— A jak sieją wylicza?

— No… właściwie się nie wylicza…

— To nie powoduje problemów?

— Czasami.

— Aha. Cóż, my także znamy wdzięczność. Ale nasz sposób oznacza, że młoda para zaczyna życie w stanie… g’daraka… jako wolne, nieobciążone, nowe krasnoludy. Potem rodzice mogą dać im cenne prezenty ślubne, o wiele bardziej kosztowne niż spłata. Ale to już sprawa między krasnoludem a krasnoludem, kwestia miłości i szacunku, a nie rozliczenia między wierzycielem a dłużnikiem… Choć muszę zaznaczyć, że te ludzkie słowa nie najlepiej opisują sytuację. Dla nas to działa. I działało od tysiąca lat.

— Wydaje mi się, że dla ludzi brzmi to trochę… zimno. Dobrogór znowu przyjrzał mu się z uwagą.

— Znaczy, w porównaniu z ciepłym, serdecznym sposobem załatwiania spraw przez ludzi? — zapytał. — Nie, nie musisz odpowiadać. W każdym razie ja i Boddony chcemy razem otworzyć kopalnię, a jesteśmy kosztownymi krasnoludami. Potrafimy pracować z ołowiem, więc pomyśleliśmy, że w rok czy dwa lata tutaj zdobędziemy fundusze.

— Bierzecie ślub?

— Chcielibyśmy.

— No to… gratulacje.

William miał dość rozsądku, by nie komentować faktu, że oba krasnoludy wyglądają jak mali barbarzyńscy wojownicy z długimi brodami. Wszystkie wierne tradycji krasnoludy tak wyglądały[11].

Gunilla się uśmiechnął.

— Nie martw się ojcem za bardzo, mój chłopcze. Ludzie się zmieniają. Moja babcia uważała zawsze, że ludzie to jakiś gatunek bezwłosych niedźwiedzi. Już tak nie myśli.

— Co sprawiło, że zmieniła zdanie?

— Wydaje mi się, że jej śmierć miała tu znaczenie. Wstał i poklepał Williama po ramieniu.

— Chodźmy, trzeba skończyć azetę. Jak chłopcy wstaną, zaczniemy drukować.


* * *

Kiedy wrócił William, lokatorzy siedzieli już przy śniadaniu. A pani Arcanum czekała. Wargi miała zaciśnięte w wąską linię jak ktoś, kto wpadł na trop niewłaściwego zachowania.

— Oczekuję wyjaśnień w sprawie tej nocnej działalności — oznajmiła, stając przed nim w korytarzu. — I tygodniowego wypowiedzenia, bardzo proszę.

William był zbyt zmęczony, by kłamać.

— Chciałem sprawdzić, ile waży siedemdziesiąt tysięcy dolarów.

W różnych regionach oblicza pani Arcanum zadrgały mięśnie.

Wiedziała o pochodzeniu Williama, jako że była kobietą, która bardzo szybko odkrywa takie sprawy, a drgania stanowiły oznakę wewnętrznej walki wywołanej niezaprzeczalnym faktem, że siedemdziesiąt tysięcy dolarów to suma bardzo przyzwoita.

— Może byłam odrobinę nazbyt pochopna — uznała w końcu.

— Czy dowiedział się pan, ile ważą takie pieniądze?

— Tak, bardzo dziękuję.

— Może chciałby pan zatrzymać wagę jeszcze na kilka dni, gdyby musiał pan zważyć więcej?

— Nie, chyba skończyłem z ważeniem, pani Arcanum. Ale jestem bardzo wdzięczny.

— Śniadanie już się zaczęło, panie de Worde, lecz… No cóż, tym razem będę tolerancyjna.

Dostał też drugie jajko na miękko, co stanowiło rzadki dowód przychylności.

Najnowsze wieści były już tematem poważnej dyskusji.

— Jestem naprawdę zdziwiony — oświadczył pan Cartwright.

— Nie mam pojęcia, skąd oni wiedzą o takich rzeczach.

— Człowiek zaczyna się zastanawiać, co się naprawdę dzieje i o czym nikt nam nie mówi — dodał pan Windling.

William słuchał tego przez chwilę, aż w końcu nie mógł już dłużej wysiedzieć.

— Coś ciekawego w azecie? — zapytał niewinnie.

— Kobieta przy Kicklebury twierdzi, że jej mąż został porwany przez elfy — odparł pan Mackleduff, unosząc „SuperFakty”. Nagłówek głosił bardzo wyraźnie:


ELFY UKRADŁY Ml MĘŻA!


— Wymyślili to sobie! — oświadczył William.

— Niemożliwe — odparł Mackleduff. — Jest przecież nazwisko i adres tej pani, o tutaj. Nie napisaliby tego czarno na białym, gdyby to było kłamstwo. Prawda?

William zerknął na nazwisko i adres.

— Znam tę kobietę!

— Sam pan widzi!

— To przecież ona w zeszłym miesiącu mówiła, że jej mąż został zabrany przez wielki srebrny talerz, który spłynął z nieba — tłumaczył William, który miał dobrą pamięć do takich historii. Niewiele brakowało, a umieściłby ją w swoim liście jako „Z zabawniejszych wieści”, ale po zastanowieniu zrezygnował. — A pan, panie Prone, mówił, że przecież wszyscy wiedzą, jak to jej mąż uciekł z pewną damą imieniem Flo, która pracowała jako kelnerka w Domu Żeberek Hargi.

Pani Arcanum rzuciła Williamowi ostre spojrzenie, sugerujące, że kwestia nocnej kradzieży sprzętów kuchennych może być w każdej chwili ponownie otwarta, niezależnie od dodatkowego jajka.

— Nie pochwalam takich rozmów przy stole — poinformowała lodowato.

— W takim razie to oczywiste — stwierdził pan Cartwright.

— Musiał wrócić.

— Ze srebrnego talerza czy od Flo? — zainteresował się William.

— Panie de Worde!

— Tylko pytałem. Aha, widzę, że podają nazwisko człowieka, który ostatnio włamał się do jubilera. Szkoda, że to Załatwione Duncan, biedaczysko.

— Notoryczny przestępca, o ile zrozumiałem — rzekł pan Windling. — Jestem zdumiony, że straż go nie aresztuje.

— Zwłaszcza że codziennie ich odwiedza.

— A po co?

— Gorący posiłek i łóżko na noc — wyjaśnił William. — Widzi pan, Załatwione Duncan przyznaję się do wszystkiego. Grzech pierworodny, morderstwa, drobne kradzieże… wszystko. Kiedy sytuacja go przyciśnie, usiłuje donieść na siebie dla nagrody.

— W takim razie powinni coś z nim zrobić — uznała pani Arcanum.

— O ile wiem, zwykle dają mu kubek herbaty. — William milczał przez chwilę, po czym zapytał: — Jest coś ciekawego w tym drugim piśmie?

— Och, wciąż próbują przekonywać, że Vetinari tego nie zrobił — odparł pan Mackleduff. — A król Lancre pisze, że kobiety w Lancre nie rodzą węży.

— Przecież by się nie przyznał, prawda? — rzuciła pani Arcanum.

— Vetinari musiał coś zrobić — uznał pan Windling. — Gdyby nie, to dlaczego pomagałby straży w śledztwie? Niewinny człowiek tak się nie zachowuje moim skromnym zdaniem[12].

— Wydaje mi się, że liczne dowody każą wątpić w jego winę — odparł William.

— Naprawdę? — spytał pan Windling, sugerując tym słowem, że zdanie Williama jest znacznie skromniejsze niż jego. — W każdym razie, jak rozumiem, dzisiaj spotykają się przywódcy gildii.

— Pociągnął nosem. — Pora już na zmiany. Prawdę mówiąc, przydałby nam się władca trochę bardziej wrażliwy na głosy zwykłych ludzi.

William zerknął na pana Długoszyba, krasnoluda, który spokojnie kroił grzankę na małe kawałki. Może nie zauważył… Może nie było czego zauważać, a William przesadzał w swoich reakcjach. Jednak długie lata wysłuchiwania opinii lorda de Worde wyczuliły jego słuch. I ten słuch podpowiadał, kiedy takie określenia jak „poglądy zwykłych ludzi” — same w sobie niewinne i godne szacunku — używane są w znaczeniu, że kogoś należy wychłostać.

— Co pan ma na myśli? — zapytał.

— To… miasto robi się za duże — stwierdził pan Windling. — Za dawnych czasów bramy miejskie zamykano, zamiast trzymać je otwarte dla wszystkich bez wyjątku. A ludzie nie musieli zamykać drzwi do domów.

— Nie mieliśmy niczego, co warto było kraść — zauważył pan Cartwright.

— To prawda. Teraz krąży tu więcej pieniędzy — zgodził się pan Prone.

— Ale nie wszystkie tu zostają — przypomniał pan Windling. To przynajmniej było prawdą. „Wysyłanie pieniędzy do domu” stanowiło jedną z głównych gałęzi eksportowych miasta, a krasnoludy w niej przodowały. William wiedział również, że większa część tych pieniędzy wraca, ponieważ krasnoludy zaopatrywały się u najlepszych krasnoludzich rzemieślników, a najlepsi krasnoludzi rzemieślnicy pracowali ostatnio głównie w Ankh-Morpork. I oni też wysyłali pieniądze do domu. Fala złotych monet przetaczała się tam i z powrotem i rzadko kiedy miała czas, by znieruchomieć. Ale irytowała Windlingów tego miasta.

Pan Długoszyb w milczeniu sięgnął po jajko i umieścił je w kieliszku.

— W mieście żyje po prostu zbyt wielu mieszkańców — tłumaczył pan Windling. — Nie mam nic przeciwko… przybyszom, niebiosa świadkiem, ale Vetinari doprowadził to wszystko zbyt daleko. Wszyscy wiedzą, że potrzebujemy kogoś, kto będzie skłonny okazać większą stanowczość.

Coś brzęknęło metalicznie. Pan Długoszyb, wciąż patrząc na swoje jajko, sięgnął pod stół i wyjął z worka mały, ale imponująco toporzasty toporek. Obserwując jajko w skupieniu — jak gdyby miało mu uciec — wolno odchylił się do tyłu, znieruchomiał na moment, po czym machnął…

Ostrze zatoczyło srebrzysty łuk. Czubek jajka wzleciał niemal bezgłośnie, obrócił się w powietrzu kilka stóp nad talerzem, po czym wylądował obok kieliszka.

Pan Długoszyb z satysfakcją kiwnął głową, po czym rozejrzał się po znieruchomiałych twarzach.

— Przepraszam — powiedział. — Nie słuchałem.

W tym miejscu, jakby to ujęła Sacharissa, spotkanie się zakończyło.

W drodze na Błyskotną William kupił „SuperFakty” i zastanowił się — nie po raz pierwszy — kto pisze te teksty. Radzili sobie lepiej, niż sam by potrafił, to oczywiste. Kiedyś zastanawiał się nad wymyśleniem kilku niewinnych akapitów, gdy w mieście niewiele się działo, i odkrył, że to o wiele trudniejsze, niż można przypuszczać. Choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, zawsze przegrywał ze zdrowym rozsądkiem i inteligencją. Poza tym Kłamstwo było Złe.

Zauważył niechętnie, że wykorzystali historię o gadającym psie. Och, i jeszcze jedną, której dotąd nie słyszał: jakaś dziwna postać została zauważona, gdy nocą krążyła nad dachami Niewidocznego Uniwersytetu — POŁ CZŁOWIEK, PÓŁ ĆMA? Pół wymyślony, pół wyssany z palca zapewne.

Ciekawe, że jeśli sądzić z wypowiedzi śniadaniowego jury, zaprzeczanie takim informacjom dowodziło tylko ich prawdziwości. Przecież nikt by sobie nie zadawał trudu zaprzeczania czemuś, co i tak nie istnieje, prawda?

Poszedł skrótem przez stajnie przy alejce Strumycznej. Podobnie jak ulica Błyskotną, Strumyczna istniała, by oznaczać tyły posiadłości i budynków. Ta część miasta nie miała realnej egzystencji innej niż coś, przez co człowiek przechodzi, by dotrzeć do bardziej interesujących miejsc. Nieciekawy zaułek składał się z magazynów o małych okienkach, rozpadających się szop i — co istotne — Stajni Hobsona.

Była wielka, zwłaszcza odkąd Hobson zdał sobie sprawę, że można dobudować kolejne piętra.

Willie Hobson był biznesmenem w typie Króla Złotej Rzeki: znalazł niszę, zajął ją i poszerzył tak, że do środka wpadało sporo pieniędzy. Wielu mieszkańców miasta używało czasem koni, a mało kto miał miejsce, by je trzymać. Potrzebowali stajni, stajennych, siana… A wystarczało kilka dolarów by wynająć konia od Williego.

Wiele osób trzymało tu również własne konie. Ludzie wchodzili i wychodzili przez cały czas. A krzywonodzy, podobni do go — blinów osobnicy, którzy tu pracowali, nigdy nie zatrzymywali nikogo, chyba że wyglądał, jakby wynosił konia pod płaszczem.

William usłyszał z mroku spomiędzy boksów:

— Jedną chwilę, przyjacielu.

Spojrzał w cienie. Przyglądało mu się kilka koni. Kawałek dalej inne konie były przeprowadzane, krzyczeli ludzie, panował zwykły stajenny rozgardiasz. Ale głos dobiegał z niewielkiej kałuży złowieszczej ciszy.

— Zostały mi jeszcze dwa miesiące na ostatnim pokwitowaniu — oznajmił ciemności. — I muszę zaznaczyć, że promocyjny komplet sztućców był chyba zrobiony ze stopu ołowiu i końskiego nawozu.

— Nie jestem złodziejem — powiedziały cienie.

— Kto to mówi?

— Czy wiesz, co jest dla ciebie dofre?

— No… tak. Gimnastyka, regularne posiłki i odpowiednia ilość snu. — William przyjrzał się długiemu szeregowi boksów. — Ale wydaje mi się, że naprawdę chciałeś zapytać, czy wiem, co jest dla mnie niedobre, w ogólnym kontekście tępych narzędzi i ostrych noży.

— Ogólnie rzecz fiorąc, tak. Nie, nie ruszaj się pan. Stój tam, gdzie cię widzę, a nic ci się nie1 stanie.

William przemyślał to.

— Owszem, ale jeśli stanę tam, gdzie nie będziesz mnie widział, to nie wiem, jak coś mogłoby mi się stać.

Coś westchnęło.

— Może ofaj zrofimy krok do zgody… Nie, nie ruszaj się!

— Przecież powiedziałeś…

— Po prostu stój w miejscu, zamknij się i słuchaj, co?

— Dobrze.

— Chodzą słuchy, że jest taki jeden pies, którego szukają — powiedział tajemniczy glos.

— Ach… tak. Straż go poszukuje, owszem. I…?

William miał wrażenie, że dostrzega w mroku jakiś nieco ciemniejszy kształt. Co ważniejsze, wyczuwał też Zapach, mimo dominującego w stajni odoru koni.

— Ron? — zapytał.

— Czyja mówię jak Ron? — odpowiedział głos.

— Nie… raczej nie. No więc z kim rozmawiam?

— Możesz mnie nazywać… Głęfokim Gnatem.

— Głęboki Gnat?

— Coś nie pasuje?

— Nie, nie, w porządku. Co mogę dla pana zrobić, panie Gnacie?

— Przypuśćmy, że ktoś fy wiedział, gdzie jest ten piesek, ale nie chce mieć nic wspólnego ze strażą? — zasugerował głos Głębokiego Gnata.

— Dlaczego nie?

— Powiedzmy tyle, że straż może sprawiać kłopoty osofom pewnego rodzaju. To jeden powód.

— Dobrze.

— I powiedzmy jeszcze, że są w okolicy ludzie, którzy fy nie chcieli, żefy ten piesek wyszczekał, co wie. Tak? Straż może o niego nie zadfać. Oni tam w straży nie przejmują się psami.

— Nie?

— Nie. Straż uważa, że taki pies nie ma żadnych ludzkich praw. To następny powód.

— Jest jeszcze trzeci?

— Tak. Przeczytałem w azecie, że wyznaczyli nagrodę.

— Ach. I co?

— Tylko że źle wydrukowali, bo stało tam, że dwadzieścia pięć dolarów zamiast stu dolarów. Jasne?

— Och. Rozumiem. Ale sto dolarów to dużo pieniędzy jak na psa, panie Gnacie.

— Nie na tego psa, jeśli rozumiesz pan, co mam na myśli — odparły cienie. — Ten pies ma historię do opowiedzenia.

— Tak? Czyżby to był słynny gadający pies z Ankh-Morpork?

Głęboki Gnat warknął gniewnie.

— Psy nie mówią, wszyscy o tym wiedzą. Ale są tacy, co rozumieją psi język, jeśli łapiesz pan, o czym mowa.

— Chodzi o wilkołaki?

— Możliwe, że chodzi o osofników tego pokroju, owszem.

— Ale jedyny wilkołak, jakiego znam, pracuje w straży — powiedział William. — Czyli każe mi pan zapłacić sto dolarów tylko po to, żebym mógł przekazać Wufflesa strażnikom, tak?

— Zasłużysz się u starego Vimesa, nie?

— Ale sam pan mówił, że nie ufa straży, panie Gnacie. A ja słucham, co ludzie mówią, wie pan…

Głęboki Gnat milczał przez chwilę.

— No dofrze — zgodził się. — Pies i tłumacz, sto pięćdziesiąt dolarów.

— A historia, którą ten pies może opowiedzieć, ma związek z porannymi wydarzeniami w pałacu sprzed kilku dni?

— Możliwe. Możliwe. Nawet fardzo możliwe. Niewykluczone, że właśnie o czymś takim jest mowa.

— Chcę zobaczyć, z kim rozmawiam — oświadczył William.

— Nic z tego.

— No świetnie… To rzeczywiście uspokaja. Znaczy, mam pójść i znaleźć sto pięćdziesiąt dolarów, tak, a potem przynieść je tutaj i po prostu oddać? I tyle?

— Dofry pomysł.

— Nie ma szans.

— Aha… Czyli mi pan nie ufasz, co? — zapytał Głęboki Gnat.

— Zgadza się.

— Hm… Przypuśćmy, że zdradzę mały fragmencik tej opowieści gratis i darmo. Do polizania. Dla smaku, jak to mówią.

— Proszę mówić…

— To nie Vetinari dźgnął tego drugiego. To fył ktoś inny.

William zapisał to i przyjrzał się z uwagą.

— I jak dokładnie ma mi tp pomóc?

— To niezły kawałek nowin, nie? Mało kto o tym słyszał.

— Niewiele tego. Coś o nim wiadomo?

— Ma na kostce ślad po ugryzieniu przez psa.

— Z czymś takim na pewno łatwo będzie go poznać na ulicy, tak? Co mam zrobić? Próbować dyskretnie podnosić ludziom nogawki?

— To naprawdę sensacyjna nowina — odparł Głęboki Gnat urażonym tonem. — Pewni ludzie fardzo się zmartwią, kiedy zamieścisz ją pan w swojej azecie.

— Tak, zmartwią się, że zwariowałem. Musi mi pan powiedzieć coś ciekawszego! Może pan podać rysopis?

Głęboki Gnat milczał przez chwilę, a kiedy znów się odezwał, był wyraźnie niepewny.

— Znaczy: jak wyglądał? — zapytał.

— No tak!

— Aha… No więc z psami to tak nie działa, rozumiesz pan. To co rofimy… co rofi taki normalny pies, to patrzy do góry. Ludzie to zwykle takie ściany z parą nozdrzy na czufku. I tyle.

— Czyli niewiele się dowiem — mruknął William. — Przykro mi, ale nic nie wyjdzie z inte…

— Ale jak pachniał, to całkiem inna sprawa — przerwał mu Głęboki Gnat nerwowo.

— No dobrze, niech pan opisze, jak pachniał.

— A czy widzę przed sofą stos gotówki? Jakoś niespecjalnie.

— Panie Gnacie, nie będę nawet myślał o zbieraniu takich pieniędzy, dopóki nie poznam jakiegoś dowodu, że naprawdę pan coś wie.

— No dofrze — odezwał się po chwili głos z cienia. — Wiesz pan, że istnieje Komitet De — elekcji Patrycjusza? To jest nowina!

— A co w tym nowego? Ludzie od lat spiskują, żeby się go pozbyć.

Znowu chwila ciszy.

— Wiesz pan — rzekł Głęboki Gnat — oszczędzilifyśmy sofie wielu proflemów, gdyfyś pan po prostu dał mi forsę, a ja fym powiedział wszystko.

— Jak dotąd nic pan nie powiedział. Niech pan powie wszystko, a wtedy zapłacę, jeśli to będzie prawda.

— No tak… Sprófuj pan któregoś z innych, ten aż dzwoni.

— Czyli wychodzi na to, że nie ubijemy interesu. — William schował notes.

— Czekaj pan, czekaj… Można to jakoś załatwić. Zapytaj pan Vimesa, co rofił Vetinari tuż przed atakiem.

— Czemu? A co robił?

— Przekonamy się, czy pan to odkryjesz.

— To dość marny punkt wyjścia…

Nie było odpowiedzi. Williamowi zdawało się, że słyszy jakieś szuranie.

— Halo…

Odczekał chwilę, a potem bardzo ostrożnie ruszył przed siebie.

W półmroku spojrzało na niego kilka koni. Po niewidzialnym informatorze nie pozostał żaden ślad.

Wiele myśli walczyło o miejsce w jego mózgu, kiedy szedł w stronę światła dnia. Ale co dziwne, na główną arenę przesączało się wciąż pewne drobne, pozornie nieistotne spostrzeżenie. Co to za wyrażenie „spróbuj pan któregoś z innych, ten aż dzwoni”? No bo „spróbuj innego, ten aż dzwoni” owszem, słyszał — powiedzonko pochodziło z czasów okrutniejszego niż zwykle władcy Ankh-Morpork, który kazał rytualnie torturować wielu tancerzy Morrisa. Ale „któregoś z innych”… Dziwne…

I wtedy go olśniło.

Głęboki Gnat musi być cudzoziemcem. To logiczne. Tak jak Otto, który doskonale mówił po morporsku, ale nie całkiem opanował kolokwializmy.

Zanotował to.

Wyczuł dym w tej samej chwili, w której usłyszał łomot ceramicznych stóp golemów. Czterech glinianych ludzi przebiegło obok niego, dźwigając długą drabinę. Bez zastanowienia ruszył za nimi, odruchowo przewracając kartkę w notesie.

Ogień zawsze stanowił groźbę w tej części miasta, gdzie przeważała zabudowa drewniana i strzechy. Dlatego właśnie wszyscy tak stanowczo sprzeciwiali się powołaniu jakiejkolwiek straży pożarnej, rozumując — z niezłomną ankhmorporską logiką — że grupa ludzi, której płaci się za gaszenie pożarów, naturalnie postara się zadbać, by mieć pod dostatkiem pożarów do gaszenia.

