Joanna Chmielewska
Przeklęta Bariera


Obudziłam się.

Słońce świeciło mi na twarz i prosto w oczy, nic dziwnego zatem, że się obudziłam. Coś się musiało stać z zasłonami. Nie zrozumiałam tego w pierwszej chwili i popatrzyłam dookoła siebie. Zamknęłam oczy, otworzyłam je ponownie, prawie pewna, że głupia halucynacja przepadnie, rozejrzałam się znów, po czym powtórzyłam tę operację kilkakrotnie, potrząsając głową.

Widok nie znikał.

Wypróbowanym sposobem sprawdziłam, czy, mimo wszystko, nie śpię nadal, mianowicie uszczypnęłam się potężnie. Zabolało tak, że aż syknęłam. Wobec tego rzeczywiście już nie spałam i oglądałam jawę.

Nic z tego nie mogłam zrozumieć i poczułam zamęt w umyśle. Z całą pewnością poprzedniego wieczoru położyłam się spać w najlepszej komnacie oberży, w przyzwoitym łóżku z baldachimem i firankami, wszystko jak należy. Sługa z oberży i moja pokojówka wnieśli rzeczy, ustawili je, sepety i kufry…

Spojrzałam w kąt z gwałtownym niepokojem, bo skoro znikły zasłony, mogło zniknąć i moje mienie, ale nie. Kufry, owszem, stały oba, sepety również, policzyłam je, wszystkie cztery, w tym dwa częściowo rozpakowane. To było w porządku, ale reszta…?

W pierwszej chwili pomyślałam, że nocą przeniesiono mnie gdzieś w czasie snu, w chwili mojej nieświadomości, ale od razu wydało mi się to niemożliwe, bo sen mam bardzo lekki, a jednym kieliszkiem wina, wypitym przy wieczerzy, nie mogłam się przecież upić. Co się zatem stało i co to wszystko znaczy?

Nie znajdowałam się w tej samej komnacie. Pokój to był raczej czy izba, skąpo i ubogo umeblowana, ale wielkiej czystości. I znacznie mniejsza. Za to okna miała dziwnie duże, tiulowe firanki na nich i kotary, niedokładnie zasunięte, szparę tworzące ogromną i przez tę szparę właśnie świeciło słońce wprost na moją twarz.

Nie pojmując niczego, prawie bałam się poruszyć. Kto wie jak długo leżałabym, sparaliżowana osłupieniem, gdyby nie zmusiła mnie do wysiłku intymna konieczność. Ostrożnie usiadłam i opuściłam nogi. Posadzka wysłana była dywanem, jasnym, bez żadnego wzoru, tanim zapewne, ale dość miękkim i nawet przyjemnym.

Pełna złych przeczuć, zajrzałam pod łóżko.

Oczywiście! Tak jak już jęłam podejrzewać, nocnego naczynia nie było. Nie zmieściłoby się zresztą, to osobliwe łóżko nie miało miejsca pod sobą, pantofelki pod nie weszły, ale nic poza tym. Wydobyłam je, wsunęłam na stopy, rozejrzałam się za dzwonkiem na służbę.

Boże jedyny, dzwonka też nie było! Z niezbędnych rzeczy nie było w ogóle niczego. Mój peniuar leżał na oparciu fotela, przynajmniej fotel wydał mi się normalny. Zarzuciłam na siebie szlafroczek i zdecydowałam się sama otworzyć drzwi z nadzieją, że ujrzę za nimi bodaj moją pokojówkę, a choćby jaką sługę z oberży, od której zażądam podstawowych utensyliów.

Drzwi w tym pokoju znajdowało się dwoje. Na chybił-trafił otworzyłam jedne i osłupiałam ponownie. Mimo iż było tam dość ciemno, zamajaczyły mi jakieś niezwykłe urządzenia, umywalnia owszem, wyglądała znajomo, wanna również, ale reszta…? W pomieszaniu wsparłam się dłonią o ścianę, jakąś nierówność poczułam, która pod tym lekkim naciskiem ustąpiła, coś jakby cicho pyknęło i nagle całe pomieszczenie rozjaśniło się wielkim światłem.

Zamarłam. Znałam wszak fajerwerki i błyski prochu wybuchającego, ale tu przecież nic nie wybuchło, jasność nastała bezgłośnie i w mgnieniu oka. Serce mi załomotało straszliwie, ale doznania fizjologiczne znów nie pozwoliły mi ni zemdleć, ni pozostać w bezruchu.

Kilka jeszcze ujrzałam, jak by je nazwać…? Nieruchomości…? Przymocowane do podłogi, białe i czyste. Na każdej dałoby się usiąść. Szukałam wzrokiem jakiegoś innego, stosownego naczynia, dzbanka bodaj, nic… Zawahałam się, zanieczyścić to…? Gdybym chociaż miała wodę pod ręką, opłukać wszak potrafię! Rozpacz chyba sprawiła, że przypomniały mi się nagle wszystkie lektury, o Rzymianach, o akweduktach, termach, woda, bez pompy, za odkręceniem kurka leciała, gdzież tu kurek…? No i krzesła królewskie z naczyniem pod spodem…

Nie mogłam już dłużej zwłóczyć. Trudno, pełna zgryzoty i niepewności, wykorzystałam to trochę większe i wyższe, do królewskiego krzesła może i nieco podobne, z klapą klapa dała się unieść, choć zerwać musiałam papierową wstęgę, na której był napis. Odczytałam go. “Zdezynfekowane”. A cóż to miało znaczyć…?!

Ulgi ogromnej doznawszy przynajmniej w jednym zakresie, jęłam szukać owego kurka do wody, niechając chwilowo dociekań, gdzie się znalazłam i jakim sposobem. Umywalnia… na rozum biorąc, do niej powinna ciec woda. Urządzenie nad nią w niczym kurka nie przypominało, jakby gruby trzon łyżki do butów, bo krótka rura wygięta pod nim mówiła sama za siebie. Coraz bardziej zrozpaczona i zirytowana, oddałam się próbom i ćwiczeniom, usiłowałam to kręcić, obracać na boki… obracało się, dlaczego nie, ale wciąż bez wody… przyciskać… szarpiąc tak na wszystkie strony, przypadkiem uniosłam ów trzon ku górze. I wówczas lunął znienacka strumień wody tak gorącej, że ledwo można było wytrzymać.

Nowej ulgi doznałam niezmiernej, ale natychmiast pojawił mi się następny kłopot. Jakże bez naczynia żadnego przenieść tę wodę w upragnione miejsce? Rozglądając się pilniej i już nieco spokojniej, dostrzegłam nad umywalnią półeczkę, a na niej dwie szklanki czyste, jakby przejrzystym pęcherzem owinięte, nie bacząc na nic, chwyciłam je i, napełniając wielokrotnie i wylewając do owego królewskiego siedziska, spłukałam wreszcie swoją kompromitację. Gorąco mi było przy tym, pot mi płynął z czoła, ręce i nogi mi drżały, osłabłam, zachwiałam się i dłonią wsparłam silnie na czymś, co wystawało jakby za plecami tego urządzenia. I tu omal przytomności nie straciłam, bo nagle runął doń potok wody, istny wodospad, o wiele silniejszy niż ten nad umywalnią.

Długiej chwili potrzebowałam, żeby myśli zebrać. Gdzież ja się znalazłam, na Boga, jakim sposobem i co się tu dzieje…? Owa kaskada w siedzisku polała się i przestała lecieć, spłukała wszystko doskonale, niepotrzebnie męczyłam się ze szklankami i nie do tego celu zapewne były przeznaczone. Z samej ciekawości po dłuższej chwili przycisnęłam tę wystającą rzecz jeszcze raz i efekt okazał się identyczny, kaskada znów chlusnęła, choć do spłukiwania już nic nie było. Prawie mi się to zaczęło podobać.

Woda do umywalni lała się nadal. Znów z ciekawości jęłam, dla eksperymentu, szarpać ową rękojeść, do łyżki do butów podobną, ale krótko to trwało, bo zwykłe opuszczenie jej strumień wody ukróciło. Uniosłam i opuściłam tę rzecz jeszcze kilkakrotnie, puszczając i zatrzymując strumień wody dowolnie, jakimś sposobem jednakże chłodniejszy się zrobił.

Wówczas nareszcie, mimo niepojętej osobliwości całej sytuacji, umysł mój odzyskał odrobinę równowagi. Jak każda panna z dobrego domu, posiadałam wykształcenie wszechstronne i znaczenie barw było mi doskonale znane. Jakże, wszak z jednej strony owego urządzenia wyraźnie widziałam plamę czerwoną, z drugiej zaś niebieską, czerwony kolor jest ciepły, niebieski zimny, powinna to być wskazówka dla uzyskiwania temperatury wody. Spróbowałam. Zgadzało się. Na chwilę poczułam się dumna ze swojej wiedzy i bardzo mnie to podniosło na duchu.

Wróciło mi jakoś więcej zdolności myślenia. Przypomniałam sobie o kanałach paryskich, o których czytałam i które podobno dopiero co były odnawiane. Zapewne uczynili coś, co pozwala wodzie łączyć się z nimi bezpośrednio, rzecz zrozumiała i naturalna, ale jednak zdumiewa. No dobrze, woda, ale ta reszta…?

Czyżbym wczorajszego wieczoru tak już była śpiąca i sfatygowana, żem swego otoczenia nie spostrzegła…? Zbadałam ową łazienkę gruntownie i zdołałam się umyć.

Odkryłam urządzenie obce mi i niezwykłe, ale nader użyteczne i dające się uruchomić dowolnie, ciepła woda, zimna, prysznic z góry lecący bez napełniania wanny, jakiż to doskonały pomysł i jaka wygoda! Szczególnie że czepek, duży i przedziwnie spoisty, włosy pozwolił ochronić… Ręczniki się tam znajdowały, białe, zatem widać, że czyste, różnych rozmiarów, mydło niewielkie, ale delikatne, w szczelnym opakowaniu, użyłam go bez wahania. Może i dłużej się myłam niż miałam potrzebę, bo już się tam jakoś swojsko poczułam, a na myśl o wyjściu nowy lęk mnie ogarniał. No, trochę może złagodzony ciekawością…

Wyszłam jednak wreszcie. Rozmyślałam o sposobie wezwania służby, kiedy zapukano do drugich drzwi. Otworzyłam bez wahania, weszła pokojówka.

Musiała to być pokojówka, skoro trzymała w rękach tacę ze śniadaniem, ale, na miły Bóg, jakiż strój ta dziewczyna miała na sobie?!!! Gdzież ja się zatrzymałam, w zamtuzie…?!!!

Sukni nie miała wcale, spódniczka kolan jej nie sięgała, całe nogi na wierzchu! Mowę mi na ten widok odjęło, głosu nie mogłam z siebie wydobyć, ona grzecznie mnie powitała, z uśmiechem, choć bez ukłonu, i rzekła, że na tę porę zamawiałam śniadanie. Zręcznie ustawiła tacę na małym stoliku i wyszła.

Zamawiałam śniadanie… Kiedy? Jak?! Wczoraj Zapewne… Żadnego zamawiania przypomnieć sobie nie mogłam, chyba że moja pokojówka…? Gdzież ona się w ogóle podziała, nie zdołałam o nią zapytać, mimo wszystko, co mnie już wcześniej spotkało, nie podróżowałabym przecież bez pokojówki…?

Jednakże byłam zwyczajnie głodna, okropne i dziwaczne wydarzenie, które mną wstrząsnęło, nie odebrało mi apetytu. Niespokojnie obejrzałam tacę, dość skąpo zastawioną, pieczywo owszem, rozpoznałam, rogalik, bułeczki… Mleko w dzbanuszku. W większym jakiś napój gorący, powąchałam, woń znajoma… kawa! Całe szczęście, pijałam już kawę wielokrotnie, smakowała mi. Oddzielna szklanka z sokiem pomarańczowym. Do tego jakieś małe, nie znane mi kawałki czegoś, jakby naczyńka opakowane w osobliwy sposób.

Rozpakowałam wszystko. Wąchając i smakując ostrożnie, w miseczkach jak dla lalki, znalazłam masło, serek, konfiturę, dwa rodzaje, kostki w większej miseczce okazały się cukrem. Nóż do tego dostałam, też strasznie dziwny, niczym zabawka.

Zjadłam to wszystko i musiałam przyznać, że nawet było dość smaczne, szczególnie serek i jedna konfitura, z moreli. Już pod koniec śniadania zwróciłam uwagę na dziwne dźwięki, dobiegające zza okna. Do niczego nie były podobne, zdziwiły mnie, zaniepokoiły, przestraszyły wreszcie. Zakończyłam posiłek i wyjrzałam przez okno.

Mimo wszystko, nie zemdlałam. Mniej więcej po półgodzinie zdołałam jakoś odzyskać zmysły i samej sobie powiedzieć, co widzę. Nie wierząc własnym oczom, wielokrotnie zaciskałam powieki, uchylałam je potem, ukłułam się nawet szpilką dla ponownego upewnienia się, że nie jest to sen jakiś przerażający i potwornie głupi, obcy kompletnie wszelkiej mojej wiedzy i znajomości świata. Pojawiało się przede mną coś, czego nawet nazwać nie potrafiłam, rzeczy i sceny nieprawdopodobne i absolutnie niepojęte.

Dziedziniec przed oberżą… Nie, nie można czegoś takiego od razu nawet samej sobie powiedzieć… Wyłącznie moje naganne upodobanie do czytania dzienników i gazet i prowadzenia niestosownych rozmów z różnymi osobami pozwoliły mi teraz uwierzyć własnym oczom.

Na miły Bóg, słyszałam przecież o powozach, jadących bez koni! Automobilami próbowano je chyba nazywać… Pan Piotruski coś o nich napomykał, a za maniaka i fantastę go uważano… Wizerunek takiej maszyny oglądałam w czasopiśmie, jakiś jego wynalazca już parę lat temu przez cały Wiedeń podobno przejechał, czyżby to, co tu stało i nawet poruszało się, miało być dzieckiem owej maszyny…?! Na Boga, niepodobne do niczego, pudło płaskie… Nie, doprawdy, określić tego nie sposób, a poruszało się, oddalało, nikło z oczu, inne zbliżało się i zatrzymywało, a ludzie z tego wychodzili…!!!

Warczało. Wszystkie warczały. Nie bardzo głośno, ciszej niż zwykła lokomobila, ale jakoś wprost niepojęcie. Dalej zaś jeszcze coś się działo, na co wprost oczu podnieść nie śmiałam, a i tak nie mogłam wykryć, co to takiego, bo mi korony niskich drzew zasłaniały…

Wstrząsające! Tkwiłam przy oknie jak przymurowana, usiłując przyswoić sobie owe widoki niewiarygodne, i nie wiem, jak długo pozostawałabym w stanie osłupienia absolutnego, gdybym nie ujrzała nagle mojego własnego stangreta. Przez moment nawet rozpoznać go nie mogłam, bo uniformu nie miał, osobliwie jakoś był ubrany. Chodził dookoła jednego z tych dziwnych stworów i takie czynił wrażenie, jakby przecierał jego szklane części. Niejasno dosyć pomyślałam, że skoro coś wygląda jak szkło, musi zapewne być szybą, w karecie także przecież mam szyby…

Na Boga, gdzie moja kareta…?!!! Gdzie konie…?!!!

Na widok stangreta osłupiałam jeszcze bardziej, ale wstąpiła we mnie nadzieja. Znajomy człowiek, własny sługa, zaufania w pełni godzien, może dowiem się czegoś od niego?

Rezygnując z poszukiwania dzwonka i zwykłych sposobów wzywania służby, chwyciłam ogromną klamkę, otworzyłam szerzej okno, które okazało się już uchylone, i zawołałam na niego, wzywając go gestem.

Spojrzał w górę, ukłonił się, to było w porządku. Przyszedł po dwóch minutach.

– Co to wszystko ma znaczyć? – spytałam, zamierzając to uczynić surowo, ale wypadło mi chyba dość rozpaczliwie. Zdziwił się wyraźnie.

– Już zmieniłem koło, proszę jaśnie pani – rzekł grzecznie. – W każdej chwili możemy jechać dalej, jak sobie jaśnie pani życzy.

– A gdzie jesteśmy?

Przyjrzał mi się nagle z lekkim jakby powątpiewaniem i niepokojem.

– W Charenton, jaśnie pani. W hotelu Mercure. Sama pani zdecydowała tu się zatrzymać, jak nam to koło wysiadło, a w serwisie nie mieli dla nas opony.

Coś mi w tym zabrzmiało znajomo.

– A oberża Pod Wesołym Merkurym…?

– A tak! – ucieszył się nie wiadomo z czego. – Zauważyła jaśnie pani? Trzymają tu jeszcze stary szyld, bo faktycznie to była kiedyś oberża “Pod Wesołym Merkurym”, chwalą się, że przeszło sto pięćdziesiąt lat mają tu zajazd. No, nie jest to najwyższa klasa, trzy gwiazdki, ale wygodny i pokoje były, bo to nie sezon. Nazwa im została, ale ogólnie przeszli pod zarząd takiej wielkiej spółki hotelarskiej i są w tym hotele Mercure. Rzecz jasna, wszystko przerobili.

– Skąd to Roman wie? – spytałam, czując się potężnie skołowana i usiłując swego stanu nie pokazać po sobie.

– Pogadałem w garażu. Oponę już sprowadzili i wszystko jest w porządku. Do Ritza mamy stąd pół godziny, chyba że korki będą, ale o tej porze Peripherique… taki bulwar okrężny… powinien być wolny.

Do reszty przestałam rozumieć, co on do mnie mówi. Obejrzałam się i usiadłam w fotelu, bo nogi wydały mi się dziwnie miękkie. Moja nadzieja, że rozmowa z własnym sługą coś mi wyjaśni, zaczynała blednąć, szczególnie że w chęci ukrycia pomieszania, sama już nie wiedziałam, o co pytać.

Przypomniałam sobie o pokojówce. – A gdzie jest Zuzia?

– Jaka Zuzia?

– Jak to jaka, nie powie mi Roman, że Zuzi nie zna! Zuzia, moja pokojówka.

Stangret Roman znów się zdziwił.

– Jakże, przecież Zuzia w Sękocinie została! Miała z nami jechać, ale w ostatniej chwili jaśnie pani zadecydowała, że nie. No, w takim pośpiechu był ten wyjazd, że chyba wszystko się pokręciło, jaśnie pani tyle miała na głowie… I jazda przez te niemieckie roboty drogowe, to fakt, że może człowieka do grobu wpędzić.

Tu mi się coś zgadzało, owszem. Wieść o śmierci stryjecznego pradziada przyszła nagle, z nią razem ostrzeżenie pana Desplain, jeśli nie upomnę się o spadek natychmiast, zostanę go pozbawiona. Rozkradną wszystko, a ta jego… pocieszycielka… pierwsza szpony wyciągnie. Na miejscu kłopoty, jak to zwykle w początkach wdowieństwa, choć od śmierci mojego nieboszczyka męża rok już upłynął… Ale tak zabagnił sprawy, świeć Panie nad jego duszą, że jeszcze dojść do ładu nie mogłam i komplikacja ze stryjecznym pradziadem spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Wyjazd w szalonym pośpiechu, najlepszą czwórkę wzięłam, miast kolej warszawsko-wiedeńską chwycić, karetą ruszyłam. Konie zmieniając, dniem i nocą jadąc, po jednej dobie znalazłam się w Dreźnie. Stamtąd, to pamiętałam doskonale, postój uczyniłam w Norymberdze, kolejny zaś, wprost połamana i obita się czując, nakazałam w Metzu, by spocząć bodaj chwilę, do świtu. I byłabym czwartego dnia zjawiła się w Paryżu, gdyby nie koło od karety, które odpadło tu właśnie, w samym pobliżu, w Charenton, gdziem stanęła w oberży, z resztek sił wyzuta. Z własnymi końmi, które, jako rozstawne, wszędzie były trzymane, co, wśród innych kosztów, nieugiętą fanaberię mojego nieboszczyka męża stanowiło. Kolei nie tolerował i przez niego nigdym nią nie jechała.

Koleją jednakże byłoby chyba wygodniej i szybciej…? Choć nie wiem wcale, wszak między Wiedniem a Paryżem jakieś roboty wielkie trwały i połączeń dobrych nie było, moja wiedza w tym względzie mocno szwankowała. Z drugiej zaś strony, cóż bym zrobiła w Paryżu bez karety? A jeszcze posiadłość stryjecznego pradziada…? Jakże miałabym się tam dostać?

Wszystko to mając w pamięci, nadal nie pojmowałam niczego. Od wczorajszego wieczora do dzisiejszego poranka świat się przemienił czy co…?

Przysięgłabym przy tym, że Zuzia jechała z nami. Jakimże sposobem inaczej mogłabym się rozebrać i ubrać? I kto sepety rozpakował?

– Któraż więc pokojówka usługiwała mi wczoraj? – spytałam, siląc się na ton obojętny, by otumanienia zupełnego nie okazać. – Zmęczona byłam tak, że nawet nie pamiętam.

– Hotelowa – odparł stangret grzecznie. – Nocny dyżur miała. Jaśnie pani kazała mi ją od razu wynagrodzić, bo dziś od rana jest inna.

– Ile…?

– Sto franków. Zadowolona była. Na litość boską…!!!

Sto franków, napiwek dla pokojówki… No, myślę, że była zadowolona, toż to pensja kwartalna! Oszalał Roman czy co?! Nic jednak na to nie rzekłam, może i z tej przyczyny, że trochę mi głos odjęło.

Stać mnie jeszcze było nawet i na takie szaleństwa, postanowiłam zatem od razu mężnie stawić czoło temu czemuś dziwnemu, co tak nagle na mnie spadło. Zachowałam opanowanie. O konie i karetę nie spytałam, przyjdzie czas na to we właściwej chwili.

– Proszę, by mi Roman sprowadził tu pokojówkę do pomocy – zażądałam spokojnie. – I przygotować się proszę do dalszej podróży. Jak najprędzej chcę stanąć u Ritza, bo wiele spraw będzie do załatwienia. Opłaty wszelkie w tym czasie Roman uporządkuje i bagaże zniesie.

Coś mi mówiło tajemniczego gdzieś w głębi duszy, że służba hotelowa tej rzeczy, jak powinna, nie uczyni, i dla bezpieczeństwa wolałam własnego człowieka mieć pod ręką. Roman się skłonił i wyszedł, ja zaś ponownie z wielką uwagą, a muszę przyznać, że i z ciekawością, rozejrzałam się wokół siebie.

Meble, poza fotelem, proste były, niczym w chłopskiej chacie, a jednak jakoś miłe dla oka. Skąpość ich zresztą ludzkie pojęcie przekraczała, łoże owszem, szerokie i już wiedziałam, że miękkie i wygodne, choć bez osłonki najmniejszej, szafki dwie nocne, lampki na nich z umbrelkami bardzo ubogimi…

Zaciekawiło mnie nagle. Cóż to za lampki? Naftowe być powinny, czy paliły się wczoraj…? Nie pamiętałam tego, przeciwnie, pamiętałam, że świecznik mi wnieśli dodatkowy. Może to nowość jaka…?

Obejrzałam owe lampki z bliska. Naftowe…? A gdzież klosz, gdzie naczynie na naftę? Zajrzałam pod umbrelkę, która mi nagle w ręku została, aż się wzdrygnęłam, ujrzałam bańkę szklaną niewielką, wydłużoną, wcale nie przezroczystą, tylko wypełnioną czymś, jakby mlekiem, albo raczej maślanką, bo mleko tłustość w sobie zawiera, której tu się nie czuło. Cóż to mogło oznaczać? Cóż, na Boga, innego na nocnej szafce mogło stać, jeśli nie lampa?!

Nie chcąc się zdradzić ze zbytnią ciekawością, nałożyłam umbrelkę z powrotem, ale nie chciała się trzymać. Obejrzałam ją od spodu. Pętelki jakby żelazne miała, schodzące się same ciasno, a przy wysiłku dające się rozsunąć. Po raz pierwszy w życiu z wdzięcznością pomyślałam o moim świętej pamięci ojcu, który, gorzko żałując, iż nie ma syna, mnie przymuszał do różnych okropnych eksperymentów i fizyką zadręczał. Odgadłam teraz sposób, w jaki owa umbrelka na bańkę wchodzi, i zdołałam ją nasunąć.

Obok tej… lampy zapewne… stało coś jeszcze, do niczego niepodobne. Dość małe. Głowiłam się, co by to mogło być, zaledwie parę sekund, bo zaraz dostrzegłam pod tym jakiś papier, kartkę zadrukowaną. Wyciągnęłam ją ostrożnie i przeczytałam.

Przeczytałam nawet trzykrotnie, nie zrozumiawszy ani słowa, mimo iż język francuski od dzieciństwa najwcześniejszego znam może nawet lepiej niż polski, ojczysty. Informacja… O czym, na litość boską, ta informacja?! Telecom, a cóż to takiego?! Połączenia wewnętrzne, numer pokoju… Słowa pozornie wątpliwości żadnych nie budzące, ale cóż mają do rzeczy? Wypukać numer… Jak to, wypukać numer…? Znaleźć pokój o właściwym numerze i do drzwi zapukać? Ależ taką rzecz wie każdy, chyba imbecyla najostatniejszego trzeba by o tym informować…?!

Recepcja, restauracja, kawiarnia, służba… No tak, to jasne, ale obok cyfry jakieś. Gdyby znajdował się tu gdzieś dzwonek, rozumiałabym, że do recepcji mam dzwonić dziewięć razy… Dziewięć razy…?! Ależ to wprost wariactwo, gdzie ja jestem, w domu dla obłąkanych…?!

Ponadto żadnego dzwonka nie było.

Usiadłam z tą kartką na łóżku, bo nogi mi się ugięły. Wyjście na zewnątrz. I znów cyfry. O ile wiem, na zewnątrz wyjść można zwyczajnie, przez drzwi. Połączenia z Europą. I połączenia rozumiem, i Europę, ale jakże mam się łączyć z tą Europą, siedząc na hotelowym łóżku w Charenton? Czy jest to może jakaś propozycja polityczna…? Kraje różne wymienione, Niemcy, Dania, Italia, Polska…

Polska…?!!! Osłupiałam któryś już raz. Jakże to, Polska… Skąd Polska?!!!

?

Polska, tak zwyczajnie, Polska. Przecież nas nie ma… Ach. może Francuzi zaborów nie uznają? Ale to chyba zuchwalstwo polityczne, a z Rosją są wszak w sojuszu…?

O nie, czegoś takiego rozstrzygać nie czułam się na siłach Czytałam dalej, święty Józefie, a cóż za kraje tam były wymienione! Austria, Węgry, Czechy, Słowacja… I Habsburgowie na to pozwolili…?! Bułgaria, Albania… a gdzież się podzieli Turcy? No owszem, Turcja była. Oddzielnie. A gdzie Wirtembergia, Bawaria, Bodenia…? Co za bzdurstwa jakieś na tym papierze zostały wypisane?!

Pożałowałam szczerze, że nie przeczytałam tego wcześniej i nie zyskałam czasu na zrozumienie niepojętej treści, co teraz poczułam wyraźnie, iż powinnam się nieco pośpieszyć. Odłożyłam kartkę. Wzrokiem zapewne nieco oszołomionym raz jeszcze spenetrowałam pokój.

Stół tam się znajdował, niewielki, prostokątny, przy nim dość niewygodnie, jadłam śniadanie, taca jeszcze stała, drzwi w ścianie, jakby drzwi od szafy… Podniosłam się z wysiłkiem, otwarłam je, istotnie, była to szafa, ale jaka…! Cóż tam można było zmieścić, jedną suknię…?! Półeczki w sąsiedniej części, na rękawiczki chyba, bo jedna zmiana bielizny by nawet nie weszła. Gdybym tu miała zostać dłużej, doprawdy nie wiem, jak dałabym sobie radę. Obok owego stołu zaś…

No nie, to urządzenie przekraczało wszystko. Na postumencie, do szafki małej podobnym, stało pudło duże, jakoby szybą grubą i czarną wypełnione. Spojrzałam w nie z bliska, bo może lustro…? Ujrzałam wizerunek własny, ciemny i zniekształcony, jako lustro, byłoby to coś najgorszego w świecie, niemożliwe… Szczególnie że lustra normalne były w kilku innych miejscach, nawet na wewnętrznej stronie drzwi owej zbyt małej szafy.

