZCZE.

Przeskakując od bramy do bramy, William zdał sobie sprawę, że wybrał okrężną drogę. To dlatego, jak pewnie powiedziałby Otto, że wcale nie chciał dotrzeć do celu.

Burza przycichła nieco, choć kłujące kulki gradu wciąż odbijały się od jego kapelusza. O wiele większe kulki z pierwszego ataku wypełniały rynsztoki i zaścielały ulice. Wozy ślizgały się na nich, przechodnie kulili się pod ścianami.

Mimo emocji wyjął notes i zapisał: grd wkszy niż piki d golf? — i pomyślał, że trzeba będzie sprawdzić rozmiar piłki golfowej. Na wszelki wypadek. Jakaś część jego umysłu zaczynała rozumieć, że czytelnicy mogą przyjmować dość swobodną postawę w kwestii winy polityków, ale będą gorąco się spierać o rozmiary opadów.

Zatrzymał się na Mosiężnym Moście i ukrył pod osłoną jednego z wielkich hipopotamów. Grad spadał gęsto na powierzchnię rzeki z tysiącem cichych mlaśnięć.

Żywioł powoli się uspokajał.

Przez większą część życia Williama lord de Worde był odległą postacią, wyglądającą przez okno swego gabinetu o ścianach zastawionych nigdy nieczytanymi książkami. William stał wtedy pokornie na środku całych akrów drogiego, ale wytartego dywanu i słuchał… no, głównie zjadliwości, jak to teraz oceniał — poglądów pana Windlinga, ubranych w bardziej wyszukane słowa.

Najgorsze w tym, ale rzeczywiście najgorsze było to, że lord de Worde nigdy się nie mylił. W ogóle nie pojmował takiego położenia w relacji do swojej osobistej geografii. Ludzie prezentujący przeciwne poglądy musieli być zwyczajnie obłąkani, niebezpieczni, a możliwe, że w ogóle nie byli ludźmi. Nie dało się dyskutować z lordem de Worde. Dyskusja oznacza debatę, wymianę argumentów, perswazję przy użyciu rozumowania. Z ojcem Williama możliwa była jedynie wściekła kłótnia.

Lodowata woda ściekała z posągu i spływała Williamowi po szyi.

Lord de Worde używał słów z intonacją i głośnością, które sprawiały, że działały jak pięści. Sam jednak nigdy nie uciekał się do przemocy.

Od tego miał ludzi.

Następna kropla roztopionego gradu powędrowała po karku Williama w dół.

Przecież nawet jego ojciec nie może być aż tak głupi…

Zastanawiał się, czy nie powinien już teraz przekazać straży wszystkiego, czym dysponował. Ale cokolwiek ludzie mówią o Vimesie, w ostatecznym rozrachunku miał tylko garstkę ludzi i bardzo wielu wpływowych wrogów, pochodzących z rodów liczących sobie tysiące lat, a posiadających tyle honoru, ile można zaobserwować podczas walki psów.

Nie. Należał do de Worde’ów. Straż jest dla innych, którzy nie potrafią sami rozwiązywać swoich problemów. Zresztą co najgorszego może go spotkać?

Tak wiele różnych rzeczy, pomyślał, ruszając w dalszą drogę, że trudno zdecydować, która z nich jest najgorsza.


* * *

Pośrodku podłogi jarzyła się galaktyka świec. W skorodowanych lustrach wyglądały jak światła ławicy ryb głębinowych.

William przeszedł obok przewróconych foteli. Jeden stał prosto, za świecami.

— Ach… William — odezwał się fotel.

A potem lord de Worde wolno wysunął swą kościstą postać spomiędzy obitych skórą oparcia i poręczy, i stanął w świetle.

— Ojcze — powiedział William.

— Domyślałem się, że tu przyjdziesz. Twoja matka też zawsze lubiła to miejsce. Oczywiście, w tamtych czasach było… inne.

William milczał. Rzeczywiście było inne.

— Myślę, że pora już skończyć z tym nonsensem. Prawda? — rzekł lord de Worde.

— Myślę, że on właśnie dobiega końca, ojcze.

— Ale nie wydaje mi się, żebyś miał na myśli to samo co ja.

— Nie wiem, co ci się wydaje, że masz na myśli — oświadczył William. — Chcę tylko usłyszeć od ciebie prawdę.

Lord de Worde westchnął.

— Prawdę? Wiesz dobrze, że tylko dobro miasta leżało mi na sercu. Pewnego dnia zrozumiesz, że Vetinari prowadzi je do ruiny.

— No tak… W tym miejscu wszystko się komplikuje, prawda? — William byl zdumiony, że głos jeszcze mu nie drży. — Przecież każdy powtarza coś takiego. „Chciałem jak najlepiej”, „cel uświęca środki”… te same słowa, za każdym razem.

— Czyżbyś się nie zgadzał, że czas już na władcę, który słucha ludzi?

— Możliwe. A o których ludzi ci chodzi?

Łagodna twarz lorda de Worde zmieniła się nagle. William był zdziwiony, że przetrwała tak długo.

— Masz zamiar to napisać w tej swojej szmatławej azecie, tak?

William milczał.

— Niczego nie możesz udowodnić. Wiesz o tym.

William wszedł w krąg światła i lord de Worde zobaczył notes.

— Mogę udowodnić dosyć. Tylko tyle się liczy. Reszta będzie obiektem… śledztwa. Wiesz, że Vimesa nazywają terierem Vetinariego? Teriery kopią, kopią i nie rezygnują.

Lord de Worde położył dłoń na rękojeści miecza. A William usłyszał swoje myśli: Dziękuję ci. Dziękuję. Aż do teraz nie mogłem w to uwierzyć…

— Nie masz krzty honoru, co? — zapytał ojciec, wciąż tonem rozwścieczającego spokoju. — No cóż, opublikuj to i bądź przeklęty. Ty i straż. Nie wydaliśmy rozkazu, by…

— Nie spodziewałem się, że wydacie. Spodziewam się, że powiedzieliście „zajmijcie się tym”, a szczegóły zostawiliście takim ludziom jak Szpila i Tulipan. Zakrwawione ręce na odległość wyciągniętego ramienia.

— Jako twój ojciec rozkazuję ci, byś zaprzestał tego… tego…

— Kiedyś rozkazywałeś mi, żebym mówił prawdę — przypomniał mu William.

— Och, Williamie, Williamie… Nie bądź taki naiwny. William zamknął notes. Słowa napływały teraz łatwiej. Skoczył z dachu i odkrył, że umie latać.

— A która to? — zapytał. — Prawda, która jest tak cenna, że musi ją otaczać kordon kłamstw? Prawda, która jest dziwniejsza niż fikcja? Czy też prawda, która wciąż wciąga buty, kiedy kłamstwo biegnie już wokół świata? — Zrobił krok naprzód. — To twoje powiedzonko, zgadza się? Teraz już nie ma znaczenia. Myślę, że pan Szpila chciał cię szantażować… i wiesz co? Ja też spróbuję, choć taki jestem naiwny. Wyjedziesz z miasta. Natychmiast. To nie powinno być dla ciebie trudne. I módl się, żeby nic się nie przydarzyło mnie, ludziom, z którymi pracuję, ani nikomu, kogo znam.

— Doprawdy?

— Natychmiast! — krzyknął William tak głośno, że lord de Wor — de odchylił się do tyłu. — Czy oprócz tego, że oszalałeś, na dodatek jeszcze ogłuchłeś? Wyjedziesz natychmiast i nigdy nie wrócisz, bo jeśli nie, opublikuję każde słowo, które właśnie powiedziałeś! — William wyjął z kieszeni De — Terminarz. — Każde słowo! Słyszałeś? I nawet Slant cię z tego nie wyciągnie! Byłeś tak arogancki, tak głupio arogancki, że pozwoliłeś im korzystać z naszego domu! Jak śmiałeś? Wynoś się z miasta! I albo wyciągnij ten miecz, albo zabierz… od niego… rękę!

Urwał, zaczerwieniony i zdyszany.

— Prawda wciągnęła buty — dodał po chwili. — I teraz zacznie kopać. — Zmrużył oczy. — Powiedziałem ci, zabierz rękę od tego miecza!

— Taki niemądry, taki strasznie niemądry… A ja wierzyłem, że jesteś moim synem.

— A tak, byłbym zapomniał. — William wznosił się teraz w ogniu gniewu. — Znasz taki zwyczaj krasnoludów… Nie, oczywiście, że nie, przecież oni naprawdę nie są ludźmi. Ale ja poznałem jednego czy dwóch, rozumiesz, więc…

Wyciągnął z kieszeni aksamitny woreczek i rzucił go ojcu pod nogi.

— A to jest…? — zapytał lord de Worde.

— Ponad dwadzieścia tysięcy dolarów, o ile dwaj eksperci mogli to ocenić. Nie miałem zbyt wiele czasu, a nie chciałem, byś uznał mnie za nieuczciwego, więc szacowałem z pewną rezerwą. Z pewnością pokrywa to koszty wszystkiego, co na mnie wydałeś przez te lata. Opłaty szkolne, ubrania, wszystko. Muszę przyznać, że nie zainwestowałeś tych pieniędzy najlepiej, skoro właśnie ja jestem produktem końcowym. Wykupuję się od ciebie.