Golemy to co innego. Golemy były cierpliwe, pracowite, bezbłędnie logiczne, praktycznie niezniszczalne — i pracowały ochotniczo. Wszyscy wiedzieli, że golemy nie mogą krzywdzić ludzi.

Pewna tajemnica otaczała historię powstania golemowej brygady przeciwpożarowej. Niektórzy utrzymywali, że to pomysł straży, ale powszechnie uznawano raczej teorię, że golemy po prostu nie chcą pozwolić na niszczenie ludzi i ich dobytku. Z nieziemską dyscypliną i na pozór nie komunikując się ze sobą, zbiegały się do ognia ze wszystkich stron, ratowały uwięzionych ludzi, zabezpieczały i starannie układały wszelkie ruchomości, ustawiały się w łańcuch, w błyskawicznym tempie podający wiadra z wodą, zadeptywały ostatnie iskry… a potem pospiesznie wracały do porzuconych chwilowo obowiązków.

Te cztery biegły do ognia przy ulicy Kopalni Melasy. Języki ognia falowały w oknach pierwszego piętra.

— Jest pan z azety? — zapytał jakiś człowiek w tłumie.

— Tak — potwierdził William.

— No więc wydaje mi się, że to kolejny przypadek tajemniczego spontanicznego samozapłonu, jak ten, o którym pisaliście wczoraj.

Wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, czy William notuje.

William jęknął w duchu. Sacharissa rzeczywiście napisała o pożarze przy Haka Lobbingu, w którym zginął jeden nieszczęśnik, i na tym skończyła. Ale „SuperFakty” nazwały go Tajemniczym Wybuchem.

— Nie wydaje mi się, żeby tamten pożar był jakoś szczególnie tajemniczy — powiedział. — Stary pan Hardy postanowił zapalić cygaro i zapomniał, że moczy nogi w terpentynie.

Ktoś mu pewnie powiedział, że to dobre lekarstwo na grzybicę… i w pewnym sensie miał rację.

— Jasne, tak mówią. — Mężczyzna stuknął palcem w bok nosa. — Ale o wielu rzeczach nikt nas nie informuje.

— To prawda — zgodził się William. — Przedwczoraj słyszałem, że ogromne głazy, szerokie na setki mil, co tydzień spadają na okolicę, ale Patrycjusz wycisza całą sprawę.

— Sam pan widzisz. Nie do wiary, że traktują nas wszystkich jak durniów.

— Tak, to dla mnie również zagadka.

— Przejźcie, zróbcie przejźcie!

Otto przeciskał się wśród gapiów, przygarbiony pod ciężarem urządzenia wielkości i ogólnego kształtu akordeonu. Łokciami utorował sobie drogę do pierwszego rzędu, ustawił aparaturę na trójnogu i wymierzył w golema, który wynurzał się z zadymionego okna, trzymając w ramionach dziecko.

— Dobra, chłopcy, teraz miły vyraz tvarzy! — zawołał, wznosząc klatkę błyskową. — Raz, dva, trzy… aarghaarghaarghaargh…

Wampir zmienił się w obłok opadającego wolno pyłu. Coś zawisło na moment w powietrzu — wyglądało jak maleńka fiolka na naszyjniku ze sznurka.

A potem upadło i roztrzaskało się na bruku.

Pył wyrósł w górę jak grzyb, nabrał kształtu… i Otto znowu był cały. Mrugał i obmacywał się dłońmi, by sprawdzić, czy niczego mu nie brakuje. Zauważył Williama i rzucił mu ten szeroki uśmiech, do jakiego tylko wampiry są zdolne.

— Panie Villiamie! Udało się! To pański pomysł!

— Taaak…? Który?

Spod klapki wielkiego ikonografii wydobywała się cienka strużka żółtego dymu.

— Móvił pan, żeby nosić ze sobą ratunkovą kroplę słova na k — wyjaśnił Otto. — No vięc pomyślałem: jeśli będzie w małej buteleczce na szyi, a ja rozsypię zię w pył, to hopla! Roztrzaska zię i znowu jestem!

Uniósł pokrywę ikonografu i machnięciem dłoni rozpędził dym. Ze środka dobiegał bardzo cichy kaszel.

— I jeśli zię nie mylę, mamy tu udatnie vytraviony obrazek! Co dovodzi jedynie, jak viele potrafimy osiągnąć, gdy naszych umysłóv nie zasnuvają wizje otvartych okien i nagich szyj, o których ja sam w ogóle teraz nie myślę, bo jestem całkovitym kabstynentem.

Otto zmienił kostium. Pozbył się tradycyjnego czarnego, wieczorowego fraka, jaki preferował jego gatunek. Zastąpiła go kamizelka bez rękawów, mająca więcej kieszeni, niż William w życiu widział w jednej sztuce odzieży. Trzymał w nich pakiety chochlikowej karmy, zapasowe farby, jakieś tajemnicze narzędzia i inne niezbędne akcesoria sztuki ikonograficznej.

Z szacunku dla tradycji kamizelka Ottona była czarna, na podszewce z czerwonego jedwabiu; miała też z tyłu wydłużone poły.

William wypytał delikatnie rodzinę, która obserwowała z rozpaczą, jak ogień zmienia się w parę. Ustalił, że pożar został tajemniczo spowodowany przez tajemniczy spontaniczny samozapłon w tajemniczym rondlu z frytkami, pełnym gorącego oleju.

Zostawił ich, chodzących wśród poczerniałych resztek dawnego domu.

— To tylko historia do zapisania — stwierdził, chowając notes.

— Czuję się trochę jak wampir… oj, przepraszam…

— Nie szkodzi — uspokoił go Otto. — Rozumiem. I jestem vdzięczny, że dał mi pan tę pracę. Viele to dla mnie znaczy, tym bardziej że vidzę, jaki jest pan przy mnie nervovy. To zresztą oczyviste.

— Nie jestem nerwowy! — zaprotestował gorączkowo William.

— Całkiem swobodnie się czuję w towarzystwie innych gatunków!

Wyraz twarzy Ottona był przyjazny, ale również przenikliwy, tak jak to możliwe tylko w przypadku uśmiechniętego wampira.

— Zavażyłem, jak pan zię stara, żeby być przyjaznym vobec kraznoludów. I dla mnie jest pan uprzejmy. To duży vysiłek, godny podzivu…

William otworzył usta, by się sprzeciwić, ale zrezygnował.

— No dobrze… Ale to dlatego, że tak zostałem wychowany, jasne? Mój ojciec bardzo stanowczo popierał… człowieczeństwo. To znaczy nie człowieczeństwo jako… Właściwie to był raczej zdecydowanie przeciwny…

— Tak, tak. Rozumiem.

— I tylko o to chodzi, jasne? Każdy może sam decydować, kim będzie!

— Tak, tak, na pevno. A gdyby szukał pan rady co do sprav romansovych, vystarczy spytać.

— Czemu miałbym szukać rady co do sprav… spraw romansowych?

— Och, bez powodu. Absolutnie bez powodu — zapewnił niewinnie Otto.

— A poza tym jesteś wampirem. Jakiej rady mógłbyś mi udzielić w kwestii kobiet?

— No niech mnie, zbudź się, chłopie, i poczuj czosnek! Och, jakież historie mógłbym opoviedzieć… — Otto zamilkł na chwilę.

— Ale nie opoviem, bo nie robię już takich rzeczy. Nie teraz, kiedy zobaczyłem śviatło dnia. — Szturchnął Williama, który poczerwieniał z zakłopotania. — Vspomnę tylko, że one nie zavsze krzyczą.

— To było trochę nieeleganckie…

— Tak zię działo za davnych, złych czasóv — zapewnił pospiesznie Otto. — Teraz niczego bardziej nie lubię niż kubka kakao i śpievu przy fisharmonii. Napravdę. O tak. Słovo.

Powrót do drukarni, by napisać o pożarze, okazał się poważnym problemem. Zresztą podobnym do tego, jaki stanowiło samo wejście w ulicę Błyskotną.

Otto wpadł na Williama, który stał nieruchomo i patrzył.

— Vydaje mi zię, że sami zię o to prosiliśmy! — zawołał. — Dvadzieścia pięć dolaróv to dużo pieniędzy!

— Co?! — krzyknął William.

— Mówię, że dvadzieścia pięć dolarów! to dużo pieniędzy, Villiamie!!

— Co?!!!

Kilka osób przecisnęło się obok nich. Nieśli psy. Każdy na Błyskotnej niósł psa albo prowadził psa, albo był ciągnięty przez psa, albo atakowany — mimo wysiłków właściciela — przez psa należącego do kogoś innego. Szczekanie przekroczyło już poziom zwykłego hałasu, a stało się rodzajem wyczuwalnej siły, uderzającej w bębenki jak huragan stworzony ze zgrzytającego złomu.

William wciągnął wampira do bramy, gdzie zgiełk był zaledwie nieznośny.

— Możesz coś z tym zrobić? — wrzasnął. — Inaczej nigdy się nie przedostaniemy!

— Niby co?

— No wiesz… Ta sztuczka z dziećmi nocy…

— Ach, to… — Otto zrobił ponurą minę. — Vie pan, że to bardzo stereotypova zugestia. Może od razu pan poprosi, żebym zię zmienił v nietoperza, co? Móviłem przecież, że już tego nie robię!

— A masz lepszy pomysł?

Kilka stóp od nich rottweiler usiłował pożreć spaniela.

— Och, no dobrze… — Otto machnął rękami.

Szczekanie ucichło natychmiast. A potem wszystkie psy usiadły na zadach i zawyły.

— Niewielka poprawa, ale przynajmniej się ze sobą nie gryzą — uznał William i pospieszył naprzód.

— No vięc bardzo mi przykro! Proszę mnie przy okazji zakołkovać! — zirytował się Otto. — Na najbliższym spotkaniu czeka mnie bardzo kłopotlive pięć minut uspraviedlivień. Viem, że to nie… kvestia ssania, ale przecież należy dbać o ogólne ważenie.

Wspięli się na gnijący płot i weszli do szopy tylnymi drzwiami.

Ludzie i psy cisnęli się do głównych drzwi. Powstrzymywała ich tylko barykada biurek, a także bardzo znękana Sacharissa stawiająca opór morzu twarzy i pysków. William ledwie rozróżniał jej głos w ogólnym gwarze.

— Nie, to jest pudel. W ogóle nie przypomina psa, którego szukamy…

— Nie, to nie ten. Skąd to wiem? Bo to jest kot. No dobrze,

w takim razie dlaczego się myje językiem? Nie, przykro mi, psy się tak nie zachowują…

— Nie, proszę pani, to buldog…

— Nie, to nie to. Nie, proszę pana, wiem, że to nie to. Bo to jest papuga, dlatego. Nauczył ją pan szczekać i wymalował na boku „PieS”, ale to nadal papuga…

Sacharissa odgarnęła włosy z oczu i zauważyła Williama.

— No więc kto był takim mądralą? — rzuciła.

Ko byu taki ondrral? — odezwał się PieS.

— Ile jeszcze zostało?

— Obawiam się, że setki — odparł William.

— Właśnie przeżyłam najgorsze pół godziny w… To jest kura! Kura, ty głupia kobieto, właśnie zniosła jajko!… w życiu i jestem ci za to bardzo wdzięczna. Nigdy byś nie zgadł, co się stało. Nie, to sznauswitzer! Wiesz, co takiego, Williamie?

— Co? — spytał William.

— Jakiś kompletny tuman zaoferował nagrodę! W Ankh-Morpork! Wyobrażasz sobie? Kiedy tu przyszłam, kolejka stała w trzech rzędach! Pomyśl, co za idiota mógł wpaść na taki pomysł? Jakiś typ przyprowadził krowę! Krowę! Miałam z nim prawdziwą awanturę na temat zwierzęcej fizjologii, zanim Rocky walnął go w głowę. Ten biedny troll stoi teraz przed wejściem i próbuje utrzymać porządek! Tam są nawet fretki!

— Bardzo mi przykro…

— Zastanawiam się, mm, czy możemy jakoś pomóc…?

Obejrzeli się oboje.

Pytającym był kapłan, ubrany w czarną, pozbawioną ozdób i fasonu omniańską sutannę. Miał płaski kapelusz z szerokim rondem, na szyi omniański naszyjnik z żółwiem, a na twarzy wyraz niemal śmiertelnej życzliwości.

— Mm, jestem brat Na-Której-Tańczą-Anioły Szpila — oświadczył i odsunął się, odsłaniając górę w czerni. — A to siostra Jennifer, która przyjęła śluby milczenia.

Patrzyli na zjawisko, jakim była siostra Jennifer, a brat Szpila kontynuował z naciskiem:

— To znaczy, że ona, mm, nie mówi. Wcale. W żadnych okolicznościach.

— Ojej — szepnęła słabym głosem Sacharissa.

Jedno oko siostry Jennifer wirowało powoli na twarzy przypominającej ceglany mur.

— Tak, mm. Przypadkiem znaleźliśmy się w Ankh-Morpork, w ramach posługi biskupa Horna wśród zwierząt. Usłyszeliśmy, że szukacie małego pieska, który ma kłopoty — tłumaczył brat Szpila.

— Widzę, że jesteście, mm, trochę przytłoczeni, więc moglibyśmy pomóc. To nasz obowiązek.

— Ten pies to mały terier — wyjaśniła Sacharissa. — Ale brat będzie zaskoczony, co ludzie nam przyprowadzają…

— Coś podobnego… Lecz siostra Jennifer doskonale sobie radzi w takich sytuacjach…

Siostra Jennifer wyszła przed biurko. Jakiś człowiek z nadzieją podniósł na rękach coś, co wyraźnie było borsukiem.

— Trochę chorował…

Siostra Jennifer opuściła pięść na jego głowę. William się skrzywił.

— Siostra Jennifer wierzy w szorstką miłość — rzekł brat Szpila.

— Drobna korekta w odpowiedniej chwili może ocalić zagubioną duszyczkę przed podążaniem niewłaściwą ścieżką.

— Do jakiego zakonu ona należy, jeśli volno spytać? — wtrącił Otto.

Zagubiona duszyczka z borsukiem na rękach wyszła, zataczając się. Jej nogi usiłowały podążać kilkoma ścieżkami równocześnie. Brat Szpila uśmiechnął się słodko.

— Zakon Małych Kwiatuszków Bezustannej Irytacji.

— Napravdę? Nie słyszałem o takim. Bardzo… pomocny dla potrzebujących, jak vidzę. No, ale muszę spravdzić, czy chochliki dobrze zię spraviły.

Pod zbawiennym wpływem sunącej ulicą siostry Jennifer tłum przerzedzał się szybko, zwłaszcia ta jego część, która przyprowadziła psy mruczące albo jedzące pestki słonecznika. Wielu z mających ze sobą prawdziwe żywe psy też zachowywało się dość nerwowo.

William poczuł, że ogarnia go niepokój. Wiedział, że niektóre odłamy omniańskiego Kościoła wciąż wierzą, iż jedynym sposobem wysłania duszy do nieba jest skazanie ciała na piekło. Trudno też było obwiniać siostrę Jennifer za jej wygląd czy nawet rozmiar jej dłoni. I nawet jeśli grzbiety owych dłoni były dość gęsto zarośnięte, to cóż, tak się przecież zdarza w regionach wiejskich.

— Co ona właściwie robi? — zapytał.

W kolejce rozlegały się piski i krzyki, gdy kolejne psy były chwytane, oglądane gniewnie i odstawiane z powrotem z siłą więcej niż minimalną.

— Jak już wspomniałem, próbujemy odszukać małego pieska

— wyjaśnił brat Szpila. — Może potrzebować pociechy duchowej.

— Przecież tamten terier ostrowłosy wygląda całkiem podobnie do obrazka — zaprotestowała Sacharissa. — A ona nie zwróciła na niego uwagi.

— Siostra Jennifer jest bardzo wyczulona w takich kwestiach — zapewnił brat Szpila.

— No, stojąc tutaj, nie zapełnię następnego wydania. — Sacharissa ruszyła do swojego biurka.

— Pewnie by pomogło, gdybyśmy potrafili drukować w kolorze — rzekł William, gdy został sam z bratem Szpilą.

— Zapewne — zgodził się wielebny braciszek. — On był taki szarobrązowy.

Wtedy William zrozumiał, że jest trupem. To tylko kwestia czasu…

— Wiecie, jakiego koloru psa szukacie — stwierdził cicho.

— Zajmuj się układaniem słów, pisarczyku — rzucił brat Szpila tak, by nikt inny go nie usłyszał. Odchylił połę sutanny akurat tyle, by William zobaczył umocowany tam zestaw sztućców. Potem go zasłonił. — To nie ma nic wspólnego z tobą, jasne? Krzyknij, a ktoś zginie. Spróbuj zostać bohaterem, a ktoś zginie. Wykonaj jakikolwiek nagły ruch, a ktoś zginie. Właściwie to równie dobrze możemy i tak kogoś zabić, żeby zaoszczędzić na czasie. Znasz powiedzenie, że pióro niby jest mocniejsze od miecza?

— Tak — wykrztusił William.

— Chcesz to sprawdzić?

— Nie.

William zauważył, że Gunilla przygląda mu się podejrzliwie.

— Co robi ten krasnolud? — zapytał brat Szpila.

— Składa azetę, proszę pana — odparł William.

Rozsądek zawsze nakazuje grzecznie odpowiadać ostrym narzędziom.

— Powiedz mu, żeby składał dalej — polecił Szpila.

— Czy zechciałby pan wrócić do składu, panie Dobrogór?! — zawołał William, przekrzykując skowyty i warczenie. — Wszystko w porządku!

Gunilla kiwnął głową i odwrócił się do nich tyłem. Demonstracyjnie uniósł dłoń, po czym zaczął wybierać czcionki.

William patrzył. To lepsze niż semafor — ta ręka przesuwająca się od pudełka do pudełka.

On[spacja]jest[spacja]fałszyty?

T były w przegródce obok W…

— Tak — powiedział William. Szpila przyjrzał mu się uważnie.

— Co tak?

— Ja… tego… to tylko nerwy — odparł William. — Zawsze robię się nerwowy w pobliżu noży.

Szpila zerknął na krasnoludy. Wszystkie stały odwrócone plecami.

Ręka Dobrogóra poruszyła się znowu, wybierając z pudełek literę za literą.

Ma[spacja]broń?[spacja]kaszel[spacja]na[spacja]tak

— Coś nie w porządku z gardłem? — zapytał Szpila, gdy William zakaszlał.

— To znowu te nerwy… proszę pana.

Dobra[spacja]sprowadzę[spacja]Ottona

— No nie… — mruknął William.

— Gdzie ten krasnolud idzie? — zainteresował się Szpila, wsuwając rękę pod sutannę.

— Tylko do piwnicy, proszę pana. Żeby… przynieść trochę farby.

— Po co? Wygląda na to, że macie jej tu dosyć.

— Chodzi o białą farbę, proszę pana. Na spacje. I środki O. — William pochylił się do brata Szpili i zadrżał, kiedy dłoń tamtego znów sięgnęła pod sutannę. — Proszę posłuchać. Krasnoludy też wszystkie są uzbrojone. Mają topory. I bardzo łatwo wpadają w gniew. Jestem w pobliżu pana jedyną osobą, która nie ma żadnej broni. Proszę… Nie chcę jeszcze umierać. Załatwcie to, po co przyszliście, i zostawcie nas…

Całkiem dobrze udaje nędznego tchórza, pomyślał, bo świetnie się nadaje do tej roli.

— Jak ci idzie, siostro? — zapytał Szpila.

Siostra Jennifer trzymała wyrywający się gwałtownie worek.

— Mam wszystkie …one teriery — powiedziała. Brat Szpila surowo pokręcił głową.

— Mam wszystkie …one teriery — pisnęła znacznie wyższym głosem. — A na końcu ulicy są …eni strażnicy!

Kątem oka William zauważył, że Sacharissa wyprostowała się gwałtownie. Teraz w programie wizyty pojawiła się zapewne czyjaś śmierć.

Otto niefrasobliwie wspinał się po drabinie, z wiszącym na ramieniu pudłem jednego ze swoich ikonografów.

Skinął Williamowi głową. Sacharissa za nim nerwowo odsuwała krzesło.

Znów stojąc przed skrzynką z czcionkami, Gunilla składał gorączkowo:

Zasłoń[spacja]oczy

Pan Szpila zwrócił się do Williama.

— Co to znaczy: biała farba na spacje?

Sacharissa wyglądała na zagniewaną i stanowczą, jak pani Arcanum po niepożądanej uwadze.

Wampir podniósł pudło.

Klatka ponad nim, jak zauważył William, pełna była überwaldzkich węgorzy lądowych.

Brat Szpila rozsunął poły sutanny.

William skoczył ku podchodzącej dziewczynie, unosząc się w powietrze jak żaba w syropie.

Krasnoludy przeskakiwały przez niskie przepierzenie, dzielące gabinet od hali prasy. Trzymały w rękach topory. I…

— Bu — powiedział Otto.

Czas się zatrzymał. William czuł, jak rozplata się wszechświat, jak niewielki glob ścian i sufitów odrywa się niczym skórka pomarańczy, pozostawiając zimną, pędzącą ciemność wypełnioną igiełkami lodu. Były w niej głosy — ucięte, jak przypadkowe sylaby dźwięku. I znowu to wrażenie, którego już doznał: że jego ciało jest cienkie i niematerialne jak cień.

A potem wylądował na Sacharissie, objął ją ramionami i razem przetoczyli się za błogosławioną osłonę z biurek.

Psy wyły. Ludzie klęli. Krasnoludy wrzeszczały. Łamały się meble. William leżał nieruchomo, dopóki nie ucichł grom.

Po nim nastąpiły stękania i przekleństwa.

Przekleństwa stanowiły dobry znak. Były to krasnoludzie przekleństwa i oznaczały, że przeklinający jest nie tylko żywy, ale też wściekły.

William ostrożnie uniósł głowę.

Główne drzwi stały otworem. Nie było kolejki, nie było psów. Dał się słyszeć tupot biegnących stóp i zajadle szczekanie na ulicy.

Tylne drzwi kołysały się na zawiasach.

William zdał sobie sprawę z pneumatycznego ciepła Sacharissy w ramionach. Było to doznanie, o którym nawet nie marzył w swym życiu poświęconym układaniu słów w miłym dla ucha porządku… No nie, oczywiście, że marzył, poprawił go wewnętrzny redaktor, lepiej napisać „nie spodziewał się”…

— Strasznie mi przykro — powiedział.

Technicznie biorąc, to białe kłamstwo, stwierdził redaktor. Jak podziękowanie dla ciotki za piękne chustki do nosa. W porządku. Może być.

Odsunął się ostrożnie i niepewnie podniósł na nogi. Krasnoludy także wstawały chwiejnie. Jeden czy dwa wymiotowały hałaśliwie.

Ciało Ottona Chrieka leżało bezwładnie na podłodze. Uciekający brat Szpila przed odejściem zadał jedno fachowe cięcie na wysokości szyi.

— O bogowie… — rzekł drżącym głosem William. — To straszne…

— Co takiego? Ucięcie głowy? — zapytał Boddony, który nigdy nie lubił wampira. — Tak, można to tak określić.