Zatem nie lustro. Zatem cóż…?

Jakieś guziczki miało na dole, w równym rzędzie. Gałeczki maleńkie, prostokąciki i kółka, przy nich litery i cyfry. A korciło, by coś z tego przycisnąć, ale nie ośmieliłam się. Za to z wahaniem wielkim, widząc kluczyk przy szafkowym postumencie, przekręciłam go i spróbowałam otworzyć, jak drzwiczki.

Otworzyły się. Ujrzałam wnętrze zarazem niepojęte i doskonale znane.

Szafeczka, w której na półkach stały butelki rozmaite, na samych drzwiczkach również, maleńkie, ale zawierające w sobie napoje, wcale mi nie obce. Wino, koniak, piwo, coś jeszcze… whisky… ach, to wódka angielska, czytałam o tym. przypomniałam sobie nazwę. Ciekawość mnie zdjęła, by tego spróbować, ale przecież nie przy ludziach…! Torebeczki jeszcze jakieś, orzeszki solone, taką nazwę miały. W głębi leżała mała butelka szampana i coś jeszcze, trójkątne, żółte, podługowate…

Oczywiście, spiżarnia podręczna. Pomysł przedni i wygoda wielka dla gościa. Rozumiejąc doskonale stan własny, w jakim się znalazłam, bez wielkiego namysłu sięgnęłam po koniak we flaszeczce tak małej, jak na medykament, zamknęłam szafeczkę, jednym rzutem oka odkryłam kieliszek na stole stojący i jeszcze stropiłam się na myśl o korku. I tu znów ojcowskie eksperymenty przyszły mi z pomocą, instynktownie, palcami chwyciwszy, przekręciłam silnie górę koniakowej flaszki. Prztyknęło lekko i ruszyło.

Wypiłam cały ten koniak i od razu poczułam się żwawiej. Wróciła mi jakoś przytomność umysłu i zwykła energia. Przyszło mi do głowy, że wobec tych wszystkich, niepojętych osobliwości powinnam może obejrzeć także własne rzeczy i własne odzienie, bo skoro nie mam Zuzi, sama o siebie muszę zadbać. Zwróciłam się ku sepetom.

Gorset…! Już pierwsza myśl o nim wprawiła mnie w zakłopotanie, bo jakże miałam zasznurować się z tyłu…? Na moment bezradna się poczułam, ale cud chyba jakiś sprawił, że od razu ujrzałam drugi, z przodu zapinany, i chwyciłam go skwapliwie. Kto też był na tyle przezorny, by go tak zręcznie i rozumnie zapakować, bo przecież nie ja sama…? Zuzia zapewne…

Jak to się mogło stać, że nie zabrałam jej ze sobą? I któż mi, wobec tego, pomagał na postojach…?

Nagle przypomniałam sobie. Ależ tak, wszak to już w Dreźnie przypadła do mnie jakaś zapłakana dzieweczka, którą jej pani zostawiła z nagła własnemu losowi, bez zaopatrzenia żadnego, i która, z okolic Paryża pochodząc, do domu wrócić pragnęła. Darmo służyć chciała przez drogę, byle ją zabrać, co przecież uczyniłam. Nawet nie wiem, jak miała na imię, bo w całym moim skłopotaniu “Zuziu” do niej mówiłam, ona zaś chyba, przygotowawszy mnie do snu, zaraz w nocy do swoich pobiegła. Z tej przyczyny jej nie ma…

A Zuzia, znienacka widząc, że zostaje, w trosce o mnie wygodniejszą odzież zapakowała. Jakaż to rozumna pokojówka! Ucieszona, że przynajmniej pamięć mi nie szwankuje,

w połowie ubrać się zdołałam, ale przyszło mi nagle na myśl znów wyjrzeć przez okno. Wobec tych dziwnych rzeczy, jakie mnie otaczały, było możliwe, że w ostatnich latach zmiany jakieś zaszły olbrzymie w Europie, w Paryżu szczególnie, o których nic nie wiem, które może nawet w naszym zaściankowym kraju zauważone nie zostały. Albo też i pisano o nich, alem ja w tych uciążliwych miesiącach czytania gazet zaniedbała. Jeśli się moda zmieniła… Wedle zeszłorocznej ubrana. jak straszydło będę wyglądać, a mimo wieku i wdowieństwa wcale nie mam na to ochoty.

Wyjrzałam przeto i postałam długą chwilę.

Na owe pudła osobliwe starałam się nie patrzeć, bo na cóż mi widok całkiem nie do pojęcia. Ludzi chciałam obejrzeć i odzież na nich. I nie płeć męska mnie ciekawiła, tylko żeńska.

Jak na złość sami mężczyźni się pokazywali. I służba wyłącznie, bo niedbale bardzo ubrani, ani jednego przyzwoitego odzienia, na ile mogłam z mojego drugiego piętra‹~ ocenić. Dużo młodych chłopców, wdzięcznych dość nawet i zręcznych, ale trochę jakby z teatru, z włoskiej opery. Dłużej patrząc, odkryłam, że okno moje wychodzi na niezbyt wielki dziedziniec, gospodarczy zapewne, za którym pęd jakiś straszny i niezrozumiały dawał się czuć i słyszeć, zielenią osłonięty, front hotelu zatem powinien znajdować się z drugiej strony. Nie ma przeto nadziei na ujrzenie dam, ani nawet niewiast skromniejszej konduity, ulicą przechodzących. Plac widziałam przez okno, a nie żadną ulicę.

Zniecierpliwiona, już chciałam odejść, kiedy nagle pojawiła się istota żeńska, wychodząca z hotelu, idąca w głąb placu, tak że oglądałam ją od tyłu. Chciwie wytężyłam wzrok.

Boże mój…! Czyżby to była nowa moda…?!

Spódnica wąska okropnie, jakby nic pod nią nie było, jasnej barwy, krótka straszliwie, ledwo do kostek, a nawet powyżej. Rozwiewała się nieco przy chodzie, zgadłam zatem, że z przodu zapewne ma godet szeroki, który ruchy umożliwia. Buciki… Czyż to buciki…? Czarne, dziwnie wielkie, do obory lepsze może nawet niż chodaki… Wzniosłam oczy wyżej, na ramionach bolerko osobliwe, frędzlami dołem obszyte, też owe frędzle powiewały i między nimi pas dawał się zauważyć. Nie żadna szarfa, tylko pas właśnie, szeroki i sztywny, jakby ze skóry zrobiony. Na ramieniu torbę dużą sama niosła… Czyżby to miał być strój myśliwski…?

I, o wszyscy święci, była bez kapelusza! Z gołą głową!!! I bez rękawiczek!!!

Nie, niemożliwe. Musiała to znów być jakaś sługa…

Ależ nawet sługa czepeczek by włożyła, a bodaj chustkę! Czy hotel się pali, a ona, jak stała, wybiegła? Ale nie biegła przecież wcale i nie krzyczała w przerażeniu…

Zmartwiała i skamieniała stałam przy tym oknie, kiedy znów nagle ujrzałam kobietę. Oderwałam wzrok od tamtej, bo ta wyglądała inaczej. Spódnicę miała równie krótką, żółtą, tyle że szerszą i fałdzistą, jakieś białe trzewiki na nogach, też dziwne, do papuci domowych podobne, ale większe, na górze zaś kabacik kolorowy, w kwiaty, luźny zupełnie, do bioder opadający. Figury jej wcale widać nie było, jak przystrojona i ruchoma kopa siana wyglądała. Na ramieniu jej wisiał jakby koszyczek duży i płaski, na rzemieniu długim. I też nie miała kapelusza!!!

Nie zdążyłam samej sobie powiedzieć, że chyba jednak tylko służbę hotelową i okoliczną oglądam, bo zapukano do drzwi i weszła pokojówka.

I teraz mi już mowę i wszystkie władze odjęło do reszty. Pomyślałam, że jednak śnię, niemożliwe, żeby to była jawa. Albo może chora jestem i mam zwidy jakieś straszne w malignie.

Ta kobieta była czarna. Murzynka.

Czy mnie siła jakaś nadprzyrodzona do Afryki przeniosła? Czy do Ameryki może, gdzie niewolników murzyńskich do wszelkich posług używają? Chociaż, zaraz, tych niewolników tam już chyba wyzwolono…?

– Czy pani dzisiaj zwalnia pokój? – spytała uprzejmie. Przestałam wierzyć także własnym uszom. Pięknym, francuskim językiem do mnie się odezwała, a nie jakimś murzyńskim bełkotem, czego oczekiwałam i prawie byłam pewna. Z wysiłkiem wielkim złapałam oddech, stanowczo postanawiając znieść wszystko z zimną krwią. Jeśli ujrzę w lustrze, że też jestem czarna, trudno, niech będzie, wrażenia po sobie nie pokażę żadnego, tak mi dopomóż Bóg!

Na odzież jej usiłowałam nie patrzeć, chociaż i tak ubrana była mniej nieprzyzwoicie niż ta pierwsza, poranna. Chałacik miała na sobie niebieski do pół łydki zaledwie, czarne pończochy, pantofle do sabotów podobne… Dobrze, że bodaj pończochy… Bez fartuszka. Gdybym ją znienacka na korytarzu ujrzała, doprawdy nie wiem, co mogłabym pomyśleć… Postanowiłam sobie. Żadnych pytań…!!!

– Tak – odparłam spokojnie. – Proszę mi pomóc ubrać się do końca i zapakować. Mój służący zabierze bagaże. Obrzuciła mnie wzrokiem cokolwiek zdziwionym.

Ubrać do końca…? Wydaje mi się, że pani jest ubrana? Ubrana…! Ja ubrana…! Nie, to pewne, że trafiłam do szpitala wariatów! Miałam na sobie zaledwie koszulę z koronkami i spódniczkę do kostek. I w tej bieliźnie miałabym wyjść na ulicę, ta kobieta stroiła sobie jakieś głupie żarty!

Serce mi zabiło nagłym przestrachem, bo może naprawdę znalazłam się w miejscu obfitującym w szaleńców. Tym bardziej powinnam zachować spokój i jak największe opanowanie, obłąkanych, tak słyszałam, nie należy drażnić. Nic na jej słowa nie rzekłam, ujęłam tylko w dłoń suknię podróżną, z mięsistego jedwabiu, który nie gniótł się wcale, z tej racji specjalnie na drogę wybraną, i poprosiłam, by mi ją z tyłu zapięła. Pożałowałam przy tym, że nie ma ona zapięcia z przodu, tak jak gorset, dałabym sobie wówczas radę sama, bez narażania się na usługi istot niebezpiecznych.

Grzecznie spełniła moje życzenie, z uśmiechem nawet, a obserwowałam ją pilnie spod oka, czy jakichś złych zamiarów nie okaże, ale nie. Kazałam zapakować sepety, co uczyniła bardzo zręcznie i z widoczną wprawą. Pierwotnie miałam zamiar dać się także uczesać, teraz jednakże zrezygnowałam z tego, trudno, warkocz, na noc spleciony, upięłam na głowie sama i osłoniłam kapeluszem bardzo skromnym, z niewielkim woalem. Nie rozumiejąc, jak na razie, niczego, wolałam okazać umiar i nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, w czym barwy łagodne i przyćmione, półżałobne, liliowe i szare, powinny mi być pomocą.

Kazałam wezwać Romana.

Gotowa już byłam, kiedy wszedł i zaraz jął zbierać bagaże. Wspomogła go w tym owa pokojówka murzyńska, ja zaś czekałam, bo nagle lęk mnie ogarnął przed wyjściem z pokoju. Dziwny on, mały i ubogi, jednakże jakoś mnie chronił. Otwarłam usta, by spytać o karetę, ale zamknęłam je, bo coś mnie powstrzymało. Mignęła mi w głowie myśl o napiwku dla pokojówki i tym szaleństwie, które opętało także i sługę mojego, doprawdy jednak w tej chwili o jego niepojętą rozrzutność nie mogłam się troszczyć. Z rozpaczą zdecydowałam, że niech robi, co chce, całego mojego majątku w tym jednym dniu przecież nie straci.

Nic już z moich rzeczy wokół mnie nie pozostało, zebrałam zatem siły i wyszłam.

Łatwo trafiłam do schodów. Już niemal pierwszy krok na nich uczyniłam, kiedy obok pojawił się znienacka mój Roman.

– Jaśnie pani może windą zjedzie, a nie po schodach? – rzekł z uszanowaniem.

Windą…? Cóż to ma znaczyć? Co on takiego może mieć na myśli…?

Postanowiwszy kategorycznie żadnego zdziwienia nie okazywać i żadnych pytań nie zadawać, wyraziłam zgodę. Poszłam w kierunku, który wskazał gestem. Drzwi jakieś wąskie nagle rozsunęły się przede mną, ujrzałam pokoik maleńki niczym klatka, zawahałabym się zapewne przed wejściem do tej ciasnoty, gdyby nie lustro. Zobaczyłam w nim siebie i chyba tylko dla skontrolowania własnego wyglądu postąpiłam dwa kroki do przodu. Roman wcisnął się za mną, co mnie zdumiało i oburzyło niezmiernie, ale zajęta swoim wizerunkiem, ust nawet nie zdążyłam otworzyć, żeby skarcić zuchwalstwo. W tym momencie bowiem podłoga nagle uciekła mi spod stóp i poczułam rzecz straszną, klatka wraz ze mną opadała w dół!

Nie utraciłam przytomności i nie zemdlałam, bo konsystencję fizyczną zawsze miałam silną, opanować się jednak całkowicie nie zdołałam. Wydałam lekki okrzyk, i chwyciłam Romana za ramię.

– Czy coś się stało, proszę jaśnie pani? – spytał na to, wyraźnie zdumiony.

Czy coś się stało…! Boże…! Klatka ciasna niesie mnie w jakieś otchłanie, a ten gamoń pyta, czy coś się stało…!!!

Nie krzyknęłam ponownie, nie dałam mu odpowiedzi, bo nim zdławienie w gardle mi przeszło, poczułam ucisk pod nogami i klatka zatrzymała się w swoim strasznym locie. Trwałam w bezruchu, czekając na jakieś dalsze okropności, tymczasem drzwi, których zamknięcia przedtem nawet nie zauważyłam, teraz rozsunęły się przede mną, wypuszczając mnie na wolność. Wyszłam w pośpiechu, chociaż czułam słabość w kolanach, i ujrzałam się na parterze. Hol, recepcja; jak w eleganckim hotelu, tyle że wszystko strasznie małe, ale dalej przez ogromne szyby widać było wyjście na zewnątrz i cały świat Boży!

A więc to była winda…!

Ochłonąwszy odrobinę, przypomniałam sobie, że widziałam wszak kiedyś wielkie żurawie w porcie, które paki ogromne unosiły w górę i opuszczały w dół, i nieboszczyk mój ojciec tłumaczył mi coś o tym dźwiganiu. Możliwą jest rzeczą, tak mówił, największy ciężar przenieść, jeśli stosownej maszynerii się użyje. Przeciwwaga… O! Przypomniało mi się nagle to słowo, wówczas zlekceważone, przeciwwaga. Zapewne owa winda… Jakże, nie tylko, toż sama widziałam w dzieciństwie jeszcze, jak pana barona Tańskiego unoszono na piętro w jego fotelu, sam bowiem, z racji przerażającej tuszy, nie mógł już na schody wchodzić. Słudzy to czynili, ale jakieś korby dostrzegłam kręcone i mechanizmy jakieś…

Zatem pana barona Tańskiego unoszono windą! Ciekawa rzecz, czy i mnie winda uniesie…? Ach, nie samą przecież, za nic, z Romanem, niech to sobie będzie zuchwalstwo i spoufalanie się sługi, wszystko mi jedno! Od czegóż w końcu jest służba, jak nie od tego, by życie państwa chronić, chociażby i w ciasnocie!

Wszystko to przemknęło mi przez myśl, kiedym wychodziła na zewnątrz. Ledwo wyszłam, winda mi z głowy wyleciała.

Miałam cichą nadzieję ujrzeć wreszcie moją zaginioną karetę wraz z końmi, tymczasem widok, jaki się moim oczom objawił, okazał się zgoła nie do opisania. Ów dziedziniec gospodarczy, którym z okna widziała, nie stanowił wcale tyłu, tylko front, placyk mały, a zaraz za nim szła ulica, którą mi przedtem drzewa zasłaniały, a teraz ujrzałam ją w całej okazałości za kępami niskich roślin. Dech mi zaparło.

Ruch tak szalony na tej ulicy panował, że niemal w oczach się mąciło, owe pudła, dziwne i przypłaszczone, w dwie strony pędziły jedno za drugim, coś strasznie wielkiego sunęło z prędkością rozhukanych koni, inna rzecz przeleciała, niepojęta zupełnie, z warkotem przeraźliwym. Jakaś machina okropna do młockarni podobna, czerwona, szła wolniej nieco, ale za to z grzechotem niesamowitym. Ludzie szli szybko, konia ani jednego…

Ludzie…! Dziewczynę ujrzałam. Musiała to być dziewczyna, włosy do pół pleców, rozpuszczone, kształty żeńskie… I, Boże wielki, naga…!!! Całe nogi gołe kompletnie, w kłębie ledwo ciasnym czymś, czarnym, owinięta…

Zamarłam na ten widok, sama nie wiedząc, gdzie oczy podziać, bo wszyscy ją przecież widzieli. I nikt na nią najmniejszej uwagi nie zwracał…!!!

Stałam tak długo, osłupiała, niepewna, czy to nie jakieś omamy, aż Roman podszedł do mnie. Dłoń mi podając, coś przede mną otworzył.

– Jaśnie pani zechce wsiąść – rzekł tak rozkazująco, jakby o narowistego konia chodziło, a on mi wskazówek udzielał. Wówczas dopiero spojrzałam bliżej i pokazało się, że płaskie pudło przede mną stoi, z moimi kuframi na wierzchu, na górze, on zaś drzwiczki małe do tego trzyma otwarte. Na miły Bóg, czy oszalał do reszty?! Ja miałam do tego wsiąść?! Jak…?! Jakim sposobem…?! Głową do przodu czy nogami, czy wypinając się w sposób absolutnie nieprzyzwoity…?!!!

Chwilę jeszcze trwało moje znieruchomienie, aż opatrzność chyba w pomoc mi przyszła. Tuż przede mną scena się rozgrywała, rzec można, identyczna. Osoba jakaś dziwna, płci męskiej niewątpliwie, bo w spodniach, ale znacznie grubsza ode mnie, takież same drzwiczki otwarłszy, do środka się dostała, od razu jedną nogę i część tylną razem wpychając. Ruch trudny raczej, ale możliwy. Ogłuszona doszczętnie, czasu nie mając na niepokój lub też myśl jakąkolwiek dodatkową, spróbowałam uczynić to samo, zapomniałam jednakże przy tym o kapeluszu. Owszem, usiadłam, nogę jedną wkładając, ale nie pochyliłam się dostatecznie i coś mi kapeluszem szarpnęło tak, że połowę włosów chyba postradałam. Chwyciłam się za głowę, instynktownie się chyląc, i okazało się nagle, że jestem we wnętrzu tego czegoś, na co nawet patrzeć nie chciałam, a co mogło być… Musiało być…

A ojciec, świętej pamięci, jeszcze krótko przed swoją śmiercią, o tych maszynach samojadących, automobilach, coś mówił, dużo mówił, rozprawiał, wielką przyszłość im przepowiadając! Czemuż, nieszczęsna, nie słuchałam uważnie…?!

Romana kawałki, głównie uszy, widziałam przed sobą, resztę bowiem jakaś rzecz zasłaniała. Ruszył zapewne, bo to pudło jechać zaczęło ze mną razem, ku ulicy się kierując.

Ogłuszona, oszołomiona, przerażona i w desperacji całkowitej, dech złapałam i przypomniałam sobie, że postanowiłam mężnie przetrzymać wszystko. Czym własnych sił nie przeceniła…? Roman zatrzymał ów… pojazd chyba…?…na moment, co mi pozwoliło na nowo wewnętrznej koncentracji dokonać. O tyle mi to przyszło łatwiej, że od razu stwierdziłam, iż ku przodowi o wiele więcej widzę niż w karecie, w karecie na boki tylko patrzeć mogłam, tu zaś szyba była przede mną ogromna i drogi w przodzie nic nie zasłaniało. Gdyby na tej drodze ruch panował zwyczajny, patrzyłabym z ciekawością, ufając zdolnościom stangreta, tu jednakże…

Ku mojemu przerażeniu Roman wyjechał na ulicę, pomiędzy owe wszystkie, pędzące po niej maszyny. Bo już pojęłam, sama nie wiem jakim sposobem, że muszą to być maszyny, uczynione przez człowieka, a nie stwory z zaświatów. Wpojona mi przez ojca wiara w niezwykłe talenty ludzkie musiała gdzieś we mnie tkwić i teraz kiełkować.

To, co nastąpiło po chwili…

Jednakże dech mi zaparło i zamknęłam oczy. Zawsze lubiłam jeździć szybko, nie przerażały mnie nigdy narowiste konie, jako dzieweczka niejeden raz na ogierach i klaczach w towarzystwie pierwsze miejsce brałam, choćby i po wertepach, sama umiałam powozić i szalona jazda przytrafiała mi się, ale to tutaj… Ulica… Uliczka to była, na prawdziwej ulicy Roman dopiero po chwili się znalazł, pęd rozwijając taki, że wgniotło mnie w oparcie siedzenia. Obok owe pudła-maszyny przelatywały, to one były w przodzie, to my, ciasnota panowała straszliwa, nie do pojęcia się wydawało, że to wszystko nie zderza się ze sobą! Gorzej, kiedym otwarła oczy, znajdowaliśmy się już na trakcie…? Na polu jakimś twardym…? Droga to była czy co…?

Szerokość większa prawie niż cały mój dziedziniec, wszystko pędzi w jedną stronę, a obok, w pobliżu, pęd ujrzałam w stronę odwrotną, jedno i drugie oddalone od siebie… Mignęła mi myśl, że mato sens, nic z przeciwka nie przeszkodzi, ale skądże w ogóle taka droga…? Budowle jakieś po bokach przelatywały, do niczego niepodobne, nagle się pokazało, że w tunelu jesteśmy, znów tunel na światło dzienne wyprowadził…

– Tak myślałem, proszę jaśnie pani, Peripherique o tej porze całkiem pusty, bez korków – odezwał się nagle Roman z zadowoleniem wielkim. – Najdalej za kwadrans będziemy na miejscu.

Na miejscu będziemy, doskonale… Melancholijnie pomyślałam, że i ja, sama w sobie, na jakimś miejscu chciałabym się znaleźć, bo jak na razie sama nie wiem, w jakim świecie żyję. O ile żyję w ogóle…

Postanowiłam już więcej oczu nie zamykać, choćbym nawet miała umrzeć ze strachu. Paryż znałam wszak doskonale, wielokrotnie tu bywałam w dzieciństwie i wczesnej młodości, dopiero ostatnie osiem lat, od chwili małżeństwa, spędziłam nieruchawo w naszej posiadłości, bo mój mąż podróżować nie lubił. Wszystko, com teraz ujrzała, świadczyło, że zmiany tu jakieś niesłychane nastąpiły, niechże zobaczę te zmiany. Za ostatnią wizytą ledwie Wielkie Bulwary ujrzałam ukończone, a i to jeszcze jakieś prace trwały…

Do szaleńczego pędu po trosze przywykłam i prawie mnie zdziwiło, że Roman zwolnił. Nic wprawdzie znajomego nie widziałam, ale lada chwila spodziewałam się zobaczyć. Zjechał na prawą stronę… W końcu jazda, jako taka, stanowiła rzecz zwykłą, gdyby karetą jechał i naszymi końmi, też nie wlókłby się noga za nogą, a w prawo zjeżdżając, zapewne by gdzieś skręcał. O koniach, zdesperowana, postanowiłam nie myśleć, może i są przede mną, niewidzialne, za to szybsze niż kiedykolwiek. Skręcajmy, jeśli trzeba…

Skręciliśmy i na widok Sekwany wreszcie poczułam się jak w domu. Szybkość jazdy też nieco zmalała, rozumiałam, jaką drogą Roman jedzie do Ritza. Wciąż oszołomiona, ale już nieco przytomniejsza, jęłam oglądać widoki.

Nie, nie stwierdziłam, jak wygląda miasto. Przestałam je widzieć, kiedy udało mi się obejrzeć z bliska ludzkie istoty. Oczywiście, że interesowała mnie moda! Podejrzewałam, iż musiała się zmienić, chciałam ją ujrzeć na ulicy, wiedząc doskonale, że w hotelu dostrzegę zapewne jej szczyty. Od dawna jednakże wiedziałam, że ulica swoje mówi, i spragniona byłam widoku osób własnej płci, pospolicie ubranych, szczególnie zaś intrygowała mnie owa krótkość spódnic, przed hotelem dostrzeżona. Po wsiach, w Tyrolu, wśród ludu hiszpańskiego, owszem, tak się pospólstwo nosiło, ale przecież nie w mieście!

No i ujrzałam…

W pierwszej chwili zdumiał mnie kompletny brak kobiet. Sami mężczyźni, przeważnie młodzi, dziwacznie trochę odziani i bez kapeluszy. Gdzież się niewiasty podziały? Roman jednakże z nagła nie tylko zwolnił, ale nawet zatrzymał to… zastępstwo karety… z nie znanej mi przyczyny, i wówczas dokładnie ujrzałam tłum, przechodzący mi prawie przed nosem.

Osłupiałam i gdzieś w środku gorąco we mnie buchnęło. Ależ… Ależ to wcale nie byli sami mężczyźni! Najmniej w połowie to były kobiety! W spodniach…!!!

Mrugania chyba nawet zaniechałam i szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w jedną, stojącą tuż przede mną.

Dziewczyna to była z pewnością, młoda bardzo, ale już dorosła, włosy jasne na ramiona jej opadały, niczym nie nakryte, łono ukształtowane pięknie, ciasno opięte bluzką czarną, dołem zaś… Tchu mi zabrakło. Spodnie. Jakieś brudno niebieskie, długie, wąskie, męskie z pewnością… Spodnie…!

No nie. Tego już było za wiele.

Jak skamieniała, przypatrywałam się pilnie, do żadnego myślenia niezdolna, wyzuta z doznań wszelkich. Ujrzałam niewiastę w wieku, korpulentną, w żakieciku różowym, luźnym, przez moment myślałam, że ma spódnicę, ale nie, kiedy się poruszyła, okazało się, że są to również spodnie, jakby szarawary, szerokie, w kwiaty, długie do kostek. Gorzej, dwie razem przeszły młode panienki, nagie prawie, cóż one miały na biodrach, ścierkę…? Kawałek spodni chyba…? Czy im ktoś resztę oderwał…? Nogi całe obnażone, bez pończoch, gołe! Ależ to gorzej niż w kąpieli, a nie wyszły przecież z Sekwany! Któż by się kąpał w Sekwanie, publicznie, w środku Paryża…?! Nie patrzyłam już wcale na górę odzieży, tylko na dół.

Jedna kobieta młoda miała spódniczkę, która nawet kolan nie sięgała, druga owszem, prawie mogłaby się wydać ubrana, ho spódnica więcej niż do pół łydki jej dochodziła, ale ta była rozcięta z tyłu na wysokość tak absolutnie nieprzyzwoitą, że chyba sama o tym wiedzieć nie mogła. I spodnie… Znów panna w spodniach… nie, to mężczyzna, młodzieniec, zdumiewająco krótko ostrzyżony, z więzienia zapewne…? Ale tuż za nim dziewczyna w spodniach identycznych jak jego, mogliby się zamienić i nikt by nie zauważył. Przerażający widok!

