Armand, wróciwszy, próbował się zemścić. Chlapnął na mnie fontanną wody, alem się w bok rzuciła i głowy mi ten wodotrysk nie sięgnął. Symulując równocześnie wielką urazę i dostateczne ochłodzenie, wyszłam na brzeg tak niezręcznie, że Gastona koniecznie musiałam się przytrzymywać…

Ach, to wychowanie, w całym moim życiu odbierane… W iluż okolicznościach tak cudownie przydatne, ileż niuansów mające, jakże w obecnych czasach mężczyznom obce…!

Matkę, ciotki, guwernantki i niańkę moją w tym momencie błogosławiłam…

Ewa dla żartu Armandowi wyjść z wody przeszkodziła, nie na długo wprawdzie, ale czas ten okazał się dostateczny. Gaston ocenił chyba całą sprawę właściwie, bo nie oddalił się już ode mnie, ruszyliśmy przejść się kawałek wzdłuż brzegu i zaraz wprost mnie spytał:

– Mam się wtrącić czy wolisz sama sobie z nim poradzić? – Och, poradzę sobie – odparłam lekko, bo w tej kwestii nie miałam wątpliwości, za plecami zawsze czując opiekę Romana. – Nie chcę tylko, żeby ktokolwiek myślał, że to natręctwo ma jakieś podstawy i że je aprobuję.

– Jak sobie życzysz. W razie czego wiedz, że jestem do dyspozycji.

Do licha! Do dyspozycji… Pewnie, że wiem i że chcę, żeby mi był do dyspozycji, tylko może niekoniecznie w pojedynku z Armandem… Inne formy tej dyspozycji bardziej by mi odpowiadały.

Wahałam się zaprosić go do siebie. O powrocie do Paryża zaczęłam mówić, nie kryjąc skłopotania i troski o Montilly, na co mi bardzo rozsądnie poradził. Wszak przenoszenie się z Paryża do Trouville i z powrotem krótko trwa i w każdej chwili jest możliwe, czemuż bym zatem nie miała na kilka dni tam pojechać, zarządzić przygotowanie pałacu do zamieszkania choć w małej części, w samym Paryżu apartament wynająć lub kupić i z Ritza się wynieść. Do Trouville zaś przyjeżdżać, kiedy mi się spodoba i kiedy ochłody zapragnę.

O porzuceniu Ritza już i sama myślałam z racji kosztów wielkich, choć było mi tam bardzo wygodnie, więc chętnie jego radę przyjęłam. Tyle że sama nie umiałam wszystkich tych spraw załatwić, bo i ludzi należało do remontu pałacu nająć, i mieszkanie odpowiednie w mieście znaleźć, a Paryż w sierpniu stał pustką, sami turyści go wypełniali, do niczego nie przydatni.

Tu Gaston przyznał mi rację, ale zarazem Mamina Becka polecił. Na miejscu mieszkając, wszystkich znał i ludzi do roboty mógł znaleźć z łatwością, co do mieszkania zaś, jacyś pośrednicy z pewnością dostęp do siebie zostawili i tą kwestią pan Desplain potrafi się zająć. Ja bym tylko musiała zarządzenia wydać.

Zarazem przypomniał mi Romana, który wszystko umiał załatwić, z niego zaś rozmowa na Polskę zeszła.

– Bywam tam często – rzekł Gaston. – Po kądzieli z Polski pochodzę.

To mnie bardzo zainteresowało, więc jął mi wyliczać swoich przodków. Razem z tymi przodkami wróciliśmy do towarzystwa, gdzie w wyliczaniu i Ewa udział wzięła, do swoich prababek sięgając, aż zorientowałam się, że pra-pra-pradziadek Gastona mógł być na moim ślubie. War mnie oblał, bo nagle nabrałam pewności, iż ów młodzieniec, w przeddzień dostrzeżony, zapamiętany na zawsze i tak bardzo do niego podobny, to musiał być właśnie on!

Cudem chyba żadne słowo o wydarzeniu z ust mi się nie wyrwało, bo przy podobnym wspomnieniu już bez wątpienia za wariatkę by mnie wzięto. Przezornie wolałam zmienić temat, o kłopotach mieszkaniowych napomykając, co oczywiście nową dyskusję wywołało. Nikt na tych wakacjach nie miał nic do roboty, więc chętnie w cudze sprawy każdy się wdawał.

Pobyty Gastona w Polsce nadzwyczajnie mnie ciekawiły, bo skoro Francja aż tak się zmieniła, tam również wszystko musiało wyglądać inaczej, a nie mogłam się przecież przyznać, że nie mam pojęcia, jak. Powinnam to wiedzieć lepiej od niego i żadne zamknięcie na głuchej wsi w lesie mnie nie tłumaczyło, skoro, wedle opinii Ewy, i sam las bardzo się zmniejszył. Miałam wielką ochotę zabrać Romana i pojechać tam choć na tydzień, ale bałam się trochę, że znów tym sposobem jakąś barierę przekroczę, nie wiadomo do czego wrócę i od tego już do reszty kołowacizny dostanę.