— Ale… powinniśmy coś dla niego zrobić…

— Naprawdę?

— Tak! Zginąłbym na pewno, gdyby nie użył tych węgorzy!

— Przepraszam! Czy ktoś mógłby tu podejść?

Śpiewny głos dochodził spod drukarskiego warsztatu. Dobrogór przyklęknął.

— Niech mnie… — powiedział.

— Co tam jest? — zapytał William.

— To, eee… no… to Otto.

— Przepraszam, ale czy ktoś mógłby mnie stąd vyjąć?

Dobrogór skrzywił się i wsunął rękę w ciemność. Głos mówił dalej:

— Tu jest martvy szczur, ktoś musiał upuścić drugie żniadanie, to obrzydlive… Nie za ucho, proszę, nie za ucho… Za vłosy, jeśli można…

Ręka pojawiła się znowu, trzymając głowę Ottona za włosy, wedle życzenia. Głowa zbadała wzrokiem otoczenie.

— Vszyscy cali? — upewnił się Otto. — Nieviele brakovało, co?

— Czy ty… dobrze się czujesz? — zapytał William, zdając sobie sprawę, że to zwycięski kandydat w konkursie Wyjątkowo Głupich Pytań.

— Co? Tak, chyba tak. Nie mogę narzekać. Vłaścivie załkiem nieźle. Tyle że chyba właśnie ktoś odciął mi głovę, co można uznać za pevien minus…

— To nie jest Otto — oświadczyła Sacharissa. Była roztrzęsiona.

— Oczywiście, że to on — zapewnił ją William. — Kto jeszcze mógłby to być?

— Otto był wyższy — powiedziała Sacharissa i wybuchnęła śmiechem.

Krasnoludy także zaczęły się śmiać, ponieważ w tej chwili śmiałyby się ze wszystkiego. Otto nie okazał entuzjazmu.

— Ach tak — powiedział. — Ho, ho, ho! Słavne aknkhmorporskie poczucie humoru. Jaki zabavny żarcik. Można się pośmiać. Nie zvracajcie na mnie uvagi.

Sacharissa z trudem chwytała oddech. William objął ją jak najdelikatniej, gdyż był to ten rodzaj śmiechu, od którego się umiera. Po chwili już płakała; głęboki szloch przebijał się przez chichot.

— Chcę umrzeć — chlipała.

— Powinna pani kiedyś tego spróbovać — mruknął Otto. — Panie Dobrogór, mógłby mnie pan dostarczyć do mojego ciała? Na pevno gdzieś tu leży.

— Czy ty… Powinniśmy może… Trzeba przyszyć… — jąkał się Gunilla.

— Nie. Łatwo zię goimy — uspokoił go Otto. — O, tam jest. Teraz proszę mnie tam położyć. I odvrócić się, jeśli volno… To trochę, viecie… krępujące. Jak vydalanie vody…

Wciąż mrużąc oczy od powidoków ciemnego światła, krasnoludy odwróciły się posłusznie.

— Dobrze, już można patrzeć — usłyszały po chwili.

Otto, znowu w jednym kawałku, siedział na podłodze i przecierał szyję chusteczką.

— Musi być jeszcze kołek w serce — wyjaśnił. — No więc… O co tu chodziło? Kraznolud poviedział, że mam odvrócić uvagę…

— Nie wiedzieliśmy, że użyjesz ciemnego światła! — zirytował się Dobrogór.

— Przepraszam. Jedyne, co miałem pod ręką, to te lądove vęgorze, a bardzo ci zię spieszyło. Czego zię spodzievałeś? Przecież jestem zreformovany!

— To przynosi pecha i tyle! — oświadczył krasnolud, którego William poznał jako Spaczą.

— Ach tak? Tak ci zię vydaje? Ale to ja muszę teraz prać svój kołnierzyk! — burknął Otto.

William próbował uspokoić Sacharissę, która wciąż drżała.

— Kim oni byli? — spytała.

— No… Nie jestem pewien, ale to jasne, że szukali psa lorda Vetinariego…

— Jestem przekonana, że ona nie była prawdziwą dziewicą!

— Siostra Jennifer rzeczywiście wyglądała dość dziwnie… — To było wszystko, co William był skłonny przyznać.

Sacharissa pociągnęła nosem.

— Nie, nie. Gorsze od niej uczyły mnie w szkole. Siostra Credenza potrafiła przegryźć się przez drzwi… Chodzi mi o język. Jestem pewna, że „one” to brzydkie słowo. Używała go jak brzydkiego słowa. A ten kapłan miał przecież nóż!

Za nimi Otto miał kłopoty.

— Używasz tego do robienia obrazków? — zdumiał się Dobrogór.

— Pevnie.

Kilka krasnoludów klepnęło się po udach, na wpół odwróciło i wykonało typową pantomimę osób, które chcą okazać, że zwyczajnie nie mogą uwierzyć, by ktoś był aż tak głupi.

— Wiesz przecież, że to niebezpieczne! — zawołał Dobrogór.

— Zvykłe przeządy — oświadczył Otto. — Jedyne, co może zię zdarzyć, to że własna zygnatura morficzna obiektu spolaryzuje rezony, czyli cząztki rzeczove, w przestrzeni fazovej, zgodnie z teorią adekvatności temporalnej, kreując efekt vielokrotnych bezkierunkovych okien przecinających iluzję teraźniejszości i tvorzących metaforyczne obrazy vedług dyktatu ekstrapolacji quasi-historycznej. Widzicie? Nic w tym tajemniczego!

— Ale z całą pewnością wystraszyło tych ludzi — zauważył William.

— Raczej topory ich wystraszyły — sprzeciwił się stanowczo Gunilla.

— Nie, raczej wrażenie, że ktoś zdjął ci czubek głowy i teraz wbija w mózg lodowe sople.

Dobrogór zamrugał.

— No tak, rzeczywiście. To też. — Otarł czoło. — Potrafisz dobierać słowa, chłopcze, trzeba przyznać…

Jakiś cień przesłonił drzwi wejściowe. Dobrogór sięgnął po topór.

William jęknął.

To był Vimes. Co gorsza, uśmiechał się — bez humoru, drapieżnie.

— Ach, pan de Worde — rzucił, wchodząc. — Kilka tysięcy psów biega w panice po mieście. To interesujący fakt, prawda?

Oparł się o ścianę i wyjął cygaro.

— No cóż, mówię: psy — rzekł, pocierając zapałkę o hełm Dobrogóra. — Ale powinienem raczej powiedzieć: głównie psy. Trochę kotów. Właściwie to obecnie nawet więcej kotów, ponieważ, hm… nie ma nic lepszego niż… a tak, wielka fala walczących, gryzących i wyjących psów, żeby tak jakby, jak mógłbym najlepiej to ująć, ofiarować miastu pewne… zapracowanie. Zwłaszcza pod nogami, ponieważ… nie wiem, czy o tym wspomniałem… są to również psy bardzo zdenerwowane. Aha, mówiłem coś o bydle? — ciągnął przyjaznym tonem. — Wie pan, jak to jest, dzień targowy i w ogóle, ludzie pędzą krowy i… bogowie… zza rogu wypada sfora skowyczących psów… Ach, zapomniałem jeszcze o owcach. I kurach, choć podejrzewam, że z kur niewiele już zostało…

Patrzył na Williama.

— Nie masz uczucia, chłopcze, że powinieneś mi coś powiedzieć?

— No… mieliśmy drobne kłopoty…

— Niesamowite! Naprawdę? Coś podobnego…

— Psy się wystraszyły, kiedy pan Chriek zrobił im obrazek — powiedział William.

Była to szczera prawda. Ciemne światło było przerażające, nawet jeśli ktoś wiedział, co się dzieje.

Komendant Straży Miejskiej spojrzał groźnie na Ottona, który z żałosną miną wpatrywał się w podłogę.

— Coś ci powiem. Wybierają dzisiaj nowego Patrycjusza…

— Kogo? — zapytał szybko William.

— Ja tego nie wiem…

Sacharissa wytarła nos.

— To będzie pan Scrope z Szewców i Rymarzy.

Vimes spojrzał na Williama podejrzliwie.

— Skąd o tym wiecie?

— Wszyscy wiedzą — oświadczyła Sacharissa. — Tak mi powiedział dziś rano ten młody człowiek z piekarni.

— Ach, gdzie byśmy byli bez plotek… — westchnął Vimes. — Tak więc, panie de Worde, nie jest to odpowiedni dzień, żeby… cokolwiek niewłaściwego się zdarzyło. Moi ludzie rozmawiali już z tymi, którzy przyprowadzili tu psy. Niezbyt licznymi, co muszę przyznać. Większość nie chciała rozmawiać ze strażą. Nie mam pojęcia czemu, jesteśmy doskonałymi słuchaczami. A teraz… czy chce mi pan coś powiedzieć? — Vimes rozejrzał się wokół. — Zauważyłem, że wszyscy patrzą na pana.

— „Puls” nie potrzebuje żadnej pomocy od straży — oznajmił William.

— Nie miałem na myśli pomocy.

— Nie zrobiliśmy nic złego. — Ja o tym decyduję.

— Doprawdy? To interesujący punkt widzenia.

Vimes zobaczył, że William wyjmuje z kieszeni notes.

— Aha… Rozumiem… — Sięgnął do pasa i wydobył tępo zakończony drążek z ciemnego drewna. — Wiesz, co to jest?

— Pałka. Ciężki kij.

— Zawsze ostatnia instancja, co? — mruknął Vimes. — Palisander i llamedosjańskie srebro. Piękny okaz. A na tej małej plakietce, o tutaj, jest napisane, że mam dbać o spokój. I pan, panie de Worde, nie wydaje mi się chwilowo elementem tego spokoju.

Patrzeli na siebie gniewnie.

— Co takiego niezwykłego zrobił lord Vetinari tuż przed… wypadkiem? — zapytał William tak cicho, że prawdopodobnie tylko Vimes go usłyszał.

Vimes nawet nie mrugnął. Ale po chwili odłożył pałkę na biurko. W ogólnej ciszy stuknięcie zabrzmiało nienaturalnie głośno.

— A teraz ty odłóż swój notes, chłopcze — zaproponował spokojnym tonem. — W ten sposób zostaniemy tylko ty i ja. Bez… konfliktu symboli.

Tym razem William od razu pojął, którędy wiedzie ścieżka mądrości. Położył notes na blacie.

— Dobrze — pochwalił go Vimes. — A teraz ty i ja przejdziemy do tamtego kąta, podczas gdy twoi przyjaciele zajmą się sprzątaniem. Doprawdy niezwykłe, jak wiele mebli może się połamać przy zwykłym robieniu obrazka.

Przeszedł na bok i usiadł na odwróconej wannie. Williamowi musiał wystarczyć koń na biegunach.

— No dobrze, panie de Worde, załatwimy to pańskim sposobem.

— Nie wiedziałem, że mam jakiś sposób.

— Nie zamierza mi pan powiedzieć, co pan wie. Prawda?

— Sam nie jestem pewien, co wiem — odparł William. — Ale… przypuszczam… że lord Vetinari na krótko przed przestępstwem zrobił coś niezwykłego.

Vimes wyjął z kieszeni własny notes i przerzucił kilka kartek.

— Krótko przed siódmą wszedł do pałacu przez stajnie i odesłał wartownika — powiedział.

— Nie było go przez całą noc? Vimes wzruszył ramionami.

— Jego lordowska mość przychodzi i wychodzi. Gwardziści nie pytają gdzie i po co. Rozmawiali z tobą?

William był przygotowany na to pytanie. Tyle że nie znał odpowiedzi. Ale pałacowa gwardia, o ile zdążył ją poznać, nie składała się z ludzi dobieranych ze względu na wyobraźnię czy spryt, ale raczej niezłomną lojalność. Nie wyglądali na potencjalnych Głębokich Gnatów.

— Nie wydaje mi się.

— Ach, nie wydaje się…

Zaraz, zaraz… Głęboki Gnat twierdził, że zna psa Wufflesa, a pies powinien wiedzieć, czyjego pan dziwnie się zachowuje. Psy lubią rutynę…

— Sądzę, że to dla jego lordowskiej mości niezwykłe, by o tej porze znajdować się poza pałacem — oświadczył. — Nie jest to elementem… rutyny.

— Tak samo jak dźganie nożem sekretarza i próba ucieczki z bardzo ciężkim workiem pieniędzy — odparł Vimes. — Tak, my też to zauważyliśmy. Nie jesteśmy głupi. My tylko wyglądamy na głupich. Aha… ten gwardzista mówi, że w oddechu jego lordowskiej mości wyczuł alkohol.

— Czy Vetinari pije?

— Nie tak, by było widać.

— Ma w gabinecie szafkę z trunkami.

Vimes się uśmiechnął.

— Zauważyłeś? Lubi, kiedy inni piją.

— Ale to może oznaczać, że chciał sobie dodać odwagi, by… — William urwał. — Nie, to nie Vetinari. To do niego nie pasuje.

— Nie pasuje — zgodził się Vimes. Wyprostował się. — Może powinien pan… jeszcze raz to przemyśleć, panie de Worde. Może… może znajdzie pan kogoś, kto panu pomoże w tym myśleniu.

Coś w jego postawie sugerowało, że nieoficjalna część rozmowy dobiegła końca w sposób ostateczny.

— Czy dużo pan wie o panie Scrope? — zapytał William.

— Tuttle Scrope? Syn starego Tuskina Scrope’a. Od siedmiu lat przewodniczący Gildii Szewców i Rymarzy. Człowiek rodzinny. Od dawna ma sklep przy Wixona.

— To wszystko?

— Panie de Worde, to wszystko, co straż wie na temat pana Scrope’a. Rozumie pan? Nie chciałby pan usłyszeć o pewnych ludziach, o których straż wie naprawdę dużo.

— Aha… — William zmarszczył czoło. — Ale przy Wixona nie ma żadnego sklepu z butami.

— Nie wspominałem o butach.

— Prawdę mówiąc, jedyny sklep, który jest choćby luźno… eee… powiązany ze skórą, to…

— To właśnie ten.

— Ale tam sprzedają…

— Kwalifikuje się jako wyroby skórzane. — Vimes sięgnął po pałkę.

— No, niby tak… I wyroby gumowe, i… pióra… i pejcze… i… takie małe trzęsące się rzeczy. — William się zarumienił. — Ale…

— Osobiście nigdy tam nie byłem, chociaż wydaje mi się, że kapral Nobbs dostaje od nich katalog — rzekł Vimes. — Nie sądzę też, by istniała Gildia Producentów Małych Trzęsących się Rzeczy, choć to ciekawy pomysł. W każdym razie pan Scrope jest czysty i prowadzi legalny interes, panie de Worde. Przyjemna rodzinna atmosfera, jak słyszałem. Co sprawia, że kupowanie… tego i owego… i małych, trzęsących się rzeczy… jest równie niekłopotliwe jak nabycie pół funta humbugów. Dotarły też do mnie pogłoski, że pierwszą decyzją miłego pana Scrope’a będzie ułaskawienie lorda Vetinariego. — Jak to? Bez procesu?

— To ładnie z jego strony, prawda? — spytał Vimes przerażająco pogodnym tonem. — Dobry początek kadencji. Czysta karta, nowy początek, nie warto rozdrapywać starych ran. Biedny człowiek. Przepracowywał się. Musiał się w końcu załamać. Za rzadko wychodził na świeże powietrze. I tak dalej. No więc można będzie go wysłać do jakiegoś spokojnego miejsca i przestać się przejmować całą tą niemiłą aferą. Prawdziwa ulga, nieprawdaż?

— Ale przecież pan wie, że on nie…

— Wiem? — zdziwił się Vimes. — To jest oficjalna buława mojego urzędu, panie de Worde. Gdyby to była maczuga nabijana gwoździami, żylibyśmy w zupełnie innym mieście. Wychodzę teraz. Mówił pan, że się pan zastanawiał. Może powinien się pan pozastanawiać jeszcze trochę.

William przyglądał się, jak komendant straży odchodzi. Sacharissa opanowała się, może dlatego że nikt już nie próbował jej pocieszać.

— Co teraz robimy? — spytała.

— Nie wiem. Trzeba wydać azetę, jak sądzę. To nasza praca.

— Ale co będzie, jeśli ci ludzie tu wrócą?

— Nie wydaje mi się, żeby wrócili. To miejsce jest teraz strzeżone. Sacharissa zaczęła zbierać papiery z podłogi.

— Chyba lepiej się poczuję, jeśli się czymś zajmę…

— Brawo!

— Gdybyś dał mi parę akapitów o tym pożarze…

— Otto zrobił niezły obrazek — powiedział William. — Prawda, Otto?

— O tak. Tamten jest v porządku. Ale… — Wampir przyglądał się leżącemu na podłodze, rozbitemu ikonografowi.

— Oj… Przykro mi…

— Mam inne. — Otto westchnął. — Viecie, myślałem, że v vielkim mieście będzie łatviej. Myślałem, że będzie… cyvilizovanie. Móvili, że wielkim mieście tłuszcza nie przychodzi po kogoś z vidłami, jak to zię dzieje w Schiischien. Przecież zię staram. Bogovie vidzą, jak zię staram. Trzy miesiące, cztery dni i siedem godzin na odvyku. Zrezygnovałem ze vszystkiego. Nawet te blade damy v aksamitnych baskinach noszonych na vierzchu, te ponętne koronkove suknie i te maleńkie, no viecie, te buciki z vysokimi obcasami… to była tortura, teraz mogę zię przyznać. — Żałośnie potrząsnął głową i spojrzał na swoją poplamioną koszulę. — Tymczazem tłuką mi sprzęt, a moja najlepsza koszula jest cała zalana… krvią… zalana czervoną, ciepłą krvią… gęstą, ciemną krvią… to krev… zalana krvią… kr via…

— Szybko! — Sacharissa przebiegła obok Williama. — Panie Dobrogór, proszę mu przytrzymać ręce! — Machnęła na krasnoludy. — Przygotowałam się do czegoś takiego. Wy dwaj, złapcie go za nogi! Spacz, w szufladzie mojego biurka leży wielka kaszanka!

…Chodzić będę v słońcu, nievażne, jak żyłem… — chrypiał Otto.

— O bogowie, oczy mu świecą na czerwono! — wystraszył się William. — Co robić?

— Możemy spróbować znowu odciąć mu głowę — zaproponował Boddony.

— To był bardzo marny żart — upomniała go Sacharissa.

— Żart? A czyja się śmieję?

Otto wstał. Przeklinające krasnoludy wisiały na jego chudym ciele.

Choć burza huczy vkoło nas, do valki ruszmy waz… — Jest silny jak tur! — zawołał Dobrogór.

— Zaraz… Może by pomogło, gdybyśmy się przyłączyli! — Sacharissa sięgnęła do torby i wyjęła cienką niebieską broszurę. — Zabrałam to dziś rano z misji przy alei Jatek. To ich śpiewnik! I… — Znów pociągnęła nosem. — Takie to smutne… Nazywa się „Chodzić w słońcu” i jest takie…

— Chcesz, żebyśmy tu sobie pośpiewali? — zirytował się Dobrogór, gdy wyrywający się Otto podniósł go w powietrze.

— Żeby go wesprzeć moralnie! — Sacharissa otarła oczy chusteczką. — Przecież widzicie, że stara się z tym walczyć! A w dodatku oddał za nas życie!

— Tak, ale wziął je sobie z powrotem!

William schylił się i wyjął coś ze szczątków ikonografii Ottona. Chochlik uciekł, ale namalowany obrazek był widoczny, choć raczej słabo. Może uda się zobaczyć…

Okazało się, że to niezbyt udany ikonogram człowieka, który przedstawiał się jako brat Szpila. Jego twarz była tylko białą plamą w blasku światła, którego ludzie nie widzą. Ale cienie poza nim…

Przyjrzał się bliżej.

— O bogowie…

Cienie poza nim żyły…


* * *

Padał deszcz ze śniegiem. Brat Szpila i siostra Tulipan, ślizgając się, biegli poprzez zamarzające krople. Za nimi w półmroku rozbrzmiewały gwizdki.

— Szybciej! — wrzasnął Szpila.

— Te …one worki są ciężkie!

Teraz gwizdki odezwały się także z boku. Pan Szpila nie był przyzwyczajony do takich wybryków. Strażnicy nie powinni być entuzjastyczni ani zorganizowani. Bywał już ścigany przez strażników, kiedy realizacja planu nie całkiem się udawała. Ich zadaniem było zrezygnować na drugim rogu ulicy i dyszeć ciężko. Teraz pan Szpila naprawdę się irytował. Ci strażnicy zachowywali się nie tak, jak należy.

Wyczuł z jednej strony otwartą przestrzeń. Wypełniały ją wirujące, mokre płatki, a z dołu dochodził powolny, mlaszczący odgłos, jakby bardzo złego trawienia.

— Jesteśmy na moście! Niech pan je wrzuci do rzeki! — polecił.

— Myślałem, że chcemy znaleźć…

— Nieważne! Pozbędziemy się ich wszystkich! Od razu! I po kłopocie!

Siostra Tulipan burknęła coś w odpowiedzi i wyhamowała z poślizgiem przy balustradzie. Dwa piszczące, skowyczące worki poleciały w dół.

— Czy to brzmiało jak …ony plusk? — spytała siostra Tulipan, wytrzeszczając oczy w padającym śniegu.

— Kogo to obchodzi? A teraz biegiem!

Pan Szpila zadrżał, ruszając pędem przed siebie. Nie wiedział, co się stało w tej budzie, ale miał wrażenie, jakby przeszedł po własnym grobie.

Czuł, że ściga go teraz nie tylko straż. Przyspieszył.

W niechętnej, ale perfekcyjnej harmonii — bo nikt nie potrafi tak śpiewać jak grupa krasnoludów, nawet jeśli pieśń to Obym czystą wodę pił[13] — krasnoludy zdawały się koić nerwy Ottona.

Poza tym dotarła wreszcie straszliwa i czarna kaszanka ratunkowa. Dla wampira była tym, czym tekturowy papieros dla terminalnego nałogowca nikotynowego. Ale przynajmniej miał w co wbić zęby. Kiedy William wreszcie oderwał wzrok od grozy cieni, Sacharissa ocierała Ottonowi czoło.

— Och, i znovu tak bardzo mi vstyd, nie viem, gdzie oczy podziać…

William podniósł obrazek.

— Otto, co to takiego?

W cieniach były usta rozchylone w krzyku. W cieniach były oczy szeroko otwarte. Nie poruszały się, kiedy się na nie patrzyło, ale kiedy człowiek spojrzał na obrazek po raz drugi, miał wrażenie, że nie są dokładnie w tym samym miejscu.

Otto zadrżał.

— Użyłem vszystkich vęgorzy, jakie miałem — powiedział. — I…?

— Są straszne — westchnęła Sacharissa, odwracając wzrok od udręczonych cieni.

— Czuję się fatalnie — oświadczył Otto. — Najvyraźniej były za silne…

— Wytłumacz nam, Otto!