Nagle wydało mi się, że ujrzałam niewiastę ubraną całkowicie, w kostium letni. Żakiet miała długi, wcięty, biały, niżej też biała spódnica, rozszerzona u dołu, spod której ledwo pantofelki wystawały, strój był to nawet twarzowy i prawie ulgi doznałam, ale nie. Uczyniła krok i wyszło na jaw, że to też spodnie. I ani jednego kapelusza…! I żadnych rękawiczek…! A za to wielka ilość osób, płci obojga, na plecach miała jakby worki dziwne, niewielkie…

I nie dość na tym, znienacka spostrzeżenie uczyniłam, że widzę jakąś szaloną ilość Murzynów i Murzynek. Czarne twarze, a ubrani tak samo jak biali, skąd się tu wzięli, na Boga, Francja to czy Ameryka?!

Roman ruszył dalej. Opadłam na oparcie, bom przedtem prawie z twarzą w oknie trwała, nie bacząc już wcale na przyzwoitość i maniery, i niejasno mi się jakoś pomyślało, że siedzenie w tym pojeździe jest znacznie miększe i wygodniejsze niż w karecie. A wydawało mi się, że moja kareta jest doskonale usłana…! I wstrząsów tu żadnych nie czułam… Zajechaliśmy pod Ritza.

Wreszcie…! Znajomy widok, normalne obyczaje, szwajcar wybiegł, za nim boy hotelowy w uniformie. Ktoś otwarł drzwiczki i pomógł mi wysiąść, co wcale nie było łatwiejsze niż wsiadanie, bo pochylić się bardzo musiałam, pamiętając o kapeluszu. Oszołomiona byłam tak, że nawet nie wiedziałam, dokąd mnie prowadzą, szczęściem Roman się przy mnie znalazł i coś napomknął o windzie. Prawda, winda! Ciekawiła mnie przecież…

Nic już nie mogło mnie zdziwić ani przerazić, nadmiar strasznych wrażeń jakby mnie zamurował wewnętrznie. Drzwi jakieś znów rozsunęły się przede mną, wkroczyłam do klatki większej niż tamta w oberży, rozmiarów niczym maleńki pokoik, w lustrze ujrzałam bladość własną i całą siłę woli poświęciłam, by symulować opanowanie. Podłoga lekko pchnęła mnie w stopy, poczułam, że się unoszę, widać to nawet było, za szybą budowla cała wokół przesuwała się w dół. Zatem dokładnie to samo, co z baronem Tańskim, tyle że nie skrzypi, nie brzęczy łańcuchami, nie zgrzyta i nie huśta mną, tak jak słudzy baronowym fotelem.

Jakoś znalazłam się w apartamencie i nareszcie mogłam odrobinę odetchnąć.

Odesłałam wszystkich. Przez chwilę chciałam być sama. Parę minut siedziałam w fotelu z zamkniętymi oczami, od

dychając głęboko. Myśli powoli zaczynały układać mi się w głowie.

Jakieś zmiany straszliwe musiały nastąpić przez ostatnie osiem lat mojego zamknięcia się na wsi. Postęp… Tak, ojciec nieboszczyk zwał to postępem. Postęp zatem, pojazdy, automobile bez koni tak niezwykle przekształcono, szybkość im nadając ogromną, te windy, niosące ludzi w górę i w dół, te urządzenia osobliwe w łazience… No dobrze, ale co wspólnego z postępem mają owe stroje okropne, owa nagość śmiertelnie nieprzyzwoita, ów tłum przedziwny na ulicy…?

Odzyskałam siły. Postanowiłam dowiedzieć się, co się tu właściwie dzieje, jakoś podstępnie i dyplomatycznie, nie czyniąc z siebie parafianki z prowincji. W pierwszej kolejności zadzwonić na służbę.

No i znów ten sam kłopot mi się pojawił, dzwonka na służbę nie było. Zirytowało mnie to i rozejrzałam się dookoła uważniej.

Teraz dopiero dostrzegłam zmiany, jakie i tu zaszły. Umeblowanie było inne niż kiedyś, łóżko w sypialni bez baldachimu, bez kotar i firanek, dekoracji różnych mniej znacznie kanapy i fotele proste bardzo, ale przyznać musiałam, że wygodniejsze niż dawne. Lampy wszędzie, po umbrelkach je rozpoznałam. I to coś wielkie, czarną szybą osłonięte, wypukłą trochę… Co by to mogło być…? Stół napojami zastawiony to mnie zainteresowało, w pamięci miałam dobroczynni działanie koniaku, przyjrzałam się. Woda mineralna. Woda mineralna…? Jakże…? Ze źródeł…? Wodę mineralną pijałam w badach, skąd ona tu, w hotelu? Czerwone wino, bordeau, owszem, chętnie bym się napiła, ale zakorkowane, miałam sama korek wyciągać? Jakim sposobem? Nie czyniłam tego~ nigdy w życiu! Ach, i koniak w małej butelce, bardzo dobrze skorzystam, co za szczęście, że nie jestem już młodą panienką, której w żadnym wypadku nie wypadałoby tego zrobić.

Odkręciłam zamknięcie wypróbowanym sposobem i nowa energia we mnie wstąpiła Obejrzałam łazienkę, której potrzeba pojawiała się już we mnie, zrozumiałam, co widzę. O tak, ta woda, ciepła i zimna, lecąca ze ściany, to bez wątpienia był postęp wielki! O ileż wygodniej…! Dostrzegłam krótki i gruby rulon… cóż to było…? Czy miałam to uważać za… intymne serwetki…? Przypominało nad wyraz miękki i delikatny papier…

Bardzo tym koniakiem i łazienką podniesiona na duchu, szczegółowo obejrzałam resztę apartamentu. Na ścianie przy drzwiach dostrzegłam cały rząd wystających guziczków, jakby stworzonych dla przyciskania. Odczytałam napisy przy nich, pokojówka, fryzjer, kawiarnia, restauracja, boy… Czyżby to były dzwonki na służbę? Na Boga, jakże działają?!

Jedną dłonią wiodąc po owych guziczkach, drugą wsparłam się o ścianę nieco wyżej i nagle za moimi plecami rozbłysły światła, widoczne nawet w biały dzień. Drgnęłam silnie, ale już byłam gotowa na wszystko. Świecił żyrandol pod sufitem i lampy pod umbrelkami, wszystko razem. Spojrzałam na ścianę. Coś białego wystawało z niej nad guziczkami, czyżbym to przycisnęła…? Zebrałam odwagę, przycisnęłam świadomie, światła zgasły. Nie do uwierzenia! Przycisnęłam ponownie, zapaliły się. Przycisnęłam tak kilkakrotnie…

Znów musiałam ochłonąć. Wdzięczność mnie ogarnęła niezmierna dla mojego świętej pamięci nieboszczyka ojca, przecież, gdyby nie on i jego eksperymenty, za samą czarną magię bym to wszystko wzięła! On we mnie wpoił, że wynalazki ludzkie prawie nie mają granic, i teraz chyba nie zdziwiłabym się nawet zbytnio, widząc maszynę latającą. Uprzytomniłam sobie zarazem, że w łazience było jasno, choć okna żadnego tam nie widziałam, czyżby również to niezwykłe i tajemnicze światło, nie wiadomo skąd pochodzące…?

Z ciekawości poszłam tam i popatrzyłam. Owszem, ujrzałam na ścianie taką samą rzecz wystającą, zuchwale przycisnęłam ją i w łazience zrobiło się ciemno. Przycisnęłam znów, zrobiło się jasno.

A cóż to za niezwykłość jakaś, wręcz zachwycająca…!

Z determinacją postanowiłam posunąć się dalej. Podeszłam do drzwi i przycisnęłam guziczek na pokojówkę. Przez długą chwilę nie działo się nic i żadnego dźwięku nie słyszałam. A potem zapukano do drzwi, kazałam wejść‹ i naprawdę pojawiła się pokojówka!

Udając, że niczemu się nie dziwię, zażądałam od niej rozpakowania rzeczy, wezwania mojego służącego, przy czym ugryzłam się w język, by nie powiedzieć “stangreta”, bo gdzież stangret przy braku koni, oraz przyniesienia mi najnowszego żurnala. Zarazem zdjęłam wreszcie kapelusz.

Pokojówka odwracała się już ode mnie, ale zatrzymała się w tym obrocie.

– Ach! – wykrzyknęła ze szczerym zachwytem. – Co za włosy!

Nie oburzyłam się na to zuchwalstwo, byłam do niego przyzwyczajona. Wielokrotnie moje włosy budziły okrzyk podziwu, bo też istotnie rozpuszczony warkocz opadał do kolan, a i barwę miał piękną, jasną, jakby nieco przydymioną. Upięty na głowie tworzył zwał wielki i sprawiał kłopoty przy czesaniu.

– Fryzjer też mi będzie potrzebny -rzekłam z lekkim westchnieniem.

– To oczywiste – odparła pokojówką i jęła spełniać moje życzenia.

Mniej już osłupiała, ale za to niezmiernie zaciekawiona nie odrywałam od niej chciwego spojrzenia. Podeszła do sto- liczka w rogu i ujęła w dłoń jakąś rzecz, którą przyłożyła d ucha. Miałam wrażenie, że popukała przy tym palcami w coś co na stoliczku pozostało. Uświadomiłam sobie, że podobny przedmiot widziałam już w oberży.

– Proszę wezwać służącego hrabiny Lisznicki – rzekła przed siebie, w powietrze, i odłożyła przedmiot.

Tego też się spodziewałam, zamiast “Lichnicka” mogli powiedzieć “Lisznicki”, sama bym tak odczytała własne nazwisko po francusku. Co natomiast znaczyła jej czynność, nie umiałam sobie wyobrazić.

Następnie przycisnęła na ścianie guziczek, wzywający boya. Pojawił się błyskawicznie.

– Pani hrabina życzy sobie “Elle”, “La mode nouvelle” i “Marie Claire” – powiadomiła go, po czym zajęła się moim bagażem.

W chwilę później ujrzałam mojego Romana. Z tego wszystkiego sama zapomniałam już, co mu miałam powiedzieć i co polecić.

– Roman ma pokój w hotelu? – spytałam, gwałtownie próbując przypomnieć sobie własne zamiary.

– Tak, proszę jaśnie pani. Numer 615.

– Obiad chciałabym zjeść w restauracji hotelowej. Zapewne trzeba zarezerwować stolik. Niech mi Roman to załatwi. – Tak, proszę jaśnie pani. O której godzinie?

Pomyślałam o fryzjerze.

– Sądzę, że około drugiej. Potem zaś trzeba będzie jechać do pana Desplain. Zawiadomię go, Roman list powiezie. Obejrzałam się za przyborami do pisania. Oczywiście też ich nigdzie nie było. Nagle uświadomiłam sobie, że Roman, zwykły sługa, jakoś lepiej się w tym świecie obraca, jakby go znał i przywykł do niego. Najwidoczniej dawał sobie radę o wiele łatwiej niż ja, nie do pojęcia jakim sposobem. Pozwoliłam sobie zatem na podstęp.

– Proszę mi przygotować coś do pisania – poleciłam niedbale, udając, że zajęta jestem dozorowaniem pokojówki. Spod oka pilnie spoglądałam ku niemu.

Roman nic nie odrzekł, tylko podszedł do biurka, ze środkowej szuflady wyjął blok listowy, w skórę oprawny, jakieś przedmioty dość długie i cienkie, do grubych ołówków podobne, obok ułożył i skłonił mi się. Przygotował…? A gdzież pióro, gdzie atrament?

Poszłam dalej w moim podstępie.

– Proszę adres napisać na kopercie. Pan Desplain mieszka…

– Wiem, na avenue Marceau – powiedział tak prędko, jakby chciał mi słowa z ust wyjąć. – Woziłem tam jaśnie państwa wiele razy i byłem u niego.

Znów poczułam, że coś mi się mąci. Przecież od tych wszystkich rzeczy dziwacznych ja mogę w końcu pomieszania zmysłów dostać! Pamiętałam doskonale, że pan Desplain mieszkał na avenue Josephine, nieszczęśliwej cesarzowej nie sposób pomylić z kimś innym, przeprowadził się, o czym nic nie wiem…?

Roman z uszanowaniem patrzył na mnie, ale w oczach mignęło mu nagle coś jakby litość. Boże jedyny, może ja już zwariowałam i tylko na razie nie mam o tym żadnego pojęcia…?!

– Jaśnie pani ma w najstarszych dokumentach dawną nazwę, avenue Josephine – odezwał się łagodnie. – Sprzed stu lat, a nawet więcej. Pan hrabia nieboszczyk, ojciec jaśnie pani, do końca życia żałował, że ta nazwa została zmieniona. Sam do mnie mówił, że zawsze woli piękną kobietę niż generała, i na przekór często podawał adres z zeszłego wieku. Jaśnie pani mogła na to nie zwracać uwagi, ale robił sobie taki eksperyment, dla zabawy i dla sprawdzenia, kto z paryżan jeszcze zna historię własnego miasta.

Wnioskując z gorąca, jakie na mnie buchnęło, musiałam się chyba zaczerwienić. Nie, takich ojcowskich.eksperymentów nie pamiętałam wcale, ale mówił wszak do mnie, na łożu śmierci nawet, że niepotrzebnie Francuzi z takim zacietrzewieniem usuwają wszelkie pamiątki po cesarzu. Republika republiką, a historię cenić trzeba.

Zatem cesarzową Józefinę wymienili na tego jakiegoś Marceau…

– Tak, przypominam sobie – skłamałam. – Niech Roman pisze.

Chowany od dziecka w naszym domu, od wyrostka niemal zabierany we wszystkie podróże, Roman francuski język znał doskonale. Także niemiecki, a i włoski nieco pochwycił. Czytać i pisać umiał nie gorzej ode mnie, stangret przy tym świetny, energiczny i bystry, nadawał się w pełni do spełniania wszelkich poleceń. Mną opiekował się dyskretnie, jak sądzę, od dnia mojego urodzenia, i do mnie po moim ślubie przeszedł, a starszy o lat przeszło piętnaście, miał czas rozumu i doświadczenia nabrać. Na myśl by mi nie przyszło udawać się w podróż bez niego.

Obrócił się do biurka, wyjął z teczki kopertę i począł pisać. Podglądałam go chciwie. Posłużył się jednym z owych grubych ołówków, o małom się nie wyrwała z uwagą, że ołówkiem pisać nie wypada, ale wcale nie ołówek to był, tylko znów wynalazek jakiś. Na papierze czarny atrament się po. jawił, jakby owo narzędzie z siebie go wypuszczało. Ciekawość mnie zdjęła tak wielka, że zaraz postanowiłam wszystkie te przyrządy wypróbować, jak tylko znajdę się sama. Tymczasem pilnie starałam się zapamiętać, którego on użył, przez co jego wyjaśnienie w kwestii zmiany nazwy ulicy nie całkiem do mnie dotarło. Doznałam wrażenia, że było w nim coś bardzo niezwykłego, ale nie miałam czasu teraz nad tym rozmyślać, bo wszystko razem zaczęło się dziać.

Do drzwi zapukał boy i żurnale przyniósł, które Roman od niego odebrał, zadbawszy o napiwek. Zarazem pokojówka skończyła układanie rzeczy i pokazała mi uczyniony porządek dla akceptacji, patrząc przy tym na mnie jakimś dziwnym wzrokiem, zaciekawionym i zdumionym. Zapowiedziany list do pana Desplain musiałam napisać, nie tracąc z oczu upatrzonego przyrządu. Napomknęłam tylko o fryzjerze, bez którego nie mogłabym się obyć, i usiadłam przy biurku. Pokojówka wyszła, Roman czekał.

Ujęłam owo ołówkowe narzędzie i na boku papieru postawiłam kreskę. Potem z determinacją napisałam datę. Ach, jakże się tym łatwo pisało! Nie pryskało jak stalówka, nie trzeba tego było maczać, żaden kleks w rachubę nie wchodził. Zachwyciło mnie.

Ustaliłam termin wizyty na godzinę trzecią i szybko skończyłam list, choć pisałabym tym chętnie całe długie epistoły.

Może nawet o jedno zdanie za dużo tam wstawiłam dla samej przyjemności wodzenia przyrządem po papierze. Oddałam kopertę Romanowi i ledwo wyszedł, jak szalona rzuciłam się ku żurnalom.

W kwadrans później z osłupienia skamieniałego wyrwał mnie fryzjer. Nie wiem, czym przytomnie go powitała, zmysły jęłam odzyskiwać dopiero, kiedy usadził mnie w łazience, upierając się przy myciu włosów. Gdyby nie to otumanienie widokami w czasopismach, zaprotestowałabym energiczniej, bo mycie moich włosów to cała procedura, wiele godzin trwająca, ale z sił opadłam i poddałam się losowi. Jakieś maszyny osobliwe ze sobą na kółkach przytoczył i pomocnicę sprowadził, przez którą omal się nie zachłysnęłam, bo Murzynka nie uczyniłaby już na mnie zbyt wielkiego wrażenia, ale to była dziewczyna o skośnych oczach i żółtawej twarzy! Jezus Mario, Chinka…!

Jeśli smok wawelski albo syrena z ogonem pojawi mi się w pokoju, przyjmę ten widok z rezygnacją.

Zachwyty nad moimi włosami potraktowałam obojętnie. Mając głowę odchyloną do tyłu, nie wiem, co mi robili, poczułam tylko, że rozpuścili warkocze. Szaleńcy! Jakże mi to później rozczeszą? Do wieczora to będzie trwało! W desperacji ostatecznej, pana Desplain wspomniawszy, postanowiłam, że każę obciąć wszystko i niech się dzieje, co chce!

Owa Chinka myła mi głowę w jakiś sposób niezwykły, ledwo dotykając palcami, bez szorowania silnego, a od owego lekkiego dotykania błogi spokój jął we mnie wstępować. Cała irytacja i rozdrażnienie gdzieś ze mnie wyszły, obawy i niecierpliwość zniknęły, siedziałam, wygodnie oparta, i czułam tylko przyjemną beztroskę.

Dzięki czemu zaczęłam wreszcie dostrzegać, co się ze mną i wokół mnie dzieje. Piany jakiejś miałam na głowie ogromną ilość, po włosach ciepła woda spływała, doskonale je spłukując, kilka razy tak ten proceder powtarzali, fryzjer i jego chińska pomocnica, on zaś przy tym coś mówił. W końcu nawet słowa jego do mnie dotarły.

– Rekomenduję balsam Vichy – gadał z przekonaniem. – Za chwilę sama się pani przekona o jego skuteczności. Uczesanie, jak sądzę, życzy pani sobie proste i skromne, czy też może od razu wieczorowe…? Nie, za wcześnie. Część włosów opuścimy, bo szkoda byłoby marnować taki efekt. Czy jest jakiś konkurs…? Zdziwiłbym się, bo nic nie słyszałem. W razie gdyby, pierwsze miejsce ma pani zagwarantowane. Nie pojmuję, że łaskawa pani dotychczas nie występowała w reklamach, takie włosy to majątek! Jako modelka, powinna pani być rozrywana!

– Proste i skromne – zdołałam wreszcie powiedzieć, mocno zaciekawiona, jak też mi te włosy zdołają po myciu rozczesać.

No i zdumienie mnie ogarnęło zgoła niebotyczne, bo nim się obejrzałam, bez szarpania żadnego, zwykłym grzebieniem zostały rozczesane tak miękko i łatwo, jakby się w prawdziwy jedwab przemieniły. Nie do pojęcia! Przy takim myciu istny kołtun powinnam mieć na głowie.

Fryzjer uparcie zachwalał zalety tego jakiegoś balsamu Vichy. Zrozumiałam, że to ów balsam taką gładkość włosom nadaje i rozczesać je bez kłopotu pozwala, o ileż lepiej niż ocet i rumianek! Chinka zaprezentowała mi jakby butelkę, ale nie ze szkła, bo miękką, dającą się naciskać. Zainteresowało mnie to nadzwyczajnie, dałam się pouczyć, jak stosować miksturę, dowiedziałam się, że kupić ją można wszędzie, od razu postanowiłam duży zapas ze sobą do domu zabrać.

Przeszłam do sypialni, usiadłam przed lustrem i zaczęło się czesanie.

Przygotowana już na wszystko, nie drgnęłam nawet, słysząc nagły szum i warkot dookoła głowy. Fryzjer trzymał w dłoni rzecz jakąś, do niczego niepodobną, z której gorące powietrze na mnie dmuchało. Gorące powietrze, jak każdy wie, bardzo dobrze suszy, zrozumiałam, że całe to przedsięwzięcie może skończyć się wcześniej niż w ogóle byłoby do pomyślenia.

Pasmami brał te włosy, na okrągłej szczotce owijał i gorącym powietrzem suszył. Układały się same. Chinka z drugiej strony czyniła rzecz podobną, ale jakby nie do końca, ułożenie pryncypałowi zostawiała. Godzina ledwo minęła, jak już miałam na głowie kok ogromny, z lśniących pasm ukręcony, z którego zwał cały do pół pleców wypływał.

Spodobało mi się to nawet. Dziwne było, ale twarzowe. Tyle że w żadnym razie nie wypadało wdowie wyjść na ulicę z rozpuszczonymi włosami.

– Jestem wdową – zwróciłam fryzjerowi uwagę, kryjąc żal. Zdumiał się wyraźnie.

– Proszę…?

– Jestem wdową – powtórzyłam z naciskiem. – Niemożliwe! W tak młodym wieku?!

W młodym wieku, pochlebca… No owszem, wyglądałam dobrze, ale dwadzieścia pięć lat to już nie jest wiek taki bardzo młody, trafiają się wdowieństwa i wcześniej.

– Jednak jestem. Nie może mi pan zostawić, rozpuszczonych włosów. Proszę je upiąć tak, żeby zmieściły się pod kapeluszem.

– Pani chce to cudo ukrywać pod kapeluszem…?!

Zgroza w jego głosie sprawiła, że się zawahałam. Sama widziałam, że nikt tu na ulicy kapelusza nie nosi, ale nigdy w życiu jeszcze nie znalazłam się poza domem, w miejscu publicznym, z gołą głową. Poza tym, tu, przed moimi oczami, może akurat żadna wdowa nie szła…?

– Przecież nie mogę tak wyjść…

Przez chwilę wyglądał, jakby go coś dławiło. Usta otworzył, zamknął, znów otworzył i odchrząknął.

– Niezmiernie żałuję, że łaskawa pani od razu mi nie, powiedziała, że życzy pani sobie uczesania do kapelusza. Pani włosy w tej chwili tworzą arcydzieło! Oczywiście, możemy wszystko zmienić, przeczesać, ale szkoda byłaby niepowetowana! Z dumą pozwalam sobie twierdzić, że pani uczesaniem mógłbym się chwalić na konkursie, w czym zresztą niewielka moja zasługa, bo tak piękne włosy wyzwalają na. tchnienie! Ukryć je, schować, to jest… to jest… Skandaliczne marnotrawstwo!

Z ogniem to wykrzykiwał coraz większym i prawie wydawał się obrażony. Wcale nie miałam chęci go sobie zrażać, przeciwnie, chciałam zamówić go od razu także i na jutro. Na wszystkie dni całego mojego pobytu. Ponadto na zmianę uczesania nie było już czasu.

– Ależ… – zaczęłam niepewnie i znów ugryzłam się w język. Przypomniało mi się to, co ujrzałam w żurnalach, a co przez czas mycia i czesania wydawało mi się koszmarem sennym. Jeśli istotnie zapanowały tu tak przerażające obyczaje… Nie przyjmę ich do siebie nawet pod grozą śmierci, ale nie mogę zbyt rażąco od wszystkich odbiegać, bo będą się za mną oglądać na każdym kroku. Wstyd straszliwy! Jakoś ugiąć się muszę, wszak w moim zacofanym kącie nawet i o kostiumach kąpielowych słyszałam, i to w mieszanym towarzystwie, damskim i męskim… I te kapelusze, wcale ich w żurnalach nie było…

Zapukano do drzwi i wszedł Roman, na co prawie nie zwróciłam uwagi.

– Naprawdę twierdzi pan, że wdowa w moim wieku może wyjść na ulicę z gołą głową i rozpuszczonymi włosami? – spytałam zimno i ze zgorszeniem. – Udaję się z poważną i oficjalną wizytą do poważnej osoby. Doceniam pańskie dzieło, ale kompromitacji sobie nie życzę. Nie było mnie tu dość długo, możliwe, że nastąpiła jakaś zmiana…

– Rozumiem… – zaczął gwałtownie i urwał nagle, jakby się zreflektował. – Rozumiem, raczy pani żartować, oczywiście… Kapelusze, istotnie, raczej wyszły z mody, szczególnie w okresie letnim… Bez względu na stan cywilny… Przepraszam najmocniej. Niemniej jednak podtrzymuję pogląd, że takich włosów ukrywać nie należy…

W życiu bym nie pomyślała, że pierwszego dnia w Paryżu będę się kłócić z fryzjerem! Zirytowałam się.

– Mimo wszystko, w moim kraju jakaś przyzwoitość obowiązuje! Czy tu na pogrzeb chodzi się obecnie w czerwonej sukni?!

– Ale pani przecież nie idzie na pogrzeb…?

– Pani hrabina owdowiała bardzo niedawno – wtrącił się Roman, mowę mi niemal odbierając, bo takiego zuchwalstwa nigdy bym się po nim nie spodziewała – a prowincja ma swoje wymagania. Jest to kwestia do rozstrzygnięcia, czy można zaniedbać pewne tradycje…

– Więc jednak pogrzeb…? – zatroskał się fryzjer.

– Skąd, żaden pogrzeb, zwyczajna, oficjalna wizyta. Pani hrabina jednakże jeszcze nie odzyskała właściwego samopoczucia. Nagły cios daje czasem długotrwałe skutki. Ale to się zmieni z pewnością, inne otoczenie, inne obyczaje…

Słuchałam tego w całkowitym zbaranieniu, wyraźnie czując, że Roman czyni ze mnie kompletną wariatkę, która po śmierci męża postradała rozum. Chinka stała obok, przerażona, z martwym uśmiechem na twarzy.

Fryzjer zreflektował się ostatecznie. Zaczął przepraszać i giąć się w ukłonach, żarliwie tylko błagając, żebym nie psuła jego dzieła, i komplementując moją urodę wprost bez opamiętania. Starannie omijając mnie spojrzeniem, Roman obiec, że nie włożę kapelusza. Spojrzenie w lustro pozwoliło mi zebrać siły, chociaż do reszty straciłam już pewność, że jestem przy zdrowych zmysłach.

– Dobrze, uczynię, jak pan sobie życzy – odezwałam się spokojnie. – Każdorazowo omówimy sprawę nakrycia głowy. Proszę przyjść jutro mnie uczesać nieco wcześniej, o godzinie, powiedzmy, dziesiątej. Aczkolwiek mam wrażenie, że nieuprzejmość pana dorównuje pańskim talentom.

– Przyznaję, że nigdy dotychczas na żadnej klientce nie wywierałem tak gwałtownej presji – odparł na to fryzjer. – Ale też nigdy dotychczas nie czesałem takich włosów i nigdy z własnego dzieła nie byłem aż tak dumny. Raczy pani to uwzględnić i zdobyć się na wybaczenie.

Zapewniłam go, że raczę, i wreszcie wyszedł razem z Chinką i swoimi przyrządami.

Zwróciłam się do Romana. Nim zdążyłam się odezwać, w pośpiechu wielkim powiadomił mnie, że pan Desplain oczekuje mnie o umówionej godzinie, stolik w restauracji zaś mam zarezerwowany na wpół do drugiej, by mi zostało dosyć czasu na drogę do niego. Przyjęłam wiadomość i nie skarciłam go nawet za to wtrącenie się do rozmowy.

Ujrzawszy na zegarku, iż mam jeszcze całe trzy kwadranse, gorączkowo rzuciłam się znów do żurnali.