— Ach, rozumiem. Dramatyczny gest. Naprawdę uważasz, że rodzina to tylko kwestia pieniędzy?

— No… tak. Według przekazów historycznych… pieniądze, ziemie i tytuły. Zadziwiające, jak często udawało nam się nie poślubić nikogo, kto nie posiadał przynajmniej dwóch z tych trzech rzeczy.

— Tanie szyderstwo. Wiesz dobrze, o co mi chodzi.

— Nic mi o tym nie wiadomo — odparł William. — Wiem za to z całą pewnością, że kilka godzin temu odebrałem te pieniądze człowiekowi, który próbował mnie zabić.

— Próbował cię zabić? — Po raz pierwszy w głosie ojca zadźwięczała nutka niepewności.

— Tak. Jesteś zaskoczony? Kiedy rzucasz coś w powietrze, czy nie powinieneś się martwić, gdzie upadnie?

— Rzeczywiście powinienem — ugodził się lord de Worde. Westchnął i wykonał lekki gest ręką, a William zobaczył cienie wyłaniające się z głębszych cieni. I przypomniał sobie, że nie można zarządzać posiadłościami de Worde’ów bez licznych wynajętych pomocników w każdej dziedzinie życia. Twardzi ludzie w małych, okrągłych kapeluszach, którzy wiedzieli, jak eksmitować, jak zajmować mienie, jak zastawiać potrzaski na zbiegów…

— Za bardzo się przepracowywałeś, jak widzę — stwierdził jego ojciec, kiedy się zbliżyli. — Przyda ci się chyba… tak, długa morska podróż. Wyspy Mgliste, być może, albo Czteriksy. Albo Bhang-bhangduc. Jak rozumiem, można tam zbić fortunę, jeśli człowiek nie boi się ubrudzić sobie rąk. Tutaj z pewnością nic już dla siebie nie znajdziesz… nic dobrego.

William rozpoznał już cztery postacie. Widywał je tu i tam w rezydencji. Zwykle mieli jedynie nazwiska, jak Jenks albo Clamper, i żadnej wykrywalnej przeszłości.

— No więc, paniczu Williamie — odezwał się jeden z nich — jak panicz będzie rozsądny, załatwimy to miło i spokojnie.

— Co jakiś czas będziesz otrzymywał niewielkie sumy pieniędzy — zapewnił lord de Worde. — Pozwoli ci to na życie w odpowiednim stylu…

Kilka chmurek kurzu spłynęło z mroku pod sufitem; wirowały jak klonowe liście.

Opadły obok aksamitnego woreczka. William uniósł wzrok.

— Och, nie… — powiedział. — Proszę, nie zabijaj nikogo!

— Co? — zdziwił się lord de Worde.

Otto Chriek wylądował na podłodze, wznosząc ręce jak szpony.

— Dobry vieczór — powiedział do zaszokowanych służących. Spojrzał na własne ręce. — Ojej, o czym ja myślę? — Zacisnął pięści i zaczął przeskakiwać z nogi na nogę. — Pięści w gardę, w tradycyjnej ankhmorporskiej sztuce pięściarstwa!

— Pięści w gardę? — Służący podniósł pałkę. — Głupie gadanie!

Prosty Ottona uniósł go nad podłogą. Sługa wylądował, wirując na plecach, i odjechał po wypolerowanej podłodze. Otto odwrócił się tak szybko, że jego kontury się rozmyły. Zabrzmiał głośny stuk i padł kolejny z ludzi.

— Co jest? Co zię dzieje? Staję do vaszej cyvilizovanej valki na pięści, a vy nie chcecie zię bić? — zapytał. Skakał w przód i w tył, jak bokser amator. — Ach… Pan, drogi panie, vykazuje ducha valki…

Pięści rozmazały się od prędkości, uderzając w przeciwnika jak w worek. Mężczyzna upadł, a Otto wyprostował się i nie patrząc, wyprowadził uderzenie w bok, trafiając czwartego ze służących w podbródek. Nieszczęśnik wywinął salto w powietrzu.

Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund. Dopiero wtedy William doszedł do siebie i spróbował krzyknąć ostrzegawczo. Ale było już za późno.

Otto spojrzał na wbite głęboko w pierś ostrze miecza.

— No, coś podobnego… — powiedział. — V tej pracy chyba żadna koszula nie vytrzyma dvóch dni…

Zwrócił się do lorda de Worde, który wycofywał się powoli. Rozprostował palce.

— Trzymaj to z dala ode mnie! — krzyknął jego lordowska mość. William pokręcił głową.

— Ach tak? — Otto zbliżał się ciągle. — Myśli pan, że jestem „to”? No vięc zachovam się jak „to”.

Chwycił lorda de Worde za klapy i uniósł w powietrze na wyprostowanej ręce.

— V domu też mamy takich jak ty — oświadczył. — To ci, którzy móvią tłuszczy, co robić. Przyjechałem do Ankh-Morpork, bo podobno vszystko tu miało być inaczej, ale tak napravdę zavsze jest tak samo. Zavsze są gdzieś takie przeklęte typy jak ty! No i co teraz povinienem z tobą zrobić?

Szarpnął za klapę kamizelki i odrzucił czarną wstążeczkę.

— I tak nigdy nie lubiłem tego nędznego kakao — powiedział.

— Otto!

Wampir obejrzał się przez ramię.

— Tak, Villiamie? Czego sobie życzysz?

— To już zaszło za daleko.

Lord de Worde pobladł. William nigdy jeszcze nie widział go w tak oczywisty sposób przerażonego.

— Tak? Tak uvażasz? Myślisz, że go ukąszę? Ukąszę pana, panie lordzie? No vięc może nie, bo ten oto Villiam uvaża mnie za dobrego człowieka. — Otto przyciągnął lorda de Worde do siebie, tak że ledwie kilka cali dzieliło ich twarze. — Teraz vice povinienem zię zapytać: czy jestem dobry? Albo może vystarczy zapytać… czy jestem lepszy od ciebie?

Wahał się przez sekundę czy dwie, a potem nagłym ruchem szarpnął lorda do siebie. Po czym, niezwykle delikatnie, wycisnął mu na czole pocałunek. Odstawił drżącego na podłogę i pogłaskał po głowie.

— Pravdę mówiąc, kakao nie jest aż takie złe, a ta młoda panienka, która gra na klavesynie, czasem do mnie mruga — stwierdził i odstąpił na bok.

Lord de Worde otworzył oczy i spojrzał na Williama. — Jak śmiałeś…

— Nie odzywaj się — przerwał mu William. — Powiem ci teraz, co się stanie. Nie podam żadnych nazwisk. Tak postanowiłem. Nie chcę, rozumiesz, żeby moja matka okazała się żoną zdrajcy. Jest też Rupert. I moje siostry. I ja także. Chronię nazwisko. Prawdopodobnie bardzo źle postępuję, ale postąpię tak mimo wszystko. Właściwie to nie będę ci posłuszny jeszcze pod jednym względem: nie powiem prawdy. Nie całą prawdę. Poza tym jestem pewien, że ci, którzy chcą poznać te sprawy, szybko wszystko odkryją. I mam wrażenie, że załatwią to dyskretnie. No wiesz… tak jak ty.

— Zdrajca? — szepnął lord de Worde.

— Tak powiedzą ludzie.

Lord de Worde kiwnął głową jak człowiek uwięziony w nieprzyjemnym śnie.

— Nie mógłbym oczywiście wziąć tych pieniędzy — oświadczył. — Życzę ci szczęścia, mój synu. Ponieważ… z całą pewnością jesteś de Worde’em. Powodzenia.

Odwrócił się i wyszedł. Po kilku sekundach skrzypnęły jakieś drzwi, a potem zatrzasnęły się cicho.

William zachwiał się i oparł o kolumnę. Drżał cały. W głowie odtwarzał sobie całe spotkanie. Jego mózg przez cały czas nie dotknął ziemi.

— Dobrze zię czujesz, Villiamie? — zapytał Otto.

— Trochę mnie mdli, ale… tak, w porządku. Ze wszystkich zakutych, upartych, egocentrycznych, aroganckich…

— Ale rekompenzujesz to w innych dziedzinach — pocieszył go Otto.

— Mówiłem o ojcu.

— Och!

— Jest taki pewny, że zawsze ma rację…

— Przepraszam, ale nadal móvimy o tvoim ojcu?

— Chcesz powiedzieć, że jestem do niego podobny?

— Ależ zkąd! Zupełnie inny. Abzolutnie zupełnie inny. V ogóle żadnego podobieństva.

— Nie musiałeś posuwać się tak daleko! — William urwał nagle. — Czy ja ci podziękowałem?

— Nie, nie podziękovałeś.

— Ojej…

— Nie, nie. Zaważyłeś, że nie podziękovałeś, vice nie ma problemu — uznał Otto. — Każdego dnia, pod każdym vzględem stajemy się trochę lepsi. Przy okazji, czy mógłbyś vyciągnąć ze mnie ten miecz? Co za idiota dźga czymś takim vampira? Niszczy tylko bieliznę.

— Czekaj, pomogę… — William ostrożnie wyjął ostrze.

— Mogę dopisać koszulę do svoich vydatkóv?

— Tak, chyba tak.

— Dobrze. No to już jest po vszystkim, pora na nagrody i medale. — Wampir z satysfakcją obciągnął kamizelkę. — Gdzie zię teraz podziały tvoje kłopoty?