— No vice… ikonograf nie kłamie. Słyszeliście o tym?

— Oczywiście.

— Tak? Zatem… przy mocnym ciemnym śvietle obrazek napravdę nie kłamie. Ciemne śviatło odsłania pravdę przed ciemnymi oczami umysłu… — Odczekał chwilę i westchnął. — Cóż, znovu nie ma złovieszczego gromu, co za strata. Ale przynajmniej moglibyście popatrzeć lęklivie na cienie.

Wszystkie głowy odwróciły się w stronę cieni w kącie, pod dachem. To były zwyczajne cienie, kryjące w sobie najwyżej kurz i pająki.

— Ale tam jest tylko kurz i… — zaczęła Sacharissa.

Otto uniósł dłoń.

— Droga pani… przecież tłumaczyłem. W zensie filozoficznym pravda może być tym, co tam jest metaforycznie…

William jeszcze raz przyjrzał się obrazkowi.

— Miałem nadzieję, że uda zię tak dobrać filtry i inne dodatki, żeby usunąć te, no… niepożądane efekty — mówił Otto. — Niestety…

— To się robi coraz gorsze — poskarżyła się Sacharissa. — Zabawne jarzyny mnie po tym nachodzą.

Dobrogór pokręcił głową.

— To bezbożne dzieło — stwierdził. — Masz przestać przy tym majstrować, zrozumiano?

— Nie sądziłem, że krasnoludy są religijne — zdziwił się William.

— Bo nie jesteśmy — odparł Gunilla. — Ale bezbożność potrafimy rozpoznać od razu i teraz właśnie na nią patrzę. Mówię ci, Otto, nie życzę sobie więcej tych… tych… przedruków ciemności.

William się skrzywił. Ukazuje prawdę? — pomyślał. Po czym możemy poznać prawdę, kiedy ją zobaczymy? Efebiańscy filozofowie twierdzą, że zając nie zdoła prześcignąć żółwia, i potrafią to udowodnić. Czy to jest prawda? Słyszał, jak pewien mag tłumaczył, że wszystko zbudowane jest z malutkich liczb pędzących dookoła tak szybko, że stają się materią. Czy to prawda? Myślę, że ostatnio zdarzyło się wiele rzeczy, które nie są tym, czym się wydają, i sam nie wiem, czemu tak myślę, ale myślę, że nie taka jest prawda…

— Tak. Musisz z tym skończyć, Otto — rzekł.

— Słusznie jak licho — poparł go Dobrogór.

— Wracajmy do normalności i weźmy się za azetę, co?

— Chodzi o taką normalność, w której jakiś zwariowany kapłan zaczyna porywać psy, czy taką, w której wampir dłubie przy piekielnych cieniach? — zapytał Gowdie.

— Chodzi mi o normalność przed tym wszystkim.

— Ach, rozumiem. Znaczy, jak za dawnych czasów… Wkrótce jednak w pokoju prasowym zapanowała cisza, choć od czasu do czasu znad biurka naprzeciwko dobiegało chlipnięcie. William napisał tekst o pożarze. To było łatwe. Potem spróbował wymyślić jakieś sensowne sprawozdanie z ostatnich wydarzeń, ale nie potrafił wyjść poza pierwsze słowo. Napisał „Dziś”. To słowo, na którym można polegać, niewątpliwie prawdziwe. Niestety, wszystko pozostałe, na czym mógł polegać, wyglądało raczej marnie.

Miał zamiar… jaki? Informować ludzi? Tak. Irytować ludzi? No, w każdym razie niektórych. Nie sądził jednak, że nie sprawi to żadnej różnicy. Azeta wychodziła i nie miała znaczenia.

Ludzie zwyczajnie godzili się ze wszystkim. Jaki sens ma kolejny tekst o sprawie Vetinariego? No owszem, wystąpi w nim wiele psów, a ludzie zawsze się interesują historiami o zwierzętach.

— A czego się spodziewałeś? — odezwała się Sacharissa, jakby czytała mu w myślach. — Myślałeś, że ludzie wyjdą na ulice? Z tego, co słyszałam, Vetinari nie jest szczególnie miłym człowiekiem. Więc w powszechnej opinii pewnie zasłużył na to, żeby go zamknęli.

— Chcesz powiedzieć, że nie obchodzi ich, jaka jest prawda?

— Wiesz, dla wielu ludzi prawdą jest to, że potrzebują pieniędzy, by z końcem tygodnia zapłacić czynsz. Spójrz na pana Rona i jego kolegów. Co dla nich znaczy prawda? Przecież żyją pod mostem!

Pokazała mu kartkę papieru w linie, zapełnioną od brzegu do brzegu starannym, zaokrąglonym pismem kogoś, dla kogo pióro nie było dobrze znanym narzędziem.

— To jest raport z dorocznego spotkania Ankhmorporskiego Towarzystwa Hodowców Ptaków w Klatkach — powiedziała. — To zwyczajni ludzie, którzy w ramach hobby hodują kanarki i inne takie. Przewodniczący jest naszym sąsiadem i dlatego mi to dał. To jest dla niego ważne! Ale bogowie, jakież to nudne! Wszystko o Najlepszym w Lęgu i jakichś zmianach w regulaminie wystaw; dotyczą papug, a oni kłócili się o to przez dwie godziny. Tylko że kłócili się o to ludzie, którzy spędzają swoje dni na siekaniu mięsa albo piłowaniu drewna. Po prostu wiodą swoje małe życie, kontrolowane przez innych ludzi. Rozumiesz? Nie mają nic do powiedzenia w kwestii tego, kto będzie rządził miastem, ale na pewno mogą przypilnować, żeby nie upychać kakadu razem ze zwykłymi papugami. To nie ich wina. Po prostu tak już jest. I czemu tak siedzisz z rozdziawionymi ustami?

William zamknął usta.

— Rozumiem…

— Nie, nie wydaje mi się — rzuciła gniewnie. — Sprawdziłam cię w „Herbarzu Niemózgiego”. Twoja rodzina nigdy nie musiała się martwić drobiazgami, prawda? Należeli do ludzi, którzy naprawdę mają władzę. Ta… ta azeta to dla ciebie takie hobby. Och, wierzysz w nią, jestem tego pewna, ale jeśli wszystko pójdzie w wahoonie, i tak będziesz miał pieniądze. Ja nie. Więc jeśli sposobem na utrzymanie się ma być zapełnianie jej tym, co drwiąco nazywasz starzy — nami, to właśnie będę robić.

— Nie mam pieniędzy! Sam zarabiam na życie!

— Tak, ale miałeś wybór! Zresztą arystokraci nie lubią patrzeć, jak głodują inni z wyższych sfer. Znajdują im jakieś bezsensowne zajęcia za bardzo sensowne pieniądze…

Urwała zdyszana i odgarnęła z oczu kosmyk włosów. Potem spojrzała na niego jak ktoś, kto właśnie zapalił lont i teraz się zastanawia, czy baryłka na drugim końcu nie jest przypadkiem większa, niż mu się wydawało.

William otworzył usta, zaczął formować słowo i zrezygnował. Potem spróbował jeszcze raz. I wreszcie, trochę zachrypnięty, powiedział:

— Masz mniej więcej rację…

— Następne słowo to „ale”, po prostu wiem — przerwała mu Sacharissa.

William był świadom, że wszyscy drukarze im się przyglądają.

— Tak, to „ale”…

— Aha!

— Ale to wielkie „ale”. Pozwolisz? Bo to ważne! Ktoś musi dbać o… o wielkie prawdy. To, czego Vetinari zwykle nie robi, to nie szkodzi. Mieliśmy władców, którzy byli całkiem obłąkani i bardzo paskudni. I to całkiem niedawno. Może i Vetinari nie jest „szczególnie miły”, ale dziś rano jadłem śniadanie z kimś, kto byłby po stokroć gorszy, gdyby to on rządził miastem, a jest takich o wiele więcej. To, co się teraz dzieje, jest złe. Co do twoich nieszczęsnych wielbicieli ptaków, to jeśli nie będą się przejmować niczym więcej niż tym, co im ćwierka w klatkach, pewnego dnia zacznie tu rządzić ktoś, kto sprawi, że udławią się własnymi papużkami. Chcesz, żeby tak się stało? Bo jeżeli my się nie postaramy, oni dostaną tylko głupawe… historyjki o gadających psach i Elfach, które Pożarły Moją Świnkę Morską, więc nie rób mi tutaj wykładu o tym, co jest ważne, a co nie. Rozumiesz?

Patrzyli na siebie gniewnie.

— Nie odzywaj się do mnie w ten sposób.

— To ty się do mnie nie odzywaj w ten sposób.

— Mamy za mało ogłoszeń. „SuperFakty” drukują wielkie reklamy najważniejszych gildii — oświadczyła Sacharissa. — I z nich się utrzymują, nie z historii o tym, ile waży złoto.

— I co ja mam zrobić w tej sprawie?

— Znajdź sposób, żeby zamieszczać więcej ogłoszeń!

— Nie na tym polega moja praca! — krzyknął William.

— Na tym polega ratowanie twojej pracy! Do nas trafiają tylko drobne ogłoszenia, po pensie za linię, od ludzi, którzy chcą sprzedać kołnierze ortopedyczne albo leki na bóle w krzyżu!

— I co z tego? Pensy się dodają!

— Czyli chcesz, żebyśmy byli znani jako Azeta, w której Możesz Sprzedać Pas Przepuklinowy?

— Ehem… Przepraszam, ale czy szykujemy to nowe wydanie? — zapytał Dobrogór. — Nie żeby nam się nie podobało, ale kolor wymaga sporo dodatkowego czasu.

William i Sacharissa zorientowali się, że stanowią centrum zainteresowania.

— Posłuchaj, ja wiem, że to dla ciebie ważne — powiedziała Sacharissa, zniżając głos. — Ale cała ta… polityka to robota straży, nie nasza. O to mi tylko chodziło.

— Oni utknęli. Vimes mi to powiedział.

Popatrzyła na jego nieruchomą twarz. A potem pochyliła się i — ku jego zaskoczeniu — poklepała go po ręce.

— Więc może jednak coś z tego wynika.

— Ha!

— No wiesz, jeśli chcą ułaskawić Vetinariego, to może dlatego, że martwią się tobą.

— Ha! A zresztą kim są ci „oni”?

— Oni… No wiesz… oni. Ludzie, którzy rządzą. Oni zauważają różne rzeczy. Prawdopodobnie czytają azetę.

William uśmiechnął się blado.

— Jutro znajdziemy kogoś, kto zdobędzie nam więcej ogłoszeń — obiecał. — I stanowczo potrzebujemy więcej ludzi. Idę się przejść — dodał. — I przyniosę ci ten klucz.

— Klucz?

— Chciałaś mieć suknię na bal?

— Aha. Tak. Dziękuję.

— I nie wydaje mi się, żeby ci dwaj wrócili — dodał William. — Mam przeczucie, że w tej chwili w całym mieście nie ma szopy, która byłaby tak dobrze pilnowana jak nasza.

Ponieważ Vimes chce się przekonać, kto nas spróbuje załatwić następny, pomyślał. Ale postanowił tego nie mówić.

— A co właściwie masz zamiar robić? — zainteresowała się Sa — charissa. 4

— Na początek pójdę do najbliższego aptekarza. Później zajrzę do siebie, po ten klucz. A potem… Chcę się zobaczyć z pewnym człowiekiem w sprawie psa.


* * *

Nowa Firma wpadła do pustej rezydencji i zaryglowała za sobą drzwi. Pan Tulipan zerwał z siebie strój oblubienicy niewinności i cisnął na podłogę.

— Mówiłem przecież, że te …one sprytne plany nigdy się nie udają! — oświadczył.

— Wampir — rzekł pan Szpila. — To chore miasto, panie Tulipanie.

— Co on nam zrobił tą …oną aparaturą? — Jakiś rodzaj portretu.

Pan Szpila przymknął na moment oczy. Bolała go głowa.

— No to ja byłem w przebraniu — stwierdził pan Tulipan.

Pan Szpila wzruszył ramionami. Nawet z blaszanym wiadrem na głowie — które zresztą po kilku minutach zaczęłaby pewnie zżerać rdza — i tak byłoby w panu Tulipanie coś rozpoznawalnego.

— Nie wydaje mi się, żeby to mogło pomóc — uznał.

— Nie cierpię …onych portretów — burknął pan Tulipan. — Pamięta pan, jak byliśmy w Mouldavii? Wszystkie te afisze, co je wszędzie wieszali? To niezdrowe, widzieć swoją …oną twarz na każdym murze, a pod spodem napisane „Żywy lub Martwy”. Jakby nie mogli się zdecydować.

Pan Tulipan wyjął z kieszeni małą torebkę czegoś, co według zapewnień miało być smudge’em pierwszej klasy, a co okazało się cukrem i sproszkowanym gołębim guanem.

— W każdym razie musieliśmy dorwać tego …onego psa — stwierdził.

— Nie mamy pewności — odparł pan Szpila.

Skrzywił się znowu. Ból głowy dokuczał mu coraz bardziej.

— No ale przecież załatwiliśmy tę …oną robotę — oświadczył pan Tulipan. — Nie przypominam sobie, żeby ktoś nam mówił o …onych wilkołakach i wampirach. To już jest ich …ony problem! Uważam, że należy skasować ćwoka, zabrać forsę i wyjechać do Pseudopolis albo gdzieś.

— Znaczy: zerwać kontrakt?

— Tak, jeśli ma dodatkowe warunki wpisane takim …onym drobnym drukiem, że w ogóle ich nie widać.

— Ktoś rozpozna Charliego. Mam wrażenie, że tutaj martwi rzadko pozostają martwi.

— Myślę, że w tej …onej sprawie potrafię pomóc.

Pan Szpila przygryzł wargę. Lepiej od pana Tulipana wiedział, że ludzie w ich branży potrzebują pewnej… reputacji. Nikt niczego nie zapisywał. Ale słowo docierało do właściwych uszu. Nowa Firma robiła niekiedy interesy z bardzo poważnymi graczami, a byli to ludzie, którzy zwracali baczną uwagę na słowa…

Jednak pan Tulipan miał trochę racji. To miasto zaczynało działać panu Szpili na nerwy. Drażniło go. Wampiry i wilkołaki… Wystawianie człowieka na coś takiego to nie jest gra według zasad. To pozwalanie sobie na zbyt wiele. Tak…

…istnieje więcej sposobów na podtrzymanie reputacji.

— Myślę, że powinniśmy wyjaśnić kilka spraw naszemu przyjacielowi prawnikowi — powiedział wolno.

— Dobra! — ucieszył się pań Tulipan. — A potem urwę mu łeb!

— To nie zabije zombi.

— I dobrze, bo wtedy będzie widział, gdzie mu go wepchnę.

— A potem… Potem złożymy kolejną wizytę w tej azecie. Po ciemku.

Żeby odzyskać obrazek, myślał. To dobry powód. Powód, który można wyjawić światu. Ale był też inny. Ten… rozbłysk ciemności przeraził pana Szpilę do głębi jego uwiędłej duszy. Wiele wspomnień powróciło nagle, wszystkie jednocześnie.

Pan Szpila zyskał sobie wielu wrogów, jednak do teraz nigdy się tym nie przejmował, ponieważ wszyscy jego wrogowie byli martwi. Ale ciemne światło rozbudziło niektóre fragmenty umysłu i dzisiaj zdawało mu się, że ci wrogowie nie zniknęli ze świata, ale po prostu odeszli bardzo, bardzo daleko. I stamtąd mu się przyglądają. A jest to bardzo, bardzo daleko tylko z jego punktu widzenia, ponieważ z ich punktu widzenia wystarczy sięgnąć ręką, by go dotknąć.

I nie powiedziałby tego nawet panu Tulipanowi, ale wiedział, że będą im potrzebne wszystkie pieniądze z tego zlecenia. Albowiem w rozbłysku ciemności zobaczył, że czas już wycofać się z interesu.

Teologia nie należała do dziedzin, w których pan Szpila posiadał głęboką wiedzę, mimo że towarzyszył panu Tulipanowi do kilku pięknych świątyń i kaplic — przy jednej okazji by usunąć najwyższego kapłana, który próbował wyrolować Franka „Łebka” Nabbsa. Jednak ta odrobina, jaką sobie przyswoił, sugerowała mu, że może to być odpowiednia chwila, by zainteresować się religią. Mógłby im posłać jakieś pieniądze, na przykład, a przynajmniej zwrócić niektóre przedmioty, które zabrał. Do demona, może mógłby zacząć od tego, by nie jeść mięsa we wtorki czy co tam człowiek powinien robić. Może powstrzyma tym uczucie, że ktoś odkręcił mu tył głowy.

Wiedział jednak, że to musi nastąpić później. W tej chwili kodeks pozwalał im na jedno z dwóch rozwiązań: wypełniać instrukcje Slanta co do litery, dzięki czemu zachowają reputację ludzi skutecznych. Albo załatwić Slanta — może też kilku przypadkowych przechodniów — i wynieść się, ewentualnie podpalając przed wyjazdem to czy owo. Te wieści także się rozprzestrzenia. Ludzie zrozumieją, że Nowa Firma była zirytowana.

— Ale najpierw… — Pan Szpila urwał nagle, po czym zapytał zduszonym głosem: — Czy ktoś za mną stoi?

— Nie — zapewnił pan Tulipan.

— Zdawało mi się, że słyszę… kroki.

— Nikogo tu nie ma oprócz nas.

— No tak. Racja.

Pan Szpila wyprostował się, poprawił marynarkę, po czym zmierzył pana Tulipana krytycznym wzrokiem.

— Może się pan trochę oczyści, co? Rany, normalnie sypie się z pana ten proszek.

— Dam sobie radę — odparł pan Tulipan. — On sprawia, że jestem czujny. Sprawia, że jestem ostry.

Szpila westchnął. Pan Tulipan żywił niezwykłą wiarę w zawartość następnej torebki, wszystko jedno czym była. A była zwykle mieszanką proszku na pchły z łupieżem.

— Siła na Slanta nie podziała — powiedział.

Pan Tulipan rozprostował palce.

— Na każdego działa.

— Nie. Taki typ jak on zawsze ma do pomocy paru mięśniaków. — Pan Szpila klepnął się po kieszeni. — Pora już, żeby pan Slant poznał mojego małego przyjaciela.


* * *

Na zaskorupiałą powierzchnię Ankh upadła deska. Ostrożnie przemieszczając ciężar ciała, Arnold Boczny wsunął się na nią, trzymając w zębach sznurek. Zagłębiła się nieco, ale nadal — z braku lepszego określenia — pływała.

Kilka stóp dalej zagłębienie, pozostawione przez pierwszy lądujący w rzece worek, wypełniało się już — z braku lepszego określenia — wodą,

Arnold dotarł do końca deski, zatrzymał się i zdołał zarzucić pętlę na drugi worek. Coś się w nim poruszało.

— Złapał! — krzyknął Kaczkoman, który obserwował akcję spod mostu. — Wszyscy ciągnąć!

Worek wynurzył się z błota z cichym mlaśnięciem. Arnold wciągnął się na niego, kiedy przesuwał się obok.

— Brawo, dobra robota, Arnoldzie — mówił Kaczkoman, pomagając mu przesiąść się z mokrego worka z powrotem na wózek.

— Naprawdę nie byłem pewien, czy powierzchnia cię utrzyma przy tym poziomie przypływu.

— Miałem szczęście, nie, że ten wóz przejechał mi po nogach tyle lat temu! — stwierdził Arnold Boczny. — Bobym się utopił!

Kaszlak Henry rozciął worek nożem i wysypał na ziemię drugą porcję kaszlących i prychających terierów.

— Jeden czy dwa z tych maluchów wyglądają na załatwione

— oznajmił. — Zrobię im respiryturację usta — usta, co?

— W żadnym wypadku, Henry — powstrzymał go Kaczkoman.

— Nie masz pojęcia, co to higiena?

— Jakiego Giena?

— Nie możesz całować psów — wyjaśni! Kaczkoman. — Mogłyby się zarazić czymś okropnym.

Ekipa przyjrzała się stłoczonym przy ognisku zwierzakom. Kwestią, w jaki sposób znalazły się w rzece, nie zawracali sobie głów. Różne rzeczy wpadały do rzeki. Cały czas zdarzało się coś takiego. Ekipa bardzo się interesowała wszystkim, co pływa, ale rzadko kiedy udawało się jej wydobyć tyle przedmiotów naraz.

— Może spadł deszcz psów? — zastanowił się Ogólnie Andrews, kierowany obecnie przez osobowość zwaną Kędzierzawym. Ekipa lubiła Kędzierzawego. Nie sprawiał żadnych kłopotów. — Słyszałem parę dni temu, że ostatnio się zdarzają.

— Wiecie co? — odezwał się Arnold Boczny. — Teraz powinniśmy, nie, zebrać trochę towaru, znaczy… drzewa i towaru, i zbudować łódź. Wyciągalibyśmy o wiele więcej towaru, nie, jakbyśmy mieli taką łódź.

— O tak — zgodził się Kaczkoman. — Kiedy byłem chłopcem, lubiłem dłubać przy łodziach.

— Moglibyśmy wydłubać łódź — powiedział Arnold. — To na jedno wychodzi.

— Niezupełnie — westchnął Kaczkoman.

Przyjrzał się kręgowi parujących i prychających psów.

— Szkoda, że nie ma Gaspode’a — rzekł. — On wie, jak myśleć o takich sprawach.


* * *

— Buteleczka — powtórzył ostrożnie aptekarz.

— Zapieczętowana woskiem — dodał William.

— I chce pan po uncji każdego…

— Olejek anyżowy, olejek rapunkulowy i olejek skallatynowy.

— Mogę sprzedać pierwsze dwa — oświadczył aptekarz, zerkając na krótką listę. — Ale w tym mieście nie ma pełnej uncji olejku skallatynowego. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Kosztuje piętnaście dolarów za ilość, jaka się zmieści na główce szpilki. Mamy mniej więcej tyle, żeby napełnić małą łyżeczkę, taką do musztardy. I musimy go trzymać w zalutowanym ołowianym pudle, pod wodą.

— W takim razie wezmę tę główkę od szpilki.

— Nigdy nie zmyje go pan z rąk, wie pan. To naprawdę nie jest substancja dla przeciętnego…

— W butelce — przypomniał cierpliwie William. — Zapieczętowanej woskiem.

— Nawet pan nie wyczuje pozostałych olejków! A do czego są panu potrzebne?

— Jako ubezpieczenie. Aha, kiedy pan już zapieczętuje buteleczkę, proszę ją umyć eterem, a potem spłukać eter.

— Czy będzie użyta w jakichś nielegalnych celach? — zapytał aptekarz. Zauważył minę Williama. — Tak tylko pytam, z ciekawości — dodał pospiesznie.

Wyszedł, by przygotować zamówienie, a William odwiedził kilka innych sklepów i nabył grube rękawice. Kiedy wrócił, aptekarz właśnie stanął z olejkami za ladą. Trzymał małą szklaną buteleczkę napełnioną płynem. Wewnątrz pływała o wiele mniejsza fiolka.