Drżenie mnie ogarnęło wewnętrzne i zęby poczęły mi szczękać. Już na pierwszej stronie jednego z owych magazynów widok znajdował się porażający, niewiasta młoda, widoczna z profilu, gryzła w ucho młodzieńca, który w tym uchu miał kolczyk. I nie Cygan żaden, aczkolwiek tylko pół twarzy mu na wizerunku zostało, to jednak widać było jego jasne włosy i jedno jasne, zielonkawe oko. Zaraz potem ujrzałam twarz kobiecą, młodą i piękną, ale umalowaną tak, jak chyba żadna kurtyzana by się nie odważyła. Miał to być przykład odstraszający…? A na następnej stronie Murzynka, naga prawie, ledwo okryta zasłoną z kółek srebrnych i jakichś drucików!

Napisy próbowałam czytać, ale litery tańczyły mi przed oczami. Na suknie zatem starałam się patrzeć, ale czy suknie to były…? Nagość wszędzie okropna, intymne niewiarygodnie szczegóły bieliźniane, gdyby nie konieczność, w jakiej się znalazłam, a także, przyznaję, ciekawość zdrożna, nigdy bym podobnej obrzydliwości do ręki nie wzięła!

Trzy suknie znalazłam, mniej nieprzyzwoite i długie, ale tak wąskie, że żadna bielizna by pod nie nie weszła. No, jedną dołem rozszerzoną, bardzo piękną, ta jednakże musiała być balowa, bo cała srebrna, nie do pokazania się zwyczajnie na ulicy. Nie pójdę przecież do pana Desplain w balowym stroju! I spodnie. Spodnie! Spodnie, dla kobiet…!

W oszołomieniu odkryłam jednak jakieś stroje skromne, dla guwernantek właściwe, spódnice, bluzki i żakiety, te spódnice zaś długości najróżniejszej, co mnie odrobinę pocieszyło. Od długich do kostek do takich, których jakby wcale nie było. Nogi wszędzie pokazywane, gdzieniegdzie nawet same nogi, i przy nich buciki rozmaite. Wręcz mnie zdumiało, że ujrzałam jedne obcasiki dokładnie takie, jak przy moich pantofelkach, no, tyle przynajmniej posiadałam z tej potwornej mody!

Ani jednego gorsetu! Figury bez wcięcia w talii! Boże mój, była już wszak taka moda w napoleońskiej epoce, kiedy niewiasty jakoby w workach chodziły, szarfę mając pod biustem, okropne, choć te obecne chyba jeszcze gorsze. Pończochy też były tam pokazane, nie, nie pończochy, jakby rajtuzy, przejrzyste niczym najcieńszy tiul. Czyżby coś podobnego mogło istnieć na świecie?

Przywykłszy już nieco do tych wizerunków wstrząsających, dokonałam nagle odkrycia, że mogłabym chyba firankę z okna zdjąć i nią się okręcić albo chust kilka na siebie nałożyć i tak wyjść, żadnego zdziwienia nie budząc. Aż mnie otrząsnęło. Pot po mnie spłynął, bo musiałam wszak zadecydować, jak mam się ludziom pokazać, moje suknie, jak na tę modę, były zbyt obfite, a wyboru wielkiego nie miałam. Wyjeżdżając w szalonym pośpiechu, liczyłam na to, że stroje nabędę w Paryżu, no owszem, nabędę z pewnością, ale nim to nastąpi, straszydła z siebie przecież nie zrobię!

Czas mi zbyt szybko leciał. Więcej mnie rzeczy intrygowało, ale nawet zastanowić się nad nimi nie miałam kiedy. Pośpieszyłam do szafy, gdzie pokojówka suknie moje umieściła, wspomniałam jej spojrzenie zdumione i teraz je dopiero zrozumiałam, nic z moich rzeczy nie pasowało do tych, pokazanych w żurnalach. Z determinacją i w rozpaczy ostatecznej wybrałam kostium najskromniejszy i podjęłam decyzję rewolucyjną. Wyrzuciłam z niego tiurniurę!

I nie dość na tym. Spódnica z dwóch części się składała, spodnia była długości właściwej, do ziemi, z lekkim trenem nawet, wierzchnia zaś krótsza, kostek nie sięgająca. Po króciutkiej chwili wahania przełamałam się, zrezygnowałam ze spodniej, włożyłam tylko tę wierzchnią. Gorąco mi się zrobiło na widok własnej osoby w lustrze i na myśl, co by też o tak straszliwej nieprzyzwoitości ciotka Eulalia powiedziała! Nogi… Całe kostki w szarych pończoszkach jedwabnych było mi widać, a razem wziąwszy, wąsko mi to opadało…

Wyszłam z pokoju. Po korytarzu za drzwiami przechadzał się Roman. Ulgi na jego widok doznałam niezmiernej i uczyniłam coś, na co nigdy nie przypuszczałam, że mogłabym się zdobyć.

– Czy Roman nie sądzi, że zbyt niemodnie jestem ubrana? – spytałam, usiłując przybrać ton niedbały.

– Teraz się wszystko nosi – odparł na to z przekonaniem. – Mogłaby jaśnie pani wyjść w krynolinie i też by było dobrze. Ale ja widzę, że jaśnie pani wygląda doskonale, jak każda elegancka dama. Tyle że później gorąco jaśnie pani będzie, bo wielki upał panuje. W hotelu się tego nie czuje, bo mają klimatyzację.

– Chcę jechać windą – zarządziłam i dopiero później dotarły do mnie jego słowa. – Co mają?

– Klimatyzację.

– Cóż to jest? – spytałam, zarazem pilnie obserwując jego czynności.

Guzik jakiś przycisnął przy drzwiach dziwnych, rozumiałam już, że są to drzwi owej windy, guzik zaczął świecić, Roman uniósł głowę, poszłam za jego przykładem i ujrzałam, że na górze rząd cyferek istnieje, które się jedna po drugiej zapalają. Kiedy zapaliła się dwójka, drzwi rozsunęły się i weszliśmy do znanej mi już klatki.

Spodobała mi się ta winda.

– Ochładzanie – powiedział. – Jeśli gorąco na dworze, zimne powietrze leci i w środku jest chłodniej. Oczyszcza się samo i reguluje wilgotność.

Wilgotność, doskonale, niech będzie wilgotność. Nic z tego nie zrozumiałam, ale nie pytałam dalej, bo zajęła mnie restauracja.

Za żadne skarby świata nie poszłabym sama do publicznej restauracji, kazałabym przynieść obiad do numeru, gdyby nie szalone pragnienie obejrzenia płci żeńskiej. Tych strojów, które naprawdę w Paryżu obecnie się nosi. Ujrzę Murzynkę w srebrnych kółkach i drutach…?

Przy małym stoliku maitre d’hôtel mnie usadził, zażądałam lekkiego, białego wina, z roztargnieniem rzuciłam okiem na kartę potraw, wybrałam sałatkę z homara i kurczę w ziołach, po czym wreszcie rozejrzałam się dookoła.

No tak. Zobaczyłam prawie to samo, co w żurnalach. Mając możliwość porównywania magazynów z rzeczywistością porządkowałam przy okazji chaos w głowie. Stroje, tak, nie sprawiły mi zawodu, nagość panowała, wszelkie pojęcie przechodząca. Obnażone całe ręce i ramiona, połowa nóg wystawiona na widok publiczny, spodnie… O Boże, znów te spodnie… Suknie długie, ale z rozcięciami, spod których po winna wystawać jakaś piękna tkanina spodnia, tymczasem wystawała golizna, niebotycznie gorsząca. Istny Babilon, Sodoma i Gomora… Odzienie ujrzałam, które nawet jak na koszulę byłoby zbyt skąpe, ramiączka wąskie, na figurze ledwo szmatka kwiecista, z trudnością kłęby zakrywająca… Czyż ta panna miała cokolwiek pod spodem…? Ach tak, prawda, te szczegóły garderoby, w magazynach pokazane w sposób grozę budzący, jawnie, publicznie…

Zimną krew starałam się zachować, w czym grzeczność obsługi była mi pomocą, kiedy nagle, tuż blisko, ujrzałam rzecz, wszelkie pojęcie przechodzącą. Młoda panna przy sto liku usiadła i, własnym oczom znów uwierzyć nie mogłam nie tylko gorsetu na sobie nie miała, ale nawet stanika! Biust nagi jej przez bluzkę prześwitywał!

Zamknęłam oczy, otworzyłam je, popatrzyłam po sali i nagle w rogu pod ścianą ujrzałam Romana. Nie myśląc wcale, co tu robi, skinęłam na niego. Podszedł od razu.

– Czy ja w restauracji hotelu Ritza jestem, czy w jakim zamtuzie? – spytałam zimno. 46

– W restauracji u Ritza, proszę jaśnie pani. Moda i obyczaje bardzo się zmieniły. Tam, obok, pod kwietnikiem, siedzi Benedicta duńska, w zamtuzie by nie siedziała.

– Kto to jest Benedicta duńska? – Siostra królowej Małgorzaty. – Jakiej królowej Małgorzaty?

– Królowej Małgorzaty duńskiej.

Milczałam przez chwilę, bo o żadnej Małgorzacie duńskiej nigdy nie słyszałam, ale znów uznałam, że przez te minione osiem lat mogłam jakąś zmianę na tronie przeoczyć. W Anglii panowała królowa Wiktoria, czemuż by w Danii nie miała panować królowa Małgorzata? Siostra jej zaś siedziała w pobliżu mnie…

Przyjrzałam się księżniczce. Na litość boską…! Przecież moja dziewka kuchenna, do karczmy idąc, piękniejszy strój by włożyła! Cóż ona miała na sobie?! Koszulkę jakąś, skąpą i wystrzępioną, a niżej… Jezus Mario, spodenki krótkie w paseczki, do pół uda ledwie sięgające!

Przerażenie śmiertelne mnie ogarnęło na myśl, że powinnam może do dworskiej mody się przystosować. Czyż mam jakąś koszulę, dostatecznie nędzną…?

– A tam naprzeciwko siedzi szejk z Arabii Saudyjskiej, multimiliarder, w towarzystwie hrabiny von Falkendorf, która ostatnio go podrywa, jeśli jaśnie pani chce usłyszeć plotki dołożył mi Roman.

Spojrzałam. Boże! Arabskie stroje… Obok… zapewne szejka… piękna bardzo kobieta, jasnowłosa, o kształtach pełnych, we wschodniej szacie chyba, bo rozciętej od pasa w dół. Nie, gorzej, całej złożonej z samych frędzli, rozwiewających się na wszystkie strony…

– Dziękuję Romanowi – rzekłam przez zęby, omal nie udławiwszy się kawałkiem kurczęcia. – Proszę pilnować terminu wizyty u pana Desplain.

Myśli po mnie szalały. Uprzytomniłam sobie, że wizerunki, które oglądałam w magazynach, były niezwykle wyraźne i dokładne, o niebo przerastające dagerotypy, fotografie zapewne, jakieś takie słowo o uszy mi się obiło. Znów wynalazek! Ponadto owo umalowanie twarzy wcale nie miało odstraszać, przeciwnie, damy wokół mnie… do licha, były to chyba damy, skoro nie znajdowałam się w zamtuzie i w skład towarzystwa wchodziła duńska księżniczka… umalowane były także, chociaż nie rzucało się to w oczy. Twarze, octy, usta, miały wyraziste, barwy na twarzach efektowne, umalowane…? Ależ wiem doskonale, że róż i bieliczka były w użyciu za czasów pani de Pompadour, że starożytne Egipcjanki oczy długie malowały sobie specjalną barwiczką. Dzięki ojcu… Zatem wróciły czasy malowania! I jest to przyjęte! Powszechnie stosowane! I żadnego zgorszenia nie budzi…!

Przed samą sobą trudno mi się było przyznać do zdrożnych chęci, jakie mnie opadły. Wszak mogłabym uczynić to samo, umalować twarz, pokazać całe nogi… Miałam, co pokazywać, porównywanie wskazywało, że źle na tej demonstracji nie wyjdę. Mój mąż przecież szału dostał, ujrzawszy mnie raz przez przypadek w kąpieli, i stąd mariaż niezwykle korzystny, a także testament na moją wyłączną korzyść…

Opamiętałam się. Już widzę, jak wkraczam do pana Desplain, odziana według obecnej mody…

Ach, niech załatwię wreszcie te okropne interesy, niech pójdę do kramów, sklepów, magazynów, niech ujrzę, co i jak można tu kupić! Niech dopadnę modniarki, krawcowej, wielkich domów mody…!

Roman, zgodnie z rozkazem, pilnował terminu. Z uszanowaniem zwrócił mi uwagę, że czas byłoby jechać do pana Desplain.

W restauracji siedząc i chciwe obserwacje czyniąc, zapomniałam niemal o widokach ulicznych, które znów dreszcz mi na plecach wywołały. Nieswojo się czułam bez kapelusza, ponadto Roman miał rację, gorąco na zewnątrz ogarnęło mnie nieznośne, choć to ostatnie mogło być więcej wynikiem emocji niż upalnej pogody.

Cała we wzrok zamieniona, półprzytomna niemal do pana Desplain dojechałam. Chęć mnie brała niekiedy oczy zamykać, bo od ruchu szalonego na ulicach kręciło się w głowie. Jakim cudem Roman z innymi pojazdami nie zderzał się na każdym kroku, wydawało się nie do pojęcia, owe automobile, bo rozumiałam już, że to automobile, tak niesamowicie z karet poprzerabiane, tłoczyły się w pędzie, podziwiać na~ leżało odwagę ludzi, którzy beztrosko między nimi tłumnie przebiegali! I hałas wprost ogłuszający!

Do windy już mężnie weszłam, ciekawie badając własne doznania przy wznoszeniu się na trzecie piętro. Tak, winda była wynalazkiem doskonałym! Udało mi się też nie drgnąć. okiem nawet nie mrugnąć na widok osoby w poczekalni pana Desplain, choć panna to była młoda, umalowana silnie, w bluzce, która niemal wyłącznie z kołnierza się składała, i spódniczce szarej, ledwie połowy uda sięgającej. Zaraz pojęłam, iż jest to pomocnica notariusza. Sekretarka…? Dobry Boże…! A gdzież sekretarz…?

No i zaczęły się moje interesy…

– To szczęście, że pani już przyjechała – rzekł do mnie pan Desplain, który zdumiał mnie swoim wyglądem, bo wydał mi się dziś młodszy niż przed dziesięciu laty, kiedy go oglądałam poprzednio. – Z pani pradziadkiem, mimo różnicy wieku, byłem bardzo zaprzyjaźniony i osobiście obiecałem mu na łożu śmierci zadbać o pani sprawy. Jak pani zapewne wie, drugiego pretendenta do spadku nienawidził żywiołowo i nie wolno mi dopuścić, żeby Armand Guillaume z racji… mmm… jego pochodzenia… odziedziczył bodaj grosz.

O żadnym Armandzie Guillaume nigdy w życiu nie słyszałam, tym bardziej o jego pochodzeniu, ale nie podnosiłam tej kwestii. Także o owej… pocieszycielce pradziada… wolałam na razie nie wspominać.

– Uczynię wszystko, co mi pan zaleci – zapewniłam go. – Czy powinnam od razu fizycznie przejąć Montilly? Czy pałac jest zamknięty? Co się dzieje z końmi?

– Co do koni i stajni, nie ma problemu. Nad całym torem wyścigowym opiekę sprawuje spółka, w której dziedziczy pani pięćdziesiąt jeden procent udziałów, a w zarządzie mamy swojego człowieka. Z tym że, ogólnie biorąc, nie daje w tej chwili wielkich zysków, tyle że nie ma i strat, zarabia na siebie. Zyski oparte były na hodowli, dawała je stadnina. Pałac, oczywiście, Armand Guillaume usiłuje tam zamieszkać, z największym wysiłkiem uniemożliwiam mu to, bo jest zdolny zwyczajnie się włamać i postawić nas wobec faktu dokonanego. Proces ciągnąłby się latami. Oczywiście streszczam, ale pani przecież zna sprawę…?

Jasne, że znałam sprawę i rozumiałam wszystko, chociaż zdziwiła mnie trochę jego wzmianka o hodowli. Czemuż napomknął o niej w czasie przeszłym? Powinna znajdować się w pełnym rozkwicie! Wcześniej przecież stryjeczny pradziad zajął się końmi niż sobą, stajnie prosperowały, nim jeszcze pałac został ukończony…

Pan Desplain mówił dalej.

– Ponadto dom w Trouville. Wymaga odnowienia, ale ogólnie jest w doskonałym stanie. Armand Guillaume nie wiedział o nim, nie zna adresu, dobiegły mnie słuchy, że gwałtownie go szuka. Na przelaniu prawa własności w hipotece potrzebny jest pani podpis, natychmiast. Załatwimy to od razu dzisiaj, a dokumenty prześlemy faksem…

O domu w Trouville również nic nie wiedziałam. Wychodziło mi, że dziedziczę więcej niż mogłam się spodziewać. Pan Desplain, mówiąc do mnie, zarazem przeglądał przywiezione przeze mnie dokumenty, które Roman na samym wstępie na jego biurku złożył. Odnalazł jeden i wydał okrzyk zadowolenia.

– Jest! Coś nadzwyczajnego! Nalegałem na to, ale nie sądziłem, że pani odnajdzie! Myślałem, że dawno zaginął, po tych wszystkich wojnach, szczególnie ostatniej… To nam załatwia sprawę, wyklucza wszelkie wątpliwości i wyjmuje temu hochsztaplerowi broń z ręki. Moje gratulacje!

O jakiej wojnie on mówił? No owszem, nie tak dawno skończyła się wojna Francji z Prusami, po której właśnie nastała republika, ale cóż to miało do rzeczy?

Pan Desplain podał mi do podpisu ów dokument hipoteczny, po czym wezwał pannę z poczekalni, dzięki czemu upewniłam się, że jest to sekretarka.

– Juliette – rzekł do niej – przefaksuj im to zaraz, zrób kopię dla pani hrabiny, a to wprowadź do komputera, też zrób kopie i wyślij do sądu. Połącz mnie z sędzią Marteau. Ostrożnie się z tym obchodź, bo to oryginał sprzed więcej niż stu lat…

Straciłam wątek tego, co mówił, nie tylko dlatego, że połowy słów w ogóle nie rozumiałam, ale też i z tej przyczyny, że nagle ujrzałam dziennik, który wyłonił się spod papierów na biurku. Dziennik to musiał być, gazeta, tytuł wielki literami wybity, “Le Figaro”, pod nim zaś data: 24 lipca 1998.

Nie zrozumiałam, co widzę, i do reszty przestały do mnie docierać dźwięki zewnętrzne. 24 lipca, to tak, zgadzało się, w tym dniu właśnie w Paryżu zamierzałam się znaleźć, ale rok…? Nawet gdyby pomyłka w cyfrze nastąpiła i miał to być 1898, to też bez sensu, trwał przecież obecnie rok 1882! Trzy cyfry pomylone…? Jakże, i nikt na to nie zwrócił uwagi…?!

Wyraźnie poczułam, że mi się umysł mąci i zrobiło mi się trochę słabo. Cóż to, na Boga, miało znaczyć…?! Te zmiany straszliwe, te automobile rozpanoszone, ta nagość rozpasana, te wynalazki niewiarygodne…! Pomyłka…? Czyja pomyłka…?!!!

Gdyby nie wychowanie surowe, jakie odebrałam, i nie nauki mojego świętej pamięci nieboszczyka ojca, z pewnością pozwoliłabym sobie na rzetelne zemdlenie. Ale nie takie już doznania musiałam w życiu opanowywać i ukrywać, chociażby nagła i wstrętna przypadłość fizyczna, jaka dotknęła mnie za panieńskich czasów pośrodku salonu, w obliczu tłumu gości, wśród których byłam solenizantką… I wszystkie oczy na mnie były zwrócone… Co mi tam rok, choćby i trzytysięczny, wobec takiego wydarzenia jak wówczas, przy którym nie miałam prawa nawet się zmienić na twarzy, nawet uśmiechu przygasić… Rywalka moja ówczesna oczu ode mnie nie odrywała…

Zapewne to wspomnienie straszne pozwoliło mi teraz nie utracić ducha. Pan Desplain znowu zwrócił się do mnie, musiałam złożyć jeszcze kilka podpisów, zaakceptować warunki i klauzule testamentu, na ich treść nie zwracałam uwagi, ogólnie mniej więcej je znając, zajęta głównie wysiłkiem, by o pomylonej dacie nie myśleć. Postanowiłam zastanowić się nad tym zjawiskiem później, kiedy nieco ochłonę.

Owszem, widoki różne starałam się zapamiętać, wcale ich nie rozumiejąc. Pudła osobliwe, mniejsze i większe, na biurku sekretarki, choć i do biurka to nie było podobne… Świecące, niektóre mruczące cicho… Pan Desplain z czymś dziwnym, trzymanym przy uchu, mówiący do siebie, choć treść tak brzmiała, jakby mówił do sędziego Marteau. Czyżby to był jakiś rodzaj tuby dla głuchych…? No dobrze, ale sędziego Marteau, głuchego czy nie, ani w tym pokoju, ani obok nie było!

Zachowałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że zażądałam dla siebie kopii tych wszystkich dokumentów, na których składałam podpisy. Cały ten ubiegły rok, wypełniony rozplątywaniem mężowskich interesów, wiele mnie nauczył…

– Dokąd jaśnie pani życzy sobie teraz jechać? – spytał mnie Roman, kiedy po przeszło godzinie wyszliśmy.

Wsiadłam do automobilu znacznie już zręczniej, bo zdążyłam nauczyć się tej sztuki, i zastanowiłam się. Czasu wciąż miałam rozpaczliwie mało. Na jutro przewidziana została podróż z panem Desplain do Montilly, pojutrze miałam wielką ochotę jechać do Trouvllle, zobaczyć ów dom, być może zostać tam całe dwa dni. Znałam Trouville, lubiłam je. Zarazem chęć dostosowania się do nowej mody i dokładnego poznania tych nowych obyczajów płonęła już we mnie żywym ogniem, budząc, na zmianę, to skłonność, to odrazę. Sklepy! I magazyny! Równocześnie zmęczona się czułam śmiertelnie, skołowana doszczętnie, spragniona chwili jakiego odpoczynku, spokoju, zebrania myśli…

Roman zadecydował za mnie, wykorzystując chwilę mojego milczenia.

– Jaśnie pani zamierzała zrobić zakupy – rzekł stanowczo, choć skąd o tym wiedział, pojęcia nie miałam, bo nie zwierzałam mu się przecież. – Ale odpoczynek się przyda. Jaśnie pani pewnie usiądzie sobie na chwilę tu gdzieś blisko, w cieniu, kawy się napić i białego wina, to dobrze robi. Jaśnie pani wolałaby popatrzeć na wieżę Eiffla czy tak zwyczajnie, na ulicę?

Nie wiedziałam, co ma na myśli, mówiąc o tej jakiejś wieży, ale ulica mnie skusiła. Roman wszak gadatliwy nie był, mogłam mieć pewność, że nikomu nie powie o takim moim upadku. Siedzieć gdzieś, zapewne w miejscu publicznym, pić kawę i wino, sama, bez towarzystwa… Rzecz nie do pomyślenia! A jednak…

– Na ulicę – wyrwało mi się samo. Ruszył z miejsca i począł jechać.

– A potem pewnie do Galerii La Fayette’a jaśnie pani zechce się wybrać, bo tam jest wszystko i można wyboru dokonać… No tak, i rzeczywiście na ulicy się znalazłam. Pola Elizejskie, miejsce promenad, charakteru ulicy przez te ileś tam lat nabrały. Czyliż to była kawiarnia ogródkowa…? Stoliki pod parasolami w ilości ogromnej, drzewa cień dawały, ruch i tłok panowały szalone. Roman mi miejsce znalazł na skraju, spokojniejsze nieco, a widok z niego miałam na wszystkie strony, sam zaś umieścił się w pobliżu.

– Jaśnie pani pozwoli, że będę… zaraz, co ja będę… a, baczenie dawał…

Milcząc przez cały czas, tylko głową skinęłam. Garson podszedł, niezdolna wciąż jeszcze do samodzielnych decyzji, zadysponowałam kawę i białe wino. I spróbowałam odpoczywać. Że nie od wrażeń, to pewne.

Co mi się rychło rzuciło w oczy, to podejrzenie, że jestem w gronie obłąkanych. Paryż w pewnym stopniu wyglądał znajomo, francuski język dźwięczał wokół, ludzie jednakże zdrowe zmysły bez wątpienia musieli postradać. Oszołomiona widokami, wypatrująca dotychczas pilnie mody kobiecej, teraz dopiero dostrzegłam płeć męską.

Umysł mi zamarł. Wzrok pozostał tylko i jakieś okropne drgawki uczuciowe. Podobne miałam, kiedy raz na zająca, przed blisko miesiącem padłego, spojrzałam, który przez niedopatrzenie za półki w spiżarni wleciał i tam doszedł, podczas gdy źródła odoru wszyscy długi czas szukali. Doznanie estetyczne wówczas przytrafiło mi się podobne, jak te obecne, przy paryskiej ulicy.

Młodzieniec w portkach z łachmana, ledwo kolan sięgających, wystrzępionych u dołu, to było jeszcze nic. Ale osobnik w wieku więcej niż dojrzałym, nader korpulentny, w czymś, co tylko spodnią bielizną być mogło, uczciwszy uszy, kalesony, obszerne niczym spódniczka, kwieciste, powiewające, spod których kolana i nogi grube, mięsiste i włochate niczym u zwierza, się wyłaniały… Drugi, podobny. I trzeci… Czwarty miał te nogi krzywe, piąty spodenki jeszcze krótsze. Chudy się znalazł, żylaste patyki prezentujący. Twarzy ich nawet nie dostrzegałam, dolnymi częściami zajęta, ależ, na Boga, czyż ci ludzie w jakimś kataklizmie wierzchnią odzież stracili?!

Nie, nie wszyscy. Kilku ujrzałam odzianych w pewnym stopniu normalnie, w spodnie męskie, długie, jeden wydał mi się nawet ubrany elegancko, w jasny bardzo, lekki, całkowity garnitur, tyle że bez krawatki żadnej. Jeden…!

Wyraz twarzy zachowując kamienny, z trudem oderwałam wzrok od tych odnóży i popatrzyłam wyżej. Żakietów nie mieli, koszule z krótkimi rękawami, albo zgoła na ramiączkach, porozpinane to wszystko niemal do pasa, całe torsy uwłosione na widok publiczny wystawiało. Koszule niektóre jak na maskaradę, też we wzory, przyjrzawszy się pilniej, na jednej małpy zobaczyłam. Na innej druk zwyczajny, niczym w gazecie, i nawet tytuły artykułów dały się widzieć.

Wróciłam do spodni, o ile spodniami można to było nazwać. Przerażające! I cóż się dziwić płci żeńskiej, skoro płeć męska nagość aż tak nieprzyzwoitą prezentuje, jakby specjalnie po to, żeby wszelkie mankamenty swojej urody ujawnić! Dorosłą kobietą byłam, wiedziałam doskonale, ii w gronie męskim Apollo Belwederski rzadko się pojawia, zwały sadła kryją się pod odzieżą, kłaki zwierzęce, krzywe nogi, zapadłe klatki piersiowe, watą wypchane, połcie słoniny szczeciniastej… Ależ kryją…! A tu nagle jęli to wszystko pokazywać, jakby obrzydnąć chcieli płci sobie przeciwnej!

Strój wszakże temu służy, by wszelkie braki prezencji ukryć, a jej zalety wyeksponować. Ten pogląd, od dawna we mnie ugruntowany, może i trochę cynicznie głosząc, spotykałam się zazwyczaj z potępieniem i naganą, bo moja szczerość wyda wała się przesadna i nawet gorsząca. Proszę, obraz nowej mody wskazuje, że miałam rację bezapelacyjną!