— Dopiero się zaczynają — odparł William. — Myślę, że za niecałą godzinę będę oglądał od środka komendę straży.


* * *

Okazało się, że już po czterdziestu trzech minutach William de Worde Udzielał Pomocy Straży, jak to mówią, w Śledztwie. Po drugiej stronie biurka komendant Vimes uważnie czytał „Puls”. William zdawał sobie sprawę, że robi to wolniej, niż trzeba, bo chce go zdenerwować.

— Chętnie pomogę z długimi słowami, których pan nie rozpoznaje — zaofiarował się.

— To dobry tekst — przyznał Vimes, ignorując zaczepkę. — Ale muszę wiedzieć więcej. Chcę znać nazwiska. Myślę, że tyje znasz. Gdzie się spotykali? Takie sprawy. Muszę się dowiedzieć.

— Pewne kwestie pozostają dla mnie tajemnicą — zapewnił William. — Ale ma pan dosyć dowodów, żeby uwolnić Vetinariego.

— Chcę się dowiedzieć więcej.

— Nie ode mnie.

— Ależ panie de Worde, stoimy przecież po tej samej stronie.

— Nie. Stoimy po różnych stronach, które przypadkiem położone są obok siebie.

— Panie de Worde, w dniu dzisiejszym dokonał pan ataku na jednego z moich funkcjonariuszy. Zdaje pan sobie sprawę, w jakie wpakował się pan kłopoty?

— Spodziewałem się po panu czegoś lepszego, panie Vimes. Chce pan powiedzieć, że zaatakowałem funkcjonariusza w mundurze? Funkcjonariusza, który się zidentyfikował?

— Proszę uważać, panie de Worde…

— Ścigał mnie wilkołak, komendancie. Podjąłem więc kroki w celu… zniechęcenia go, żebym mógł uciec. Czy chciałby pan dyskutować o tym publicznie?

Jestem bezczelnym, aroganckim i butnym kłamcą, myślał William. I świetnie mi to wychodzi.

— Zatem nie pozostawia mi pan wyboru… Muszę pana aresztować za ukrywanie…

— Żądam prawnika — przerwał mu William.

— Doprawdy? A kogo konkretnie ma pan na myśli w środku nocy?

— Pana Slanta.

— Slanta? Myśli pan, że przyjdzie tu dla pana?

— Wiem, że przyjdzie. Może mi pan wierzyć.

— Ach, przyjdzie?

— Na pewno.

— Niech pan da spokój… — rzekł z uśmiechem Vimes. — Czy naprawdę tego potrzebujemy? Przecież udzielanie pomocy straży jest obowiązkiem każdego obywatela, nieprawdaż?

— Nie wiem. Wiem tylko, że straż tak uważa. Nigdy nie widziałem, żeby coś takiego było gdzieś zapisane. Poza tym nie wiedziałem, że straż ma prawo szpiegować niewinnych obywateli.

William zobaczył, że uśmiech komendanta nieruchomieje.

— To było dla twojego dobra — warknął Vimes.

— Nie wiedziałem, że to wy macie decydować, co jest dla mnie dobre.

Tym razem Vimes zdobył mały punkt.

— Ja też nie dam się podpuszczać — oświadczył. — Ale mam powody, by podejrzewać, że ukrywa pan informacje dotyczące poważnego przestępstwa, a to jest wykroczenie. To wbrew prawu.

— Pan Slant na pewno coś wymyśli. Założę się, że znajdzie jakiś precedens. Przeszuka akta na setki lat wstecz. Patrycjusze zawsze polegali na precedensach. Pan Slant będzie kopał i kopał. Przez całe lata, jeśli to konieczne. A wytrwale kopać potrafi.

Vimes pochylił się nad biurkiem.

— Tak między nami i bez twojego notesu — mruknął. — Pan Slant to przebiegły martwy drań, który potrafi skręcić obowiązujące prawo w pierścionek.

— Fakt — przyznał William. — I będzie moim adwokatem. Gwarantuję.

— Właściwie dlaczego Slant miałby występować w pańskim imieniu? — zapytał Vimes, patrząc Williamowi prosto w twarz.

William dorównywał mu, oko za oko.

— Ponieważ jest prawym człowiekiem? — wysunął przypuszczenie. — A teraz zechce pan wysłać gońca, żeby go sprowadził? Bo jeśli nie, to musi mnie pan zwolnić.

Nie odrywając wzroku od Williama, Vimes wyciągnął rękę i z boku biurka odczepił rurę komunikacyjną. Dmuchnął w nią, a potem przyłożył do ucha. Zabrzmiał odgłos, jakby na końcu rynny mysz błagała o łaskę.

— Tają lipsi poitl swup?

Vimes przysunął rurę do ust.

— Sierżancie, przyślijcie tu kogoś, żeby odprowadził pana de Worde do celi, dobrze?

— Suidl jumjumpwipwipwip?

Vimes westchnął i odwiesił rurę. Wyszedł zza biurka i otworzył drzwi.

— Fred, przyślij tu kogoś, żeby odprowadził pana de Worde do celi, co?! — krzyknął. — Na razie uznaję to za areszt zapobiegawczy — dodał, zwracając się do Williama.

— A czemu ma zapobiegać?

— No cóż, ja na przykład odczuwam przemożną chęć, żeby solidnie trzepnąć cię w ucho. A podejrzewam, że są też inni, którzy nie panują nad sobą tak jak ja.

W celi było całkiem spokojnie. Prycza okazała się wygodna. Ściany pokrywało graffiti, a William zabijał czas, poprawiając pisownię.

Drzwi otworzyły się znowu. Funkcjonariusz z kamienną twarzą zaprowadził Williama z powrotem do gabinetu Vimesa.

Czekał tam już pan Slant, który obojętnie skinął Williamowi głową. Komendant Vimes siedział przed niewielkim, ale imponującym stosem dokumentów i wyglądał na człowieka pokonanego.

— Wydaje mi się, że pan de Worde jest wolny — powiedział Slant.

Vimes wzruszył ramionami.

— Dziwię się tylko, że nie żąda pan, bym wręczył mu zloty medal i ozdobny dyplom dziękczynny. Ale ustalam kaucję na ty…

— Ach? — Slant uniósł szary palec.

Vimes spojrzał gniewnie.

— Sto do… — Ach?

Vimes burknął coś pod nosem i sięgnął do kieszeni. Po czym rzucił Williamowi dolara.

— Proszę — rzekł z demonstracyjnym sarkazmem. — A jeśli jutro o dziesiątej rano nie zjawi się pan przed obliczem Patrycjusza, będzie pan musiał tego dolara zwrócić. Zadowolony? — zwrócił się do Slanta.

— Którego patrycjusza? — zainteresował się William.

— Dziękuję za tę błyskotliwą wypowiedź — rzekł Vimes. — Po prostu zjaw się tam.

Pan Slant milczał, kiedy wychodził z budynku ze swoim nowym klientem. Odezwał się dopiero po chwili.

— Przedstawiłem dokument o exeo carco cum nihilpretii na podstawie olfacere violarumi siniplenispiscis. Jutro będę argumentował, że jest pan ab homo, a gdyby to nie poskutkowało…

— Pachnący fiołkami? — zdziwił się William, który tłumaczył w myślach. — I kieszenie pełne ryb?

— W oparciu o sprawę sprzed około sześciuset lat, kiedy obwiniony skutecznie argumentował, że choć istotnie wepchnął poszkodowanego do jeziora, ten wypłynął z kieszeniami pełnymi ryb, odnosząc zysk netto — odparł surowo prawnik. — W każdym razie będę twierdził, że jeśli nieudzielanie straży informacji jest przestępstwem, to winni są wszyscy mieszkańcy miasta.

— Panie Slant, nie chciałbym tłumaczyć, gdzie i w jaki sposób zdobyłem swoje informacje — rzekł William. — Gdyby do tego doszło, musiałbym ujawnić je wszystkie.

Światło z dalekiej latarni nad drzwiami komendy ukazywało twarz prawnika. Slant wyglądał, jakby cierpiał.

— Naprawdę wierzy pan, że ci dwaj mieli… wspólników? — Jestem tego pewien — zapewnił William. — Wszystko jest przecież… do odtworzenia.

W tym momencie prawie zrobiło mu się żal pana Slanta. Ale tylko prawie.

— To może nie leżeć w interesie publicznym — oświadczył prawnik. — Powinien teraz nadejść czas… pojednania.

— Absolutnie. Dlatego nie wątpię, że dopilnuje pan, bym nie musiał sączyć wszystkich tych słów do ucha Vimesa.

— Dziwnie się składa, ale istnieje precedens z 1497 roku, kiedy to kot pomyślnie…

— Dobrze. I szepnie pan jedno z tych swoich dyskretnych słówek Gildii Grawerów. Dobrze panu wychodzą dyskretnie szeptane słówka.

— Cóż, naturalnie, zrobię, co będę mógł. Rachunek jednakże…

— …nie zaistnieje — dokończył William.

Dopiero wtedy pergaminowa twarz pana Slanta wykrzywiła się w grymasie cierpienia.

Pro bono publico? — wyszeptał chrapliwie.