— Ta zewnętrzna ciecz to woda — powiedział, wyciągając zatyczki z nosa. — Tylko proszę z tym uważać. Jeśli pan upuści, możemy się pożegnać z zatokami.

— A czym to pachnie? — zainteresował się William.

— No cóż, jeśli powiem: kapustą, nie opiszę tego nawet w połowie.

Następnie William udał się do swojego mieszkania. Pani Arcanum nie lubiła, gdy lokatorzy wracali do swoich pokojów za dnia, ale w tej chwili William znalazł się chyba poza jej układem odniesienia. Skinęła mu tylko głową, kiedy wchodził na piętro.

Klucze były w starym kufrze za łóżkiem. Ten sam kufer miał w Hugglestones; nadal trzymał go przy sobie, żeby od czasu do czasu móc kopnąć.

Była tam też książeczka czekowa. Ją również zabrał.

Brzęknął miecz, zahaczony ręką Williama.

William lubił szermierkę w Hugglestones. Zajęcia odbywały się pod dachem, wolno było nosić odzież ochronną, a na dodatek nikt nie próbował wdeptać mu twarzy w błoto. Został nawet mistrzem szkoły. Ale nie dlatego że był taki dobry — po prostu pozostali chłopcy walczyli fatalnie. Zachowywali się w tym sporcie jak we wszystkich innych — próbowali entuzjastycznego szturmu z głośnym wrzaskiem i używali miecza, jakby to była maczuga. Co oznaczało, że jeśli William zdołał uniknąć pierwszego szaleńczego cięcia — wygrywał.

Zostawił miecz w kufrze.

Po chwili namysłu wyjął jeszcze starą skarpetę i włożył do niej buteleczkę od aptekarza. Ranienie ludzi odłamkami szkła także nie należało do jego planu.

Mięta… niezły wybór, ale najwyraźniej nie wiedzieli, co jeszcze jest dostępne.

Pani Arcanum była wielką entuzjastką koronkowych firanek, przez które mogła wyglądać oknem, a ludzie z zewnątrz jej nie widzieli. William ukrył się za nimi, póki nie nabrał pewności, że niewyraźny kształt na dachu po drugiej stronie ulicy to gargulec.

Ta okolica nie była naturalnym terytorium gargulców — tak samo jak Błyskotna.

Najważniejszą cechą gargulców, myślał, ruszając schodami w dół, jest to, że się nie nudzą. Mogą całymi dniami siedzieć i patrzeć na cokolwiek. Choć jednak poruszały się szybciej, niż ludzie by podejrzewali, to jednak nie poruszały się szybciej niż ludzie.

Przebiegł przez kuchnię tak prędko, że usłyszał tylko, jak zdumiona pani Arcanum nabiera tchu, a potem był już za kuchennymi drzwiami. Przeszedł przez mur do wąskiego zaułka.

Ktoś tu zamiatał. Przez chwilę William podejrzewał, że to strażnik w przebraniu, a może nawet siostra Jennifer w przebraniu, ale prawdopodobnie nikt nie przebrałby się za gnoiła. Na początek musiałby umocować sobie na plecach pryzmę kompostu. Gnolle zjadały praktycznie wszystko. A czego nie zjadały, kolekcjonowały uparcie. Nikt nie starał się odkryć, w jakim celu. Może starannie posortowany zbiór gnijących kapuścianych głąbów był oznaką wysokiej pozycji w gnollowej społeczności.

— „en’rbry, p’ne Wrd — wykrakał stwór, opierając się na miotle.

— Witam.

— Sn’g’k.

— Tak? Aha. No to żegnam.

William skręcił szybko w kolejny zaułek, przeszedł przez ulicę i znalazł jeszcze następny. Nie był pewien, ile gargulców go obserwuje, ale pokonanie ulicy musiało im zająć trochę czasu…

Skąd właściwie ten gnoll znał jego nazwisko? Przecież nie spotkali się na żadnym przyjęciu… Poza tym wszystkie gnolle pracowały dla… Harry’ego Króla…

No tak, mówią przecież, że Król Złotej Rzeki nigdy nie zapomina o dłużnikach…

William przygarbił się i zaczął krążyć po okolicy, starając się jak najczęściej wykorzystywać zaułki, przejścia i hałaśliwe podwórza. Był pewien, że żaden normalny człowiek nie utrzyma się na jego tropie. Ale bardzo by się zdziwił, gdyby śledził go normalny człowiek. Pan Vimes mówił o sobie, że jest zwykłym gliną, podobnie jak Harry Król myślał o sobie jako o człowieku szorstkim, lecz mającym złote serce. William podejrzewał, że świat zarzucony jest szczątkami ludzi, którzy uwierzyli im na słowo.

Zwolnił i wspiął się na jakieś schody umocowane po zewnętrznej stronie ściany budynku. I czekał.

Głupi jesteś, tłumaczył mu wewnętrzny redaktor. Jacyś ludzie próbowali cię zabić. Ukrywasz przed strażą różne informacje. Zadajesz się z podejrzanymi osobnikami. Zamierzasz zrobić coś, co tak rozzłości Vimesa, że dym pójdzie mu uszami. I po co?

Ponieważ od tego krew szybciej płynie w żyłach, pomyślał. I ponieważ nie pozwolę się wykorzystywać. Nikomu.

Od wylotu zaułka dobiegł cichy szmer, którego nie usłyszałby pewnie nikt, kto się go nie spodziewał. Był to odgłos czegoś, co obwąchuje teren.

William wytężył wzrok. W półmroku dostrzegł, jak czworonóg rusza truchtem, wciąż trzymając nos przy ziemi.

Starannie ocenił dystans. Zadeklarować niezależność to jedna sprawa, ale fizycznie zaatakować funkcjonariusza straży to druga, zupełnie inna…

Rzucił kruchą buteleczkę tak, by trafiła w ziemię jakieś dwadzieścia stóp przed wilkołakiem. Potem zeskoczył ze schodów na mur, a stamtąd na dach wygódki — w chwili gdy z cichym „pof!” roztrzaskało się szkło w skarpecie.

Usłyszał skowyt, a potem drapanie pazurów.

Przedostał się z dachu na kolejny mur, ostrożnie przeszedł po szczycie i zsunął się do innego zaułka. A potem ruszył biegiem.

Po pięciu minutach wykorzystywania wszelkich możliwych osłon i przebiegania przez budynki dotarł do stajni Hobsona. W ogólnej krzątaninie nikt nie zwrócił na niego uwagi — był po prostu kolejnym klientem, który przyszedł po konia.

W boksie, który mógł, ale nie musiał skrywać Głębokiego Gnata, stał teraz koń. I patrzył na Williama z góry.

— Nie odwracaj się pan, panie codziennikarzu — odezwał się głos za plecami Williama.

William usiłował sobie przypomnieć, co miał za plecami. A tak… Podajnik siana. I wielkie wory słomy. Mnóstwo miejsca, żeby się ukryć.

— Dobrze — powiedział.

— Już wszędzie dociera, że jest psia afera — oświadczył Głęboki Gnat. — Musisz pan być psychiczny.

— Ale jestem na właściwym tropie. Mamy chyba…

— Zaraz, na pewno nikt za panem nie szedł?

— Kapral Nobbs mnie śledził — odparł William. — Ale go zgubiłem.

— Ha… Wystarczy skręcić za róg, żefy zgufić Noffy’ego Noffsa!

— Nie, trzymał się za mną. Wiedziałem, że Vimes każe mnie pilnować — oświadczył William z dumą.

— Noffsowi?

— Tak. Oczywiście… w jego wilkołaczej postaci…

No właśnie. Powiedział to. Ale dzisiaj był dzień odkrywania cieni i sekretów.

— W wilkołaczej postaci — powtórzył chłodno Głęboki Gnat.

— Owszem. I byłbym wdzięczny, gdyby pan tego nikomu nie powtarzał.

— Kapral Noffs — ciągnął Głęboki Gnat tym samym tonem.

— Tak. Proszę posłuchać, Vimes prosił, żeby…

— Vimes ci powiedział, że Noffy Noffs jest wilkołakiem?

— No… nie tak dokładnie. Sam to odkryłem, a Vimes prosił, żeby nikomu nie mówić…

— Że kapral Noffs jest wilkołakiem? — Tak.

— No więc kapral Noffs nie jest wilkołakiem. W żaden sposóf, w żadnym kształcie i żadnej postaci. Czy jest człowiekiem, to inny proflem, ale na pewno nie jest lykra… lynko… lykantro… tym piekielnym wilkołakiem, to pewne.

— To przed czyim nosem rozbiłem przed chwilą bombę zapachową, co? — zapytał tryumfalnie William.

Zapadła cisza. A po chwili zabrzmiał w niej dźwięk cieknącej strużki wody.

— Panie Gnacie…

— Jaki rodzaj fomfy zapachowej? — Głos wydawał się dość napięty.

— Myślę, że najbardziej aktywnym składnikiem był chyba olejek skallatynowy.

— Przed nosem wilkołaka?

— W przybliżeniu tak.

— Pan Vimes dostanie szału — stwierdził Głęboki Gnat. — Jakfy go trafiła kupa fifliotekarza. Wymyśli całkiem nowe metody fycia wściekłym tylko po to, żefy je na panu wyprófować…

— W takim razie lepiej, jeśli jak najszybciej dostanę tego psa Vetinariego. — William wyjął książeczkę czekową. — Mogę wypisać czek na pięćdziesiąt dolarów. Na więcej mnie nie stać.

— A co to za jeden?

— To taki jakby prawny weksel.

— No świetnie — mruknął Głęboki Gnat. — Nie na wiele się przyda, kiedy człowieka zamkną.

— W tej chwili, panie Gnacie, dwóch bardzo niemiłych ludzi goni za wszystkimi terierami w mieście, sądząc z…

— Terierami? — przerwał mu Głęboki Gnat. — Wszystkimi terierami?

— Tak, i chociaż nie sądzę, żeby…

— Znaczy… rodowodowymi terierami czy ludźmi, którzy akurat wyglądają trochę terierowato?

— Nie wyglądało, żeby chcieli sprawdzać dokumenty. A właściwie co pan ma na myśli, mówiąc o ludziach, którzy wyglądają jak teriery?

Głęboki Gnat znów umilkł.

— Pięćdziesiąt dolarów, panie Gnacie — rzekł William. Po dłuższej chwili worki słomy odpowiedziały:

— No dofrze. Dziś wieczorem. Na Fezprawnym Moście. Tylko pan. Eee… Nie fędzie mnie tam, ale fędzie czekał… posłaniec.

— Dla kogo mam wypisać czek?

Nie było odpowiedzi. Odczekał chwilę, po czym wychylił się, by zajrzeć za worki. Coś w nich zaszeleściło. Pewnie szczury, bo żaden z worków nie był tak duży, by pomieścić człowieka.

Głęboki Gnat był bardzo trudnym klientem.


* * *

Kiedy William już odszedł, zerkając dyskretnie w cienie, pojawił się któryś ze stajennych z wózkiem i zaczął ładować worki.

— Postaw mnie pan — odezwał się jeden z nich. Stajenny upuścił worek, a po chwili otworzył go ostrożnie. Mały, podobny do teriera pies wygramolił się na zewnątrz i strząsnął z siebie źdźbła słomy.

Pan Hobson nie wymagał od pracowników niezależnego myślenia i badawczych umysłów, i nie dostawał ich za pięćdziesiąt pensów dziennie plus tyle obroku, ile da się ukraść. Stajenny patrzył na psa, wytrzeszczając oczy.

— Tyżeś to powiedział? — zapytał.

— Pewnie że nie — odparł pies. — Psy nie mówią. Głupi jesteś czy jak? Ktoś rofi ci jakieś sztuczki. Gutla giwa, gutla giwa, gardzo grosze.

— Znaczy, ktoś przenosi swój głos? Widziałem człowieka, który to robił w teatrze.

— I trafiłeś. Tego się trzymaj.

Stajenny rozejrzał się.

— Ty robisz te sztuczki, Tom?

— Zgadza się, to ja, Tom — potwierdził pies. — Nauczyłem się tego z książki: przenosić swój głos na tego nieszkodliwego pieska, który wcale nie umie mówić.

— Co? Żeś nic nie mówił, że uczysz się czytać!

— Fyły ofrazki — wyjaśnił szybko pies. — Języki, zęfy i cała reszta. Strasznie łatwe. O, a teraz piesek sofie idzie…

Pies podszedł do wrót.

— Też mi coś… — zdawał się mówić. — Dwa przeciwstawne kciuki i już uważają się za koronę tego przeklętego stworzenia…

A potem rzucił się do ucieczki.


* * *

— Jak to działa? — zapytała Sacharissa, starając się robić inteligentną minę. O wiele łatwiej było koncentrować się na czymś takim, niż myśleć o tamtych dziwnych ludziach, pewnie szykujących kolejny napad.

— Powoli — mruknął Dobrogór, majstrując przy prasie. — Zdajecie sobie sprawę, że będziemy potrzebowali o wiele więcej czasu na wydrukowanie każdego egzemplarza?

— Chcieliście koloru, vięc dałem vam kolor — oświadczył ponuro Otto. — Nikt nie móvił, że ma być szybko.

Sacharissa zerknęła na eksperymentalny ikonograf. Ostatnio większość obrazków była malowana w kolorze. Tylko całkiem tanie chochliki malowały w czerni i bieli, choć Otto upierał się, że „monochrom sam w zobie jest formą sztuki”. Ale drukowanie w kolorze…

Na krawędzi aparatu siedziały cztery chochliki, podawały sobie bardzo małego papierosa i z zaciekawieniem obserwowały prasę. Trzy z nich nosiły gogle z kolorowego szkła — czerwone, niebieskie i żółte.

— Ale nie zielone… — powiedziała Sacharissa. — Czyli jeśli coś jest zielone… dobrze to rozumiem? Guthrie widzi… widzi niebieskość w zielonym i maluje to na płycie na niebiesko… — Jeden z chochlików pomachał jej ręką. — A Anton widzi żółtość i ją maluje, i kiedy przepuszczamy to przez prasę…

— …bardzo, bardzo powoli — mruczał Dobrogór. — Szybciej by było, gdyby pochodzić po domach i osobiście opowiadać ludziom nowiny.

Sacharissa przyjrzała się arkuszom próbnym wykonanym z obrazków niedawnego pożaru. Wyraźnie był na nich ogień z czerwonymi, żółtymi i pomarańczowymi płomieniami, widać było kawałek… tak, niebieskiego nieba, a golemy miały dobrą, czerwonobrązową barwę, jednak kolory ciała… Cóż, kolor ciała był określeniem dość niejednoznacznym w Ankh-Morpork, gdzie wybrany obiekt mógł mieć praktycznie dowolną barwę, może z wyjątkiem jasnoniebieskiej… Jednak oblicza przypadkowych gapiów sugerowały, że przez miasto przeszła jakaś wyjątkową zjadliwa zaraza. Może Wielokolorowa Śmierć, pomyślała Sacharissa.

— To dopiero początek — zapewnił Otto. — Popravimy zię. Będzie lepiej.

— Lepiej może i tak, ale nie szybciej — oświadczył Dobrogór. — Wyrobimy ze dwieście sztuk na godzinę. Może i dwieście pięćdziesiąt, ale przed wieczorem ktoś tu będzie szukał własnych palców. Przykro mi, lecz pracujemy w maksymalnym tempie. Gdybyśmy mieli jeden dzień, żeby przekonstruować i porządnie przebudować…

— W takim razie zrób parę setek, a resztę drukuj w czarno — białym.

— Sacharissa westchnęła. — Przynajmniej zwrócimy na siebie uwagę.

— Kiedy to zobaczą „SuperFakty”, domyśla zię, jak to jest vykonane — uprzedził Otto.

— Wtedy przynajmniej pójdziemy na dno w pełnej gali flagowej, z kolorami — stwierdziła Sacharissa.

Potrząsnęła głową, gdy trochę kurzu spłynęło na nią z sufitu.

— Słuchajcie tylko — odezwał się Boddony. — Czujecie, jak dygocze podłoga? To znowu te ich wielkie prasy.

— Podkopują nas ze wszystkich stron — poskarżyła się Sacharissa. — A tak ciężko pracowaliśmy. To niesprawiedliwe.

— Dziwię się, że podłoga wytrzymuje — mruknął Dobrogór.

— W końcu nic tu nie stoi na stałym gruncie.

— Podkopują nas, tak? — powtórzył Boddony.

Jeden czy dwa krasnoludy uniosły głowy, kiedy to powiedział. Boddony rzucił coś po krasnoludziemu. Dobrogór warknął coś w odpowiedzi. Włączyło się jeszcze paru krasnoludów.

— Przepraszam bardzo — odezwała się kwaśno Sacharissa.

— Chłopcy się… zastanawiali, czyby tam nie iść i się nie rozejrzeć — wyjaśnił Dobrogór.

— Próbowałam niedawno. Ale troll przy drzwiach był wyjątkowo nieuprzejmy.

— Krasnoludy inaczej to… do tego podchodzą.

Sacharissa dostrzegła poruszenie. Boddony wyjął spod blatu topór. Był to tradycyjny sprzęt krasnoludów — z jednej strony miał kilof służący do wydobywania cennych minerałów, z drugiej topór bojowy, gdyż właściciele ziemi z cennymi minerałami w środku bywają czasem nierozsądni.

— Nie chcecie chyba nikogo napadać? — spytała zaszokowana.

— Ktoś tu mówił, że jeśli chce się mieć dobrą historię, trzeba kopać, kopać i kopać — odparł Boddony. — Idziemy na spacer.

— W piwnicy? — zdziwiła się Sacharissa, kiedy krasnoludy podeszły do drabiny.

— Tak. Spacer w ciemności. Dobrogór westchnął ciężko.

— Cała reszta bierze się do pracy przy azecie, co?

Po minucie czy dwóch pod nimi rozległo się kilka uderzeń kilofa, a potem ktoś bardzo głośno zaklął po krasnoludziemu.

Sacharissa nie mogła się dłużej powstrzymać.

— Pójdę sprawdzić, co one tam robią.

Kiedy dotarła na miejsce, cegły — jeszcze niedawno blokujące otwór drzwiowy — były już wyjęte. Ponieważ kamienie Ankh-Morpork wiele razy trafiały do drugiego obiegu, nikt nie widział sensu w używaniu porządnej zaprawy, zwłaszcza w celu zamurowania starych drzwi. Uznawano, że zupełnie wystarczą piasek, ziemia, woda i flegma. Przecież zawsze wystarczały, aż do teraz.

Krasnoludy zaglądały w leżącą za drzwiami ciemność. Każdy z nich umocował sobie na hełmie świecę.

— Twój mężczyzna mówił chyba, że ludzie zasypywali stare ulice — powiedział Boddony.

— On nie jest moim mężczyzną — odparła spokojnie Sacharissa. — A co tam jest?

Jeden z krasnoludów z latarnią wyszedł za próg.

— Bardziej przypomina… tunele — stwierdził.

— To dawne chodniki — wyjaśniła Sacharissa. — Myślę, że tak to wygląda w całej okolicy. Po wielkich powodziach obudowali drogi drewnem i zasypali je, ale zostawili chodniki po obu stronach, ponieważ jeszcze nie wszystkie budynki miały wyższe poziomy i ludzie protestowali.

— Co? — zdumiał się Boddony. — To znaczy, że drogi były wyżej niż chodniki?

— O tak. — Sacharissa podążyła za nim przez otwór.

— A co się działo, kiedy koń nasi… wydalił wodę na ulicy?

— Absolutnie nie mam pojęcia. — Sacharissa prychnęła z godnością.

— A jak ludzie przechodzili na drugą stronę?

— Po drabinach.

— Bez przesady, panienko. +

— Nie, naprawdę używali drabin. I kilku tuneli. To nie miało trwać długo. A potem łatwiej było ułożyć solidne płyty nad starym chodnikiem. I w efekcie zostały te… zapomniane miejsca.

— Tu są szczury! — zawołał Spacz, który zawędrował dalej.

— Niech mnie! — rzekł Boddony. — Ktoś zabrał sztućce? Żartowałem, panienko. Zaraz, a co my tu mamy? — Uderzył w jakieś deski, które rozpadły się pod ciosami. — Ktoś nie chciał używać drabiny — uznał, zaglądając do następnego otworu.

— Prowadzi na drugą stronę ulicy? — upewniła się Sacharissa.

— Na to wygląda. Musiał mieć alergię na konie.

— A ty… no… potrafisz znaleźć drogę?

— Jestem krasnoludem. Jesteśmy pod ziemią. Krasnolud. Pod ziemią. O co panienka pytała?

— Nie chcecie chyba przebić się przez piwnice aż do „SuperFaktów”, prawda?

— Kto? My?

— Chcecie, tak?

— Nie zrobilibyśmy niczego podobnego.

— Tak, ale chcecie zrobić.

— To by było równoznaczne z włamaniem, prawda?

— Tak, i to właśnie planujecie, zgadza się?

Boddony uśmiechnął się lekko.

— No… może troszeczkę. Tyle, żeby się rozejrzeć. Panienka rozumie.

— Dobrze.

— Jak to? Panience to nie przeszkadza?

— Nie chcecie chyba nikogo zabić, co?

— Panienko, naprawdę nie robimy takich rzeczy. Sacharissa wyglądała na nieco rozczarowaną. Przez bardzo długi czas była przyzwoitą młodą kobietą. U pewnych ludzi oznacza to, że wiele spiętrzonej niegodziwości tylko czeka, by wybuchnąć.

— No to… może chociaż zrobicie tak, żeby im było trochę przykro?

— Tak, to chyba da się załatwić.

Krasnoludy ruszyły tunelem po drugiej stronie zasypanej ulicy. W świetle ich świec Sacharissa widziała stare frontony, zamurowane drzwi i okna wypełnione gruzem.

— To powinno być mniej więcej tutaj — uznał Boddony, wskazując słabo widoczny prostokąt, również przesłonięty tanimi cegłami.

— Chcecie się tam tak po prostu wedrzeć? — spytała Sacharissa.

— Powiemy, że się zgubiliśmy — odparł Boddony.

— Zagubiliście się pod ziemią? Krasnoludy?

— No dobrze, powiemy, że jesteśmy pijani. W to na pewno uwierzą. Hej, chłopcy…

Zmurszałe cegły wypadły. Światło zalało tunel. W piwnicy wewnątrz jakiś człowiek uniósł głowę znad biurka, rozdziawiając usta. Sacharissa zmrużyła oczy wśród tumanów pyłu.

— To pan?

— Ach, witam, panienko — powiedział Gardło Sobie Podrzynam Dibbler. — Cześć, chłopaki. Naprawdę się cieszę, że was widzę…


* * *

Ekipa odchodziła właśnie, kiedy pędem nadbiegł Gaspode. Spojrzał na inne psy, kulące się wokół ognia, zanurkował pod długi płaszcz Paskudnego Starego Rona i zaskomlał.