Wręcz mnie to bawić zaczęło i coraz więcej szczegółów dostrzegałam, kiedy nagle stwierdziłam, że jednak nie, ten tłum wokół mnie normalny być nie może. Jakaś ogromna ilość osób prezentowała wariactwo osobliwe. Mówili do siebie.

Do siebie samych. Idąc ulicą, przy stoliku siedząc samotnie, ze sobą w głos rozmawiali i nawet słów mnie kilka dobiegło, kiedy osobnik w odzieży do normy zbliżonej, “nie, nie zdążę – mówił – będę musiał się spóźnić”. Sobie samemu głośno tłumaczył, że będzie musiał się spóźnić…? Mnóstwo ich! Za twarz z boku się trzymając, idąc czy siedząc, mówili do siebie…?!

Przypomniało mi się, że miałam już niczemu się nie dziwić, a tylko czynić obserwacje. Nim wypiłam wino do końca, zaobserwowałam chude strasznie kształty panienki młodej, strojem do pracowni anatomicznej wprost się nadające, przeciw ne im kształty panienki równie młodej, a za to wagą chyba zbliżonej do mojego rekordowego tucznika, obciśnięte jakby kawałkiem wsypy na pierze, młodzieńca…

Zaraz, młodzieńca…

Raz spojrzawszy, wzrokiem do niego wróciłam. Też wystawiony na pokaz, ale doprawdy miał co pokazywać. Strzelisty, barczysty, o wąskich biodrach, nogi jak smukłe kolumny… Ejże, piękny chłopak! A obok niego dziewczyna…

Zawahałam się w ocenie, bo była chyba trochę zbyt wysoka. Gdyby jednak ktoś chciał rzeźbić posąg bogini…

Zdobyłam się na obiektywizm. Analizując widoki, musiałam przyznać, że wśród młodzieży zwyrodnień żadnych prawie nie widzę, dorodni po większej części, do naga niemal porozbierani, ale kształtni nader, zdrowi, może nawet piękni…? Za to osoby starsze wiek i brzydotę z upodobaniem demonstrują. Ciekawa rzecz. Jakaż może być tego przyczyna…?

I jedna jeszcze rzecz przedziwna do świadomości mojej dotarła. Murzyni już prawie dziwić mnie przestali, na Chińczyków płci obojga przestałam się wzdrygać, ale osoby prawdziwie białej nie widziałam ani jednej. Płeć smagła była powszechna. Po rysach sądząc, Europejczycy, a ciemni jak chłopstwo, słońcem w czasie żniw spalone. Cóż to miało być, też jakaś moda…?

Roman oderwał mnie od tych obserwacji, z szacunkiem przypominając, że magazyny nam zamkną. Nie tyle wypoczęta się czułam, ile coraz więcej zaciekawiona, coś się we mnie działo takiego, że zakupy koniecznie chciałam porobić. Oprócz siebie, dwie zaledwie widziałam kobiety w sukniach długich, tyle że bez żakiecików, lekkich bardzo, z dekoltami, i już zaczynałam się czuć grubo odziana i nie do zniesienia niemodna.

Znalazłam się w wielkich magazynach…

Tegoż wieczoru siedziałam przed lustrem w hotelowym apartamencie i wpatrywałam się we własną twarz, oka od niej nie mogąc oderwać.

Złe zawsze kusi. Grzech ciągnie. Nieprzyzwoitość aż korci… Wyznać muszę, że uległam.

Oszołomiła mnie część perfumeryjna, na którą w pierwszej chwili trafiłam. Chciwie próbując pachnideł, wąchając, w kremy jakieś upiększające wpatrzona, znalazłam się nagle jakby w kabinie, gdzie z naciskiem zaproponowano mi próbny makijaż. Inną klientkę widziałam, siedzącą przed lustrem, skusiło mnie, też usiadłam.

– Pani nie ma na twarzy żadnej mikstury? – ucieszyła się panienka, mną zajęta.

Już nawet nie zważałam na to, że pod skąpą szatką, na guziki z przodu zapiętą, żadnej bielizny chyba na sobie nie miała, a do tego była Mulatką lub też Kreolką. Co za różnica, Amerykanie mogą w nich mieć służbę, czemuż nie my…?

– Nie mam – rzekłam sucho.

– To doskonale! Możemy zacząć od podstaw. Oto podkład, przyciemnimy odrobinę, bo pani jest bardzo blada, zapewne dawno nie była pani na słońcu?

Ja, na słońcu…! Za kogo ona mnie brała…?!

– Damy troszeczkę opalenizny, ach jakąż piękną skórę pani ma, co za przyjemność robić taką młodą, świeżą twarz…! Wariatka. Znalazła sobie świeżą twarz dwudziestopięcioletniej wdowy…

– Żadnej korekty owalu pani nie potrzebuje, może cień rumieńca… O, to, o ton ciemniejsze. Ewentualnie na wieczór, proszę, zamiast tego, tamto nałożyć. Teraz oczy… brąz, przy pani włosach, o nieba, to naturalny kolor…! Tylko brąz! Na wieczór pod kolor sukni, cienie, niebieskie, zielone, czarne, to kolory dla pani. Co za rzęsy…! Przyciemnimy, tusz… Jedna maleńka kreseczka, oto tusz dla pani, razem z pędzelkiem… Gdyby chciała pani przyciemnić rzęsy trwale, polecam zakład kosmetyczny na rue Royale…

Oczy miałam zamknięte, więc nie wiedziałam, o czym mówi. Przyciemnić rzęsy, dlaczego nie, rzęsy miałam zawsze długie i gęste, tyle że na mój gust za jasne, owszem, chciałabym mieć ciemniejsze…

– Usta… Bardzo delikatnie. Ma pani wyjątkowo piękny kształt! Kolor naturalny, gdyby się pani opaliła…

Nad świecą mam się opalić czy jak…?

– …wtedy trochę ciemniejszy, ale w tym samym odcieniu. Oto kredka konturowa, dwie, dla jasnej szminki i ciemniejszej… Proszę!

Spojrzałam wreszcie w lustro przed sobą. I, uczciwie mówiąc, zamarłam.

Tak niezwykłej twarzy w zwierciadle jeszcze nigdy w życiu nie widziałam. Nie umiałam zadecydować, czy jest piękna, bo jej białość gdzieś znikła, płeć ściemniała troszeczkę, ale wyrazistość oczu… Większe się wydawały i jaśniejsze w oprawie czarnych rzęs, czyżbym istotnie miała takie rzęsy…? Brwi nad nimi, odrobinę ciemniejsze niż były z natury, łukiem wygięte, cień jakiś dawały, który jeszcze oczy powiększał. Usta do tej twarzy pasowały doskonale, barwa ich… nie, doprawdy, wydawałoby się, że prawdziwa, a zarazem intensywności niezwykłej. I też wyraziste, jakby w swojej urodzie doskonale wykończone…

Niby to byłam ja, ale równocześnie ktoś inny.

Kupiłam wszystko, co mi ta sprzedawczyni podsuwała. Kupiłam kremy i mleczka jakieś, najświadomiej jeszcze kupiłam perfumy, bo do tego nabytku byłam przyzwyczajona. Zapachy nowe, ale nader miłe.

Potem, z tą twarzą prawie obcą i niezwykłą, z dreszczem rozkosznym, który naganność postępowania ujawniał niezbicie, udałam się dalej i wyżej. Zuchwałość mnie ogarnęła tak straceńcza, że uczyniłam to, co ujrzałam, że czynią ludzie, a nawet dzieci małe. Wstępowali oni na schody, które ruchem jednostajnym posuwały się ku górze, wstąpiłam za nimi, no i cóż wielkiego, wszak na linijkę zawsze umiałam w biegu wskoczyć, a gdzież tym schodom do strzemienia narowistego konia! Nawet lęku wielkiego we mnie nie budziły.

Dokonałam zakupów. Twarz mi płonęła ze wstydu, ale nad wszelką przyzwoitością panować przestałam. Sprzedawczynie… Boże mój, same kobiety, ani jednego sprzedawcy płci męskiej nie widziałam, cóż to za zjawisko niepojęte, ale słuszny chyba obyczaj, bo wszak przy mężczyźnie, bodaj i słudze, takiej spodniej bielizny nie kupowałabym przenigdy i za nic w świecie! Suknie mi doradzono, przymierzałam, pasowały na mnie doskonale, choć na widok nóg własnych w ogniu cała stanęłam. Owe rajtuzy jak pajęczyna cienkie, pończochy, którym podwiązek nie było trzeba, bo przylepione, jakimś sposobem na nodze się same trzymały…

– I po co pani aż taki duży gorset? – spytała jedna z tych panien sklepowych ze zdziwieniem wielkim. – Przy takiej figurze…? I przy takich upałach…? Nawet i stanik pani niepotrzebny!

Udało mi się nie okazać wstrząsu. Ale ziarno zostało rzucone…

Torby ogromne dostawałam wszędzie, co mnie w końcu zakłopotało, bo i nieść nie miał kto, i należało za to wszystko zapłacić. Cudem jakimś chyba, kiedym się bezradnie rozglądała dookoła, Romana dostrzegłam, co tam robił, nie wiem, i wolałam nie pytać, nie miejsce dla stangreta wśród damskiej garderoby intymnej, ale bez niego, doprawdy nie mam pojęcia, co bym zrobiła. Oddałam mu wszystko, każąc do powozu zanieść i rachunki uregulować, co też zaraz uczynił.

Zdaje mi się, że wyszłam stamtąd, kiedy już cały magazyn zamykano.

Do apartamentu w hotelu dotarłam oszołomiona i zmęczona niezmiernie, guzikiem na ścianie wezwałam pokojówkę, rozpakowała mi zakupy. Ośmieliła się je pochwalić, a widać było, że ciekawość ją straszna rozpiera, skąd też mogłam przyjechać. Sucho rzekłam, że z głębokiej prowincji, i czerwone wino sobie kazałam otworzyć.

Po czym, głodna bardzo, do restauracji na posiłek zamierzając się udać, na chwilę przed lustrem usiadłam, by włosy przygładzić. I tak już zostałam.

W emocji zakupów zapomniałam, jak wyglądam. Nogi, w tych nowych strojach widoczne, wrażenie czyniły takie, że z pamięci umknęła mi twarz. Wpatrywałam się w nią teraz, pełna rozterki, a może i upodobania nawet, i z jednej strony wstyd mi było tej sztuki na licach, a z drugiej coraz bardziej chciałam zawsze tak wyglądać. Wahałam się pójść między ludzi, a zarazem pragnęłam tego. Żal mi było, że upiększenie zmyć będę musiała i zaraz jutro do poprzedniego wyglądu wrócić, przy tym zaś myśl, że w tej postaci mogłaby mnie ujrzeć moja rodzina i znajomi, śmiech pusty we mnie budziła. I wielką chęć, by rewolucję wywołać, tak im się pokazując…

Ciemność zaczęła zapadać, choć dzień lipcowy był długi, oderwałam się zatem od własnego wizerunku i znów wezwałam pokojówkę.

Zamiast niej wszedł Roman.

– Mniemałem, że jaśnie pani zechce mnie sprowadzić i już czekałem przed drzwiami. – wyjaśnił. – Światło tu się zapala, proszę jaśnie pani, to ogólnie, a przy każdej lampie oddzielnie drugim naciśnięciem…

Pokazał mi owe rzeczy do naciskania. A tak, prawda, przy pomniałam je sobie, już to naciskanie wypróbowałam wczesnym rankiem, który teraz wydawał mi się o całe wieki odległym. Przy lampach, istotnie, też coś takiego było.

– Cóż to za światło? – spytałam mimowolnie, bo doprawdy teraz do wynalazków głowy nie miałam.

– Elektryczne – odparł krótko. – Jaśnie pani zapewne kolację będzie jadła. Stolik zarezerwowałem ten sam, co przy obiedzie.

Słusznie uczynił, tego właśnie chciałam. Owego słowa o świetle nie zrozumiałam, ale niewiele mnie obeszło, bo zbytnio przejęta byłam wyglądem własnym. Suknię wybrałam wieczorową, ale bardzo skromną, czarną, wąską, z gorsem diamencikami sztucznymi nasadzonym, i na dole… z trudem mi to przyszło… ale i pchało mnie… na dole porozcinaną aż do kolan, przez co każdy ruch nogi odsłaniał. Czułam się jak kokota…

Jedno, co było pewne, to łatwość ubrania się w to. W magazynie mnie nauczyli, jak się takie dziwne i długie zamki zapina, żadnych haftek, żadnych guziczków, jeno ciągnąć i zamyka się samo. Trochę trudno na środku pleców, ale da się to zrobić. Pod suknią nic, tylko te dwie intymne sztuki garderoby, aż mi się wydawało, że nic wcale nie mam na sobie i musiałam w lustro spoglądać dla sprawdzenia, czy aby na pewno jestem przyodziana, choćby tylko pozornie. Koszuli włożyć nie mogłam, bo zewsząd wystawała, za to, trzeba przy. znać, chłód i lekkość czułam, przyjemne bardzo.

Spoglądano na mnie. Gdyby nie postanowienie stanowcze, że się do mody panującej przystosuję, zawróciłabym i uciekła, bo wstyd kobiecie przyzwoitej zwracać na siebie uwagę. Jeszcze na balu… kiedy się wchodzi w kreacji wyjątkowej, owszem, chce się na siebie oczy ściągnąć, ale przecież nie aż tak! I panowie dobrze wychowani spoglądają ukradkiem, bo jawne i nachalne patrzenie jest dowodem złych manier. Ale już mi się zaczęło wydawać, że i maniery bardzo się zmieniły.

Wśród tylu wrażeń zbrakło mi siły rozważać, skąd się biorą wokół mnie osobliwości różne, wykąpałam się z przyjemnością, choć twarz umyłam z wielkim żalem, po czym zwyczajnie poszłam spać, nie wzywając nawet pokojówki…

Montilly nie zawiodło moich oczekiwań. Było całkowicie ukończone, w doskonałym stanie, acz pustką stało. Klucze do wszystkich wejść znajdowały się w posiadaniu pana Desplain, mogliśmy przeto sprawdzić i wnętrze, gdzie z ulgą wielką ujrzałam zbiory pradziada prawie nietknięte.

Kurzu natomiast niemal wcale nie było, ani też stęchlizny, która w zamkniętych pomieszczeniach zawsze uczuć się daje, co mnie zdziwiło, bo żadnej służby nie widziałam. Z pokoju do pokoju przechodząc, pan Desplain wyjaśnił mi, że dwie niewiasty najęte co tydzień przychodzą na cały dzień sprzątać i wietrzyć, wszystkie rzeczy przy tym zostawiając w nie zmienionym stanie. Szczególnie sypialnię pradziada i przyległy do niej osobisty gabinet, gdzie korespondencja i fotografie różne się znajdują.

Dalej idąc, resztę pomieszczeń pobieżnie oglądałam, aż zażądałam spenetrowania kuchni, z doświadczenia wiedząc, że tam dopiero nieporządek można spotkać. Pan Desplain chętnie mi służył. Wbrew obawom, wszędzie tę samą pieczołowitość zastałam, oba pokoje kredensowe, kuchnia sama, spiżarnie, wszystko tak samo utrzymane było, jeden pokój tylko okazał się zamknięty, do którego pan Desplain klucza nie mógł dobrać. Nie miało to wielkiego znaczenia i nawet nie siliłam się odgadnąć, co też tam się mieści, jadalnia służby czy może salka dodatkowa do czyszczenia sreber, nie musiałam koniecznie jeszcze i tam zaglądać.

Pan Desplain niepewnie wyrażał zdziwienie i coś bąkał, że zamykania sobie nie przypomina, ale nie zważałam na to gadanie, bo niecierpliwość i ciekawość pchała mnie ku stajniom. Tę właśnie część posiadłości pradziada, którą z dzieciństwa mgliście pamiętałam i która jego oczkiem w głowie była, chciałam wreszcie obejrzeć.

Korciło mnie też trochę, by o tę… starości jego podporę… zapytać, ale i nie wypadało mi, i sama odgadłam, gdzie też jej apartamenty mogły się mieścić. Przeto dałam spokój i wyszliśmy na zewnątrz.

Ruch panował w stajniach, mniejszy niż mogłam się spodziewać, ale racjonalny, i zrozumiałam, że co się tyczy hipodromu, w spółce jestem, z której dochody mogę czerpać. Prawo decyzji nawet do mnie należy. Nie wyrywałam się jednakże z decyzjami, dobrze wiedząc, że każda rozwagi wymaga, za to z wielką uwagą wysłuchałam całego sprawozdania, jakie mi złożył zarządzający tą końską częścią człek fachowy, specjalnie przez pana Desplain sprowadzony.

Nie wszystko zrozumiałam, ale zmartwienia mi to nie przyczyniło, bo trudno od niewieściego umysłu wymagać zbyt wiele. I tak podziw jego wielki wzbudziłam, który ośmielił się otwarcie okazać.

– Zdumiony jestem pani wiedzą o koniach i hodowli – rzekł bez najmniejszego zmieszania. – Ma pani w Polsce stadninę i sama ją pani prowadzi?

Dziwne mi się to pytanie wydało.

– Trudno to nazwać stadniną – odparłam chłodno. – Jednakże w każdym większym majątku własne konie się hoduje może pojąć ten osobliwy świat, w jakim się nagle znalazłam, Zakłopotała mnie natomiast myśl o obiedzie proszonym i sukni. Przebrać się chyba powinnam…?

Wyszło na jaw, że nie, w czym mnie Roman oświecił. Na uboczu zdążyłam rady u niego zasięgnąć, bo już na żadną przyzwoitość nie bacząc, pod jego opiekę całkowicie się od. dałam. Nawet strój przed wyjściem z hotelu ocenić mu kazałam.

W malowaniu twarzy, które mnie nieprzeparcie kusiło, chińska pomocnica fryzjera nauk mi udzieliła i doprawdy sama sobie piękniejsza się wydałam. Suknię włożyłam z tych świeżo kupionych, szaroliliową, jedwabną, skąpą okropnie, ledwo do kolan, z dekoltem, i bez rękawów żadnych, tyle że z małym bolerkiem, pończochy do tego tak cienkie, jakby ich wcale nie było, pantofelki lekkie, moje własne, doskonale do tego pasowały, i strasznie dziwnie się czułam, można by rzec: podwójnie. Wszak bez ubrania, naga niemal, na ulicę między ludzi wyszłam i wstyd mnie palił, z drugiej zaś strony tak lekko mi było, swobodnie, chłodno i przewiewnie, że wprost pojąć nie mogłam, jakim cudem pełniejszy strój wytrzymywałam dotychczas. Bezwstydna moda doprawdy miała swoje zalety!

Spoglądano na mnie, owszem, alem zgorszenia żadnego w tych spojrzeniach nie widziała, przeciwnie, raczej podziw, a może nawet zachwyt wyrażały. Do tegom dosyć przywykła od młodości wczesnej, bom nigdy szpetotą się nie odznaczała, a teraz, w tej nowej postaci, wyraźnie na urodzie zyskałam.

Pouczył mnie też Roman, że ów proszony obiad to nie jakaś uroczystość wielka, tylko zwykłe spotkanie przy popołudniowym posiłku, który tu wszyscy o tej samej porze jedzą w restauracjach, bo do domu nikt by nie zdążył.

Nie zrozumiałam tych słów.

– To jest przerwa w pracy – wyjaśnił. – Wszyscy pracują i bywa, że do domu mają daleko, a i na gotowanie zabrakłoby czasu.

– Komu?

– Wszystkim.

– Ależ… na miły Bóg! Czy to mężczyźni tutaj obiady gotują? A cóż robi służba? Co robią ich żony?

– Służby nie ma, a żony przeważnie też pracują…

Nadal pojąć tego nie mogłam, a na dalsze tłumaczenia zabrakło czasu, bo nie wypadało mi przy panu Desplain ze stangretem po polsku rozmawiać. Do oszołomienia mojego kompletnego wcale nie chciałam się przyznawać. Intrygowało mnie już jednakże tyle kwestii najrozmaitszych, że postanowiłam dziś jeszcze wszystko to razem z Romanem powyjaśniać, chociaż skąd jego wiedza pochodziła, nie umiałam odgadnąć. Ważne, że ją posiadał i mnie potrafił udzielić, resztę mogłam zostawić na później. Kazałam mu tylko czasopismo jakieś dzisiejsze kupić, bym je mogła wieczorem spokojnie obejrzeć i przeczytać.

Restauracji ocenić nie byłam w stanie, ale mniemam, że zaliczała się do przyzwoitszych, wnioskując z grzeczności obsługi i karty dań. Mieściła się na placu des Ternes i przez ogromną szybę cały ruch uliczny widziałam. Pan Desplain i pan Renaudin objaśnień mi różnych udzielali, mniemam, że i plotki w tym były, bo usłyszałam o jakowejś wizycie w biurze prezesa owego pana Guillaume, który chciał mnie wyzuć ze spadku. Słuchałam pilnie, sama się mało odzywając, by głupstwa nie powiedzieć.

Po czym w owym biurze prezesa nowe oszołomienie na mnie spadło, i to dwustronne. Najpierw wśród oficjalistów więcej niż połowę niewiast ujrzałam, w wieku najróżniejszym, od młodziutkich panienek poczynając, co mi się wydało całkiem niepojęte, a może nawet nieprzyzwoite, aż do daun w sile wieku, potem zaś urządzenia jakieś tak niezwykłe, że własnym oczom nie mogłam uwierzyć. Do żadnego biura ani urzędu to nie było podobne. Ni kantorka, ni pulpitu, ni ksiąg, w których by pisano, papierów zadrukowanych dosyć dużo, owszem, ale, Boże mój, z jakiegoś czegoś same wychodziły, sposobem niezrozumiałym zupełnie. Gdybyż bodaj ktoś jakąś korbą kręcił…! A tu nic…

Pudła wielkie z grubą szybą szklaną, podobne do owych, co w hotelach stały, i nagle dowiedziałam się, do czego służą, Na szybie, w hotelu czarnej, a tu jasnej całkiem, ruchome jakieś rzeczy się pokazywały, aż w oczach migało, pismo drukowane, takież cyfry i liczby, kreski i znaki najrozmaitsze. a skądże się to brało…?! Chciwie patrzyłam, bo i ciekawość mnie korciła i nawet mi się to zaczynało podobać. Dostrzegłam, że osoba, przed ową maszyną siedząca, palcami licznych guziczków dotyka i tym obraz na szybie odmienia, aż prawie nabrałam chęci sama tego spróbować. Może bym i spróbowała, gdyby nikt nie widział…

Do tego urządzenia jakieś niewielkie, z których głos się wydobywał, czasem nawet jakby ludzki, brzęczące, terkoczące, popiskujące, i ustawicznie ktoś małą rzecz do ucha przykładał i przed siebie mówił. To mnie wprost podjudziło, na każdym kroku coś takiego spotykałam, nie wariactwo zatem żadne, tylko naprawdę wynalazek tajemniczy, aż język sobie musiałam przygryzać, by wprost nie spytać, kompromitując się zapewne skandalicznie. O nie, Roman mi to musi w cztery oczy wyjaśnić!

Prezes, do znanych mi prezesów wcale niepodobny, pan w wieku średnim, z figurą niemal młodzieńca, twarzą miłą i o rysach szlachetnych, a wszak do grubych, brzuchatych i czerwonych na obliczu przywykłam… z wielką atencją napojami mnie poczęstował, kawę podano i koniak. Mówił o przedsięwzięciu wyścigowym, z którego przynajmniej cośkolwiek rozumiałam, o koniach i konkursach mając jakieś pojęcie, ale wynikało mi z tego rozumienia, iż cała impreza zbyt wielka jest dla mnie i zbyt skomplikowana. Jakimże cudem, na przykład, na moim torze wyścigowym, bo tak ów teren określano, mogłyby biegać konie z Afryki Południowej…? I skądże tam konie, zebry chyba albo wielbłądy…?

Za dużo było tego wszystkiego razem i chyba tylko z tej przyczyny, w oszołomieniu, przyjęłam zaproszenie pana Renaudin na kolację, bo wcale nie zamierzałam wieczoru sobie zajmować obowiązkami towarzyskimi, chcąc spokojnie Romana wypytać, ale że takie zaproszenie stanowiło rzecz nareszcie zwykłą, normalną i dobrze mi znaną, uległam mu. Później dopiero uświadomiłam sobie niewłaściwość postępu, któż to widział, tak bliska komitywa po jednym dniu znajomości? Cóż ja czynię…?! No, to szczęście jeszcze, że wdową jestem, a nie panną… I męża już nie mam. Jak Hiacynta Szpitalewska, daleka moja kuzynka, zamężną będąc, z panem Mińskim na eskapadę się wypuściła, skandal był wielki…

O wpół do dziewiątej umówiona, zyskałam czasu najmniej dwie godziny i od razu kazałam Romanowi w apartamencie zostać. U hotelowej służby zamówił dla mnie jakąś małą przekąskę, ja zaś przez tę chwilę z determinacją w dziennik spojrzałam.

No tak. 25 lipca 1998 roku. Data wyraźnie wybita. To już o pomyłce nie mogło być mowy, bo dzień po dniu ktoś by to dostrzegł i skorygował. Zatem niepojęte nastąpiło.

Od tego też zaczęłam, choć inne miałam zamiary. Pokazałam okropną liczbę palcem.

– Cóż to znaczy? – spytałam surowo. Roman zmieszał się niezmiernie i westchnął.

– Wiedziałem, że jaśnie pani wreszcie to zauważy i na mnie spadną tłumaczenia – rzekł smętnie. – Owszem, jest obecnie rok dziewięćdziesiąty ósmy, dwudziesty wiek. Jaśnie pani została przeniesiona w przyszłość o więcej niż sto lat.

Na szczęście nie zrozumiałam dokładnie, co on powiedział, bo chybabym trupem padła. Wspomnienie mi błysnęło, czytałam wszak książki pana Juliusza Verne’a, ojcu mojemu bardzo się podobały, chociaż wiele tam krytykował, i była jedna o wehikule czasu, który pozwalał się przenieść w przeszłość lub w przyszłość. Jeszcze nie czułam; że mnie to dotknęło.

– Jakim sposobem? – zaciekawiłam się mimo woli i dodałam trochę niecierpliwie: – Niech Roman siada. Niemożliwe jest tak rozmawiać, zadzierając głowę do góry.

Usiadł całkiem swobodnie w fotelu i nawet się oparł.

– Jaśnie pani życzy sobie wyjaśnień technicznych? Na matematyce wyższej cała rzecz się opiera. Czwarty wymiar, czas, energia, zakrzywienie przestrzeni, wszystko istnieje ciągle, nie ginąc…

Przerwałam mu natychmiast, bo groził mi zawrót głowy, aczkolwiek ojciec nieboszczyk mówił podobne rzeczy.

– Bez matematyki proszę i bez tych wymiarów i energii. Niech Roman mówi to tylko, co do pojęcia jest możliwe. Rozumiem, że jakoś to zostało zrobione. Gdzie i kiedy?

– W oberży, gdzie jaśnie pani stanęła, obecnie w hotelu Mercure. Przeszła jaśnie pani przez… jak by to powiedzieć… barierę czasową…

– Przez żadne bariery nie przechodziłam, nic takiego sobie nie przypominam. Ale niech będzie. No dobrze, a Roman skąd się wziął? Wszak jechał ze mną i znam Romana całe życie…

– A ja byłem, można tak to nazwać, pierwszą ofiarą eksperymentu, z tym że świadomie i dobrowolnie. Ponadto w odwrotną stronę. Z czasów obecnych zostałem przeniesiony do ubiegłego wieku, zgodziłem się na to już w młodości, bardzo ryzykownie, bo nie wiadomo było, czy zdołam wrócić do własnej teraźniejszości. Okazuje się, że owszem. Ponadto czas jest pojęciem względnym, dwudziestoletni pobyt w jednym okresie może okazać się zaledwie godziną w drugim. W ten sposób, mimo przeniesienia z powrotem w wiek dwudziesty, mogłem zarazem pozostać w dziewiętnastym…

Zaczynał dziwne rzeczy mówić, więc znów mu przerwałam. – I po co to Romanowi było?