— O tak. Bez wątpienia będzie pan pracował dla publicznego dobra. A co jest dobre dla społeczeństwa, jest oczywiście dobre i dla pana. Czy to nie miły zbieg okoliczności?

— Z drugiej strony — powiedział Slant — może w interesie nas wszystkich leży, by zostawić za sobą tę przykrą sprawę. A ja, ehm, z przyjemnością ofiaruję swoje usługi.

— Dziękuję. Pan Scrope jest teraz lor… jest teraz Patrycjuszem?

— Tak.

— W wyniku głosowania gildii?

— Tak, oczywiście.

— Wybrano go jednogłośnie?

— Nie muszę zdradzać… William podniósł palec.

— Ach? — powiedział. Slant cierpiał.

— Żebracy i Szwaczki głosowali za odroczeniem decyzji — wyjawił. — Podobnie jak Praczki i Gildia Tancerek Egzotycznych.

— Czyli… to będzie królowa Molly, pani Palm, pani Manger i panna Dixie Voom. Lord Vetinari musiał prowadzić bardzo interesujące życie.

— Bez komentarza.

— A czy uznałby pan, że pan Scrope szykuje się już, by zmierzyć się z licznymi problemami związanymi z zarządzaniem miastem?

Slant rozważył pytanie.

— Sądzę, że istotnie tak właśnie może być — przyznał.

— Z których nie najmniejszy stanowi ten, że lord Vetinari jest w rzeczywistości człowiekiem całkowicie niewinnym? Co stawia bardzo poważny znak zapytania nad wyborem Scrope’a? Zechce pan mu doradzić, żeby przystąpił do pełnienia obowiązków z kilkoma parami zapasowych kalesonów? Nie musi pan odpowiadać na ostatnie pytanie.

— Nie do mnie należy instruowanie zgromadzenia gildii, by cofnęły prawnie usankcjonowaną decyzję, nawet jeśli ją podjęto na podstawie… błędnej informacji. Nie jest też moim zadaniem doradzanie panu Scrope w kwestii wyboru bielizny.

— Zobaczymy się jutro, panie Slant — rzucił William.


* * *

William ledwie miał czas, by się rozebrać i położyć do łóżka, a już musiał wstać. Umył się jak najlepiej, włożył czystą koszulę i ostrożnie zszedł na śniadanie. Okazało się, że jest pierwszy przy stole.

Kiedy przybywali kolejni stołownicy, panowało zwykłe powściągliwe milczenie. Większość lokatorów pani Arcanum nie odzywała się, jeśli nie miała czegoś do powiedzenia. Ale kiedy pan Mackleduff zajął miejsce, wyjął z kieszeni „Puls”.

— Nie mogłem dostać azety — powiedział. — Więc kupiłem tę drugą.

William odkaszlnąl.

— Piszą coś ciekawego?

Ze swego miejsca widział tytuł złożony grubymi, wielkimi literami:


PIES UGRYZŁ CZŁOWIEKA!


Stało się to nowiną dzięki niemu.

— No… Lord Vetinari wykręcił się ze wszystkiego — odparł pan Mackleduff.

— To było jasne, że mu się uda — stwierdził pan Prone. — Bardzo inteligentny człowiek, cokolwiek by o nim mówić.

— I jego psu nic się nie stało — dodał pan Mackleduff. William miał ochotę potrząsnąć nim ze złości, że tak wolno czyta.

— Jak miło — uznała pani Arcanum, nalewając herbaty.

— To wszystko? — zapytał William.

— Och, jest też dużo o polityce. Trochę to wszystko naciągane.

— Są dzisiaj jakieś dobre warzywa? — zapytał pan Cartwright. Pan Mackleduff starannie obejrzał kolejne strony.

— Nie — stwierdził.

— Moja firma rozważa, czy nie zaproponować temu człowiekowi od warzyw, że będziemy sprzedawali jego nasiona — wyjaśnił pan Cartwright. — Ludzie lubią takie rzeczy. — Pochwycił spojrzenie pani Arcanum. — Oczywiście jedynie te warzywa, które są odpowiednie w warunkach rodzinnych — dodał szybko.

— Owszem, zdrowo jest się czasem pośmiać — oświadczył z powagą pan Mackleduff.

Williamowi przemknęło przez głowę pytanie, czy pan Wintler potrafiłby wyhodować obsceniczny groszek. Na pewno by potrafił.

— Wydaje mi się, że to dość ważne — powiedział głośno — czy lord Vetinari jest niewinny.

— O tak, z pewnością… dla tych, którzy muszą się tym zajmować — zgodził się pan Mackleduff. — Ale nie bardzo widzę, czemu miałoby to nas dotyczyć.

— No przecież… — zaczął William.

Pani Arcanum przygładziła włosy.

— Zawsze uważałam, że lord Vetinari jest niezwykle przystojnym mężczyzną — powiedziała, po czym zrobiła zakłopotaną minę, kiedy wszyscy na nią spojrzeli. — To znaczy… jestem trochę zdziwiona, że nie ma lady Vetinari. Właściwie. Ehem.

— Och, wiecie przecież, co mówią — odezwał się pan Windling. Para rąk chwyciła go za klapy i szarpnęła tak, że twarzą znalazł się o kilka cali od twarzy Williama.

— Ja nie wiem, co mówią, panie Windling! — krzyknął William.

— Ale pan wie, co mówią, panie Windling! Może więc nam pan opowie, co mówią, panie Windling! A może zdradzi nam pan, kto panu to opowiedział, panie Windling?

— Panie de Worde! Doprawdy… — zawołała pani Arcanum. Pan Prone odsunął swoją grzankę w bezpieczne miejsce.

— Bardzo przepraszam, pani Arcanum — powiedział William, wciąż trzymając wyrywającego się Windlinga. — Ale chciałbym się dowiedzieć tego, co wszyscy wiedzą, i chciałbym się dowiedzieć, skąd to wiedzą. Panie Windling?

— Mówią, że on ma jakąś przyjaciółkę, która jest ważną osobą w Überwaldzie — wyjaśnił pan Windling. — I byłbym wdzięczny, gdyby mnie pan puścił!

— I to wszystko? Co w tym takiego złowrogiego? To zaprzyjaźniony kraj!

— No, niby… tak, ale mówią…

William cofnął ręce. Windling opadł na krzesło, ale William stał nadal i oddychał ciężko.

— No więc to ja napisałem ten artykuł w „Pulsie”! — oznajmił.

— I to, co tam jest napisane, ja mówię! Ja! Bo odkryłem pewne fakty, sprawdziłem te fakty, a ludzie, którzy często mówią „ony”, próbowali mnie zabić! Nie jestem bratem jakiegoś gościa, którego spotkaliście w pubie. Nie jestem jakąś głupią plotką, powtarzaną, żeby wywołać zamieszanie! Więc zapamiętajcie to, zanim spróbujecie tego „wszyscy wiedzą”! A za mniej więcej godzinę muszę iść do pałacu na spotkanie z komendantem Vimesem i tym, kto obecnie jest patrycjuszem, i jeszcze innymi ludźmi, żeby wyjaśnić całą sprawę! To nie będzie przyjemne, ale będę musiał to zrobić, bo chcę, żebyście dowiedzieli się tego, co ważne! Przepraszam za imbryk, pani Arcanum, na pewno da się go naprawić.

W zapadłej ciszy pan Prone sięgnął po azetę.

— Pan to napisał? — zapytał. — Tak!

— Boja… no… Myślałem, że mają do tego specjalnych ludzi… Wszyscy patrzyli na Williama.

— Nie ma żadnych „ich”. Jestem tylko ja i pewna młoda dama. My to wszystko piszemy!

— Ale… kto wam mówi, co zamieścić? Głowy znowu zwróciły się ku Williamowi.

— Zwyczajnie… decydujemy.

— Ehm… Czy to prawda z tymi wielkimi srebrzystymi dyskami porywającymi ludzi?

— Nie!

Ku zaskoczeniu Williama pan Cartwright naprawdę podniósł rękę.

— Słucham, panie Cartwright?

— Mam ważne pytanie, panie de Worde, skoro tyle pan wie o wszystkim…

— Tak?

— Zna pan adres tego człowieka od zabawnych warzyw?


* * *

William i Otto zjawili się w pałacu za pięć dziesiąta. Przy bramie zgromadził się niewielki tłumek.

Komendant Vimes stał na dziedzińcu i rozmawiał ze Slantem i kilkoma przywódcami gildii. Uśmiechnął się niewesoło na widok nowo przybyłych.

— Trochę się pan spóźnił, panie de Worde — powiedział. — Jestem za wcześnie.

— Chodzi mi o to, że spóźnił się pan na pewne wydarzenia. Pan Slant odchrząknął.

— Pan Scrope przysłał liścik — wyjaśnił. — Jak się zdaje, jest chory. William wyjął swój notes.

Przywódcy społeczności miejskiej skupili na nim spojrzenia. Zawahał się… ale po chwili niepewność się ulotniła.

Jestem de Worde, pomyślał. Nie ważcie się patrzeć na mnie z góry. Musicie tańczyć w rytmie „Pulsu”… Zatem… do dzieła.

— Podpisała to jego matka? — zapytał.

— Nie rozumiem, o co panu chodzi — odpowiedział prawnik, jednak część przywódców gildii odwróciła głowy.

— Więc jaki jest stan obecny? Nie mamy władcy?