Długo trwało, zanim ekipa zrozumiała, co się dzieje. Byli przecież ludźmi, którzy potrafili kłócić się, kaszleć i twórczo nie rozumieć przez pełną trzygodzinną dyskusję o tym, jak ktoś powiedział „Dzień dobry”.

Dopiero Kaczkoman w pełni odebrał przekaz.

— Ci ludzie polują na teriery?

— Właśnie! To ta przeklęta azeta! Nie można ufać przeklętym ludziom, którzy piszą do azet!

— Wrzucili pieski do rzeki?

— Właśnie! — potwierdził Gaspode. — I wszystko poszło w zgniłe wahoonie.

— No więc ciebie też możemy ukrywać.

— Tak, ale ja muszę krążyć. Muszę fywać. Jestem ważną figurą w tym mieście! Nie mogę się przyczaić! Potrzefne mi przefranie! Słuchajcie, mamy szansę na pięćdziesiąt doków, jasne? Ale jestem wam potrzefny, żefy je zdofyć!

Na ekipie zrobiło to wrażenie. W ich gospodarce bezgotówkowej pięćdziesiąt dolarów oznaczało fortunę.

— Slag — stwierdził Paskudny Stary Ron.

— Pies to pies, nie? — zauważył Arnold Boczny. — Dlatego nazywa się „pies”.

— Ghaark! — wychrypiał Kaszlak Henry.

— To prawda — zgodził się Kaczkoman. — Sztuczna broda w tym wypadku nie poskutkuje.

— No to niech te wasze wielkie mózgi lepiej coś wymyślą, bo póki nie, to ja się nie pokazuję — oznajmił Gaspode. — Widziałem tych ludzi. I nie są mili.

Coś zaburczało od strony Ogólnie Andrewsa. Twarz mu drgała, kiedy przetasowywały się różne osobowości. Po chwili ułożyła się w gładkie wypukłości lady Hermiony.

— Możemy go jakoś przebrać — powiedziała lady Hermiona.

— Za kogo można przebrać psa? — zdziwił się Kaczkoman. — Za kota?

— Pies to przecież nie tylko pies. Mam pomysł…


* * *

Kiedy wrócił William, krasnoludy stały zbite w grupkę. Epicentrum tej grupki, jej jądrem koncentracji okazał się pan Dibbler, który wyglądał tak, jak wyglądałby każdy, kto stał się ofiarą oracji. William nie widział jeszcze człowieka, do którego to określenie lepiej by pasowało. Oznaczało kogoś, do kogo Sacharissa mówiła dłużej niż dwadzieścia minut.

— Jakieś problemy? — zapytał. — Witam, panie Dibbler…

— Powiedz, Williamie — odezwała się Sacharissa, okrążając krzesło Dibblera. — Gdyby historie były jedzeniem, to jaką potrawą byłoby „Złota rybka pożera kota”?

— Co? — William wytrzeszczył oczy na Dibblera. Powoli zaczynał rozumieć. — Myślę, że byłoby to coś długiego i cienkiego.

— Napełnionego śmieciem podejrzanego pochodzenia?

— Chwileczkę, naprawdę nie ma potrzeby, żeby mówić takim tonem… — zaczął Dibbler, ale umilkł pod groźnym spojrzeniem Sacharissy.

— Tak, ale śmieciem, które jest w pewnym sensie atrakcyjne. Człowiek jadłby je dalej, chociaż już by żałował, że to robi. Ale co się tu dzieje?

— Słuchajcie, naprawdę nie chciałem — zapewnił Dibbler.

— Czego? — zdziwił się William.

— To pan Dibbler pisał teksty dla „SuperFaktów” — oświadczyła Sacharissa.

— Nikt przecież nie wierzy w to, co wyczyta w codzienniku, prawda? — jęknął Dibbler.

William przysunął sobie krzesło, odwrócił je i usiadł okrakiem, z rękami na oparciu.

— A zatem, panie Dibbler… kiedy zaczął pan siusiać do Fontanny Prawdy?

— Williamie! — rzuciła surowo Sacharissa.

— Wiecie, czasy były dość ciężkie… — tłumaczył Dibbler. — Więc pomyślałem: jest ten cały interes z nowinami… No przecież ludzie lubią słuchać o różnych rzeczach z dalekich stron, wiecie, jak w „Almanachu”…

— „Plaga gigantycznych łasic z Hershebie”?

— Właśnie w takim stylu. I sobie pomyślałem… że to jakby bez znaczenia, czy te historie są, no wiecie, naprawdę prawdziwe… To znaczy… — Szklisty uśmiech Williama zaczynał Dibblera niepokoić. — Znaczy… Są prawie prawdziwe, nie? Wszyscy wiedzą, że takie rzeczy się zdarzają…

— Nie przyszedł pan do mnie — zauważył William.

— No oczywiście, że nie. Wszyscy wiedzą, że jest pan trochę, no… trochę pozbawiony wyobraźni w takich sprawach.

— Chodzi o to, że chcę wiedzieć, czy coś się rzeczywiście zdarzyło?

— Właśnie w tym rzecz. Pan Carney mówi, że ludzie i tak nie zauważą żadnej różnicy. On pana niespecjalnie lubi, panie de Worde.

— Ma lepkie ręce — oświadczyła Sacharissa. — Komuś takiemu nie można ufać.

William wyjął egzemplarz najnowszych „SuperFaktów” i wybrał pierwszy z brzegu tekst.

— „Człowiek porwany przez Demony” — przeczytał. — Odnosi się to do pana Ronniego „Zaufaj Mi” Begholdera, o którym wiadomo, że winien był trollowi Chryzoprazowi ponad dwa tysiące dolarów, a ostatni raz widziano go, jak kupował bardzo szybkiego konia?

— I co?

— Gdzie tu pasują demony?

— Przecież mógł być porwany przez demony — stwierdził Dibbler. — Każdemu to się może zdarzyć.

— Chce pan powiedzieć, że nie ma żadnego dowodu, że nie został porwany przez demony?

— W ten sposób ludzie sami mogą zdecydować. Tak mówi pan Carney. Ludzie powinni mieć wybór, powiedział.

— Wybór, co jest prawdą?

— I nie myje porządnie zębów — dodała Sacharissa. — Oczywiście nie należę do osób, które uważają, że czystość jest bliska boskości, ale są pewne granice[14]

Dibbler ze smutkiem potrząsnął głową.

— Chyba tracę formę — powiedział. — Wyobrażacie to sobie? Ja pracujący dla kogoś innego! Musiałem rozum postradać. To zimno tak na mnie wpływa, nie ma co. Nawet… pensja — zatrząsł się, wymawiając to słowo — wydawała się atrakcyjna. Czy wiecie — dodał tonem zgrozy — że on mi mówił, co mam robić? Następnym razem polezę sobie, odpocznę i poczekam, aż mi przejdzie.

— Jest pan amoralnym oportunistą, panie Dibbler — orzekł William.

— Do tej pory to się sprawdzało.

— Czy może pan sprzedawać dla nas ogłoszenia? — zaproponowała Sacharissa.

— Nigdy już nie będę pracował dla niko…

— Na prowizji — przerwała mu.

— Co? Chcesz go zatrudnić? — nie dowierzał William.

— Czemu nie? Przecież w ogłoszeniach można opowiadać kłamstw, ile się tylko zechce. To dozwolone. Proszę… Potrzebujemy pieniędzy!

— Prowizja, tak? — Dibbler potarł swój nieogolony policzek. — Jakby… pół na pół, znaczy, pół dla was, pół dla mnie?

— Może my o tym porozmawiamy, dobrze? — wtrącił Dobrogór, klepiąc go po ramieniu.

Dibbler się skrzywił. Kiedy dochodziło do twardych targów, krasnoludy były jak diamenty.

— Mam jakiś wybór? — wymamrotał.

Dobrogór najeżył brodę. Chwilowo nie trzymał żadnej broni, ale Dibbler miał wrażenie, że jest tam wielki i groźny topór, którego nie było.

— Oczywiście — zapewnił krasnolud.

— Och… — westchnął Dibbler. — A co mam sprzedawać?

— Miejsce na papierze — odparła Sacharissa.

Dibbler się rozpromienił.

— Tylko miejsce? Czyli nic? Jasne, tym mogę się zająć. Mogę sprzedawać nic jak nic… — Pokręcił głową. — Dopiero kiedy człowiek próbuje sprzedać coś, wszystko zaczyna się psuć.

— Skąd się pan tutaj wziął, panie Dibbler? — zainteresował się William.

Nie był zachwycony wyjaśnieniem.

— Takie rzeczy mogą działać w obie strony — ostrzegł. — Nie można się tak po prostu przekopywać do cudzej własności. — Spojrzał groźnie na krasnoludy. — Panie Boddony, chcę, żeby ten otwór natychmiast został zablokowany. Zrozumiano?

— My tylko…

— Tak, tak, chcieliście jak najlepiej. A ja teraz chcę, żebyście wszystko zamurowali. Byłbym wdzięczny, gdyby ten otwór wyglądał tak, jakby go tam w ogóle nie było. Wolałbym, żeby z tej piwnicy nie wyszedł nikt, kto tam wcześniej nie schodził. Jak najszybciej, jeśli można prosić.

Urażone krasnoludy ruszyły do pracy.

— Myślę, że trafiłem na prawdziwą sensację — powiedział William. — Myślę, że niedługo zobaczę Wufflesa. Mam…

Kiedy wyjmował notes, coś wypadło mu z kieszeni i brzęknęło o podłogę.

— A tak… I przyniosłem klucz do naszego domu w mieście — dodał. — Chciałaś wybrać suknię…

— Już trochę późno — stwierdziła Sacharissa. — Prawdę mówiąc, zupełnie o tym zapomniałam.

— Może pójdziesz i rozejrzysz się, skoro tutaj każdy jest czymś zajęty? Zabierz Rocky’ego. Wiesz, na wszelki wypadek. Ale dom jest pusty. Mój ojciec, kiedy już musi przyjechać do miasta, zatrzymuje się w swoim klubie. No idź. Życie to nie tylko redagowanie tekstów.

Sacharissa spojrzała niepewnie na trzymany w dłoni klucz.

— Moja siostra ma mnóstwo sukni — zachęcił ją William. — Przecież chcesz pójść na ten bal, prawda?

— Przypuszczam, że pani Hotbed mija dopasuje, jeśli zajrzę do niej jutro rano…

Sacharissa demonstrowała nieco teatralne ociąganie, ale mową ciała błagała, by ktoś ją przekonał.

— No właśnie — ucieszył się William. — I na pewno znajdziesz kogoś, kto ci porządnie ułoży fryzurę.

Sacharissa zmrużyła oczy.

— Rzeczywiście potrafisz zadziwiająco dobierać słowa — mruknęła. — A co ty masz zamiar robić?

— Idę zobaczyć się z pewnym psem w sprawie pewnego człowieka.


* * *

Sierżant Angua spoglądała na Vimesa przez parę unoszącą się z misy, nad którą się pochylała. — Przepraszam za to, sir. — Jego stopy nawet nie dotkną ziemi — oświadczył Vimes.

— Nie może go pan aresztować, sir — zauważył kapitan Marchewa, narzucając Angui na głowę świeży ręcznik.

— Nie? Mogę go zamknąć za napaść na funkcjonariusza.

— No, w tym miejscu sprawa się komplikuje, sir — przypomniała Angua.

— Jesteście funkcjonariuszem, sierżancie, niezależnie od tego, jaki chwilowo macie kształt.

— Tak, ale… wygodniej by było, aby sprawa wilkołaka pozostała tylko plotką, sir — przypomniał kapitan Marchewa. — Nie uważa pan? Pan de Worde wszystko zapisuje. Angua i ja raczej byśmy tego nie chcieli. Ci, którzy powinni wiedzieć, wiedzą.

— Więc mu zakażę!

— W jaki sposób, sir?

Vimes trochę oklapł.

— Nie powiecie mi chyba, że jako komendant policji nie mogę powstrzymać jakiegoś małego du… jakiegoś idioty od zapisywania wszystkiego, co tylko zechce?

— Ależ nie, sir. Oczywiście, że pan może. Ale nie jestem pewien, czy może pan nie pozwolić mu zapisać, że nie pozwala mu pan zapisywać — stwierdził Marchewa.

— Jestem zdumiony. Naprawdę zdumiony. Ona jest twoją… twoją…

— Przyjaciółką — podpowiedziała Angua, wciągając nosem parę. — Ale Marchewa ma rację, panie Vimes. Nie chcę, żeby ta sprawa ciągnęła się dalej. To był mój błąd. Nie doceniłam go. Sama w to wpadłam. Za godzinę czy dwie będę już zdrowa.

— Widziałem, jak wyglądałaś, kiedy przyszłaś — rzekł Vimes. — Strasznie.

— To szok. Nos zwyczajnie się zamyka. To jakby skręcić za róg i zderzyć się z Paskudnym Starym Ronem.

— Bogowie! Aż tak źle?

— No, może nie aż tak. Zostawmy to, sir. Proszę.

— Szybko się uczy ten nasz pan de Worde… — Vimes wrócił za biurko. — Ma ołówek i prasę drukarską, i nagle wszyscy zachowują się tak, jakby był jednym z poważnych graczy. No więc będzie się musiał nauczyć jeszcze trochę. Nie chce, żebyśmy go pilnowali? No to nie będziemy. Przez jakiś czas może sam zbierać to, co zasieje. Niebiosa świadkiem, że mamy dosyć innych zajęć.

— Ale on jest technicznie…

— Widzicie tę tabliczkę na moim biurku, kapitanie? Widzicie, sierżancie? Jest na niej napisane „Komendant Vimes”. To znaczy, że ja dowodzę. To, co przed chwilą usłyszeliście, to był rozkaz. A teraz… coś jeszcze mamy nowego?

Marchewa skinął głową.

— Żadnych dobrych wiadomości, sir. Nikt nie znalazł psa. Gildie ciągle się dogadują. Pan Scrope przyjmuje wielu gości. Aha, najwyższy kapłan Ridcully opowiada wszystkim, że jego zdaniem Vetinari oszalał, bo dzień wcześniej opowiadał o swoim planie, aby homary latały w powietrzu.

— Homary latały w powietrzu — powtórzył spokojnie Vimes.

— I jeszcze coś o przesyłaniu statków semaforem, sir.

— Coś podobnego… A co mówi pan Scrope?

— Podobno twierdzi, że oczekuje nowej ery w naszej historii, i że znowu pchnie Ankh-Morpork na ścieżkę odpowiedzialnego obywatelstwa, sir.

— Czy to jest to samo co homary?

— To polityka, sir. Wyraźnie zamierza powrócić do wartości i tradycji, które uczyniły to miasto wielkim, sir.

— A czy on wie, które to konkretnie wartości i tradycje? — zapytał Vimes ze zgrozą.

— Można przypuszczać, że tak, sir — odparł Marchewa, zachowując powagę na twarzy.

— O bogowie… Wolałbym już raczej spróbować z homarami.


* * *

Z ciemniejącego nieba znowu spadał deszcz ze śniegiem. Bezprawny Most był mniej więcej pusty. William czaił się w cieniu, kapelusz zsunął Aa oczy. W końcu odezwał się głos znikąd…

— No więc, masz pan ten swój kawałek papieru?

— Głęboki Gnat? — upewnił się wyrwany z zamyślenia William.

— Przysyłam… przewodnika. Masz pan iść za nim — oznajmił ukryty informator. — Nazywa się… nazywa… Trixiefell. Idź pan za nim, a wszystko fędzie dofrze. Gotów?

— Tak.

Głęboki Gnat mnie obserwuje, myślał William. Musi być bardzo blisko.

Trixiebell wybiegł truchtem z mroku.

Był pudlem. Mniej więcej.

Personel Le Poil du Chien, najlepszego salonu psiej piękności w mieście, postarał się jak mógł, zresztą każdy dałby wszystko co w jego albo jej mocy, byle tylko w rezultacie Paskudny Stary Ron wyszedł szybciej. Pracownicy strzygli, suszyli, kręcili, karbowali, fiokowali, farbowali, splatali i myli w szamponie, a manikiurzystka zamknęła się w toalecie i odmawiała wyjścia.

Rezultat był… różowy. Różowość to tylko jeden z aspektów obiektu, tutaj jednak obiekt był tak… różowy, że zdominowała wszystkie pozostałe, nawet uformowany i przystrzyżony ogon z puszystą kulką na końcu. Przód psa wyglądał, jakby został wystrzelony przez wielką różową kulę i utknął w połowie. Dochodziła jeszcze szeroka, skrząca się obroża. Skrzyła się trochę za bardzo; czasami szkło skrzy się mocniej od brylantów, bo bardziej musi się wykazać.

Ogólnie biorąc, rezultat okazał się nie tyle pudlem, ile zdeformowaną pudlowatością. Inaczej mówiąc, wszystko w nim sugerowało pudla z wyjątkiem całości, która sugerowała, że lepiej się oddalić.

— Jazg — powiedział pies i w tym też coś się nie zgadzało. William zdawał sobie sprawę z faktu istnienia psów, które jazgoczą. Ale ten z całą pewnością powiedział „jazg”.

— Dobry… — zaczął William i dokończył: — …piesek?

— Jazg jazgu phi jazg — odpowiedział pies i odszedł. William zastanawiał się chwilę nad tym „phi”, ale doszedł do wniosku, że pies musiał kichnąć.

Zwierzak potruchtał przez błoto i zniknął w bocznym zaułku. Po chwili zza rogu wysunął się jego pysk.

— Jazg? Skaml?

— A tak. Przepraszam — rzucił William.

Trixiebell prowadził go po brudnych stopniach na starą dróżkę biegnącą wzdłuż brzegu. Była zasypana śmieciami, a wszystko, co w Ankh-Morpork zostaje wyrzucone, to rzeczywiście śmieci. Słońce rzadko sięgało aż tutaj, nawet w pogodne dni. Cieniom udawało się być równocześnie mroźnymi i mokrymi.

Mimo to między ciemnymi belkami pod mostem płonęło ognisko. William — kiedy zablokowały mu się nozdrza — zdał sobie sprawę, że składa wizytę Żebraczej Ekipie.

Dawna ścieżka flisacka była nieużywana już wcześniej, ale Paskudny Stary Ron i cała reszta byli powodem, że pozostawała w tym stanie. Nie mieli nic, co warto by ukraść. Mieli bardzo mało nawet tego, co warto zatrzymać. Od czasu do czasu Gildia Żebraków rozważała wypędzenie ich z miasta, ale bez większego entuzjazmu. Nawet żebracy potrzebują kogoś, na kogo mogą patrzeć z góry. A ekipa znajdowała się tak nisko, że w pewnym oświetleniu sprawiali wrażenie, jakby byli na szczycie. Poza tym Gildia Żebraków potrafiła docenić prawdziwy talent: nikt nie umiał tak pluć i ślinić się jak Kaszlak Henry, nikt nie potrafił być bardziej beznogi od Arnolda Bocznego i absolutnie nic na świecie nie mogło tak cuchnąć jak Paskudny Stary Ron. On mógłby używać skallatyny jako dezodorantu.

Ta myśl, potykając się, wpadła do mózgu Williama, który w tym momencie zrozumiał, gdzie jest Wuffles.

Absurdalny różowy ogon Trixiebella zniknął między stosami starych skrzyń i tektury, określanych przez ekipę jako „Demoniszcze!”, „Ptfuj!” i dom.

Williamowi łzawiły już oczy. Tu, w dole, prawie nie było wiatru. Podszedł do kręgu światła bijącego od ogniska.

— Dobry wieczór panom — zdołał powiedzieć, skinąwszy postaciom zebranym wokół płomieni o zielonkawych brzegach.

— Może zofaczymy kolor twojego kawałka papieru — zabrzmiał z mroku rozkazujący głos Głębokiego Gnata.

— Jest taki nie całkiem biały…

William wyjął czek. Odebrał go Kaczkoman, który przyjrzał się dokładnie i znacznie pogłębił jego nie całkiem biel.

— Wydaje się, że wszystko w porządku. Pięćdziesiąt dolarów, podpisano — stwierdził. — Wyjaśniłem koncepcję czeków moim wspólnikom, panie de Worde. I muszę zaznaczyć, że nie było to łatwe.

— Pewno! Ajak nie dotrzymasz, przyjdziemy do twojego domu — zagroził Kaszlak Henry.

— Eee… i co zrobicie?

— Będziemy stać przed drzwiami już zawsze — odparł Arnold Boczny.

— I patrzeć dziwnie na ludzi — dodał Kaczkoman.

— Pluć im na buty! — zawołał Kaszlak Henry.

William starał się nie myśleć o pani Arcanum.

— Mogę teraz zobaczyć psa? — zapytał.

— Pokaż mu, Ron — polecił głos Głębokiego Gnata.

Ciężki płaszcz Rona rozchylił się, ukazując Wufflesa, który mrugał w świetle ogniska.

— Ty go miałeś? — spytał William. — I to cała tajemnica?

— Demoniszcze!

— Kto fy chciał rewidować Paskudnego Starego Rona? — rzucił Głęboki Gnat.

— Słuszna uwaga — przyznał William. — Bardzo słuszna uwaga. Albo go obwąchiwać.

— Ale musisz pan pamiętać, że jest stary — uprzedził Głęboki Gnat. — A i na początku nie rył mózgowcem. Znaczy, tu przecież o psach mowa… Nie mówiących psach, oczywiście — dodał szybko.

— Mówimy o psach… Więc nie oczekuj pan traktatów filozoficznych. To tylko chciałem powiedzieć.

Kiedy Wuffles zauważył, że William mu się przygląda, natychmiast zaczął geriatrycznie służyć.

— Jak to się stało, że tutaj trafił? — spytał William, kiedy Wuffles podbiegł i obwąchał mu dłoń.

— Wyfiegł z pałacu wprost pod płaszcz Rona.

— Będący, jak już pan zauważył, ostatnim miejscem, gdzie ktokolwiek by szukał.

— Możesz mi pan wierzyć.

— I nawet wilkołak by go tam nie wykrył. — William wyjął notes, otworzył na czystej stronicy i napisał „Wuffles”. — Ile on ma lat? — zapytał.

Wuffles szczeknął.

— Szesnaście — powiedział Głęboki Gnat. — To ważne?

— To taki codziennikarski styl.

William zapisał: „Wuffles (16), uprzednio zamieszkały w Pałacu, Ankh-Morpork”.

Przeprowadzam wywiad z psem, pomyślał. Człowiek robi wywiad z psem — to już właściwie nowina.

— No więc, tego… Wuffles, co się działo, zanim wybiegłeś z pałacu? — zapytał.

Głęboki Gnat w swojej kryjówce skomlał i warczał. Wuffles nastawił ucha, a potem warknął w odpowiedzi.

— Zfudził się i doznał straszliwej niepewności filozoficznej — powiedział Głęboki Gnat.