Zakłopotał się i zmieszał jeszcze więcej niż w pierwszej chwili. – A, do tego to już się chyba nie przyznam nigdy w życiu… Chociaż… Czy ja wiem, już to niczym nie grozi… No dobrze, powiem. Serce nie sługa, proszę jaśnie pani. Zakochałem się na umór w tym dziewiętnastym wieku i sam się tam pchałem. – W kimże się Roman tak zakochał?

– W młodej damie, która wedle ówczesnych pojęć społecznych stała wyżej ode mnie. Dlatego się nigdy nie ożeniłem, ale przynajmniej mogłem na nią patrzeć, rozmawiać, przebywać w pobliżu…

– I dlaczego… zaraz…

Też się zakłopotałam, wyraźnie widząc, że nawet rozumnego pytania zadać nie potrafię. Nadmiernie uczone wywody mąciły mi w głowie. Namyśliłam się spytać wprost i niechby nawet głupio.

– I dlaczego Roman jej sobie nie przeniósł w swoje własne czasy?

– Po pierwsze, nie ja to robię, tylko zespół fizyków, który nie pracuje dla mojej przyjemności. A po drugie, dama nie nadawała się do tego, o kilka lat starsza ode mnie, nie zdołałaby się przystosować, w dodatku była obarczona liczną rodziną… Skomplikowana sprawa. Miała męża, człowieka godnego szacunku… Obecnie już nie żyją oboje, ani ona, ani mąż.

– Czy ja ją znałam?

– Bez wątpienia widywała ją jaśnie pani jako dziecko i dziewczynka, a nawet młoda panna. Ja zaś kryłem się z moimi uczuciami. A w salonach przecież bywać nie mogłem.

Te komplikacje pojąć umiałam. Eksperymentów naukowych i owych fizyków od razu postanowiłam nie tykać i nie rozważać, bo jedno, co mogłabym osiągnąć, to całkowity upadek umysłowy. Jeszcze raz pożałowałam gorzko, że świętej pamięci ojca nie mam przy boku. W jego imieniu niejako zaciekawiłam się czasami, w które zostałam wepchnięty przez tę jakąś barierę całkiem przeoczoną, wynalazkami… U właśnie! Te wynalazki niech mi Roman wytłumaczy!

– Zatem proszę mi powiedzieć – zaczęłam i natychmiast tyle tego mnie przytłoczyło, że sama nie wiedziałam, czerni dać pierwszeństwo. Chyba tym instrumentom osobliwym. – Co to jest, że tu wszyscy mówią albo do siebie, albo do czegoś takiego…?

– Oj, będzie bieda – westchnął Roman i wstał z fotela – To jest telefon. Trzyma się słuchawkę przy uchu i można rozmawiać z osobą która gdzieś tam daleko też trzyma słuchawkę przy uchu. Trzeba tylko wybrać, no, wypukać… właściwy numer. Kiedyś taką tarczą się kręciło, ale teraz już wszystko na klawisze. Proszę, może jaśnie pani sama spróbuje.

Wziął ze stolika pod ścianą przyrząd jakiś i podał mi, ową słuchawkę oddzielając od niego. Obejrzałam to. Istotnie, guziki z cyframi na tym się znajdowały, wreszcie pojęłam, czemu służą, chociaż uwierzyć było trudno. Spojrzałam pytająco.

– Do recepcji hotelowej, na przykład, jaśnie pani może zadzwonić, spytać o cokolwiek. Chociażby o godzinę odjazdu pociągu do Lyonu.

– Jakiego pociągu? – No, kolei…

– Czy to kolej żelazną Roman ma na myśli? – Teraz to się nazywa pociąg.

– I na cóż mi ten pociąg do Lyonu?

– Na nic, ale coś trzeba w tę słuchawkę powiedzieć. Wzruszyłam ramionami, ale ciekawość mnie pchnęła. Puknęłam lekko palcem w cyfrę, przez Romana wskazaną, i przyłożyłam ową słuchawkę do ucha, tak jak widziałam to u innych osób. Roman czym prędzej wyjął mi ją z ręki i obrócił górą do dołu, bom przyłożyła, jak to później odkryłam, odwrotnie.

W uchu głos ludzki nagle mi się rozległ i omal mnie nie zatchnęło. Przygotowana jednakże już na niezwykłości, zdobyłam się na pytanie o godzinę odjazdu pociągu do Lyonu, co mi przyszło tym łatwiej, że w języku francuskim wciąż jest to “droga żelazna” i “le tram”. W polskim najwidoczniej zmiany większe nastąpiły… Głos z uprzejmością wielką kilka terminów mi podał, coś brzęknęło i cienkie wycie dało się słyszeć. Nadzwyczajne…!

– Tu się wyłącza – rzekł Roman i pokazał mi kolejne miejsce do przyciskania.

Spodobało mi się to. Chciałam jeszcze spróbować.

– Do pani Borkowskiej może jaśnie pani zadzwonić – podpowiedział Roman.

– Do jakiej pani Borkowskiej? – zdumiałam się. – Eweliny? -A nie, skąd! Do synowej jej prawnuka. Ciągle jest z jaśnie panią skuzynowana, chociaż dla jaśnie pani to jest synowa pani Eweliny, i dziesięć lat wcześniej jaśnie pani ją znała. Jako młoda panienka. Ona się wtedy nazywała Ewa, baronówna Wilczyńska.

Przypomniałam sobie i ucieszyłam się nawet. Polubiłam bardzo Ewę Wilczyńską, zaprzyjaźniłyśmy się prawie, a potem wiele lat jej nie widziałam. Ale słyszałam przecież, że poszła za Borkowskiego!

– Ona tu jest? W Paryżu?

– Jest w Paryżu, ale mogłaby być i w Argentynie. Oto jej numer telefonu, jaśnie pani ma tu wszystko zapisane, w notesie…

Czym prędzej, choć z wielką uwagą, popukałam palcem w cyfry, jakie w notesie widniały. Terkot jakiś i znów wycie usłyszałam, zaraz jednak prztyknęło coś i głos się odezwał niewieści.

– Czy ja słyszę Ewę Borkowską? – spytałam, nadzwyczajnie zaciekawiona.

– Tak – odparł głos. – A kto mówi? – Katarzyna Lichnicka.

– Kasia! – uradowała się Ewa. – Przyjechałaś? Skąd dzwonisz?

Zmiłuj się, Panie, jakże mi to dziwnie zabrzmiało! Przyjaciółkami byłyśmy, ale wszak krótko i jako młode dzieweczki! Jakże to, po latach, obie zamężne, dorosłe, ja w dodatku wdowa, a ona zwraca się do mnie, niczym do siostry rodzonej albo panienki z pensji… Jak jedna wiejska dziewka do drugiej…

Mimo niezwykłości rozmowy, choć wstrząśnięta mocno, jakoś umiałam jej odpowiadać.

– Z hotelu Ritza.

– To już jesteś! Jak się cieszę! Musimy się spotkać czym prędzej, o Boże, czy zdążymy…? Nie mogłaś przyjechać trochę wcześniej? Pojutrze wyjeżdżamy na urlop! Może jutro?

– Jutro powinnam jechać do Trouville…

– Żartujesz! Do Trouville? Ależ tam właśnie jedziemy! No to spotkamy się na miejscu! Gdzie będziesz mieszkać?

– U siebie, mam tam dom podobno. Jeśli oczywiście nadaje się do zamieszkania. Bo jeśli nie, to w hotelu…

– Masz rezerwację?

– Nie, dopiero wczoraj się dowiedziałam…

– To nie dostaniesz miejsca, bo zaczyna się sezon. Chyba że jeszcze przed pierwszym… Ale najlepiej zamieszkaj u nas, też mamy tam dom, no, ciotka ma, ale to bez znaczenia. Czekaj, zaraz ci podam adres i telefon, a ty mi daj swój…

Do Romana się zwróciłam, przywykłszy, że on takie rzeczy zapisuje. Rozumiał chyba, o czym mowa, bo na kartce mi podsunął adres domu pradziada, sam zaś pisał to, co mi Ewa dyktowała, a ja powtarzałam. Jęła mnie pytać dalej o różne osoby i wydarzenia, powściągliwie jej odpowiadałam, spłoszona tą mieszaniną czasów, wymówiłam się w końcu zmęczeniem, ile że ledwie przyjechawszy, już cały czas interesy załatwiam. Pożegnała mnie z nadzieją na spotkanie w Trouville.

Ułożyłam słuchawkę jak należy i popatrzyłam na Romana. – Będzie jaśnie pani miała kłopoty – rzekł współczująco. – Dla innych osób odległa przeszłość, a dla jaśnie pani chwila obecna…

– Ale z tego rozumiem – przerwałam mu, wskazując urządzenie zwane telefonem, bo mi jakoś zaćmienie umysłowe zaczynało przechodzić – że i do pana Desplain mogłam tym sposobem się zwrócić, zamiast list pisać?

– Jak najbardziej. Nie chciałem jednak tak od razu jaśnie pani cywilizacją obciążać, szczególnie przy ludziach.

– Bardzo słusznie. Ale dalej rozumiem, że mogłabym i teraz zaraz tym się posłużyć, żeby go spytać, w jakim stanie jest dom w Trouville?

– Oczywiście. Do mieszkania zadzwonić, bo w biurze go już nie ma. Może połączyć jaśnie panią?

Sama chciałam. Jak winda mnie zachwyciła, tak i ten telefon. Słyszeć człowieka, na drugim końcu miasta będącego, a wedle tego, co mówił Roman, nawet i w innym kraju, nie czekać na odpowiedź pisemną… Cóż za wygoda nadzwyczajna!

Wszystkie czynności wykonałam, Roman mi tylko na ręce patrzył, bym omyłki jakiejś nie popełniła, w słuchawce znów niewieści głos się odezwał, co mnie trochę zaskoczyło, bom się pana Desplain spodziewała, ale przytomności nie straciłam i rzekłam, że z nim chcę rozmawiać. Za chwilę go usłyszałam. Dom w Trouville, jak się okazało, do zamieszkania nadawał się w pełni i gospodyni pradziada porządku w nim pilnowała. Oczekiwała mnie nazajutrz.

Jednej rzeczy zatem z tych osobliwości nieznanych już się nauczyłam. Nie wątpiłam wcale, że będzie ich więcej. Bez słowa wskazałam palcem owo pudło z czarną szybą szklaną.

Roman się również nie odezwał, podszedł do pudła i ujął w dłoń podłużną jakby szkatułeczkę. Usiadł znów w moim pobliżu, dłoń ze szkatułeczką wysuwając przed siebie. Tak byłam wpatrzona w przedmiot i tak pilnie podglądałam, co robił, że zmiany na czarnej szybie przez chwilę moim oczom umykały. Głos jednak jakiś z tamtej strony usłyszałam i wzrok odwróciłam.

Dech mi zaparło i omal nie poderwałam się z krzykiem. Szyba nie była już czarna, postacie ludzkie poruszały się na niej, twarze ujrzałam, ulicę, po której automobile pędziły, szyba jakaś sklepowa z brzękiem poleciała i człek przez nią wypadł. Słów, które się rozlegały, w pomieszaniu nie rozumiałam. Nagle urwało się to i widok się pojawił dobrze mi znany, konie, jeźdźcy na nich, grunt skalisty, słabo zarośnięty, kawalkada jakby wojska w mundurach, melodia do tego brzmiała obca mi, choć trochę do marsza podobna. I znów to znikło, a za to piękna bardzo panna pokazywała swoje włosy, obfite, lśniące, powiewające na wietrze, mówiąc zarazem, a to już zdołałam zrozumieć, że szamponem jakimś specjalnym głowę myje i odżywia, i stąd ta wielka włosów uroda. Ale inną nazwę wymieniała, nie Vichy, które mi fryzjer zalecił. Panna znikła i na jej miejscu zęby ujrzałam…

Głos o myciu owych zębów mówiący przycichł nagle, natomiast odezwał się Roman.

– To jest telewizja. Jak działa, tego jaśnie pani wytłumaczyć nie zdołam, zresztą, tak naprawdę tylko specjaliści to wiedzą. Gdzieś tam daleko obrazy są wysyłane bardzo skomplikowanym sposobem i na tym ekranie się je odbiera. To, co jaśnie pani przed chwilą widziała, to były kawałki dwóch filmów i reklama. Reklama właśnie leci…

Na szybie pudła jakieś osoby, skąpo odziane, właziły pod górę, a każda z nich miała na plecach tobół wielki. Nagle sam tobół się pokazał i czyjeś ręce wyjmowały z niego mnóstwo różnych rzeczy. Głos rozległ się wyraźniej i usłyszałam, że jest to niezwykle pakowny plecak, który sam nic nie waży, a mieści w sobie coś, czego wcale nie znałam. Ledwo zdążyłam się przyjrzeć, a już kawę paloną powolutku sypano i zaraz ta kawa jęła parować w filiżance. Nazwę też głos wymienił, której wcale zapamiętać nie zdołałam.

– Niech Roman to wszystko powtórzy jeszcze raz – zażądałam sucho.

– To ja inaczej powiem. Co to są sztuki, odgrywane w teatrze przez aktorów, jaśnie pani doskonale wie. Takie same sztuki, ale fotografowane, to jest film. Fotografie specjalnym aparatem robione, kamerą, jedna za drugą, pokazywane ciągiem, oddają wrażenie ruchu…

Dobrzem zgadła, że dagerotypy udoskonalono!

Roman kontynuował. Pojęłam, że ów film, całą historię przedstawiający, pojawia się na tej szybie, ekranem zwanej. Czemu ekranem…? Ekran wszak, to parawanik do kominka… Ekran telewizyjny, niech będzie…

Wszystko można kamerą sfotografować, określał to słowem “nakręcić”, wszystko można nakręcić i na ekranie pokazać. Przeto cały świat korzysta i nie tylko filmy są prezentowane, ale także polityczne różne rozmowy, wydarzenia prawdziwe z całego świata, rewie mody i reklamy. Produkty najrozmaitsze ich fabrykant pokazuje i zachwala, każdy inne, swoje, dzięki czemu nikt już nie wie, co jest najlepsze i czemu wierzyć. To mi się wydało interesujące, choć raczej dość osobliwe. Mówiąc i tłumacząc, zarazem puszczał i zatrzymywał kawałki jakichś obrazów, co mnie w końcu zniecierpliwiło, bo chociaż jeden chciałam obejrzeć w całości. I dokładnie zrozumieć, co widzę.

– Najlepsza byłaby jakaś rzecz znajoma – odparł na wyrażone przeze mnie życzenie. – Jaśnie pani czytywała sztuki Szekspira?

Oczywiście, że czytywałam, przez kilka lat miałam wszak guwernantkę Angielkę i przez nią to dzieła Szekspira w naszej bibliotece się znajdowały. Zaciekawiłam się chciwie.

– I co?

– “Poskromienie złośnicy” nakręcone zostało…

– I co? Chce Roman powiedzieć, że tu siedząc, całą sztukę obejrzeć mogę?

– Tak jest. Na wszelki wypadek kupiłem kasetę, to się nazywa wideo, można ją włożyć do aparatury, tej tam, pod spodem, i oglądać spokojnie. I drugi jeszcze film, wiedziałem, że jaśnie pani czytała książki Juliusza Verne’a, nakręcony został film z “W 80 dni dookoła świata” i pomyślałem, że jaśnie pani chciałaby to zobaczyć. Więc też mam.

Poczułam, że pragnę tego strasznie i nie skryłam chęci. Roman pokręcił głową.

– To nie w tej chwili, bo długo trwa, a jaśnie pani jest umówiona. Może jutro rano.

– Ależ jutro jedziemy do Trouville!

– Wszystkiego raptem dwie godziny drogi. W południe możemy wyjechać, o drugiej będzie jaśnie pani na miejscu, a przedtem jeden z filmów można obejrzeć.

Po namyśle wyraziłam zgodę, postanawiając, że w tym celu wcześniej wstanę. Teraz, istotnie, coraz mniej miałam czasu. – No dobrze, a co to było, te urządzenia w biurze u prezesa spółki? Całkiem podobne, a na tym… ekranie… zupełnie co innego migało…?

– Komputery. Inaczej maszyny liczące, ale już udoskonalone. Wszystko się w nich znajduje i rozmaicie ich można używać, tylko trzeba umieć…

– Jak to?! Te dzieweczki młode umieją…?!

– Więcej dzieweczki młode niż osoby starsze. Teraz dzieci w szkole uczą się na komputerach i bywa, że rodzice dziecko wzywają do pomocy, żeby coś tam zrobiło, bo lepiej potrafi. Cały świat jest skomputeryzowany i jak pani pytała w recepcji o godzinę odjazdu pociągu, ręczę, że osoba tam popukała w klawisze i na ekranie te godziny od razu zobaczyła. Równie dobrze mogła pani powiedzieć, jak jeżdżą pociągi z Warszawy do Krakowa albo z Tokio do Osaki.

– Ależ to Japonia! – wyrwało mi się w zdumieniu.

– Dla komputerów bez znaczenia. Może być Brazylia i Alaska…

Za dużo mi się tego robiło. Cóż za świat niesamowity! Na nowo poczułam lęgnący się zamęt w głowie.

Roman patrzył na mnie z troską.

– Była myśl, żeby przenieść jaśnie panią w czasy nieco wcześniejsze, kiedy te wynalazki dopiero zaczynały rozkwitać, i obyczaje trzymały się jeszcze w granicach przyzwoitości, ale trafiłaby pani na drugą wojnę światową i to byłoby niedobrze. Działy się straszne rzeczy…

– Jaką drugą wojnę światową? Drugą? A gdzie pierwsza? – Pierwsza wybuchła dwadzieścia pięć lat wcześniej, na początku wieku.

– I kto się z kim bił? – zainteresowałam się, bo przypomniała mi się nagle ta Polska, której nie powinno być.

– Wszyscy ze wszystkimi. Za każdym razem zaczynali Niemcy. W pierwszej walczyli z Rosją, brały w tym udział Austria, Francja, Anglia, Włochy, Turcja, całe Bałkany, wtrąciła się Kanada i Ameryka… wtedy rozpadły się Austro-Węgry i Polska odzyskała niepodległość, bo Niemcy w ogóle przegrały, a w Rosji wybuchła koszmarna rewolucja. W drugiej było jeszcze gorzej, cała Europa, Stany Zjednoczone, Japonia, walki toczyły się w Afryce, Australia się wplątała, wręcz nic było na świecie spokojnego miejsca. Oczywiście Niemcy znów przegrali, za to Rosja, nazywana Związkiem Radzieckim, zagarnęła pod swoje wpływy całą Europę Wschodnią To na mapie jaśnie pani powinna obejrzeć. Okropne czasy Ostatnio znów to upadło i gnębione państwa odzyskały swo bodę, a Europa się w ogóle prawie całkiem zjednoczyła.

Słuchałam tego z szaloną chciwością. – Czy to znaczy, że cara już nie ma?

– Od dawna. W czasie rewolucji został zamordowany z całą rodziną.

– A Polska istnieje i jest niepodległa? I niezależna?

– Całkowicie. Chociaż trochę jej ta niezależność bokiem wychodzi…

– Zaraz. A kto teraz panuje w Anglii?

– Królowa Elżbieta II. Następca tronu, Karol, pięćdziesiąte urodziny niedługo będzie obchodził, a przedtem był straszni skandal z jego żoną, która się tu, w Paryżu, zabiła. W Dani panuje królowa Małgorzata, w Holandii królowa Beatrycze… – Jest gdzieś jeszcze jakiś król?

– Owszem, w Szwecji, w Norwegii, w Hiszpanii… Jaśnie pani będzie musiała obejrzeć mapy, ja się o nie postaram a oprócz tego poczytać książki. No i gazety. Mnóstwo dawnych kolonii zyskało samodzielność, a teraz w ogóle biją sią na Bałkanach.

– A Francja…?

– Francja pozostała republiką. Straciła Afrykę Północną i Indochiny. A w Paryżu nastąpiły wielkie zmiany, nie zdążyłem ich jeszcze jaśnie pani pokazać, bo za mało czasu była nowe dzielnice, nowe budownictwo…

Indochiny razem z Afryką nie obchodziły mnie zbytnia bo i tak nie wiedziałam, że Francja je miała. Skoro straciła musiała chyba przedtem mieć…? To mi nie robiło różnicy ale Paryż…? Zmiany w Paryżu!

Tak było. To tam właśnie jaśnie pani jest zaproszona na kolację. Te słowa mi wreszcie uświadomiły, że czas najwyższy do tej kolacji się przygotować. Kołomyję istną miałam w głowie, zbyt wiele wiedzy na mnie spadło za jednym zamachem. Odesławszy Romana, dobierając strój, postanawiałam stanowczo uczyć się tego nowego świata po trochu i nieco wolniej. Pamięć wciąż miałam doskonałą, ale właśnie dzięki niej wszystko razem kłębiło mi się w umyśle jakby nie dokończone i w kawałkach. Dobrze chociaż, że o tych dwóch wojnach Roman mi powiedział, inaczej głupstwo jakieś mogłoby mi się z ust wyrwać. I królowej Wiktorii byłam pewna, a tu proszę, Elżbieta…! Ciekawe, skąd się wzięła…

Ubrać się w te nowe rzeczy już potrafiłam i wobec jeszcze nowszych osobliwości prawie wydały mi się znajome. Czarną sukienkę wzięłam, wprost rewolucyjną, z dekoltem i nad kolana, ale skoro mogła rewolucja być w Rosji, dlaczego nie u mnie…? Moje boa z czarnych rajerów doskonale do tego pasowało, diamenty na szyję, pończochy niczym mgiełka i pantofelki świeżo kupione, na obcasach wyższych niż zwykle nosiłam, ale wygodne.

Pan Renaudin czekał w holu. Roman też się tam znalazł i zaproponował, że nas zawiezie i przywiezie, na co od razu wyraziłam zgodę. Pewniej się czułam, mając go w pobliżu.

Zmiłuj się, Panie, a cóż to była za dziwaczna budowla! Wieża, spodziewałam się wieży w rodzaju zamkowej, do średniowiecznych podobnej, tymczasem ujrzałam coś przeraźliwie wysokiego, jakoby szpic lecący ku górze, ażurowy, niczym z czarnej koronki zrobiony, lśniący światłami od dołu do samego czubka. Na Polu Marsowym to stało, blisko Sekwany.

Wszystkich wrażeń zgoła nie zdołałabym opisać. Winda do restauracji nas dowiozła, widok był stamtąd na cały Paryż, już oświetlony niesamowicie, choć ledwie słońce zachodziło. Pan Renaudin pokazywał mi różne miejsca i objaśniał, oprowadzając wkoło i chybam się niestosownie zachowała, bo z emocji od widoków sama nie wiedziałam, co robię. Przy stoliku zasiadłszy, jakieś trunki piłam, aperitifami i koktajlami zwane, później dopiero kolacja nastąpiła, w której wziął udział przyjaciel pana Renaudin.

I tu mną coś wstrząsnęło. Gdybym jeszcze młodziutką dzieweczką była, na śmierć i życie zakochałabym się w nim od pierwszego wejrzenia. Jakby grom z jasnego nieba… Raz jeden widziałam młodzieńca, niepojęcie do niego podobnego, serce mi wówczas skoczyło gwałtownie, choć nie wiedziałam nawet, kto to jest, co gorsza, nastąpiło to na parę godzin przed moim ślubem. Teraz wstrząs i upodobanie nagłe usiłowałam ukryć i stłumić, ale nie wiem, jak mi wyszło.

Chyba nie najlepiej, bo ów Gaston de Montpesac zajęcie się mną okazał, pełne atencji wprost nadmiernej. Patrzył na mnie natrętnie z wielkim blaskiem w oczach, co, rzecz oczywista, utrudniało mi patrzenie na niego. Twierdził też, iż się znamy, widział mnie w towarzystwie wśród wspólnych znajomych, zapamiętał na zawsze, ja zaś znikłam mu z oczu i dopiero teraz odnajduje mnie ponownie. Trudno mi było przeczyć, bo w pamięci wciąż tkwił mi ów młody człowiek sprzed ośmiu lat i sama w siebie miałam chęć wmówić, że to ten sam, co, wedle objaśnień Romana, było wszak niemożliwe.

Zdaje mi się też, że pod koniec biesiady obaj panowie nakłaniali mnie do oglądania jakichś miejsc samej rozrywce służących i może bym się dała skusić, wesołością nagłą ogarnięta, gdyby nie Roman, który czuwał. Z równym naciskiem jak szacunkiem przypomniał, że pani hrabina jutro od rana ma uciążliwe obowiązki, musi zatem przed nimi dobrze wypocząć, po czym pojechał wprost do hotelu. Upór sługi nieco mnie otrzeźwił i poddałam się jego opiece. Pana de Montpesac, trzeba to wyznać, pożegnałam z żalem, starannie skrywanym…

Noc spędziłam straszliwą.

Zasnąwszy błogo i beztrosko, z miłym wspomnieniem kolacji, ocknęłam się nagle, kiedy jeszcze ciemno było. I wówczas dopiero dotarło do mnie wszystko, co od Romana usłyszałam.

Ową barierę bezwiednie przekroczoną oczyma duszy ujrzałam jakby mur jakiś olbrzymi i bez końca, lub też przepaść otchłanną. Jakże to…? Mało, że w innym czasie, alei w innym świecie się znalazłam bez własnej wiedzy i woli, bez oparcia i pomocy żadnej, w odmiennym życiu, jakby nie ja, a jakaś inna osoba! A gdzież ja…? Gdzie moja egzystencja, do której przywykłam, dla której zostałam wychowana i ukształcona…? Gdzie mój dom, moja majętność, gdzie moje konie i ukochana klacz, Gwiazdeczka, która na moje zbliżenie się już z daleka radośnie rżała? Gdzie moje psy…? Gdzie, na Boga, moje wszystkie klejnoty, których w podróż nie zabierałam, a które zabezpieczenie stanowiły…?!

Czy zdołam wrócić do własnych czasów? Czy przepadły one dla mnie na zawsze?

Myśl, że po owych przeszło stu latach mój własny świat zaginął, była tak przerażająca, że skamieniałam niemal i tchu mi zabrakło. Płacz wielki już mi się w piersi zrywał, serce łomotało, lęk śmiertelny mnie dusił, kiedy, bliska już nieprzytomności, przed świtem samym, zdołałam nagle wspomnieć słowa Romana, że on sam kilkakrotnie barierę przekraczał i w dwóch epokach żył. Zatem taka rzecz była możliwa…?

Łzy powstrzymałam, świadoma, iż po szlochach i łkaniach twarz mi zapuchnie i okropnie będę wyglądać, a tego by mi jeszcze do szczęścia brakowało. Globus w gardle zelżał nieco. Pomyślałam rozsądnie, że jechać do mojego Sękocina i do własnego kraju nikt mi chyba nie wzbroni, a co tam zastanę…? Później się będę martwić. Zarazem nagle ta Polska mi się przypomniała, już istniejąca i niepodległa, bez Rosji, bez zaborów, bez zakazów głupich i wstrętnych, bez tiurmy i Sybiru! Czyżby coś tak pięknego było możliwe? I ja to zdołam zobaczyć…?!

Pociechy doznałam wielkiej. Razem z pociechą obudziła się we mnie nadzieja, że może nie wszystko całkiem stracone, może i do własnego świata wrócić zdołam, nie wiadomo jak i kiedy, ale tym się kłopotać nie będę, bo po cóż mi melanż w głowie, od którego najwyżej pomieszania zmysłów można dostać!