— Na szczęście — rzekł pan Slant, który wyglądał jak człowiek strącony do osobistego piekła — lord Vetinari czuje się o wiele lepiej i spodziewa się, że jutro będzie mógł podjąć swoje obowiązki.

William zrobił notkę.

— Przepraszam, ale czy to dozwolone, żeby on to zapisywał? — zapytał lord Downey, przewodniczący Gildii Skrytobójców.

— Dozwolone od kogo? — spytał Vimes.

— Przez kogo — mruknął pod nosem William.

— No przecież on chyba nie może notować wszystkiego, prawda? — zdziwił się lord Downey. — Przypuśćmy, że zapisze coś, czego nie chcemy, żeby zapisał?

Vimes spojrzał Williamowi prosto w oczy.

— Żadne prawo tego nie zakazuje — oświadczył.

— Lord Vetinari zatem nie stanie przed sądem, lordzie Downey? — zapytał William, przez sekundę wytrzymując wzrok Vimesa.

Zaskoczony Downey zwrócił się do Slanta.

— Czy on może mnie o to pytać? Tak sobie znienacka zadać pytanie?

— Tak, wasza lordowska mość.

— A czyja muszę odpowiadać?

— W obecnych okolicznościach to dość naturalne pytanie, ale nie, wasza lordowska mość nie musi.

— Czy ma pan coś do przekazania mieszkańcom Ankh-Morpork? — zapytał słodko William.

— Mamy, panie Slant? — upewnił się Downey. Slant westchnął.

— To może być rozsądne, wasza lordowska mość. Owszem.

— Aha. No cóż, w takim razie… Nie, nie będzie procesu, naturalnie.

— I lord Vetinari nie zostanie ułaskawiony?

Lord Downey zerknął na Slanta, który znów westchnął lekko.

— Raz jeszcze, wasza lordowska mość, można…

— Dobrze, dobrze… Nie, nie zostanie ułaskawiony, ponieważ to całkiem oczywiste, że jest zupełnie bez winy — rzekł Downey kwaśnym tonem.

— Czy powiedziałby pan, że stało się to oczywiste dzięki znakomitej pracy, jaką wykonał komendant Vimes i jego zespół oddanych funkcjonariuszy, przy niewielkiej pomocy „Pulsu”? — dopytywał się William.

Lord Downey spojrzał tępo.

— Tak bym powiedział?

— Myślę, że to niewykluczone, wasza lordowska mość — poradził Slant, coraz bardziej posępny.

— Aha. No więc bym powiedział — zgodził się Downey. — Tak. Wyciągnął szyję, by popatrzeć, co notuje William. Kątem oka William dostrzegł minę Vimesa — dziwne połączenie rozbawienia i gniewu.

— A czy dodałby pan, jako przedstawiciel Rady Gildii, że wyrażacie uznanie dla komendanta Vimesa?

— Jedną chwilę… — zaczął Vimes.

— Przypuszczam, że tak, rzeczywiście.

— Jak się spodziewam, planowany jest Medal Straży albo list pochwalny?

— Może jednak… — wtrącił Vimes.

— Tak, to bardzo prawdopodobne. Bardzo prawdopodobne — przyznał lord Downey, bez reszty porwany wichrem przemian.

William zanotował to starannie, po czym zamknął notes, co wywołało powszechną ulgę.

— Bardzo dziękuję, wasza lordowska mość, panie i panowie — rzekł. — Och, pan Vimes… Czy powinniśmy coś jeszcze przedyskutować?

— Niekoniecznie akurat w tej chwili — burknął Vimes.

— No to świetnie. Muszę teraz iść i to wydrukować, dziękuję zatem raz jeszcze…

— Oczywiście pokaże nam pan ten… artykuł, zanim trafi do azety? — spytał lord Downey, przytomniejąc trochę.

William okrył się wyniosłością jak peleryną.

— Hm… Nie, nie wydaje mi się, wasza lordowska mość. Widzi pan, to moja azeta.

— Czy on może…?

— Tak, wasza lordowska mość, może — stwierdził pan Slant. — Obawiam się, że może. Gwarancja wolności słowa jest piękną, prastarą tradycją Ankh-Morpork.

— Na bogów, naprawdę?

— Tak, wasza lordowska mość. — Jakim cudem przetrwała?

— Trudno powiedzieć, wasza lordowska mość. Ale wierzę — dodał Slant, patrząc na Williama — że pan de Worde nie będzie się starał zakłócić płynnego funkcjoncwania miasta.

William uśmiechnął się do niego uprzejmie, skinął głową reszcie towarzystwa i ruszył przez dziedziniec do bramy. Dopiero kiedy przeszedł spory kawałek ulicą, wybuchnął śmiechem.


* * *

Minął tydzień. Był ważny ze względu na to, co się nie wydarzyło. Nie wpłynął protest od pana Carneya z Gildii Grawerów. William się zastanawiał, czy nie został dyskretnie przeniesiony do teczki „zostawić w spokoju”. W końcu ludzie mogli sądzić, że Vetinari prawdopodobnie winien jest „Pulsowi” przysługę, a nikt nie chciałby stać się tą przysługą, prawda? Nie zdarzyła się też wizyta straży. Owszem, w okolicy pojawiło się więcej zamiataczy ulic niż zwykle, ale kiedy William posłał Harry’emu Królowi sto dolarów i bukiet kwiatów dla pani Król, ulica Błyskotna znowu przestała błyszczeć.

Przenieśli się do innej szopy na czas odbudowy starej. Pan Cheese nie sprawiał problemów. Chciał tylko pieniędzy. A z takimi prostymi ludźmi człowiek wie, na czym stoi — nawet jeśli musi przy tym trzymać rękę w portfelu.

Sprowadzono nową prasę i po raz kolejny pieniądze praktycznie usunęły wszelkie tarcia. Krasnoludy zdążyły już poważnie ją przebudować.

Nowa szopa była mniejsza od starej, ale Sacharissie udało się wydzielić niewielkie pomieszczenie redakcyjne. Wstawiła palmę w doniczce i wieszak, i z podnieceniem opowiadała, ile będą mieć miejsca po ukończeniu nowego budynku. William uważał, że niezależnie od jego powierzchni nigdy nie będzie w nim porządku. Pracujący w azecie uważali podłogę za wielką szafkę na papiery.

Dostał też nowe biurko. Nawet lepsze niż nowe — prawdziwy antyk, z prawdziwego orzecha, wykończone prawdziwą skórą. Miało dwa kałamarze, mnóstwo szuflad i prawdziwego kornika. Przy takim biurku naprawdę można było pisać.

Nie przenieśli tu kolca.

William rozmyślał właśnie nad listem Ankhmorporskiej Ligi Przyzwoitości, kiedy wrażenie, że ktoś stoi obok, kazało mu unieść głowę.

Sacharissa wprowadziła niewielką grupę obcych osób, choć po sekundzie czy dwóch rozpoznał wśród nich pana Bendy, który był po prostu inny.

— Pamiętasz, mówiłeś, że potrzebujemy ludzi do pisania tekstów? — powiedziała. — Znasz już pana Bendy’ego. A to pani Tilly…

— Drobna, siwa kobieta dygnęła uprzejmie. — Lubi koty i naprawdę straszne morderstwa. I pan O’Biscuit… — Wysoki młody człowiek.

— Przypłynął do nas z Czteriksów i szuka pracy, zanim wróci do domu.

— Naprawdę? A czym się pan zajmował w Czteriksach, panie O’Biscuit?

— Byłem na uniwersytecie w Rospyepsh, koleś. — Jest pan magiem?

— Nie, koleś. Wywalili mnie przez to, co napisałem w magazynie studenckim.

— A co to było?

— Właściwie wszystko.

— Aha. A pani Tilly… To chyba pani napisała do nas pięknie ortograficzny i gramatyczny list sugerujący, że wszyscy w wieku poniżej osiemnastu lat powinni być raz w tygodniu chłostani, żeby tak nie hałasowali?

— Raz dziennie, panie de Worde — poprawiła go pani Tilly.

— To ich nauczy, żeby nie biegali, dookoła tacy młodzi.

William się wahał. Ale prasa wymagała karmienia, a on i Sacharissa potrzebowali czasem wolnego. Rocky dostarczał wiadomości sportowych, a choć były dla Williama nieczytelne, drukował je, zakładając, że kto interesuje się sportem, prawdopodobnie i tak nie umie czytać. Potrzebowali więcej pracowników. Warto było spróbować.

— No dobrze — zdecydował. — Przyjmiemy was na okres próbny, poczynając od… och!

Wstał. Pozostali obejrzeli się, by sprawdzić dlaczego.

— Nie przeszkadzajcie sobie — odezwał się od drzwi lord Vetinari. — To nieoficjalna wizyta. Widzę, że przyjmujecie nowych piszących?

Podszedł bliżej. Drumknott podążał tuż za nim.

— Eee… no tak — przyznał William. — Dobrze się pan czuje, wasza lordowska mość?

— O tak. Mnóstwo pracy, oczywiście. Muszę nadrobić bardzo dużo lektur. Ale uznałem, że powinienem poświęcić nieco czasu i obejrzeć tę „wolną prasę”, o której komendant Vimes opowiadał mi dość szczegółowo. — Stuknął laską w jeden z żelaznych słupów prasy. — Jednakże widzę, że jest mocno przyśrubowana.