— Mówił pan przecież…

— Ja tłumaczę, nie? A to dlatego, że w pokoju fyli dwaj fogowie. To znaczy dwóch lordów Vetinarich, Wuffles jest dość staroświeckim psem. Ale wiedział, że jeden z nich jest niewłaściwy, fo niewłaściwie pachniał. Fyło jeszcze dwóch innych ludzi. Wtedy…

William notował gorączkowo.

Dwadzieścia sekund później Wuffles ugryzł go w nogę.


* * *

Urzędnik w kancelarii pana Slanta spojrzał z wyżyn biurka na dwóch przybyszów, pociągnął nosem i wrócił do swej starannej kaligrafii. Nie miał wiele czasu na rozważanie idei prawidłowej obsługi klienta. Prawa nie można przecież ponaglać…

W chwilę później coś uderzyło jego głową o blat i jakiś ogromny ciężar ją tam przytrzymał. W ograniczonym polu widzenia pojawiła się twarz pana Szpili.

— Powiedziałem — powiedział pan Szpila — że pan Slant chce się z nami zobaczyć…

— Sngh… — odparł urzędnik.

Pan Szpila skinął głową i nacisk odrobinę zelżał.

— Słucham? Co pan mówił?

Pan Szpila przyglądał się, jak dłoń urzędnika sunie wzdłuż krawędzi biurka.

— On teraz… nikogo… nie… przyjmuje… Słowa przerwał zduszony jęk.

Pan Szpila się pochylił.

— Przepraszam za palce — rzekł. — Ale nie możemy pozwolić, żeby te złośliwe maluchy sięgały do tej oto małej dźwigni. Kto wie, co by się stało, gdyby ją pan pociągnął… Którędy do gabinetu pana Slanta?

— Drugie… drzwi… po… lewej… — wystękał urzędnik.

— Widzi pan? Od razu przyjemniej, kiedy jesteśmy dla siebie uprzejmi. Za tydzień, na pewno nie dłużej niż za dwa tygodnie znów będzie pan mógł chwycić pióro.

Pan Szpila skinął panu Tulipanowi, który wypuścił ofiarę. Nieszczęśnik zsunął się na podłogę.

— Chce pan, żebym go załatwił?

— Proszę go zostawić. Dzisiaj będę dla ludzi miły.

Trzeba Slantowi przyznać, że kiedy Nowa Firma wkroczyła do jego gabinetu, wyraz jego twarzy prawie się nie zmienił.

— Panowie?

— Nie naciskaj żadnych …onych dźwigni — ostrzegł pan Tulipan.

— Powinien pan o czymś wiedzieć — stwierdził pan Szpila, wyjmując z kieszeni pudełko.

— A cóż to takiego? — zapytał pan Slant. Pan Szpila odsunął haczyk z boku wieczka.

— Posłuchajmy tego, co było wczoraj — polecił. Chochlik zamrugał.

…niip… niapniip… niapdit… niip… — powiedział.

— Przesuwa się w tył — wyjaśnił pan Szpila.

— Co to jest? — zdziwił się prawnik.

…niapniip… sipniap… nip… jest cenny, panie Szpilo. Dlatego nie będę owijał w bawełnę. Co zrobiliście z psem?

Palec pana Szpili dotknął innej dźwigienki.

…uuiidl uiidl uuii… Moi… klienci mają dobrą pamięć i głębokie kieszenie. Mogą wynająć innych zabójców. Rozumiemy się?

Potem zabrzmiało ciche „Auć”, kiedy młoteczek Stopu trafił chochlika w głowę.

Pan Slant wstał i podszedł do staroświeckiego barku.

— Napije się pan czegoś, panie Szpilo? Obawiam się, że mam tylko roztwór balsamujący…

— Jeszcze nie, panie Slant.

— …i chyba znajdę też gdzieś banana…

Pan Slant odwrócił się z błogim uśmiechem, słysząc trzaśniecie — to pan Szpila chwycił pana Tulipana za rękę.

— Mówiłem, że ukatrupię tego …onego…

— Niestety, już za późno. — Pan Slant znów usiadł przy biurku.

— No dobrze, panie Szpilo. Chodzi o pieniądze, nieprawdaż?

— Wszystko, co są nam winni, plus dodatkowe pięćdziesiąt tysięcy.

— Ale przecież nie znaleźliście psa.

— Straż też nie. A mają wilkołaka. Wszyscy szukają tego psa. Ten pies zniknął. Ale to bez znaczenia. Znaczenie ma to małe pudełko.

— To bardzo niewiele, jeśli chodzi o dowody…

— Doprawdy? Pyta pan o psa. Mówi o zabójcach. Tak sobie myślę, że ten jakiś Vimes mocno się przyczepi do czegoś takiego. Jak słyszałem, nie jest typem, który odpuszcza. — Pan Szpila uśmiechnął się ponuro. — Ma pan na nas trochę materiału, a tak między nami… Niektóre z naszych wyczynów dałoby się określić jako… jak by to wyrazić… zbliżone do zbrodni…

— Wszystkie te …one morderstwa na początek — wtrącił pan Tulipan.

— …które jednak — ciągnął pan Szpila — można uznać za zachowanie typowe, ponieważ jesteśmy zbrodniarzami. Podczas gdy pan… pan jest szanowanym obywatelem. To nie wygląda dobrze, kiedy szanowani obywatele prowadzą takie rozmowy. Ludzie gadają…

— Aby zaoszczędzić nam… nieporozumień — rzekł pan Slant — zaraz wypiszę zlecenie wypłaty…

— Klejnoty — przerwał mu pan Szpila.

— Lubimy klejnoty — zaznaczył pan Tulipan.

— Czy wykonał pan kopie… tego czegoś? — zapytał Slant.

— Niczego nie potwierdzam — oświadczył pan Szpila, który kopii nie zrobił i nawet nie wiedział, jak się do tego zabrać. Uznał jednak, że pozycja pana Slanta zmusza go do ostrożności. Wyglądało na to, że pan Slant także to uznał.

— Zastanawiam się, czy można panu zaufać — powiedział jakby do siebie.

— Widzi pan, to jest tak — tłumaczył pan Szpila cierpliwie. Głowa bolała go coraz bardziej. — Jeśli rozejdzie się pogłoska, że szantażowaliśmy klienta, nie będzie to dla nas dobre. Ludzie uznają, że nie można ufać takim jak my. Że nie potrafimy się zachować. Ale jeśli ludzie, z którymi mamy do czynienia, dowiedzą się, że załatwiliśmy klienta, ponieważ klient nie grał uczciwie, wtedy powiedzą sobie: Oto ludzie interesu. Pilnują interesu. Robią interesy… — Przerwał i zapatrzył się w cienie w kącie pokoju.

— I…? — zachęcił go pan Slant.

— I… i… do demona z tym. — Pan Szpila zamrugał i potrząsnął głową. — Dawaj klejnoty, Slant, bo poprosi o nie pan Tulipan, jasne? Wynosimy się stąd, byle dalej od tych waszych przeklętych krasnoludów, wampirów, trolli i chodzących trupów. To miasto budzi we mnie dreszcze! Więc dawaj pan diamenty! Ale już!

— Doskonale — zgodził się pan Slant. — A chochlik?

— Chochlik jedzie z nami. Nas złapią, jego złapią. Zginiemy w tajemniczych okolicznościach, to… pewni ludzie dowiedzą się o pewnych sprawach. Kiedy będziemy już bezpieczni daleko stąd… nie ma pan podstaw, żeby się targować, Slant. — Pan Szpila zadygotał. — Dzisiaj nie jest mój najlepszy dzień.

Pan Slant wysunął szufladę biurka i na kryty skórą blat rzucił trzy aksamitne woreczki. Pan Szpila otarł czoło chustką.

— Proszę się im przyjrzeć, panie Tulipanie.

Obaj w milczeniu obserwowali, jak pan Tulipan wysypuje klejnoty na wielką dłoń. Obejrzał kilka przez lupę. Powąchał. Ostrożnie polizał jeden czy dwa.

Po czym wybrał ze stosu cztery i rzucił je prawnikowi.

— Bierze mnie pan za …onego idiotę? — zapytał.

— Niech pan nawet nie myśli o dyskusji — ostrzegł pan Szpila.

— Może jubilerzy się pomylili — stwierdził pan Slant.

— Tak? — mruknął pan Szpila.

Znowu sięgnął do kieszeni, ale tym razem wyciągnął broń.

Pan Slant spojrzał prosto w wylot sprężynowego rusznica. Technicznie i formalnie była to kusza — w tym sensie, że siła mięśni magazynowała się w ściśniętej sprężynie. Jednak cierpliwy rozwój techniczny doprowadził broń do takiego stanu, że składała się mniej więcej z rury, uchwytu i spustu. Gildia Skrytobójców ogłosiła, że jeśli schwyta kogokolwiek z takim narzędziem, do ostatecznych granic przetestuje możliwości ukrycia go przy sobie (a nawet w sobie). Każda miejska straż, przeciwko której taki sprzęt zostałby użyty, z pewnością by dopilnowała, żeby stopy napastnika nie dotknęły gruntu, tylko kołysały się lekko w podmuchach wiatru.

Slant też musiał mieć w biurku jakiś przełącznik, ponieważ drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadło dwóch ludzi, jeden uzbrojony w kuszę, a drugi w dwa długie noże.

To było przerażające, co zrobił z nimi pan Tulipan.

Była to w pewnym sensie prawdziwa sztuka. Kiedy uzbrojony człowiek wpada do pomieszczenia, wiedząc, że czekają go kłopoty, potrzebuje ułamka sekundy, by ocenić sytuację, obliczyć szansę… pomyśleć. Pan Tulipan nie potrzebował ułamka sekundy. Nie myślał. Jego ręce poruszały się samodzielnie.

Nawet wyrachowane oczy pana Slanta potrzebowały myślowego odtworzenia wydarzeń. Ale w tej grozie, choć odgrywanej w zwolnionym tempie, i one z ledwością dostrzegły, jak pan Tulipan chwyta najbliższe krzesło i uderza. Na końcu rozmazanej smugi dwaj mężczyźni leżeli nieruchomo, jeden z wykręconą w niepokojący sposób ręką, a nóż wibrował wbity w sufit.

Pan Szpila nie obejrzał się nawet. Trzymał rusznic wymierzony w zombi. Ale wyjął z kieszeni małą zapalniczkę w kształcie smoka, a wtedy pan Slant… pan Slant, który skrzypiał przy chodzeniu i pachniał kurzem… pan Slant zobaczył kawałek szmaty owinięty wokół wystającego z rury grotu małego, groźnego bełtu.

Nie odrywając wzroku od prawnika, pan Szpila skrzesał ogień. Szmata zapłonęła. A pan Slant był bardzo suchy.

— Uczynek, który właśnie zamierzam popełnić, jest zły — rzekł pan Szpila tonem, jakby był zahipnotyzowany. — Ale popełniłem ich już tak wiele, że kolejny właściwie się nie liczy. To jest tak… Zabójstwo jest złe, lecz następne zabójstwo staje się jakby o połowę mniej ważne. Czyli wychodzi na to, że średnio po dwudziestu zabójstwach człowiek przestaje zwracać uwagę. Ale… mamy dziś piękny dzień, ptaszki śpiewają, są takie, no… kotki i różne inne, i śnieżek błyszczy w słońcu, niosąc obietnicę przyszłej wiosny z kwiatami, świeżą trawą, następnymi kociakami, a potem gorących letnich dni, łagodnych pocałunków wiatru i cudownie czystego powietrza… których ty nigdy nie zobaczysz, draniu, jeśli zaraz mi nie dasz tego, co trzymasz tam w szufladzie, bo spalisz się jak pochodnia, oszukańczy, kłamliwy, zasuszony sukinsynu!

Pan Slant nerwowo sięgnął do szuflady i rzucił na biurko następny aksamitny woreczek.

Zerkając niepewnie na partnera, który nigdy wcześniej nie wspominał o kotkach, chyba że w tym samym zdaniu co o beczce z wodą, pan Tulipan sięgnął po woreczek i zbadał jego zawartość.

— Rubiny — stwierdził. — Bardzo piękne …one rubiny.

— A teraz wynoście się stąd — wychrypiał pan Slant. — Natychmiast. I nie wracajcie. Nigdy o was nie słyszałem. Nigdy was nie widziałem.

Patrzył na migoczący płomień.

Przez ostatnie kilkaset lat pan Slant spotykał się z wieloma groźbami. Ale w tej chwili wydawało mu się, że nie ma nic bardziej niebezpiecznego od pana Szpili. Pan Szpila chwiał się nieco, a jego wzrok bezustannie przemykał po ciemnych zakamarkach gabinetu.

Pan Tulipan szarpnął partnera za ramię.

— Załatwmy tego …onego zombi i chodźmy stąd.

Szpila zamrugał.

— Dobra — odparł, wracając do siebie. — Dobra. — Spojrzał na prawnika. — Myślę, że dziś jeszcze pozwolę ci żyć. Jutro… kto wie?

Nie była to mocna groźba, ale jakoś nie włożył w nią serca.

A potem Nowa Firma zniknęła.

Pan Slant usiadł ciężko, wpatrzony w zamknięte drzwi. Było jasne — a martwy człowiek ma doświadczenie w takich sprawach — że jego dwóm uzbrojonym urzędnikom, weteranom licznych prawniczych batalii, nic już nie zdoła pomóc. Pan Tulipan był ekspertem.

Wyjął z szuflady arkusz czystego papieru, wypisał na nim kilka słów drukowanymi literami, włożył do koperty, zakleił ją i wezwał innego urzędnika.

— Zorganizuj co trzeba — polecił, kiedy nowo przybyły patrzył | na swych leżących bez życia kolegów. — A potem zanieś to de Worde’owi.

— Któremu, proszę pana?

Pan Slant na chwilę całkiem zapomniał o tej kwestii.

— Lordowi de Worde — rzekł. — W żadnym razie nie temu drugiemu.


* * *

William de Worde przewrócił stronę w notesie i pisał dalej. Ekipa obserwowała go, jakby oglądali teatr uliczny. — To wielki dar, co go pan ma, pszepana — odezwał się Arnold Boczny. — Aż serce rośnie, jak się widzi taki migający ołówek. Też chciałbym tak umieć, ale nigdy nie miałem talentu do mechaniki.

— Może kubek herbaty? — zaproponował Kaczkoman.

— Pijecie tutaj herbatę?

— Oczywiście. Dlaczego nie? Za kogo nas pan uważa? — Kaczkoman z zachęcającym uśmiechem podniósł osmolony imbryk i zardzewiały kubek.

To dobry moment, żeby okazać grzeczność, pomyślał William. Poza tym muszą chyba gotować tę wodę…

— Ale bez mleka — zaznaczył szybko. Mógł sobie wyobrazić, jak wygląda to mleko.

— Aha… mówiłem, że jest pan dżentelmenem. — Kaczkoman nalał do kubka smolistobrunątnej cieczy. — Mleko w herbacie to obrzydliwość. — Wykwintnym gestem podniósł talerzyk i szczypczyki. — Plasterek cytryny?

— Cytryna? Macie cytrynek

— Och, nawet pan Ron raczej umyłby się pod pachami, niż pozwolił na cokolwiek w herbacie prócz cytryny — zapewnił Kaczkoman, wrzucając plasterek do kubka Williama.

— I czterech łyżeczek cukru — dodał Arnold Boczny. William wypił duży łyk. Herbata była gęsta, wygotowana, ale też słodka i gorąca. I odrobinę cytrynowa. Ogólnie biorąc, uznał, mógł trafić gorzej.

— Tak, szczęście nam sprzyja, jeśli idzie o plasterki cytryny — mówił Kaczkoman, krzątając się przy serwisie do herbaty. — Naprawdę zły to dzień, kiedy nie możemy znaleźć przynajmniej dwóch lub trzech, spływających rzeką w dół.

William patrzył nieruchomo na nabrzeże. Połknąć czy wypluć, myślał… Odwieczny problem.

— Dobrze się pan czuje, panie de Worde?

— Mmf.

— Za dużo cukru?

— Mmf.

— Nie za gorąca?

William z wdzięcznością wypluł fontannę herbaty w stronę rzeki.

— Och… — powiedział. — Tak. Za gorąca! Właśnie! Za gorąca. Doskonała herbata, ale za gorąca. Może odstawię kubek tutaj, koło mojej nogi, żeby trochę przestygła, dobrze?

Porwał notes i ołówek.

— No więc, Wuffles, którego z tych ludzi ugryzłeś?

Wuffles szczeknął.

— Pogryzł wszystkich — przetłumaczył głos Głębokiego Gnata.

— Kiedy już się gryzie, po co przerywać?

— A poznałbyś ich, gdybyś znowu ich ugryzł?

— Mówi, że tak. Mówi, że ten większy smakował… no, wiesz pan… — Głęboki Gnat zastanowił się. — Jak to… jakże się nazywa… Taka wielka misa z gorącą wodą i mydłem w środku…

— Wanna? Kąpiel?

Wuffles warknął.

— Właśnie, ką… to słowo. A drugi pachniał tanią pomadą do włosów. A ten, który wyglądał jak F… jak lord Vetinari, to pachniał winem.

— Winem?

— Tak. Wuffles chce też przeprosić za to ugryzienie przed chwilą, ale opowieść go trochę porwała. My… to znaczy, chciałem powiedzieć, psy mają fardzo fizyczne wspomnienia, jeśli rozumiesz pan, o co mi chodzi.

William skinął głową i roztarł nogę. Opis napadu na Podłużny Gabinet składał się z sekwencji pisków, szczęknięć i warknięć, a Wuffles biegał w kółko i kłapał zębami na własny ogon, aż zderzył się z łydką Williama.

— I od tego czasu Ron nosił go pod swoim płaszczem?

— Nikt nie zaczepia Paskudnego Starego Rona — oświadczył Głęboki Gnat.

— Wierzę ci — zapewnił William. Wskazał Wufflesa. — Chciałbym mu zrobić ikonogram. To jest… niesamowita historia. Ale muszę mieć obrazek, aby wykazać, że naprawdę rozmawiałem z Wufflesem. No… przez tłumacza, naturalnie. Nie chciałbym, żeby ludzie uznali to za jedną z tych głupich opowiastek o gadającym psie, co to je drukują „SuperFakty”.

Ekipa zaczęła pomrukiwać. Żądanie Williama nie zostało przychylnie przyjęte.

— To jest dość ekskluzywna okolica, rozumie pan — powiedział Kaczkoman. — Nie wpuszczamy tu każdego.

— Przecież pod mostem biegnie ścieżka! Każdy może tędy przejść!

— Nooo taaak… — przyznał Kaszlak Henry. — Mogliby. — Odkaszlnął i z wielką wprawą splunął w ogień. — Tylko że już nie przechodzą.

— Demoniszcze! — wyjaśnił Paskudny Stary Ron. — Zadusić partacza! Licho! Mówiłem im! Tysiącletnia wskazówka i krewetki!

— W takim razie może wróci pan ze mną do biura — zaproponował William. — W końcu nosił go pan ze sobą, kiedy sprzedawał pan azety, prawda?

— Teraz to zfyt niefezpieczne — uznał Głęboki Gnat.

— Czy stanie się mniej niebezpieczne za następne pięćdziesiąt dolarów?

— Następne pięćdziesiąt dolarów! — powtórzył Arnold Boczny. — To będzie razem piętnaście dolarów!

— Sto dolarów — poprawił go ze znużeniem William. — Zdajecie sobie sprawę, prawda, że chodzi tu o sprawę interesującą szeroką publiczność.

Ekipa wyciągnęła szyje.

— Nie widzę, żeby ktoś patrzył — stwierdził Kaszlak Henry. William ruszył naprzód, całkiem przypadkiem przewracając kubek z herbatą.

— No to idziemy — rzekł.


* * *

Pan Tulipan zaczynał się martwić. To niezwykłe, bo w dziedzinie zmartwień raczej bywał ich przyczyną niż odbiorcą. Ale pan Szpila nie zachowywał się właściwie, a że to pan Szpila odpowiadał za myślenie, było to zjawisko niepokojące. Panu Tulipanowi doskonale szło myślenie w drobnych ułamkach sekund, a jeśli chodzi o podziwianie sztuki, z łatwością potrafił myśleć stuleciami, natomiast nieszczególnie sobie radził na średnich dystansach. Do tego potrzebował pana Szpili.

Ale pan Szpila ostatnio mówił do siebie i bez przerwy wpatrywał się w cienie.

— To gdzie teraz wyruszymy? — zapytał pan Tulipan w nadziei, że jakoś ukierunkuje partnera. — Mamy to …one honorarium z …oną solidną premią, i nie ma …onego sensu tkwić w tej dziurze.

Niepokoił go również sposób, w jaki pan Szpila potraktował tego …onego prawnika. To do niego niepodobne, żeby wycelować w kogoś broń, a potem jej nie użyć. Nowa Firma nie zajmowała się grożeniem ludziom. Sama była groźbą. A cała ta …ona gadka „dziś jeszcze pozwolę ci żyć”… to amatorszczyzna.

— Pytałem, gdzie jedziemy…

— Jak myślisz, Tulipan, co się dzieje z ludźmi, kiedy umierają? Pan Tulipan doznał wstrząsu.

— Co to za …one pytanie? Wie pan przecież, co się z nimi dzieje!

— Wiem?

— Oczywiście. Pamięta pan, jak musieliśmy zostawić tego gościa w tej …onej stodole i minął tydzień, zanim żeśmy go porządnie zakopali? Pamięta pan, jak jego…

— Nie chodzi mi o ciała!

— Aha. Czyli o religię, tak?

— Tak.

— Nigdy się nie przejmowałem takimi …onymi sprawami.

— Nigdy?

— Nigdy, nawet przez …oną chwilę. Mam swojego ziemniaka. Po czym pan Tulipan odkrył, że kilka kroków przeszedł samotnie, ponieważ pan Szpila stanął jak wryty.

— Ziemniaka?

— No tak. Noszę go na sznurku na szyi. — Pan Tulipan klepnął się w potężną pierś.

— I to jest religijne?

— Pewno. Jak człowiek ma swojego ziemniaka, kiedy umiera, to wszystko będzie w porządku.

— A jaka to religia?

— Nie wiem. Nigdy na taką nie trafiłem poza naszą wioską. Byłem przecież dzieciakiem. Znaczy, to jak z bogami, nie? Kiedy się jest dzieciakiem, mówią: „To jest bóg i koniec”. Potem człowiek dorasta i odkrywa, że są ich …one miliony. Tak samo z religią.

— Czyli wszystko będzie dobrze, o ile człowiek ma przy sobie ziemniaka, kiedy umiera?

— Tak. Wolno mu wtedy wrócić i żyć jeszcze raz.

— Nawet gdyby… — Pan Szpila przełknął ślinę. Znalazł się na terytorium, które w jego wewnętrznym atlasie nigdy jeszcze nie zaistniało. — Nawet gdyby robił takie rzeczy, które inni mogliby uznać za złe?

— Jak zarzynanie ludzi albo spychanie ich z …onego urwiska?

— Tak, ten rodzaj rzeczy…

Pan Tulipan pociągnął nosem, który rozbłysnął jasno.