No i zaraz zdrożna chęć mi się zalęgła. Skoro już tu jestem, skoro ta okropność na mnie spadła, niechże ją chociaż wykorzystam! Niech obejrzę i poznam wszystkie nowości osobliwe, niech użyję tych wynalazków równie przerażających, jak pożytecznych, no więc dobrze, niech zaznam rozrywek, o których mniemałam, że we wdowieństwie już się ich na zawsze wyrzekam. A choćby i naganne były…

Jakoś dziwnie tą ostatnią myślą podniesiona na duchu, bez płaczu na nowo zasnęłam…

Nazajutrz późnym wieczorem byłam znów oszołomiona doszczętnie. Prędkość, wręcz błyskawiczna, zmian, jakie w moich doznaniach zachodziły, sprawiała, że czułam się, jakbym żyła w zadyszanym biegu. Przyjemność mi to nawet sprawiało, alem tej przyjemności ni rozważyć, ni napawać się nią nie mogła przez zwyczajny brak czasu. Dobrze jeszcze, że pamięć nie odmawiała mi usług.

Roman z samego rana pokazał mi ową szkatułeczkę, dwie nawet, które telewizorem rządziły. Wyuczyłam się pukania w guziki, zapamiętawszy, co do czego służy. Zaprezentował płaską rzecz, zowiąc ją kasetą wideo, wszystkie czynności pokazał dwa razy, nie siląc się na zrozumienie owych mechanizmów, zapamiętałam je również. Toż lokomobila też się porusza, scena w teatrze się obraca, kolej żelazna wielką parą bucha i jedzie, a cóż mnie obchodzi, czym się to dzieje? Nawet słyszeć o tym nie mam chęci, bo i tak nie pojmę, dość mi, że te wszystkie wynalazki działają, ja zaś uruchomić je mogę, guzik przyciskając. Aby wiedzieć który, całkiem to wystarczy.

Tak oto obejrzałam ruchome obrazy, filmem zwane, a była to powieść pana Verne’a, “W 80 dni dookoła świata”. Widoki znajome ludzi, strojów, ulic i pojazdów uradowały mnie nad wyraz, z wypiekami oglądałam przygody nadzwyczajne, o których wcześniej raz tylko zdarzyło mi się czytać, przejęta byłam tak, że chyba nawet okrzyki wydawałam, a raz, zdaje się, z lęku chwyciłam Romana za ramię. Dech mi zapierało. A cóż to za cudowna rzecz, ta telewizja…!

Ochłonąwszy z wrażeń, chętnie obejrzałabym to jeszcze raz, a nawet dwa razy, ale Roman mi nie pozwolił, bo należało jechać do Trouville. Z niechęcią poddałam się pośpiechowi, pocieszając się tylko myślą, że w czasie podróży uporządkuję sobie doznania i zastanowię się nad nimi, ale nic z moich zamiarów nie wyszło, bo Roman uczynił rzecz okropną. Zaproponował, żebym usiadła obok niego, na fotelu z przodu. Toż to jakby na koźle…!

Jeździłam na koźle, czemu nie, często nawet sama powożąc, co mi przyjemność sprawiało, ale tu prawie oniemiałam. Sługa wszak… Czy oszalał? Cóż za spoufalenie nie do wiary, i to wśród ludzi, publicznie…!

Roman stał i czekał mojej decyzji, bez żadnego zuchwalstwa, całą postawą szacunek wyrażając. Nagle wspomnienie mi błysnęło. On to wszak, nie kto inny, prawie utopioną ze stawu mnie wynosił, kiedym z nieostrożności pod krę wpadła, mokrą i zimną odzież ze mnie zrywał w szałasie drwala, przy ogniu ogrzewał, pomocy z dworu nie czekając. Wszyscy, i doktór, i nawet moja stara niańka, zgodnie orzekli, że tym mi życie uratował, bo do pałacu niesiona, już po drodze ducha bym wyzionęła, a tak, przy natychmiastowym osuszeniu, nawet kataru nie miałam. Kompromitacja z tego żadna nie wynikła, bo ledwie trzynaście lat liczyłam… On też wszak w trzy lata później z balu mnie uniósł, odtrąciwszy pana Turnicza, strasznie pijanego, który przemocą usiłował mnie zniewolić w ustronnym zakątku, czegom nawet dobrze nie rozumiała i tylko w panikę wpadłam taką, że mi głos odjęło. Toż jak pamięcią sięgam, Roman się mną opiekował i nie raz jeden od głupstwa mnie uchronił…

Zawahałam się i oburzenie moje opadło.

– Czy to wypada? – spytałam niepewnie.

– Teraz, proszę jaśnie pani, wszystko wypada – odparł na to stanowczo. -A możliwe, że jaśnie pani zechce się nauczyć sama prowadzić, czas byłby zrobić początek. Poza tym z przodu lepiej wszystko widać, z tylnego siedzenia zagłówki zasłaniają, a i do ruchu, i do widoków powinna się jaśnie pani przyzwyczaić. Szczególnie do autostrady, bo czegoś takiego w dawnych czasach nie było. No i objaśnienia wszelkie łatwiej jaśnie pani usłyszy, a dużo jeszcze musi pani wiedzieć. Tym mnie przekonał. Usiadłam z przodu.

I, oczywiście, o żadnym rozpamiętywaniu przedchwilowych, tkwiących jeszcze we mnie przeżyć, mowy być nie mogło. Ruch paryski toczył się przede mną, zaraz nabrałam chęci pilnie go obserwować, bo rozmaitość w nim panowała szalona. Teraz dopierom stwierdziła, żem dotychczas niewiele z niego widziała, ledwo Roman nadążał na moje pytania odpowiadać. Jęły mnie korcić owe kafeterie, bistra, restauracyjki małe, których stoliki na ulicy stały, ach, posiedzieć tam, bodaj przez cały dzień, patrzeć na ludzi i pojazdy, przysłuchiwać się rozmowom urywanym, przywykać do wszystkiego! Choć to zapewne miejsca dla plebsu… Prawie jakbym w karczmie siedziała…

Nie wytrzymałam, spytałam Romana.

– Nie ma już plebsu, proszę jaśnie pani, jest najwyżej hołota – odparł mi na to. – Ale to widać, bo gdzie hołota, tam brudno i hałaśliwie. A tu wszędzie jaśnie pani może sobie posiedzieć i nikt się tym na pewno nie zgorszy. Nawet gdyby kto znajomy się przytrafił, wcale się nie zdziwi, bo różnice w obyczajach znikły, to samo kobiety mogą robić, co i mężczyźni, to samo panny, co mężatki i wdowy. Żaden problem.

To mi się w głowie nie chciało pomieścić, choć na własne oczy widziałam tę mieszaninę płci. Nie miałam czasu porządku w myślach zaprowadzić, bo następne zmiany ujrzałam, tunele strasznie długie nieco mnie przestraszyły, droga potem, autostradą zwana, która już pierwszego dnia uznanie moje wzbudziła, szybkość szalona, z jaką Roman pędził, budowle po bokach niezwykłe, które mianem stacji benzynowych określił, napisów różnych kolorowych i obrazów jakichś wielkie mnóstwo, obejrzeć ich i odczytać nie nadążałam, istny karuzel rozpędzony! Zapamiętywałam, ile mogłam, nawet nie rozumiejąc, z nadzieją, że mi się to przyda do czegoś.

W jakiejś spokojniejszej chwili, kiedy do pędu już trochę przywykłam, myśl nowa błysnęła mi w głowie.

– Czy chce Roman powiedzieć, że mogłabym sama chodzić po ulicach, po mieście? – spytałam nagle. – Całkiem bez służby?

– Ile tylko się jaśnie pani spodoba i gdzie jaśnie pani zechce – odparł na to spokojnie. – Po ulicach, do restauracji, wszędzie. Ja tu jaśnie pani towarzyszę nie dla przyzwoitości, tylko do pomocy i opieki, póki się jaśnie pani nie przyzwyczai. O! I tu właśnie dochodzi jedna rzecz… Jaśnie pani powinna mieć przy sobie własne pieniądze.

Masz ci los. Oto nowość! Nigdy w życiu nie miałam przy sobie żadnych pieniędzy, poza tymi, co na jałmużny. Płaceniem wszelkim zajmował się lokaj, pokojówka, albo też kupcy rachunki do domu przysyłali, co najpierw ojciec, potem mąż mój, a w ostatnim roku plenipotent załatwiał. Interesy porządkując, sumy płacone znałam i liczyć potrafiłam, ale nosić ze sobą gotowiznę…? Ależ to uciążliwość!

Roman mi cierpliwie całą kwestię wyjaśniał. Obyczaj nastał w magazynach i sklepach wszelkich przy zakupie towaru płacić natychmiast. Jest grono osób, powszechnie znanych, jak na przykład rodziny królewskie albo wielcy aktorzy…

– Komedianci? – przerwałam mu w tym miejscu ze zdumieniem i niedowierzaniem.

– Jacy tam komedianci! Komedianci czasami jeszcze na jarmarkach i po ulicach występują, a sławę zyskują aktorzy, którzy grają w filmach… O, dziś jaśnie pani oglądała, pan Phileas Fogg… Ten aktor, który grał jego rolę, należy do najbardziej znanych na świecie. Ponadto wielcy przemysłowcy, milionerzy… Mają swoich dostawców, swoje magazyny, renomowane sklepy i tym podobne, tam kupują, wybierają. towar razem z rachunkiem jest im odsyłany do domu… Chociaż, ściśle biorąc, był…

Westchnął ciężko, pomyślał chwilę i podjął wyjaśnienia. Udało mi się zrozumieć, że drobne kwoty różne płaci się pieniądzem od razu, gdybym na przykład chciała w małym sklepiku grzebień sobie kupić albo kiełbaskę zjeść ze straganu… Na ulicy jeść kiełbasę… Boże jedyny…!…musiałabym zapłacić od razu. Także napiwki daje się w monecie. Ale większych pieniędzy nosić ze sobą nie trzeba, bo tak to wszystko urządzono, że tylko kartę specjalną posiadać należy. Kartę ową z banku się dostaje, gdzie cały majątek spoczywa, do pudełka jakiegoś zostaje ona wtykana i maszyna należność odlicza. A kupująca osoba tylko swój podpis na kwicie składa i tym sposobem opłata jest załatwiona.

– I cóż z tą kartą? – spytałam, oszołomiona nieco, ale też i zaciekawiona. – Czy to ja mam ją dostać?

– Nic nie trzeba dostawać, jaśnie pani już ją ma. Dokładnie dwie. Jednej ja używam na korzyść jaśnie pani, płacąc za wszystko, tak jak u La Fayette’a płaciłem, a druga leży nietknięta i czeka, aż jaśnie pani sama używać jej zacznie. Ale trochę pieniędzy w gotówce też jaśnie pani musi mieć i jak tylko przyjedziemy na miejsce, pozwolę sobie tę sprawę załatwić. Przy okazji ceny jaśnie pani powinna poznać, bo bardzo się zmieniły…

Nim się zdążyłam obejrzeć i z nowym obowiązkiem pogodzić, Trouville się pojawiło. Chciwie patrzyłam, co też zdołam rozpoznać, i z uciechą wielką znajome widoki ujrzałam, chociaż cała miejscowość daleko większą mi się wydała niż przed paroma laty. Gmach ogromny kasyna nowość dla mnie stanowił, kiedym tu przyjeżdżała w dzieciństwie, jeszcze go nie było. Ale hotele niektóre i uliczki prawie rozpoznawałam…

Dom mój spadkowy blisko morza stał, przy samej prawie go zdążyła pobieżnie obejrzeć i stwierdzić, że istotnie odnowienia wymaga, bo czas był na posiłek, a i plaża okropnie mnie korciła, te kostiumy kąpielowe koniecznie chciałam zobaczyć, w biegu wprost następną godzinę spędziłam, bo lada chwila odpływ miał się zacząć. A wodę bardzo lubiąc, zanurzenia w morzu byłam spragniona. W restauracji ogródkowej na samych ostrygach poprzestałam, Roman zaś w tym czasie miejsce na plaży mi urządził.

No i tu, bez tchu i wstrząśnięta ostatecznie, wieczora doczekałam. Nie przesadzały wcale oglądane wcześniej czasopisma i słusznie sprzedawczynie w Galerii zakup we mnie wmówiły, choć kupując, nie sądziłam, bym takiego stroju kiedykolwiek mogła użyć. Z pustoty chyba teraz to na siebie włożyłam, na wierzch suknię, plażową przez nie nazwaną, i płaszcz wielki, kąpielowy, biały, z tkaniny do grubych ręczników podobnej. Tak wyszłam.

I cóż ujrzałam…?!

Tłum nagich ludzi na tej plaży przebywał! Ledwo strzępkiem jakimś kawałki ciała zakryte, reszta bez wstydu żadnego na widok publiczny wystawiona, w pierwszej chwili sama nie wiedziałam, gdzie oczy podziać, stopniowo, oswajając się i kojąc drżenie, chciwie patrzeć zaczęłam. Wzrokiem szukałam kabin drewnianych, które konie do morza powinny wciągać dla zażycia kąpieli, ale niczego podobnego nie było, kto chciał, wbiegał do wody bez żadnej osłony, po cóż zresztą osłona w wodzie, skoro na lądzie też jej brakło! Namiociki tylko małe i okrągłe, w rzędzie stojące, w których nikt się ukryć nie starał…

Stłumiłam zgorszenie straszne, wspomniawszy opowieści, w młodości słyszane.

Ach, ten mój ojciec nieboszczyk…! Toż pozwolił mi, nie bacząc na protesty matki, całej relacji pana Bakera, podróżnika angielskiego, który wizytę nam złożył, wysłuchać, stąd wiedziałam przecież, że są narody dzikie, w gorących krajach żyjące, które żadnej odzieży na sobie nie noszą i nijakiego zgorszenia to wśród nich nie budzi. Obyczaje dziwaczne bez związku ze strojem pozostają, a znów na północy gdzieś inne ludy nago się kąpią w swoich zimnych wodach, razem płci obie, kobiety i mężczyźni. Otom ujrzała owo zdziczenie na własne oczy!

Rewolucja już się zapewne we mnie rozwijała, a może nawet kwitła, bom zdecydowała się desperacko wyjść spod namiotu, co mnie nieco osłaniał, płaszcz i suknię zrzuciwszy, i do wody się udać. Zaraz też spostrzeżenie uczyniłam, od którego dreszcz mnie chwycił, otóż pojęłam, skąd pochodzi powszechna karnacja ciemna. Toż słońce na te nagie ciała świeci, opalając je wprost na brązowo! Nic dziwnego, że wszyscy do Murzynów i Mulatów podobni, ja jedna białością się tam odznaczałam i aż mi się to wydało nieprzyzwoite! Cóż za jakieś pomieszanie pojęć lęgło mi się w umyśle!

Chłodna woda nieco mnie otrzeźwiła. Pływać umiałam od dziecka i któż mnie tego nauczył, jak nie Roman? Teraz dopiero, po raz pierwszy, przyszło mi na myśl, ile wiernemu słudze zawdzięczam, a w tajemnicy wielkiej to robił, ilekroć spod opieki guwernantek uciekłam, co mi się nadzwyczajnie podobało. I konna jazda, i powożenie, i łażenie po drzewach, i pływanie, wiosłem się nawet umiem posługiwać… Wszystko to Roman! Choć, zdaje się, ojciec nieboszczyk tajemnicy’ się domyślał i nawet ją pochwalał ukradkiem…

Wyszedłszy z morza, które już się cofać zaczynało, pod swój namiot wróciłam i na leżance usiadłam. Zimną krew odzyskałam. Śmielej jęłam patrzeć dookoła, wreszcie dostrzegając szczegóły.

Kostiumy kąpielowe… Byłyż to nowomodne kostiumy kąpielowe…? Śmiech pusty mnie porwał na myśl pokazania czegoś takiego w moich własnych czasach. Niewiasty w każdym wieku, od dziewczątek młodziutkich do dam w starszym wieku, siwowłosych i pomarszczonych. Płeć męska… Nie, tu jednak oczy mnie zawiodły, patrzeć na nich wprost i nachalnie nie potrafiłam, najwyżej z ukosa, którą to sztukę każda panna wszak miała opanowaną od niemowlęctwa chyba. Na spokojnie już niemal i nawet z zainteresowaniem badawczym zdołałam stwierdzić, że wiele urody przede mną się przewija. Figurki zręczne, choć nieco za szczupłe, nogi zgrabne bardzo i proste, biusty kształtne… Były i niewiasty pełniejsze, a także mocno korpulentne, i jedna taka blisko mnie siedziała. Kostium miała na całej figurze, nie rozdzielony, ale i tak widać było wałki tłustości wszędzie, do tego zad potężny, niczym u dobrze wypasionej klaczy…

Porównując mimo woli, wniosek wyciągnęłam, że wstydzić się siebie nie potrzebuję, chyba tylko tej białości, która tu się wyróżnia i której się pozbyć czym prędzej powinnam. Męskie spojrzenia ku mnie biegły, na co, zajęta obserwacjami, bardzo długo nie zwracałam uwagi. Więcej mnie ciekawiło, co sama przed sobą nie bardzo miałam ochotę ujawniać, ujrzeć po raz pierwszy w życiu tak wielką ilość płci przeciwnej bez odzieży i przekonać się wreszcie, jak też naprawdę wyglądają.

Oj, wcale nieźle…

Aż mnie dreszcz przeszedł, kiedy uświadomiłam sobie własne myśli…

Roman mnie znów przypilnował.

Podszedł znienacka, kiedy plaża poczynała się już wyludniać, i nie poznałam go w pierwszej chwili. Białe spodnie miał na sobie i skąpą koszulkę w paski, jaką marynarze noszą, a do tego był boso. Dopiero na twarz spojrzawszy, rozpoznałam, że to on.

– Jaśnie pani jak dziecko – rzekł surowo i jakby z lekkim rozgoryczeniem. – Spod opieki jaśnie pani ciągle jeszcze wypuścić nie można. Kto to widział tak siedzieć jedną stroną do słońca, jaśnie pani do opalania się nieprzyzwyczajona, niby już wieczór, ale słońce jeszcze łapie. Plecami do góry jaśnie pani powinna poleżeć.

– Ale ja chcę patrzeć! – zaprotestowałam gniewnie, choć nagle poczułam się, jakbym była piętnaście lat młodsza, a on mnie znów czegoś uczył. – Nie mam oczu w plecach!

– To w cieniu trzeba. Jaśnie pani musi pamiętać specjalną oliwą się wysmarować, ma jaśnie pani taką, wiem, bo widziałem, za co płacę przy zakupach. Florentyna jaśnie pani pomoże, a jutro, chwalić Boga, przyjedzie pani Borkowska, która doradzi co trzeba. Tylko niech jaśnie pani unika tego pomieszania czasów, bo podobnej sprawy nikt nie zrozumie.

Podniósł z piasku mój płaszcz kąpielowy i podał mi go. Wcale nie chciałam jeszcze stąd odchodzić, ale nim zdążyłam znów zaprotestować, Roman wskazał mi stoliki pod parasolami przy samej plaży stojące, od których widok był na wszystkie strony. Poczułam, że chce mi się pić. Owszem, to był dobry pomysł, tam sobie posiedzieć i nadal się przyglądać, przy sorbecie lub winie.

Przypomniały mi się nagle pieniądze.

– Zaraz. Ale sam Roman mówił, że w takich miejscach trzeba płacić. Czy ja już mam pieniądze?

– Teraz już jaśnie pani ma, proszę – odparł i podał mi mały portfelik skórzany, czarny i skromny, ale elegancki. – Może byłoby dobrze, gdyby się jaśnie pani tym pieniądzom przyjrzała.

Włożyłam portfelik do kieszeni płaszcza, zawiązałam pasek i zawahałam się. Ileż mi jeszcze wiadomości było niezbędne! Jakże mam je uzyskać i kiedy? Całą noc Romana trzymać w gabinecie, czy tu mu kazać wykład czynić, czy głupstwo jakieś mimo woli popełnić? A oto właśnie jest okazja, nim pora kolacji nadejdzie, pouczeń rozmaitych mogłabym wysłuchać…

Podjęłam nagle decyzję, która przed tygodniem jeszcze zgrozą by mnie napełniła. Ze stangretem, ze sługą… I znów mi błysnęło wspomnienie, że już tak było, wracałam konno z Romanem i parobkiem stajennym od kuzynki mojej dalekiej i bardzo ubogiej, na którą nieszczęście spadło, gwałtownie do niej wezwana, i w drodze powrotnej śnieżyca nas złapała. Że zaś i wilki nocami chodziły, Roman dalej jechać nie dał i czas do rana w leśnej chacie spędziłam przy ogniu, z nim razem i parobkiem, którego z litości pod dach wpuściłam. Roman manierkę gorzałki miał ze sobą i tak wspólnie ową gorzałkę popijaliśmy, jaśnie pani hrabina ze swoją własną służbą.

Wspomnienie pomogło.

– Roman tu ze mną usiądzie – zarządziłam sucho. – Może sobie Roman także jakiś napój zamówić. Nie dość, że istotnie, pieniądze chcę obejrzeć, to jeszcze mam parę pytań i wyjaśnień potrzebuję, a Roman chyba wie, że nie lubię, jak ktoś nade mną stoi.

Roman okiem nie mrugnął i tak się zachował, jakby przez całe życie z państwem przy jednym stole siadał. Jedną tylko różnicę uczynił, dla mnie zamówił białe wino, a dla siebie piwo. I od razu poprosił, bym pieniądze z portfelika na stół wysypała.

I asygnaty papierowe tam były, i monety, zdziwiło mnie tylko, że srebra i złota nie widzę. Okazało się, że srebro i złoto dawno wyszły z użycia, papierem zastąpione. Przez to pewnie ceny wszystkie dziwnie jakoś urosły, grosz, który niegdyś się liczył, teraz nie miał żadnego znaczenia, sous francuskie w ogóle zanikły i tylko centimy ujrzałam, nic nie warte. No i franki…

Kiedy usłyszałam od Romana, że mój apartament w Ritzu kosztuje dziewiętnaście tysięcy franków dziennie, zrozumiałam stufrankowy napiwek dla pokojówki. Na Boga! Ależ za dwadzieścia tysięcy można było za moich czasów spokojnie przeżyć cały rok! No, dość skromnie, ale bez kłopotów…

Na moment ogarnęło mnie przerażenie.

– No dobrze, a czy Roman może mi powiedzieć, ile ja mam pieniędzy? – spytałam, siląc się na spokój. – Wiem, ile miałam… poprzednio… Nie wiem, ile mam teraz?

– Znacznie więcej – odparł pobłażliwie. – Majętności jaśnie pani w Polsce bardzo wzrosły w cenie, część gruntów, bez żadnych zabiegów, zyskała na wartości ze względu na lokalizację, a w chwili zmiany ustroju do jaśnie pani wróciło prawo własności. Tu zaś spadek po jaśnie panu d’Herblay znacznie przekracza tamte sumy, ale to wie dokładnie pan Desplain, który już chyba jaśnie pani wszystko wyjaśniał?

Ze zdenerwowania wypiłam całe wino od razu i gestem poprosiłam o następny kieliszek. Owszem, pan Desplain wyjaśniał mi źródła dochodów, ale zyski określał mianem płynnych. Dokładnie zrozumiałam tylko tyle, że po opłaceniu podatków na moim koncie bankowym zostaje jedenaście milionów. Mogę mieszkać w Ritzu prawie przez dwa lata. Na pewno tego nie zrobię, nie upadłam na głowę.

– Zaraz. O jakiej zmianie ustroju Roman mówi? Rewolucja w Rosji, dwie wojny światowe, to już wiem. A co z tym ustrojem? – Od zakończenia drugiej wojny światowej w Polsce i paru innych krajach, pod wpływem Rosji, zwanej wówczas Związkiem Radzieckim, panowało coś, co określano jako ustrój komunistyczny albo socjalistyczny. Nie był to w ogóle żaden ustrój, tylko jedno wielkie i perfidne łgarstwo. Jaśnie pani pozwoli, że nie będę się wdawał w szczegóły, bo są takie głupie, że nawet ich pojąć nie można. Dużo książek istnieje z tamtego okresu i na ten temat, jaśnie pani sobie przeczyta… Na szczęście ludzie tego w końcu nie wytrzymali i nastąpiła zmiana na coś normalniejszego, chociaż ciągle jeszcze panuje duży bałagan.

– W politykę nie będę się wdawać – wyrwało mi się stanowczo.

– I bardzo słusznie, po co sobie zdrowie odbierać… – Zaraz. Do diabła z ustrojem…

Urwałam nagle. Jezus Mario, co ja mówię?! Ależ w życiu takie słowa przez usta by mi nie przeszły! Ja, z domu hrabianka Roztocka, prawnuczka księżnej de Noirmont, zaczynam przeklinać…?!!! A cóż się ze mną dzieje…?!!!

Chwyciłam kieliszek wina i wypiłam do dna. Roman spojrzał tylko i zamówił mi następny. Może powinien był zamówić gorzałkę, a co najmniej koniak.

– Jednej rzeczy nie rozumiem – podjęłam z pewnym wysiłkiem. – Jakim sposobem Ewa Borkowska niczemu się nie


tajemnicza siła przez jakieś tam bariery przeniosła?

Roman zadbał i o siebie, zamówił sobie jeszcze jedno piwo, po czym ciężko westchnął.

– Naukowe wyjaśnienie odpada w przedbiegach, ani ja się na tym nie znam, ani jaśnie pani. Ale pan Desplain też się niczemu nie dziwił, prawda? Jaśnie pani… jak by tu powiedzieć… jest dla wszystkich osobą całkowicie współczesną. Mówiłem przecież, nic w czasie nie ginie, to ten czwarty wymiar… Wszyscy widzą w jaśnie pani znajomą, która ledwie na kilka lat zakopała się gdzieś na wsi i teraz do towarzystwa powraca. Pani Ewa Borkowska jest pra-pra-pra-pra… proszę o wybaczenie, musiałbym dokładnie policzyć, mimo iż sam wtedy żyłem… prawnuczką panny Wilczyńskiej, która była przyjaciółką jaśnie pani… a jaśnie pani jest w tej chwili jakby pra-pra-pra-pra-wnuczką siebie samej…

Od tych pra-prawnuczek zaczęło mi się kręcić w głowie. Niemożliwe przecież, żebym była pijana przy trzecim kieliszku łagodnego wina! Postanowiłam przyjąć wyjaśnienie po prostu na wiarę, nie siląc się na rozumienie, i już otworzyłam usta dla zadania następnego pytania, kiedy coś mi w tym przeszkodziło. Już od dłuższej chwili słyszałam w górze jakiś warkot, który się zbliżał i właśnie zaczynał hałasować nieznośnie. Uniosłam wzrok i na niebie ujrzałam coś…

I zaraz przypomniałam sobie własne postanowienie. Nawet maszyna latająca już mnie nie zdziwi! W złą godzinę chyba pomyślałam takie słowa.

– Cóż to jest? – spytałam zimno i z kamiennym spokojem, wskazując palcem niebo.

– Helikopter – odparł Roman, ledwie rzuciwszy okiem. – Normalna rzecz. Teraz dużo tego lata, helikoptery i samoloty, do Ameryki, za ocean, można przelecieć w osiem godzin. Z Warszawy do Paryża w mniej niż dwie. Z Warszawy do Kopenhagi w pięćdziesiąt pięć minut. Żałuję bardzo, że nie pokazałem jaśnie pani któregoś lotniska w Paryżu i całego ruchu lotniczego, ale czasu zabrakło. Nic nie szkodzi, obejrzy jaśnie pani przy najbliższej okazji, to taka sama komunikacja, jak samochody i pociągi.

Szaleństwo jakieś nagle mnie ogarnęło.

– Chcę tym polecieć – powiedziałam gwałtownie.

– Nie ma najmniejszych przeszkód. Dokąd? Ma jaśnie pani jakieś życzenie?

– Do Ameryki.

– Z tym będzie drobny kłopot. Po Europie można podróżować bez niczego, ale Stany Zjednoczone i Kanada wymagają wizy. Za dużo im się tam pcha niepożądanych cudzoziemców…

– Dobrze. Do Londynu.