— Eee… nie, wasza lordowska mość. „Wolna” dotyczy tego, co jest drukowane — wyjaśnił William.

— Ale przecież bierzecie za to pieniądze?

— Tak, ale…

— Ach, rozumiem… Chodzi panu o to, że wolno wam drukować, co tylko chcecie?

Nie było ucieczki.

— No więc… ogólnie rzecz biorąc, tak.

— Ponieważ leży to… jaki był ten drugi ciekawy termin? A tak, w interesie publicznym?

Vetinari wziął do ręki czcionkę i obejrzał ją uważnie.

— Tak uważam, wasza lordowska mość.

— Te historie o złotych rybkach ludojadach i czyichś mężach znikających w wielkich srebrzystych talerzach?

— Nie, wasza lordowska mość. Tym publiczność się interesuje. Ale my zajmujemy się czymś innym.

— Zabawnie ukształtowanymi warzywami?

— No, trochę też. Sacharissa nazywa to zainteresowaniami osobistymi.

— Historie o warzywach i zwierzętach?

— Tak, wasza lordowska mość. Ale przynajmniej są to prawdziwe warzywa i zwierzęta.

— Czyli… mamy to, co interesuje ludzi, i mamy zainteresowania osobiste, czyli to, co interesuje osoby, oraz interes publiczny, który nikogo nie interesuje.

— Oprócz ogółu, wasza lordowska mość. — William starał się dotrzymywać Patrycjuszowi kroku.

— Który nie jest tym samym co ludzie albo osoby?

— Wydaje mi się, że to bardziej skomplikowane, wasza lordowska mość.

— Wyraźnie. Chodzi panu o to, że ogół jest czymś innym niż ludzie, których się widuje, jak chodzą tu i tam? Ogół myśli poważnie, rozsądnie, w sposób wyważony, gdy tymczasem ludzie biegają w kółko i postępują głupio?

— Tak mi się wydaje. Choć przyznaję, że muszę chyba jeszcze popracować nad tą koncepcją.

— Hmm. To ciekawe. Ja na przykład zauważyłem, że grupy rozsądnych i inteligentnych ludzi zdolne są do naprawdę głupich pomysłów — oświadczył lord Vetinari. Rzucił Williamowi spojrzenie, które mówiło „potrafię ci czytać w myślach; nawet to, co jest drobnym drukiem”. Potem rozejrzał się po hali. — Widzę, że ma pan przed sobą bardzo burzliwą przyszłość, a nie chciałbym czynić jej trudniejszą, niż najwyraźniej będzie. Zauważyłem, że trwają tu prace budowlane…

— Stawiamy semafor — oświadczyła z dumą Sacharissa. — Będziemy odbierać sekary bezpośrednio z głównej wieży. I otwieramy biura w Sto Lat i Pseudopolis!

Vetinari uniósł brew.

— Coś takiego. Zyskacie dostęp do wielu nowych zdeformowanych warzyw. Z zaciekawieniem będę czekał, by je obejrzeć.

William postanowił wstrzymać się od komentarza.

— Zdumiewa mnie, że nowiny, które drukujecie, tak doskonale wypełniają miejsce, jakie macie do dyspozycji — ciągnął Patry — cjusz, przyglądając się stronicy, nad którą pracował Boddony. — Żadnych odstępów. I codziennie zdarza się coś dostatecznie ważnego, żeby trafić na górę pierwszej strony. Niezwykłe… Och, „otrzymał” pisze się przez „rz” po „t”, a nie „sz”.

Boddony uniósł głowę. Laska Vetinariego ze świstem przecięła powietrze i zawisła nad środkiem gęsto upakowanej kolumny. Krasnolud przyjrzał się z bliska, kiwnął głową i wyjął niewielkie narzędzie.

Dla niego ten tekst jest dołem do góry i od tyłu do przodu, pomyślał William. A słowo było w środku strony. I jednak je zauważył.

— To, co widzimy od tyłu, często łatwiej zrozumieć, jeśli ułożone jest także dołem do góry — stwierdził Vetinari, z roztargnieniem stukając się w brodę srebrną gałką swej laski. — W życiu i w polityce.

— Co pan zrobił z Charliem? — spytał William.

Lord Vetinari spojrzał na niego z wyrazem jedynie niewinnego zdziwienia.

— Ależ nic. A powinienem coś zrobić?

— Nie zamknął go pan w głębokim lochu? — upewniła się podejrzliwie Sacharissa. — Nie musi przez cały czas nosić maski, a posiłków nie przynosi mu głuchy i niemy dozorca?

— Eee… nie, raczej nie. — Vetinari uśmiechnął się do niej. — Choć nie wątpię, że byłaby to znakomita historia. Nie. Jak słyszałem, wstąpił do Gildii Aktorów, choć zdaję sobie sprawę, że są tacy, którzy głęboki loch uznaliby za preferowane rozwiązanie. Mimo to przewiduję dla niego wspaniałą karierę. Na przyjęciach dla dzieci i tym podobnych.

— Jak to? I będzie grał pana?

— Właśnie. Bardzo zabawne.

— I może kiedy będzie pan miał do wykonania jakiś nudny obowiązek albo będzie musiał pozować do portretu, także pan znajdzie mu zajęcie? — spytał William.

— Hmm? — mruknął Patrycjusz.

William sądził, że Vimes miewa kamienną twarz, ale wydawał się cały w uśmiechach w porównaniu z Vetinarim, jeśli Vetinari chciał, by jego twarz nie wyrażała niczego.

— Czy ma pan jeszcze jakieś pytania, panie de Worde?

— Będę miał wiele. — William wziął się w garść. — „Puls” będzie się bacznie przyglądał sprawom publicznym.

— Godne pochwały — przyznał Vetinari. — Jeśli skontaktuje się pan z tym oto Drumknottem, z pewnością znajdę czas, by udzielić wam wywiadu.

Właściwe Słowo we Właściwym Miejscu, pomyślał William. Choć świadomość ta nie sprawiała mu radości, to jego przodkowie zawsze byli w pierwszym szeregu, gdy dochodziło do konfliktu. W każdym oblężeniu, w każdej zasadzce, w każdym szaleńczym ataku na ufortyfikowane pozycje jakiś de Worde galopował po śmierć lub chwałę, a czasami po obie. Żaden wróg nie był za silny, żadna rana za poważna, żaden miecz za ciężki dla de Worde’a. Ani żaden grób za głęboki. Gdy instynkty walczyły z językiem, William czuł za sobą swych przodków, jak popychają go do boju. Vetinari w zbyt oczywisty sposób się nim bawił.

Co tam, przynajmniej zginę za coś sensownego… Naprzód, po chwałę, śmierć albo obie naraz!

— Mogę zapewnić, że kiedy tylko wasza lordowska mość zechce udzielić wywiadu, „Puls” będzie skłonny go przeprowadzić — rzekł. — Jeśli wystarczy miejsca.

Nie zdawał sobie sprawy z hałasu w tle, dopóki nagle nie ucichł. Drumknott zamknął oczy. Sacharissa patrzyła wprost przed siebie, krasnoludy znieruchomiały jak posągi.

Wreszcie milczenie przerwał Patrycjusz.

— „Puls”? Ma pan na myśli siebie i tę młodą damę? — Uniósł brwi. — Aha, rozumiem. To tak jak ogół. No cóż, jeśli mógłbym „Pulsowi” jakoś pomóc…

— Nie pozwolimy się także przekupić — oznajmił William. Wiedział, że galopuje między zaostrzonymi drągami, ale raczej zginie, niż pozwoli, żeby ktokolwiek traktował go lekceważąco.

— Przekupić? — zdziwił się Vetinari. — Ależ drogi panie, widząc, do czego jesteście zdolni całkiem za darmo, wahałbym się przed wsunięciem panu choćby pensa. Nie, nic nie mam wam do ofiarowania oprócz podziękowań, które oczywiście znane są ze swych ewaporacyjnych tendencji. Chociaż… wpadła mi do głowy pewna myśl. W sobotę wydaję skromną kolację. Kilku przywódców gildii, kilku ambasadorów… Dość nudna impreza, ale może pan i pańska śmiała młoda dama… przepraszam, może „Puls” chciałby w niej uczestniczyć?

— Nie muszę… — zaczął William i urwał. But drapiący goleń może do tego skłonić.

— „Puls” będzie zachwycony, wasza lordowska mość — zapewniła rozpromieniona Sacharissa.

— Doskonale. W takim razie…

— Prawdę mówiąc, chciałbym prosić o pewną przysługę — rzekł William.

Vetinari uśmiechnął się lekko.

— Oczywiście. Jeśli tylko mogę cokolwiek zrobić dla „Pul…

— Czy zjawi się pan w sobotę na ślubie córki Harry’ego Króla? William ze skrywaną radością zauważył, że tym razem twarz Vetinariego nic nie wyraża, ponieważ najwyraźniej nie wie, co wyrazić powinna. Ale Drumknott pochylił się natychmiast i szepnął mu w ucho kilka słów.

— Ach… — rzekł Patrycjusz. — Harry Król. No tak. Prawdziwe wcielenie tego ducha, który uczynił nasze miasto tym, czym jest dzisiaj. Czy nie powtarzam tego zawsze, Drumknott?