— No… Może być, o ile człowiekowi naprawdę jest przykro z tego …onego powodu.

Pan Szpila był zdumiony i odrobinę podejrzliwy. Jednak czul, że… że coś go dogania. W mroku pojawiały się twarze, na samej granicy słyszalności rozbrzmiewały głosy. Nie ośmielał się odwracać głowy, na wypadek gdyby miał coś za sobą zobaczyć.

Można przecież kupić cały worek ziemniaków za dolara.

— To działa? — upewnił się.

— Jasne. W mojej wiosce ludzie robili tak przez setki …onych lat. A przecież by nie robili, gdyby to nie działało, nie?

— A gdzie to było?

Pan Tulipan usiłował skupić się na tej kwestii. Jednak jego pamięć była pokryta zbyt wieloma strupami.

— Były… lasy — powiedział. — I… jasne świece — wymruczał. — I… sekrety — dodał, wpatrzony w pustkę.

— I ziemniaki?

Pan Tulipan wrócił do teraźniejszości.

— Tak, one też — przyznał. — Zawsze mnóstwo …onych ziemniaków. Bo jak masz swojego ziemniaka, wszystko będzie dobrze.

— Ale przecież… Myślałem, że trzeba się modlić na pustyniach, codziennie chodzić do świątyni, śpiewać pieśni i rozdawać biednym majątek…

— To też można robić, jasna sprawa — zgodził się pan Tulipan. — Byle tylko mieć swojego …onego ziemniaka.

— I człowiek powraca żywy? — zapytał pan Szpila, wciąż usiłując odszukać drobny druk.

— Pewno. Po co miałby powracać martwy? Nie zauważyłby …onej różnicy.

Pan Szpila otworzył usta, żeby odpowiedzieć, i nagle pan Tulipan zobaczył, jak zmienia się jego twarz.

— Ktoś położył mi rękę na ramieniu!

— Dobrze się pan czuje, panie Szpilo?

— Nikogo pan nie widzi?

— Nie.

Pan Szpila zacisnął pięści i odwrócił się. Na ulicy było sporo ludzi, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.

Spróbował przeorganizować tę łamigłówkę, w którą gwałtownie zmieniał się jego umysł.

— No dobrze. Dobrze — powiedział. — Zrobimy tak… Wrócimy najpierw do domu, jasne, i… i zabierzemy resztę diamentów, załatwimy Charliego i… i… poszukamy sklepu z jarzynami. Jakaś specjalna odmiana ziemniaka?

— Nie.

— W porządku. Ale najpierw…

Pan Szpila zatrzymał się i po chwili uszami duszy usłyszał za sobą kroki. Ten przeklęty wampir coś z nim zrobił, to oczywiste. Ciemność była jak tunel, a po drugiej stronie czekały…

Pan Szpila wierzył w groźby, wierzył w przemoc, a w takich chwilach jak ta wierzył w zemstę. Wewnętrzny głos, który chwilowo pełnił funkcję rozsądku, podnosił krzyk, ale zagłuszyły go reakcje głębsze i bardziej automatyczne.

— Ten przeklęty wampir mi to zrobił. A zabić wampira… zaraz… to właściwie dobrze, nie? — Pan Szpila się rozpromienił. Zbawienie przyzywało go poprzez Zbożne Dzieła. — Wszyscy wiedzą, że wampiry mają złe moce okultystyczne. Coś takiego może się nawet liczyć na korzyść, co?

— Tak, ale… kogo to obchodzi?

— Mnie.

— W porządku.

Nawet pan Tulipan nie spierał się z tym tonem głosu. Wiedział, że pan Szpila potrafił być bardzo pomysłowo niemiły. Poza tym kodeks nakazywał, by zniewagi nie pozostawały niepomszczone. To wiedział każdy.

Po prostu nerwowość zaczynała się przesączać nawet do przeżartych solami kąpielowymi i proszkiem na robaki ścieżek jego mózgu. Zawsze podziwiał to, że pan Szpila nie obawia się trudnych spraw, na przykład takich jak długie zdania.

— Co zastosujemy? — spytał. — Kołek?

— Nie — odparł pan Szpila. — W tym wypadku chcę mieć pewność. Nieco drżącą dłonią zapalił papierosa, a potem odczekał, aż zapałka rozpali się jasno.

— Aha. Dobrze — rzekł pan Tulipan.

— No to zróbmy to — zdecydował pan Szpila.


* * *

Rocky zmrużył oczy, przyglądając się pieczęciom przybitym do drzwi miejskiego domu de Worde’ów. — Co to są one? — zapytał.

— Mówią, że gildie zainteresują się każdym, kto spróbuje się włamać — wyjaśniła Sacharissa, majstrując przy zamku. — To tak jak klątwa. Tylko że działa.

— A ta jest od Skrytobójców? — Troll wskazał prymitywną tarczę z płaszczem, sztyletem i podwójnym krzyżem.

— Tak. Oznacza automatyczny kontrakt na każdego, kto się włamie.

— Bym żem nie chciał, żeby się mną interesowali. Dobrze, że pani ma klucz.

Zamek szczęknął. Drzwi otworzyły się od lekkiego pchnięcia.

Sacharissa była już w kilku wielkich domach w Ankh-Morpork, kiedy właściciełe udostępniali ich część publiczności, by wspomóc którąś z bardziej znanych akcji charytatywnych. Nie zdawała sobie sprawy, jak budynek może się zmienić, kiedy ludzie nie chcą dłużej w nim mieszkać. Sprawiał wrażenie groźnego, w niewłaściwej skali. Drzwi były za wielkie, sufity za wysokie. Stęchła atmosfera pustki spadła na nią jak migrena.

Z tyłu Rocky zapalił dwie latarnie. Ale nawet ich światło sprawiało, że otaczały ją cienie.

Przynajmniej na główne schody trafiła bez trudu. Pospieszne instrukcje Williama doprowadziły ją do rzędu pomieszczeń większych niż jej dom. Garderoba, kiedy ją w końcu znalazła, okazała się całym pokojem pełnym wieszaków.

Coś połyskiwało w mroku. Suknie pachniały mocno naftaliną.

— To ciekawe — odezwał się za nią Rocky.

— Och, to po prostu ma nie dopuszczać tu moli — wyjaśniła.

— Żem mówił o tych śladach — powiedział troll. — W holu też takie były.

Oderwała wzrok od rzędu sukni i spojrzała w dół. Warstwa kurzu z całą pewnością była naruszona.

— Sprzątaczka? — próbowała zgadnąć. — Ktoś tu przychodzi, żeby zadbać o wszystko?

— I co ona robi? Kopie ten kurz na śmierć?

— Przypuszczam, że muszą ty być jacyś… dozorcy albo ktoś — uznała niepewnie Sacharissa.

Błękitna suknia mówiła: Noś mnie, pasuję do ciebie. Patrz, jak błyszczę.

Rocky szturchnął palcem pudełko z naftaliną, trochę kulek leżało rozrzuconych na toaletce, a niektóre potoczyły się na podłogę.

— Wygląda, że mole naprawdę szaleją za takimi — stwierdził.

— Nie wydaje ci się, że taka suknia będzie trochę zbyt… śmiała? — Sacharissa przyłożyła ją do swej figury.

Rocky trochę się zmartwił. Nie zatrudniono go ze względu na wyczucie mody, a już na pewno nie z powodu biegłości w kolokwializmach klasy średniej.

— Bohaterowie takich nie noszą — zaopiniował.

— Chodziło mi o to, czy nie będę w niej wyglądać jak kobieta łatwa.

— A, jasne. — Rocky zrozumiał, o co chodzi. — Nie. Stanowczo nie.

— Naprawdę?

— Pewno. W niej się łatwo nie chodzi. Najwyżej upaść jest łatwo.

Sacharissa zrezygnowała.

— Przypuszczam, że pani Hotbed potrafi ją trochę popuścić — stwierdziła w zadumie.

Kusiło ją, żeby zostać, ponieważ niektóre rzędy wieszaków były całkiem zapełnione, ale czuła się tu jak intruz, a jakaś część umysłu podpowiadała, że kobieta mająca sto sukni prędzej zauważy brak jednej niż kobieta mająca ich tuzin. Zresztą ta ciemna pustka zaczynała budzić w niej lęk.

— Wracajmy.

Byli już w połowie holu, kiedy ktoś zaczął śpiewać. Słowa były niezrozumiałe, a melodia modulowana przez alkohol, ale stanowczo był to śpiew i dobiegał spod podłogi.

Rocky wzruszył ramionami, kiedy Sacharissa spojrzała na niego pytająco.

— Może te mole bawią się w kulki?

— To musi być jakiś dozorca, prawda? Może lepiej, no wiesz, damy znać, że tu byliśmy? — denerwowała się Sacharissa. — To by było nieuprzejme, tak sobie coś zabrać i uciec.

Podeszła do zielonych drzwi ukrytych obok schodów. Otworzyła je. Na chwilę śpiew zabrzmiał głośniej, ale urwał się, kiedy zawołała w ciemność:

— Przepraszam…

Po chwili dobiegła odpowiedź:

— Halo! Co u was? Bo u mnie w porządku.

— To tylko… no, ja. William mówił, że mogę? Zaprezentowała tę tezę jak pytanie, tonem kogoś, kto przeprasza włamywacza za to, że go przyłapał.

— Pan Naftalinowy Nochal? Juhuu! — odezwał się głos z ciemności u stóp schodów.

— Czy… nic panu nie jest?

— Nie mogę sięgnąć… to te… hahaha… te łańcuchy… hahaha.

— Czy jest pan chory?

— Nie, całkiem zdrowy, tylko zaliczyłem o parę za dużo.

— Parę czego za dużo? — zdziwiła się Sacharissa, wychowana wśród dobrych manier.

— Jak im… te rzeczy, co się w nich trzyma picie… baryłki?

— Pan jest pijany!

— Zgadza się! To jest to słowo. Pijany jak… no takie coś… drewniane takie… hahahaha…

Brzęknęło szkło.

Słabe światło latarni ukazało coś, co wyglądało jak piwniczka na wino, ale jakiś człowiek siedział zgarbiony na ławie pod ścianą, a długi łańcuch prowadził od jego kostki do pierścienia wmurowanego w podłogę.

— Jest pan… więźniem? — spytała Sacharissa.

— Ahaha. Zaczęła schodzić.

— Długo pan tu siedzi?

— Lata.

— Lata?

— Mam dużo lat. — Człowiek podniósł butelkę i przyjrzał się jej uważnie. — Rok Naprawiającego Wielbłąda… to był wściekle dobry rok. A ten tutaj… Rok Przesuniętego Szczura… następny wściekle dobry rok. Wściekle dobre lata, co do jednego. Ale przydałoby się coś przegryźć.

Wiedza Sacharissy o winach sięgała akurat tak daleko, by zdawała sobie sprawę, że Chateau Maison to wino bardzo popularne. Ale ludzi nie trzeba zakuwać w łańcuchy, żeby mogli pić wino, nawet to z Efebu, które przykleja kieliszek do stołu.

Podeszła bliżej i światło latarni padło na twarz więźnia. Była wykrzywiona w pijackim uśmiechu, ale też bardzo łatwo rozpoznawalna. Widywała ją codziennie na monetach.

— Ehm… Rocky… — Obejrzała się. — Rocky, możesz tu przyjść na chwilę?

Drzwi odskoczyły i troll dotarł szybko na sam dół. Niestety, przede wszystkim dlatego, że się stoczył.

Na szczycie schodów pojawił się pan Tulipan. Rozmasowal dłoń.

— To pan Kichacz! — Charlie wzniósł butelkę. — Cały zespół na miejscu! Hura!

Rocky wstał, kołysząc się nieco. Pan Tulipan zszedł wolno po schodach, po drodze wyrywając belkę futryny. Troll uniósł pięści w klasycznej pozycji boksera, ale pan Tulipan nie dbał o takie subtelności i przyłożył mu w głowę kawałem starego drewna. Rocky zwalił się jak ścięty.

Dopiero wtedy potężny mężczyzna spróbował skupić swe wirujące oczy na Sacharissie.

— Kim ty jesteś, do …onego demona?

— Jak pan śmie kląć na mnie! — rzekła oburzona. — Jak pan śmie przeklinać w obecności damy? To go zaskoczyło.

— Przecież nie klnę, do …onego licha!

— Zaraz! Już wcześniej pana widziałam! Pan jest tą… Wiedziałam, że nie jest pan prawdziwą dziewicą! — zawołała Sacharissa tryumfalnie.

Szczęknęła kusza. Pewne niezbyt głośne dźwięki niosą się wyraźnie i mają pokaźną energię.

— Istnieją myśli zbyt okropne, by je rozważać — oświadczył chudy mężczyzna, przyglądający się jej ze szczytu schodów, ponad pistoletową kuszą. — Co tu robisz, paniusiu?

— A pan był bratem Szpilą! Nie macie tu żadnego prawa! Ja mam klucz!

Niektóre obszary umysłu Sacharissy, zajmujące się takimi zjawiskami jak śmierć czy zgroza, sygnalizowały jej, że powinna ich teraz wysłuchać. Ale jako fragmenty Sacharissy, czyniły to w sposób dystyngowany, więc je zignorowała.

— Klucz? — Brat Szpila ruszył schodami w dół. Kusza wciąż mierzyła w dziewczynę. Nawet w swym obecnym stanie umysłu Szpila wiedział, jak się celuje. — A kto ci dał ten klucz?

— Proszę się do mnie nie zbliżać! Proszę nawet nie próbować do mnie podchodzić! Jeśli pan się zbliży, ja… ja to zapiszę!

— Tak? No cóż, całkiem przypadkiem wiem, że słowa nie ranią — odparł pan Szpila. — Słyszałem już wiele…

Przerwał, wykrzywił się i przez chwilę wyglądał, jakby miał opaść na kolana. Wyprostował się jednak i znów popatrzył na Sacharissę.

— Pójdziesz z nami. I nie mów, że będziesz krzyczeć, bo jesteśmy tu całkiem sami, a ja… słyszałem… już… wiele… krzyków.

I znowu miał uczucie, że się wyczerpuje, ale jeszcze raz nad sobą zapanował. Sacharissa patrzyła ze zgrozą na rozkołysaną kuszę. Te części jej umysłu, które jako środek wspomagający przetrwanie sugerowały milczenie, w końcu przebiły się na czoło.

— Co z tymi dwoma? — spytał pan Tulipan. — Załatwimy ich od razu?

— Zakuj ich i zostaw.

— Ale zawsze…

— Zostaw ich!

— Na pewno dobrze się pan czuje? — upewnił się pan Tulipan.

— Nie! Wcale nie! Niech pan ich po prostu zostawi, dobrze? Nie mamy czasu!

— Mamy mnóstwo…

— Ja nie. — Pan Szpila podszedł do Sacharissy. — Kto ci dał ten klucz?

— Nie mam zamiaru…

— Chcesz, żeby pan Tulipan pożegnał naszych pijanych przyjaciół?

W swej szumiącej głowie, przy dość marnym pojęciu, jak powinno się załatwiać sprawy w uniwersum moralnym, pan Szpila uważał, że tak będzie dobrze. W końcu ich cienie będą podążały za panem Tulipanem, nie za nim.

— Ten dom należy do lorda de Worde, a jego syn dał mi klucz!

— oświadczyła tryumfująco Sacharissa. — Właśnie! Spotkaliście go w naszym biurze! Teraz wiecie, w co się wpakowaliście.

Pan Szpila popatrzył na nią.

— Mam zamiar to sprawdzić — oznajmił po chwili. — Nie próbuj uciekać. Nie krzycz. Idź normalnie, a wszystko… — Zawahał się.

— Chciałem powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale to przecież bzdura…


* * *

Marsz z ekipą po ulicach trwał długo. Świat był dla nich nieustającym teatrem, galerią sztuki, halą koncertową, restauracją i spluwaczką. A poza tym żaden członek owej ekipy nawet nie marzył o dotarciu gdziekolwiek w linii prostej.

Pudel Trixiebell trzymał się jak najbliżej środka grupy. Po Głębokim Gnacie nie było nawet śladu. William zaproponował, że sam poniesie Wufflesa, albowiem w pewnym sensie uważał, że jest jego właścicielem. A przynajmniej jego kawałka, wartego sto dolarów. Było to sto dolarów, których nie miał, ale co tam… Samo jutrzejsze wydanie pozwoli zebrać tę sumę. A ktokolwiek szuka teraz psa, z pewnością nie spróbuje zaatakować na ulicy, w biały dzień. Co prawda dzień był raczej szary — chmury jak poduszki zasnuły niebo, opadająca mgła napotykała opary unoszące się z rzeki. Światło odpływało zewsząd.

Próbował wymyślić jakiś tytuł. Z tym często miał kłopoty. Tyle trzeba było przekazać, a on nie potrafił jeszcze ująć ogromnej złożoności świata w mniej niż sześciu słowach. Sacharissie wychodziło to lepiej, gdyż traktowała słowa jako zestawy liter, które można składać razem w dowolny sposób. Jej najlepszy tytuł dotyczył tekstu o jakimś nudnym konflikcie międzygildiowym, i w pojedynczej kolumnie wyglądał tak:


WGLĄD

W SZOK

ZAMĘTU

WŚRÓD

GILDII


William nie był przyzwyczajony do oceniania słów jedynie pod względem długości, podczas gdy ona nauczyła się tego przez dwa dni. Już teraz musiał jej nakazać, aby przestała mówić na Vetinariego BOSS MIASTA. Technicznie było to poprawne określenie — jeśli człowiek spędził trochę czasu ze słownikiem, mógł natrafić na ten termin, no i słowa mieściły się w jednej kolumnie, ale sam ich widok sprawiał, że William czuł się całkiem zagubiony.

To właśnie zamyślenie pozwoliło mu wejść do hali prasy, z idącą za nim ekipą, i niczego nie zauważyć, dopóki nie zobaczył min krasnoludów.

— Aha… Nasz pisarz. — Pan Szpila wyszedł naprzód. — Proszę zamknąć drzwi, panie Tulipanie.

Pan Tulipan jedną ręką zatrzasnął drzwi. Drugą zasłaniał usta Sacharissy. Przewróciła oczami, patrząc na Williama.

— I przyniosłeś nam pieska — ucieszył się pan Szpila. Wuffles zawarczał na niego. William się cofnął.

— Zaraz tu będzie straż — ostrzegł. Wuffles warczał coraz głośniej.

— Teraz już się tym nie przejmuję — odparł pan Szpila. — Nie z tym, co wiem. Nie z tym, kogo znam. Gdzie jest ten przeklęty wampir?

— Nie wiem! Nie siedzi z nami cały czas!

— Doprawdy? W takim razie coś ci powiem… — Pistoletowa kusza pana Szpili znieruchomiała o kilka cali od twarzy Williama. — Jeśli nie zjawi się tutaj w ciągu dwóch minut…

Wuffles wyrwał się z rąk Williama. Szczekanie zmieniło się w gorączkowy jazgot oszalałego z wściekłości małego psa. Szpila cofnął się gwałtownie i uniósł rękę, zasłaniając twarz. Kusza wystrzeliła. Strzała trafiła w lampę wiszącą nad prasą. Lampa eksplodowała.

Chlusnął deszcz płonącej oliwy. Spadał na metalowe czcionki, na stare konie na biegunach i na krasnoludy.

Pan Tulipan puścił Sacharissę, by pomóc koledze. W powolnym tańcu pędzących wydarzeń Sacharissa zakręciła się i mocno, twardo uderzyła z obrotu kolanem w miejsce, które sprawiało, że pasternak wydawał się bardzo zabawnym warzywem.

William chwycił ją, kiedy przebiegała obok, i wypchnął na zimne powietrze. Kiedy zdołał wrócić, przeciskając się przez uciekającą ekipę — która na ogień reagowała w taki sam instynktowny sposób, jak na wodę i mydło — znalazł się w hali zasypanej płonącymi odłamkami. Krasnoludy walczyły z ogniem wśród śmieci. Krasnoludy walczyły z ogniem we własnych brodach. Kilka zbliżało się do pana Tulipana, który upadł na kolana, podparł się rękami i wymiotował. A pan Szpila kręcił się w kółko i usiłował strącić Wufflesa, który — wciąż warcząc — zdołał wbić mu zęby w ramię, aż do kości.

William złożył dłonie w trąbkę.

— Uciekać wszyscy! Puszki!

Jeden czy dwa krasnoludy usłyszały go i rozejrzały się po półkach zastawionych starymi puszkami z farbą — właśnie w chwili, gdy z pierwszej odstrzeliło wieko.

Puszki były naprawdę stare, właściwie była to raczej rdza utrzymywana w całości chemicznym szlamem. Kilka następnych zaczęło się palić.

Pan Szpila tańczył po hali, próbując strącić z ramienia rozwścieczonego psa.

— Zabierzcie ode mnie tę przeklętą bestię! — krzyczał.

— Zostaw tego …onego psa, mój …ony surdut się pali! — wołał pan Tulipan, gasząc własny rękaw.

Puszka czegoś, co kiedyś było emalią, wystartowała z płomieni, zawirowała z wyciem i eksplodowała nad prasą.

William złapał Dobrogóra za rękę.

— Mówiłem, żeby wyjść!

— Moja prasa! Pali się!

— Lepiej ona niż my! Uciekamy!


* * *

Mówi się, że krasnoludy bardziej dbają o takie rzeczy, jak złoto czy żelazo niż o ludzi, ponieważ na świecie istnieją tylko ograniczone rezerwy złota i żelaza, gdy tymczasem wydaje się, że gdziekolwiek spojrzeć, ludzi jest wszędzie coraz więcej i więcej. Mówią tak najczęściej ludzie typu pana Windlinga.

Ale ludzie bardzo mocno przejmują się rzeczami. Bez rzeczy są tylko sprytniejszymi zwierzętami.

Drukarze zebrali się całą grupą przy drzwiach, z toporami w rękach. Z wnętrza wypadały kłęby duszącego brązowego dymu. Płomienie strzelały wokół dachu. Kilka jego fragmentów wykrzywiło się i runęło.

Nagle przez drzwi wytoczyła się dymiąca kula. Trzy krasnoludy, które się na nią zamachnęły, o mało co nie trafiły siebie nawzajem.

To był Wuffles. Kępki sierści tliły się jeszcze, ale oczy mu błyszczały. Wciąż warczał i poszczekiwał.

Pozwolił Williamowi się podnieść. Odwrócił się i skierował na drzwi tryumfujące spojrzenie. Zastrzygł uszami.

— Czyli to już koniec — uznała Sacharissa.

— Mogli się wydostać tylnymi drzwiami — zauważył Dobrogór. — Boddony, weź paru chłopców i sprawdźcie, co?

— Dzielny pies — stwierdził William.

— „Zuch” byłby lepszy — oświadczyła Sacharissa. — Ma tylko cztery litery. Będzie lepiej wyglądać w pojedynczej kolumnie. Chociaż nie… „Dzielny” też pasuje, bo wtedy dostaniemy:


DZIELNY PIES

POGRYZŁ

BANDYTÓW

Загрузка...