– Do Londynu w każdej chwili. Kiedy jaśnie pani sobie życzy? Opamiętałam się nieco. O tak, polecieć tym czymś chciałam, nawet gdyby miał to być ostatni czyn mojego życia. Ale na ostatni czyn życia mogłam chwilę poczekać, intrygowała mnie Ewa Borkowska, zamierzałam odnowić dom, tu, w Trouville, miałam jeszcze potwornie dużo do obejrzenia, do Montilly musiałam wrócić, gdzie należało służbę nająć i ów zamknięty pokój w mojej obecności otworzyć, bo pan Desplain telefonował do mnie… och, te telefony… Czemuż ojciec nieboszczyk ich nie dożył…?…że czegoś tam istotnego brakuje i w tym właśnie pomieszczeniu może się znajdować. Gorączkowo usiłowałam przypomnieć sobie pytania, które przez ten warkot nad głową wyleciały mi z pamięci. Nie, nie mogłam pchać się do szaleństwa natychmiast.

– Za tydzień. Przez tydzień tu pozostanę, załatwimy sprawę remontu domu, spotkam się z panią Borkowską. Potem wrócimy do Paryża i Roman zrobi co trzeba, żebym powietrzem poleciała do Londynu. Byłam tam raz w życiu, jako małe dziecko, i chcę się znaleźć jeszcze raz, jako osoba dorosła…

Wreszcie oderwałam się od tego stolika, od tej plaży i od tego wina, przebrałam się i poszłam na kolację. Florentyna, gospodyni, usługiwała mi przy toalecie i trochę się zatroskała. Zaróżowienie lekkie widać było na mojej twarzy i postaci, co wprawiło ją w niepokój, choć ja żadnej nieprzyjemności nie czułam. Tak jak i Roman, poradziła mi bardzo uważać ze słońcem, krótko się na jego promienie wystawiać i do cienia chronić, bo inaczej poparzenia wielkie mogą wystąpić i miast pięknej i ciemnej karnacji dostać, ze skóry oblezę. A do tego wciąż smarować ciało specjalną oliwką.

Jak na jeden dzień wrażeń miałam dosyć. Zdało mi się, żem przed miesiącem z Paryża wyjechała, a tymczasem było to tego poranka. Aż mnie zaciekawiło, jak długo ten biegnący dzikim pędem tryb życia wytrzymam, i poczułam wyraźnie, że bodaj na parę godzin usiąść i spokojnie pomyśleć muszę…

Roman zostawił mnie samą, choć czuwał w pobliżu, raz jeszcze pouczywszy, jak ze słońca bez szkody korzystać. Przypływ nadchodził, na który czekałam, by w morzu trochę popływać.

Małe śniadanie w domu zjadłam, później zaś uparłam się raz jeszcze obejrzeć ów obraz ruchomy z powieści pana Verne’a. Film to się zowie, muszę zapamiętać to słowo. Oglądałabym więcej, bo świat obecny, do którego tak niepojęcie się dostałam, pokazywał się na owym ekranie w najprzedziwniejszych postaciach, ale żal mi było plaży, morza i słońca. W cichości ducha musiałam przyznać, że bezwstyd ma wielkie zalety, o ileż milej było na ciele niczym nie okrytym czuć lekki powiew wiatru, gorąco promieni słonecznych i chłód morskiej wody niż zażywać tego wszystkiego w sukniach i bieliźnie!

Nowa myśl mnie intrygowała. Ciekawe, w kim też Roman za młodu tak się niezmiernie kochał… Podobno znałam osobę. Nie mogłam to być ja z całą pewnością, bo już piętnaście lat przekroczył, kiedym się urodziła, a trudno przypuścić, by miłość namiętną poczuł do niemowlęcia. A i do dziewczynki pięcio-czy nawet dziesięcioletniej, też wątpić można. Musiała jednak ta jego dama serca w naszym domu bywać, skoro życie całe naszej rodzinie i mnie poświęcił, mną zaś opiekował się niczym najdroższą córką, a tak dyskretnie, że dopiero teraz to widzę i ocenić mogę. To już nie sługa, to przyjaciel wprost i opiekun, choć nigdy ni w zuchwalstwo, ni w poufałość nie wpadł, aż do chwil obecnych, kiedy ganić go za to wcale nie mogę.

Ciekawa rzecz… Myślą jęłam przebiegać kuzynki różne i znajome panny, świata przed sobą nie widząc, kiedy nagle człek jakiś na piasku usiadł tuż przy mnie blisko.

– Szwedka czy Niemka? – spytał tak życzliwie, że nawet bezczelności w tym nie było.

Zaskoczenie i zdumienie sprawiło, że udzieliłam odpowiedzi, bo co też mu do głowy wpadło, żeby mnie taką narodowością obdarzać?

– Polka – odparłam mimo woli.

– Ze szpitala pani wyszła czy z więzienia? Zdumiał mnie jeszcze więcej.

– Ani jedno, ani drugie. Cóż to za pomysł…! Dlaczego…? – Bo jest pani biała jak pierwsze śniegi. Gdzież się pani taka uchowała? Intryguje mnie to. Za kołem polarnym? Na Grenlandii? A może na Syberii? Podobno wy, Polacy, mieliście z tym kłopoty?

Bez wątpienia mieliśmy, ale mnie one jakoś ominęły. Oszołomiona poczułam się lekko, bo pierwszy raz w życiu tak rozmowę podjęłam z obcym zupełnie mężczyzną, którego mi nikt nie przedstawił. A choćby i sam, jak pan Renaudin, ale tam, w Montilly, była całkiem odmienna sytuacja… Nie wiedziałam, co zrobić, przyjrzałam mu się zatem w milczeniu, wyraźny chłód spojrzeniu nadając.

I udało mi się chyba tego wyrazu oczu nie zmienić, choć osobnik ów wydał mi się interesujący bardzo i sympatyczny. Gdyby mi został przedstawiony na balu, z przyjemnością wpisałabym go do karnetu na wszystkie tańce, jakie by przyzwoitość dopuściła, ale tu…? Poza tym, na balu byłby ubrany… No, ja z pewnością również…

Wypadało tak z obcym rozmawiać czy nie…?

– Niech pani opanuje gadatliwość, bo się nie mogę pozbierać – rzekł z westchnieniem. – Naprawdę ciekawi mnie pani karnacja, tak idealnie białej kobiety jeszcze w życiu nie widziałem. To tryb życia czy jakaś właściwość skóry? Interesuje mnie to zawodowo, jestem lekarzem.

No, jeśli lekarz… Odetchnęłam z ulgą.

– Nie wiem, jakie mam właściwości skóry, bo przyznaję, że istotnie, zazwyczaj unikałam słońca. Teraz zamierzam się przekonać.

– A, to ostrożnie! Nie w południe, wyłącznie rano i wieczorem, powolutku. Słusznie siedzi pani w cieniu. A dlaczego unikała pani słońca? Dała się pani zasugerować tą obsesją rakową?

Nic nie wiedziałam o żadnej obsesji rakowej, więc na wszelki wypadek zaprzeczyłam. Ale i tak odpowiedź na jego pytania sprawiła mi kłopot, jakże miałam mu wyznać prawdziwe przyczyny? Powiedzieć, że w mojej sferze białość jest najcenniejszą zaletą urody? Że ciemne bywa tylko chłopstwo? Że ta płeć, którą tu powszechnie widzę, za ordynarną byłaby uważana? Że pochodzę ze świata, w którym publiczne obnażenie ciała wzbudziłoby zgrozę i potępienie absolutne? Że za damą bez kapelusza i parasolki oglądaliby się ze zgorszeniem wszyscy…? Pozwoliłam sobie na żartobliwość.

– Mieszkałam w gęstym i ciemnym lesie, gdzie żaden promień słońca przez korony drzew nie przenikał. Zbierałam grzyby, jagody i orzechy. A woda w małych jeziorkach była zbyt zimna, żeby się w niej kąpać.

– Gdzież pani znalazła taki wspaniały las? – wykrzyknął ze śmiechem. – I więziła tam panią zła jędza? Ale skoro tak, rozumiem to zdrowie, które z pani tryska, bo przedtem mogłem się tylko dziwić. No cóż, przekonamy się, jak pani skóra przyjmie wyjście z lasu…

Wciąż niepewna, czy nie popełniam jakiegoś faux pas, zmieszana przy tym nieco zbytnią intymnością jego uwag, wolałam przerwać tę konwersację. Przypływ już podszedł. Przeprosiłam go grzecznie, ukryłam włosy pod czepkiem i udałam się do wody.

Udał się tam za mną, ale popłynęłam energicznie i rozmowa stała się niemożliwa. Pływał równie dobrze jak ja, a może nawet lepiej, choć sobie pod tym względem nie miałam nic do zarzucenia. Zaciekawiły mnie deski ze sterczącym z nich jakby skrzydłem motyla, na których stojące osoby ślizgały się po powierzchni fal. Niekiedy skrzydło upadało im w wodę, ale podnosiły je, zarazem ze śmiechem i wysiłkiem, więc musiał to być rodzaj zabawy. Aż chęć poczułam czegoś takiego spróbować.

Wyszłam wreszcie z morza, pobyłam chwilę na słońcu dla obeschnięcia i poczułam, jak piecze. O tak, mieli rację wszyscy, którzy mnie ostrzegali, to słońce mogło być niebezpieczne, paliło niczym ogień. Wróciłam w cień swojego namiociku., Roman już tam na mnie czekał.

– Jaśnie pani pozwoli, że teraz coś doradzę – rzekł stanowczo. – Jaśnie pani wciąż jeszcze brakuje doświadczenia. Należy teraz zejść z plaży, bo i tak już czas na obiad, w cieniu posiedzieć, a później znowu tu można przyjść przed samym odpływem. Więcej słońca dla jaśnie pani byłoby niewskazane.

Sama to czułam, więc wyraziłam zgodę. Doktór nadciągnął za mną, ale na widok Romana skłonił się tylko grzecznie i odszedł. Udałam się do domu, gdzie rozmaite zabiegi trochę potrwały, bo i spłukać musiałam z siebie słoną morską wodę, i posmarować ciało oliwką, w czym mi Florentyna pomogła, moimi plecami się zająwszy.

– O, już panią trochę łapie – zauważyła. – Widać ślad kostiumu. Byle nie za prędko, na pani miejscu z tym słońcem do jutra bym poczekała. Gdzie też się pani uchowała z taką białością…!

Zaczynałam mieć trochę dosyć tej mojej białości, z której tak dumna byłam przez całe życie. Żadna przyzwoita kobieta nie powinna zwracać na siebie uwagi odstępstwami od panujących obyczajów, zniecierpliwienie mnie ogarniało, chciałam też zyskać ciemną karnację, skoro taka moda zapanowała. Nic tu jednak przyśpieszyć nie mogłam, wiedziałam wszak, co znaczy oparzenie!

Ledwo, przebrana już, na próg domu wyszłam, automobil podjechał i rudowłosa, młoda osoba w pośpiechu zeń wysiadła. Spojrzała, ramiona ku mnie wyciągnęła i już cudem jakimś wiedziałam, że jest to Ewa Borkowska. Starsza o te kilka lat, z innym włosów kolorem, ale ona, ona sama, prawdziwa moja przyjaciółka!

Padłyśmy sobie w objęcia, śmiejąc się i płacząc. Dokładnie od tej chwili część mojej egzystencji pobiegła jeszcze szybciej. Ze zwierzeniami wzajemnymi nie mogłyśmy nadążyć, Ewa przedstawiła mi zaraz swojego męża, który z nią razem na wypoczynek przyjechał, wspólnie siedliśmy do obiadu, nagle, z prędkością piorunującą, jęłam się uczyć wszystkiego, mowy, zachowań, obyczajów, postępowania, dbałości o siebie! Ewa wręcz oburzyła się, że nie mam malowanych paznokci u rąk i u nóg, wskazała mi zakład, gdzie te zabiegi się czyni, skorzystałam od razu. Chciwie spenetrowałam jej stroje, chciwie słuchałam opowieści o jej życiu i pracy. Tak, pracy, bo oto ona pracowała niczym mężczyzna, choć jej mąż był człowiekiem bogatym, pracowała dla przyjemności i satysfakcji własnej, w firmie jakiejś ogromnej, robiącej reklamy. Dzięki niej rychło pojęłam, czym są owe reklamy i czemu służą, od niej się dowiedziałam wszystkiego o ludziach znanych i sławnych, od niej pierwszej usłyszałam okropne słowo: seks…

W pięć dni stałam się inną kobietą.

Nie poleciałam do Londynu po tygodniu.

Zaczęło się od tego, że, kiedy wszyscy razem, Ewa, jej Karol i ja, byliśmy na plaży w bliskości mojego domu, podszedł do nas ów doktór, który mi białość wytykał. Tak się odezwał, jakby znajomość nasza trwała od dawna, i tak też został przez tamtych dwoje przyjęty, co miało tę dobrą stronę, że się przedstawił. Pan Philip Villon. Pochwalił mnie od razu.

– Zdumiewający rozsądek pani wykazuje, widzę, że ta olśniewająca biel już znika bez żadnej szkody dla zdrowia. A to zaledwie czwarty dzień. Gratuluję siły charakteru.

Nim zdążyłam usta otworzyć, wtrąciła się Ewa.

– Słusznie, ja też ją podziwiam. Sama już bym się spiekła. Choć z drugiej strony, doprowadzić się do takiej bieli, to skandal, przez ileż lat słońce jej na oczy nie widziało! Chory mąż nie stanowi żadnego usprawiedliwienia.

– Aaa…! – odgadł doktór i usiadł przy nas. – Rozumiem, pielęgnowała pani chorego męża? I z jakim skutkiem?

– Śmiertelnym – wyrwało mi się zgryźliwie, bo rozgniewało mnie, że Ewa zbyt szczerze obcemu człowiekowi takie szczegóły wyjawia.

– Uch, mówmy wprost! – zniecierpliwiła się Ewa. – Łaska boska, że umarł. Do dziś zrozumieć nie mogę, po co w ogóle za niego wyszłaś!

– Możliwe, że dziś i ja sama siebie zrozumieć nie mogę – zgodziłam się z nią, hamując niezadowolenie. – Ale wtedy… Wzruszyłam ramionami i ugryzłam się.w język, by nie po

wiedzieć za wiele. Cóż ja wtedy miałam do gadania? Panna z doskonałej rodziny, ale zupełnie bez posagu, bez żadnej sperandy, pozbawiona krewnych, po których mogłaby dziedziczyć, urodę miałam i wykształcenie, nic więcej. Rodzicom ledwo-ledwo na siebie starczalo, bo ojciec cały majątek na swoje eksperymenty naukowe stracił i jedyny skarb, jaki posiadał, to bibliotekę niezwykle obszerną, która na moją własność nie tak dawno przeszła. Kiedy zatem bogacz i hrabia, choć hrabiostwo jego gdzie było od naszego młodsze, o moją rękę jął się starać, wydało się to czystym darem losu. Że starszy ode mnie o lat czterdzieści, gruby, pokraczny i schorowany, cóż to komu szkodziło? Ja zaś, przerażona niepewną przyszłością, w szesnastym roku życia, sama nie wiedziałam, co czynię, a gdybym nawet wiedziała, widząc ulgę wielką rodziców, też bym pewnie okazała posłuszeństwo…

I Ewa… Ależ tak, właśnie Ewa oburzała się strasznie i płakała nade mną. Przed samym prawie moim ślubem się rozstałyśmy i straciłyśmy z oczu.

Nagle bunt we mnie wybuchł i znów ta rewolucja rozkwitła.

– No dobrze, mówmy wprost – rzekłam zimno i gniewnie. – Poszłam za niego dla pieniędzy. Wiesz doskonale, że moi rodzice stracili wszystko, a ja, głupia dziewczynka…

– Po pierwsze, nigdy nie byłaś głupia – zaprotestowała Ewa z energią – a po drugie mogłaś studiować, iść do pracy… No owszem, ciężkie życie. I twoja matka… I ojciec… Czarujący człowiek zresztą, uwielbiałam go… Jeśli ze względu na nich ustawiłaś się finansowo, coś niecoś mogę zrozumieć. Jeśli był to błąd, zapłaciłaś za niego całkiem nieźle, ale za to twoi rodzice spędzili ostatnie lata życia w błogim spokoju.

– Przepraszam, a na co chorował pani mąż? – spytał doktór bardzo spokojnie i rzeczowo.

O mój Ty Boże, a na cóż on NIE chorował…?!

– Na wszystko – westchnęłam smętnie. – Chroniczna niestrawność, połączona z nieopanowanym łakomstwem. Żółć. Wątroba. Ustawiczne ataki. Niedowład nóg, reumatyzm, przeziębienia, jedno za drugim, sama nie wiem, co jeszcze, wszystko w nim szwankowało. Także nerki. W młodości prowadził bardzo niezdrowy tryb życia…

Znów się ugryzłam w język, żeby nie wspomnieć o kurtyzanach wiedeńskich, o których dowiedziałam się znacznie później, a które podobno siły żywotne z niego wyssały sposobem bliżej mi nie znanym. I o stu dwudziestu kołdunach, które w jedno popołudnie pożarł z flakami na najtłustszym rosole, jaki w życiu widziałam, i po których przed świtem umarł. Doglądałam wtedy źrebiącej się klaczy wielkiej klasy, z weterynarzem razem i z Romanem, klacz oźrebiła się szczęśliwie, ale kiedy wróciłam do domu, mój mąż owe kołduny już kończył… Widząc to, po doktora posłałam od razu, ale nieszczęście chciało, by doktór akurat trudny poród baronowej Brzezińskiej przyjmował… Dwa życia za jedno.

Przez wspomnienie okropne straciłam chwilę rozmowy. – Och, sękocińskie lasy – mówiła Ewa. – Podobno przed wojną były rzeczywiście wspaniałe, starodrzew, ale wszystko zostało wycięte i teraz niewiele zostało. Oczywiście odrasta, ale w mniejszym zakresie, to już nie to, co było. Przyznam się panu, gdybym wiedziała, że moja przyjaciółka do tego stopnia poddała się tej pielęgniarskiej pracy, sama bym do niej pojechała, ale na ostatnie kilka lat straciłyśmy się z oczu, urwany kontakt, i zupełnym przypadkiem, przez notariusza, odnalazłyśmy się ponownie. To w wielkim stopniu moja wina, zmieniałam adresy, nie zdążałam wszystkich zawiadamiać…

– Nie wiem, czy należy żałować, bo, wnioskując na oko, to zamknięcie się wśród lasów wyszło pani przyjaciółce na zdrowie. Opalanie się to moda, czasem nawet szkodliwa – tu doktór zwrócił się do mnie – ale metoda, którą pani stosuje jest ze wszech miar godna polecenia. Umiar, a nie szaleństwo.

W głowie ciągle jeszcze miałam te potworne kołduny.

– Urodziło się wtedy źrebię – powiedziałam wbrew woli. – Klaczka. Astra. Jej matka, Gwiazdeczka, do tej pory jest moim ulubionym wierzchowcem.

– Jeździsz konno? – zdziwiła się Ewa i natychmiast odpowiedziała sama sobie. – Ależ tak, pamiętam! Oczywiście, mieliście konie, a do tego objeżdżałaś konie na Służewcu, na treningach! Wstawałaś o piątej rano! O Boże, podziwiałam cię z przyjemnością!

– Dlaczego z przyjemnością? – zainteresował się Karol, który dotychczas przysłuchiwał się całej rozmowie w milczeniu. – Bo z jednej strony byłam dumna z przyjaciółki, która jeździ na koniach, a z drugiej czułam się szczęśliwa, że ja nie muszę. Wiedziałam, że o piątej rano ona leci na tory i rozkosznie obracałam się na drugi bok.

– Zważywszy, iż fakt, że cię kocham, nie ulega wątpliwości, mogę sobie pozwolić na szczerą uwagę – rzekł Karol uroczyście i wszyscy spojrzeliśmy na niego z wielkim zainteresowaniem. – Otóż stwierdzam, co w najmniejszej mierze nie jest krytyką, że twoja przyjaciółka, która, o ile wiem, jest twoją rówieśnicą, wygląda o… no, uczciwie oceniając… o trzy lata młodziej niż ty. Nie zamierzam się czepiać, ale to z pewnością te konie…

Obie z Ewą popatrzyłyśmy na siebie najpierw w osłupieniu, a potem z największym rozbawieniem.

– A nie to leśne, świeże powietrze? – spytała Ewa.

– Tego nie przyznam za nic w świecie. Nie mam zamiaru zapaść na wątrobę, reumatyzm i przewód pokarmowy, żebyś odmłodniała, pielęgnując mnie. Będę się upierał przy koniach. – O Boże! Cóż za doping! Chyba zacznę jeździć…

Poczułam, że lubię Karola. Może i był trochę niedźwiedziowaty, ale promieniowała z niego dobroć i dobroduszność. I powierzchowność miał przyjemną, nie z tych, co budzą nagłe bicie serca, ale jakby uspokajającą i napawającą zaufaniem. Na miejscu Ewy czułabym w nim oparcie, opokę wręcz, szczególnie iż widać było, że obdarza ją głębokim uczuciem.

Kwestii tego wyglądu o trzy lata młodziej nie podnosiłam, uważając stwierdzenie za zwykły komplement. Ewa zdumiewała mnie od pierwszej chwili, wiedziałam przecież, że jesteśmy w jednym wieku, tymczasem dwudziestu lat bym jej nie dała. Twarz tak świeża, tak gładka, bez najmniejszego śladu przywiędnięcia, ruchy tak żywe i sprężyste jak u młodej dziewczyny, Karol doprawdy grzeczność wielką mi okazał.

Natomiast wstawania o piątej rano i objeżdżania koni na jakichś treningach na Służewcu w najmniejszym stopniu nie mogłam sobie przypomnieć. Cóż to w ogóle było, ten Służewiec…? A, prawda, miejscowość, wieś chyba, w pobliżu Warszawy, nazwa mi się o uszy obiła. Ale co, na Boga, ja z tym miałam wspólnego…?!

Zarazem przypomniałam sobie nagle, że przecież Ewa naprawdę ma na imię Ewelina i tak ją znałam, a tu już do Ewy przywykłam i do tej osoby, którą widzę, a nie do tamtej, którą lepiej powinnam pamiętać. Cóż za poplątanie okropne, nie mogę o tym myśleć, bo mi to obłędem grozi!

I nagle kolejne spostrzeżenie spadło na mnie niczym grom z jasnego nieba. Ogólnie skołowana całą sytuacją, nie zwróciłam na to wcześniej uwagi, choć w głębi duszy coś mnie dręczyło. Z kimże, na litość boską, mamy do czynienia?! Obie wszak pochodzimy z arystokracji, ona, baronówna z domu, po kądzieli prawnuczka Potockich, ja, hrabianka i hrabina, z książęcą krwią w żyłach… Siedzi tu z nami zwykły medyk, usługi dla zarobku świadczący, rozmawia jak równy z równym, ja sama pozwalam się zapraszać na jakiś obiad czy kolację oficjalistom i urzędnikom, bo czymże innym jest choćby pan Desplain, jak nie sługą mojej rodziny…?! I nikt w tym nie widzi nic niewłaściwego…?!!!

Gdzież się podziały sfery, gdzie salony, gdzie bariery społeczne nie do przekroczenia? Służba, Boże drogi, nie ma służby! Nikt nas nie oddziela od pierwszego lepszego kupczyka, od chłopa nawet! A skąd ja mam wiedzieć, czy pan Villon z chłopów, na przykład, nie pochodzi? Cóż się stało z tym światem, co za jakieś zrównanie przerażające nastąpiło, potomek książąt i potomek plebejusry w przyjaźni są ze sobą; czy to już pochodzenie przestało cokolwiek znaczyć…?! Chyba przestało…?

Ze zdumieniem najwyższym stwierdziłam, że mnie to mało obchodzi. Może znów poglądy nieboszczyka ojca we mnie się odezwały, wszak zawsze ogólne oburzenie budził, twierdząc, iż więcej warte jest ukształcenie, wiedza i charakter człowieka niż jego parantela, za negatywny przykład niekiedy nawet synów królewskich podając. Czyżbym teraz te poglądy za własne przyjęła…?

Chyba tak…

Mgnienie zaledwie zajęły mi te nagłe rozważania i najzupełniej naturalne mi się wydało, że na obiad idziemy razem z doktorem, który już do naszego towarzystwa całkowicie przystał. Za mojego wielbiciela został wzięty i zaakceptowany. W dodatku, co gorsza, przyjemność mi to sprawiło…

Wieczór w kasynie, za który potępiona zostałabym bezapelacyjnie w moich czasach, miałam już za sobą. Wygrana z niego wyszłam ku własnemu zdumieniu, a przy tym zachwycona, bo wreszcie mogłam osobiście sprawdzić, jak też nasi wielcy panowie majątki tracili. Głupi musieli być… Telewizja, ukradkiem w nocy oglądana, filmy, jakich mi Roman dostarczył, ogromną wiedzę mi dały. Bez tchu niemal przed ekranem siedząc, ze zgrozą ujrzałam świat, w którym jakieś kompletne pomieszanie wszystkiego nastąpiło, płci obie zwłaszcza do góry nogami stanęły, kobiety, miast kazać się zdobywać i opieki żądać, same na mężczyzn się rzucają! Miast uroki swoje im prezentować, kusząc umiejętnie, spodnie noszą i jawnie ich garną ku sobie! O nie, takiego głupstwa już z pewnością nie zrobię!

Ewie pytań wprost nie mogłam zadawać, bo za pomyloną by mnie wzięła, jeden Roman do wyjaśnień mi służył, ale znów rozmów aż tak osobistych nie wypadało mi z nim prowadzić. Dyplomacji musiałam użyć, w czym widoki, na każdym kroku spotykane, bardzo mi pomogły.

Pierwsza para młoda, nagimi ciałami zespolona, wzajemnie objęta, na plaży, wśród tłumu, na ludzkich oczach, dała mi prawo do krytyki.

– To już chyba rozwydrzenie przesadne – rzekłam z niesmakiem do Ewy, wskazując ich gestem i odwracając wzrok, bo wstyd mnie za nich ogarniał.

– Przecież nic nie robią? – zdziwiła się na to. – A cóż by jeszcze mieli robić…?!

– Gzić się. No, niewiele im brakuje… Ale ty rzeczywiście w tym swoim zaścianku kompletnie zmurszałaś! Czasem mam wrażenie, że cofnęłaś się w rozwoju do zeszłego wieku. Owszem, nasze babki na taki widok trupem by padły, chociaż nie, babki już przywykły, prababek potrzeba. O co w ogóle chodzi, sama się tak prowadzałaś z chłopakiem… A, nie, prawda, ty przed ślubem nie zdążyłaś, a potem, zdaje się, nie miałaś szans.

– A ty?

– A ja owszem. No, mimo wszystko trochę dyskretniej. Zbiorowego seksu nigdy nie lubiłam, poza tym teraz w zupełności odpowiada mi Karol i na żadne odskoki nie reflektuję. Zamierzamy mieć dzieci.

To mi się wydało dość naturalne, każde małżeństwo na ogół chce mieć dzieci. Ostrożnie spytałam, dlaczego dopiero teraz, skoro są już pięć lat po ślubie, na co mi Ewa beztrosko odparła, że chcieli przeżyć jeszcze parę lat swobody i korzystać z młodości. Także sprawdzić, czy małżeństwo im się utrzyma, bo rozwód przy dzieciach to zawsze komplikacja i nieprzyjemność.

O szaleństwie rozwodowym, panującym na całym świecie, już wiedziałam, choć wciąż jeszcze nie mieściło mi się w głowie. Skandalu żadnego nikt w tym nie widział i sama nie umiałam się zdecydować, dobrze to czy źle. Uwolnić się na zawsze od złej żony czy złego męża, to tak, ale znów z drugiej strony dla byle fanaberii współmałżonka porzucać…? A gdzież pewność jakaś i bezpieczeństwo…?

Загрузка...