— Istotnie, sir.

— Z całą pewnością się zjawię. Jak sądzę, przybędzie również wiele innych osób publicznych?

Pytanie zawisło, wirując delikatnie w powietrzu. — Jak najwięcej — potwierdził William.

— Piękne karoce, tiary, wspaniałe szaty? — zwrócił się Vetinari do gałki swojej laski.

— Mnóstwo.

— O tak, bez wątpienia będą — rzekł Patrycjusz.

A William zrozumiał, że Harry Król przeprowadzi swoją córkę między dłuższym szeregiem arystokracji niż zwykły hrabia. I chociaż w świecie pana Króla nie było wiele miejsca dla liter, liczyć potrafił doskonale. Pani Król wpadnie w radosną histerię z czystego biernego snobizmu.

— W zamian jednak — rzekł Vetinari — muszę prosić, żeby nie denerwował pan komendanta Vimesa. — Chrząknął lekko. — Bardziej, niż to konieczne.

— Na pewno jakoś razem pociągniemy, wasza lordowska mość. Vetinari uniósł brew.

— Mam nadzieję, że nie. Ciągnięcie razem to cel despotyzmu i tyranii. Ludzie wolni ciągną we wszystkie strony. — Uśmiechnął się. — To jedyny sposób, by osiągnąć postęp. To, i oczywiście pójście za pulsem nowych czasów. Życzę miłego dnia.

Skinął im głową i wyszedł.

— Dlaczego wszyscy jeszcze tu stoją? — spytał William, kiedy prysnął czar.

— Ehm… Nadal nie wiemy, co mamy robić — odpowiedziała bezradnie pani Tilly.

— Idźcie i szukajcie wiadomości, które ludzie chcieliby widzieć wydrukowane w azecie — odparła Sacharissa.

— I tych, których nie chcieliby widzieć wydrukowanych w azecie — dodał William.

— I interesujących wiadomości — dokończyła Sacharissa.

— Jak ta ulewa psów, która spadła parę miesięcy temu? — upewnił się 0’Biscuit.

— Dwa miesiące temu nie było żadnej ulewy psów! — warknął William.

— Ale…

— Jeden szczeniak to nie ulewa. Wypadł z okna. Słuchajcie, nie interesują nas opady zwierząt domowych, spontaniczne zapalenia ani porwania ludzi przez dziwne obiekty z nieba…

— Chyba że się wydarzą — uzupełniła Sacharissa.

— No tak, oczywiście, że nas interesują, jeśli się zdarzą. Ale dopóki nie, to nie. Jasne? Nowiny to niezwykłe rzeczy, które się zdarzają…

— I zwykłe rzeczy, które się zdarzają — dodała Sacharissa, mnąc sprawozdanie ze spotkania Ankhmorporskiego Klubu Zabawnych Warzyw.

— I zwykłe rzeczy, owszem — zgodził się William. — Ale nowiny to zwykle coś takiego, że ktoś nie chce, byście pisali o tym w azecie…

— Tylko że czasem to nie to — dodała znowu Sacharissa.

— Nowiny są… — zaczął William i urwał. Przyglądali się uprzejmie, jak stoi z otwartymi ustami i wzniesionym palcem. — Nowiny… — powtórzył. — Wszystko zależy. Ale poznacie je, kiedy je zobaczycie. Jasne? To dobrze. A teraz idźcie i poszukajcie jakichś.

— To było trochę raptowne — stwierdziła Sacharissa, kiedy nowi codziennikarze już wyszli.

— Wiesz, zastanawiałem się — odparł William. — Znaczy… ogólnie biorąc, mieliśmy niezłą zabawę z tą sprawą…

— …z ludźmi, którzy próbowali nas pozabijać, z tobą zamkniętym w więzieniu, z plagą psów, z pożarem redakcji, z tą twoją impertynencką rozmową z lordem Vetinarim…

— Tak, tak… więc czy to by naprawdę w czymś zaszkodziło, gdybyśmy, ty i ja, no wiesz… ty i ja… zrobili sobie wolne popołudnie? W końcu — dodał zakłopotany — nigdzie nie jest napisane, że musimy codziennie publikować numer. Prawda?

— Poza pierwszą stroną azety — przypomniała mu Sacharissa.

— Przecież nie można wierzyć we wszystko, co się przeczyta w azecie.

— Ale… No dobrze. Skończę tylko to sprawozdanie…

— Wiadomości, panie Williamie — oznajmił jeden z krasnoludów, zrzucając na biurko stos papierów.

William jęknął i zaczął je przeglądać. Dostał kilka próbnych sekarów z Lancre i Sto Lat — i już widział, że niedługo będzie się musiał wybrać za miasto i wyszkolić kilku prawdziwych… tak, reporterów nowin, ponieważ nie wróżył wspaniałej przyszłości tym sumiennym listom wiejskich sklepikarzy i oberżystów, którzy dostaną za nie pensa od linijki. W stosie było też kilka wiadomości dostarczonych gołębiami pocztowymi, od ludzi, którzy nie potrafili opanować nowej technologii.

— Na bogów — mruknął pod nosem. — Burmistrz Quirmu został uderzony przez meteoryt… znowu.

— Czy to możliwe? — zdziwiła się Sacharissa.

— Najwyraźniej. Wiadomość przysłał pan Pune z tamtejszego biura rady miejskiej. Rozsądny gość, bez specjalnej wyobraźni. Pisze, że tym razem zaczaił się na burmistrza w jakimś zaułku.

— Naprawdę? Kobieta, u której kupujemy pościel, ma syna, który na uniwersytecie wykłada Mściwą Astronomię.

— Da nam wypowiedź?

— Uśmiecha się do mnie, kiedy mnie widzi w sklepie — odparła stanowczo Sacharissa. — Da na pewno.

— No dobrze. Gdybyś mogła…

— Dzieńdoberek!

Przed biurkiem stanął pan Wintler. Trzymał tekturowe pudełko.

— No nie… — jęknął cicho William.

— Popatrzcie tylko na to — powiedział pan Wintler, człowiek, który nie zrozumiałby aluzji, choćby była nawinięta na ołowianą rurkę.

— Myślę, że mieliśmy już dość zabawnych wa… — zaczął William.

I urwał.

To, co rumiany mężczyzna wyjął z pudełka, okazało się sporym ziemniakiem. Dosyć guzowatym. William widywał już wcześniej guzowate ziemniaki. Mogły przypominać twarze, jeśli człowiek chciał się w ten sposób zabawiać — ale tutaj nie trzeba było sobie tej twarzy wyobrażać. Ten ziemniak miał twarz. Była utworzona z wypukłości i zagłębień, i oczek, ale wyglądała zupełnie jak ta, która całkiem niedawno wpatrywała się w niego obłąkańczo i próbowała go zabić. Pamiętał ją całkiem dobrze, ponieważ wciąż budził się czasem koło trzeciej nad ranem i widział ją przed sobą.

— Nie jest… właściwie… zabawny… — powiedziała Sacharissa, zerkając z ukosa na Williama.

— Zadziwiający, prawda? — spytał pan Wintler. — Nie przynosiłbym go, ale takie rzeczy zawsze bardzo was ciekawiły.

— Dzień bez rozdwojonego pasternaku jest jak dzień bez słońca, panie Wintler — stwierdziła słodkim głosem Sacharissa. — Williamie?

— Co? — William z wysiłkiem oderwał wzrok od ziemniaczanej głowy. — Czy tylko mnie się wydaje, czy wygląda… na zaskoczonego?

— Rzeczywiście tak wygląda — przyznała.

— Teraz go pan wykopał?

— Ależ nie — odparł pan Wintler. — Od miesięcy leżał w worku. To wykoleiło okultystyczny ciąg myślowy, który sunął z wolna przez głowę Williama. Ale… wszechświat to zabawne miejsce. Przyczyna i skutek, skutek i przyczyna… Chociaż raczej wyrwie sobie rękę, niż coś takiego zanotuje.

— Co pan z nim zrobi? — zapytał. — Ugotuje?

— Nie, na bogów! Ta odmiana jest zbyt mączna. Nie, z tego będą frytki.

— Frytki, tak? — Dziwne, ale wydawało się, że to właśnie odpowiednie rozwiązanie. — Tak. Tak, dobry pomysł. Niech się smaży, panie Wintler. Niech się smaży.

Wskazówki zegara się przesunęły.

Wrócił jeden z reporterów i zawiadomił, że wybuchła Gildia Alchemików — czy to się liczy jako nowina? Wezwano Ottona z jego krypty i wysłano, żeby zrobił obrazek. William skończył tekst o wczorajszych wydarzeniach i przekazał go krasnoludom. Ktoś zajrzał i poinformował, że na placu Sator zebrał się tłum, ponieważ kwestor (71) siedzi na dachu nad siódmym piętrem i wygląda na zdziwionego. Sacharissa, ostrożnie dzierżąc ołówek, wykreśliła wszystkie przymiotniki w sprawozdaniu z mityngu Ankhmorporskiego Towarzystwa Układania Kwiatów, redukując jego długość o połowę.

William wyszedł, żeby sprawdzić, o co chodzi z kwestorem (71), po czym napisał kilka krótkich akapitów. Magowie zachowujący się dziwacznie nie byli żadną nowiną. Magowie zachowujący się dziwacznie byli magami.

Wrzucił kartkę na tacę „Wychodzące” i spojrzał na prasę.

Była czarna, wielka i skomplikowana. Bez oczu, bez twarzy, bez życia… i patrzyła na niego.

Nie są potrzebne pradawne kamienie ofiarne, pomyślał. Vetinari nie miał racji…

Dotknął czoła. Siniec zniknął już dawno.

Naznaczyłaś mnie. No więc teraz cię wyczuwam…

— Wychodzimy — rzekł.

Sacharissa, wciąż zajęta, uniosła głowę.

— Co?

— Wychodzimy. Idziemy stąd. Już. Na spacer, na herbatę, na zakupy… Gdziekolwiek, byle nie tutaj. I nie dyskutuj, proszę. Włóż płaszcz. Teraz. Zanim nas zauważy. Zanim znajdzie sposób, żeby nas zatrzymać.

— O czym ty mówisz? Zdjął z wieszaka jej płaszcz.

— Nie ma czasu na wyjaśnienia.

Pozwoliła wyciągnąć się na ulicę. William odetchnął głęboko i uspokoił się.

— A teraz może zechcesz mi wytłumaczyć, o co tu chodzi? — spytała Sacharissa. — Mam tam cały stos roboty. Wiesz przecież.

— Wiem. Chodźmy. Prawdopodobnie nie odeszliśmy jeszcze dość daleko. Otworzyli nowy lokal z makaronami przy ulicy Wiązów. Wszyscy mówią, że całkiem niezły. Co ty na to?

— Ale przecież praca czeka!

— I co? Jutro też tam będzie, prawda? Zawahała się.

— No… godzina czy dwie pewnie bardzo nie zaszkodzą — przyznała.

— Właśnie. No to idziemy.

Dotarli już do skrzyżowania Wiązów i Kopalni Melasy, kiedy ich dopadło.

W głębi ulicy rozległy się krzyki. William odwrócił głowę, zobaczył pędzącą na oślep dwukółkę z browaru, zaprzężoną w cztery konie. Zobaczył kopyta wielkości talerzy, wyrzucające w górę błoto i lód. Zobaczył klamry na uprzęży, lśnienie, parę unoszącą się ze spoconych koni…

Odwrócił głowę w przeciwną stronę. Zobaczył staruszkę o dwóch laskach, przechodzącą przez ulicę, całkowicie nieświadomą pędzącej ku niej śmierci. Zobaczył szal, siwe włosy…

Coś przemknęło obok. Jakiś człowiek wygiął się w powietrzu, wylądował pośrodku ulicy, przetoczył się przez ramię, chwycił kobietę i skoczył…

Wóz przejechał obok w kłębach pary i błota. Zaprząg usiłował skręcić na skrzyżowaniu. Dwukółka z tyłu nie. Plątanina kopyt, koni, kół, śniegu i krzyków toczyła się dalej, wybijając szyby wystawowe kilku sklepów. Potem wóz zderzył się z kamiennym filarem i znieruchomiał.

Zgodnie z prawami fizyki i narracji ładunek nie znieruchomiał. Beczki zerwały powrozy, spadły na ulicę i toczyły się dalej. Kilka pękło, zalewając rynsztoki pianą. Inne, dudniąc i obijając się o siebie, stały się centrum uwagi wszystkich prawych obywateli potrafiących rozpoznać sto garnców piwa, które nagle nie są już niczyją własnością i pędzą ku wolności.

William i Sacharissa porozumieli się wzrokiem.

— W porządku. Ja załatwię tę historię, ty poszukaj Ottona. Powiedzieli to równocześnie, a potem patrzeli wyzywająco na siebie nawzajem.

— Dobrze, niech będzie — ustąpił William. — Znajdź jakiegoś dzieciaka i zapłać mu, żeby sprowadził Ottona. Ja pogadam z tym Dzielnym Strażnikiem, który porwał staruszkę w Bohaterskim Skoku. Ty załatwisz Wielki Trzask.

— Znajdę dzieciaka — zgodziła się Sacharissa, wyjmując własny notes. — Ale ty się zajmiesz wypadkiem i Beczkową Bonanzą, a ja porozmawiam z Siwowłosą Babcią. Zainteresowania osobiste, jasne?

— Dobra. Uratował ją kapitan Marchewa. Dopilnuj, żeby Otto zrobił obrazek, i zanotuj jego wiek.

— Oczywiście.

William ruszył w stronę tłumu otaczającego rozbity wóz. Wiele osób ścigało uciekające beczki. Czasami głośny wrzask sugerował, że ludzie spragnieni rzadko kiedy zdają sobie sprawę, jak trudno zatrzymać sto garnców piwa w toczącej się wielkiej dębowej beczce.

Starannie spisał z burty wozu nazwisko. Dwaj ludzie uspokajali konie, ale wydawało się, że nie mają nic wspólnego z rozwożeniem piwa. Byli po prostu ludźmi, którzy chcą pomóc spłoszonym koniom, zabrać je do domu i zadbać o ich samopoczucie. Jeśli wymaga to zafarbowania sporych obszarów sierści i przysięgania, że posiadają zwierzęta już od dwóch lat, to trudno.

Zbliżył się do przechodnia, który nie angażował się wyraźnie w żadną podejrzaną działalność.

— Ehem… — zaczął.

Ale wzrok obywatela wykrył już notes.

— Wszystko widziałem — powiedział obywatel. — Tak?

— To była stra-szna scena — zaczął mężczyzna, mówiąc w tempie dyktowania. — Ale straż-nik, wyzy-wając śmierć, rzucił się na ra-tu-nek starszej pani i zaslu-guje na medal.

— Naprawdę? — William notował gorączkowo. — A pan jest…

— Sa-muel Arblaster (43), kamie-niarz, Szory 11b.

— Ja też widziałam — odezwała się z naciskiem stojąca obok kobieta. — Pani Florrie Perry, jasnowłosa matka trójki dzieci z Sióstr Dolly. To była praw-dziwa tra-gedia.

William zaryzykował rzut oka na swój ołówek. Działał jak czarodziejska różdżka.

— Gdzie jest ikonografik? — Pani Perry rozejrzała się z nadzieją. — Jeszcze nie dotarł.

— Och… — Wyglądała na rozczarowaną. — Co za straszna historia, z tą biedną kobietą i wężem, prawda? Przypuszczam, że teraz robi tam obrazki.

— No… mam nadzieję, że nie — odparł William.

To było długie popołudnie. Jedna z beczek wtoczyła się do warsztatu fryzjera i eksplodowała. Pojawili się ludzie z browaru i wybuchła bitwa między nimi a kilkoma nowymi właścicielami beczek, którzy powoływali się na prawa ratowników. Jakiś przedsiębiorczy człowiek ustawił beczkę przy drodze i otworzył prowizoryczny pub. Dotarł Otto. Zrobił obrazki ratowników beczek. Zrobił obrazki bójki. Zrobił obrazki straży, która przybyła, by aresztować wszystkich stojących jeszcze na nogach. Zrobił obrazki siwowłosej staruszki i dumnego kapitana Marchewy oraz, w podnieceniu, obrazek własnego kciuka.

To była dobra historia. Pod każdym względem. William był już w połowie pisania swojego tekstu, z powrotem w „Pulsie”, kiedy sobie przypomni ił.

Patrzył, jak wszystko się dzieje. I sięgnął po swój notes. To była niepokojąca myśl, jak powiedział Sacharissie.

— I co? — zdziwiła się ze swojej strony biurka. — „Nieustraszony” razem czy osobno?

— Razem. Rozumiesz, nie próbowałem nawet nic zrobić. Pomyślałem: to jest Historia i muszę ją opowiedzieć.

— Zgadza się. — Sacharissa wciąż była pochylona nad własnym tekstem. — Prasa nas naciska.

— Ale to nie jest…

— Spójrz na to z innej strony. — Sięgnęła po czystą kartkę. — Niektórzy ludzie są bohaterami. A niektórzy piszą notatki.

— Owszem, ale to niezbyt…

Sacharissa uniosła głowę i uśmiechnęła się.

— Czasami są tą samą osobą — dodała.

Tym razem William skromnie spuścił głowę.

— Myślisz, że to rzeczywiście prawda? Wzruszyła ramionami.

— Rzeczywiście prawda? Kto wie. To przecież azeta, zgadza się? Wystarczy, że będzie prawdą do jutra.

William czuł, że robi się gorąco. Jej uśmiech był naprawdę atrakcyjny.

— Jesteś… pewna?

— O tak. Prawdziwe do jutra… to mi całkiem wystarczy.

Za jej plecami wielki czarny wampir prasy czekał na karmienie, na to, że ocknie się w ciemności nocy i dożyje do światła dnia. Rozcinał złożoności świata na krótkie historie. I zawsze był głodny.

Potrzebował też dwukolumnowego tekstu na drugą stronę, przypomniał sobie William.

A kilka cali pod jego ręką kornik z satysfakcją przegryzał się przez antyczne drewno. Reinkarnacja nie mniej od innych hipotez filozoficznych lubi czasem zażartować. Przeżuwając, kornik myślał: „To świetne …one drewno”.

Ponieważ nic nie musi być prawdą na zawsze. Wystarczy, że będzie nią dostatecznie długo, prawdę mówiąc.

Загрузка...