W tym nowym świecie zaczynało mi się coraz bardziej podobać…

Ustaliłam sama ze sobą, że do jutra jeszcze w Trouville zostanę, a po południu do Paryża pojadę i kilka dni na urządzenie domów poświęcę.

Na Gastona zdecydowana już byłam całkowicie, ale postanowiłam z inicjatywą żadną nie występować. Niech on teraz przedsiębiorczość jakąś wykaże. Ułatwienie pewne zastosowałam, każdemu objawiłam inne zamiary wieczorne, to wycieczkę po okolicy, to odwiedzenie kasyna, to wizytę u Ewy, która dobrze wiedziała, że może się mnie nie spodziewać, jemu jednemu powiedziałam, że w domu zostanę i lekturze się oddam. Co prawdą było o tyle, że istotnie chciałam poczytać książkę o samochodach.

Siedziałam i czytałam rzeczywiście, a temat, wbrew spodziewaniom, pochłonął mnie bez reszty. Ach, ojciec nieboszczyk gdybyż to do rąk dostał…!

Kto by przypuszczał, że aż tak dawno o pojazdach bez koni myślano! Nic dziwnego, że i ojca te wynalazki intrygowały i coraz to nowych się spodziewał. Rysunek jeden, całkiem taki, jaki tu ujrzałam, wisiał u niego w gabinecie na ścianie…

Przy wizerunkach i fotografiach owych automobili ludzie się pokazywali i mogłam widzieć przy okazji, jak się moda i stroje zmieniały, co nie wiem, czy nie zajmowało mnie jeszcze więcej. Już przy silniku parowym i okropnie niezgrabnych sukniach byłam, kiedy Gaston przyszedł.

Piechotą przyszedł, nie wziął samochodu, i taktowne to było z jego strony, bo po cóż ma być powszechnie widoczne, że jego pojazd pod moim domem stoi! Mimo przejęcia lekturą serce mi zabiło. Chociaż nawet dzwonka do drzwi nie słyszałam i dopiero głos jego z tych emocji historycznych mnie wyrwał.

Roman wydał mi się tym razem całkiem niepotrzebny, ale odosobniona byłam w swoim poglądzie, bo Gaston z nim właśnie wdał się w rozmowę, jakby do niego specjalnie przyszedł. O moich sprawach konwersowali, nie pozwoliłam się zatem całkowicie wykluczyć. Dwie kwestie omawiali, równie ważne i pilne, razem, odnowienie Montilly i wyszukanie apartamentu. Z Paryża do Montilly było blisko.

– Jaśnie pani przydałaby się swoboda ruchów -zauważył Roman. – Będziemy chyba musieli kupić drugi samochód, a jaśnie pani zrobi prawo jazdy.

– Nie masz prawa jazdy? – zdziwił się Gaston.

– Dotychczas nie było mi potrzebne – odparłam bez naysłu i doprawdy całkowicie zgodnie z prawdą, bo po cóż mi było jakieś prawo jazdy przy posiadanej ilości koni i karet. – Ale teraz Roman ma rację, należy to załatwić.

– Egzamin, na jakiś termin trzeba się zapisać. Prowadzić jaśnie pani umie, więc to będzie tylko formalność.

Trochę mi się włos podniósł na głowie, bo tę opinię Roman wygłosił mocno na wyrost. Owszem, miałam już pojęcie o czynnościach niezbędnych, żeby samochodem jechać, próbowałam, Roman sam mi pokazywał i nawet mnie chwalił, ale od prawdziwych umiejętności byłam jeszcze bardzo daleka. Praktyki potrzebowałam, jak przy wszystkim, powozić też nie nauczyłam się od razu i od łagodnych i posłusznych koni zaczynałam. Samochodem, którego już się wcale nie bałam i do którego przywykłam, powinnam więcej pojeździć, żeby wprawy nabrać, inaczej bowiem każdy egzaminator poznałby we mnie gęś niedoświadczoną.

Gastonowi taka komplikacja nawet do głowy nie przyszła. – Tu jest szkoła jazdy – oznajmił zachęcająco. – Tam trochę dalej, w kierunku na Hawr. Można od razu jutro porozumieć się z nimi i możliwe, że na egzamin eksternistyczny nie trzeba będzie wcale czekać.

Oczywiście, tego mi tylko brakowało…!

Roman przyjrzał mi się z uwagą i powątpiewaniem, ale nic nie powiedział, zapewne żeby mnie nie kompromitować. Dał mi tylko jakoś błyśnięciem oka do zrozumienia, że tę trudność przełamiemy. Odgadłam nawet, w jaki sposób, zapewne od wschodu słońca aż do śniadania będę jeździła po okolicy, umiejętności nabierając, całkiem tak samo, jak niegdyś musiałam ćwiczyć skoki na koniu…

Pomyślałam, że nader dziwnie ten naganny, przestraszający mnie trochę, a zarazem już upragniony romans do mnie się zbliża. Nie wiadomo nawet czy nie oddala…

Roman jednakże umiar i przyzwoitość zachował, nie narzucał swojej obecności, obiecał wszystko rozważyć i jutro przedstawić mi propozycje, teraz zaś skłonił się i odszedł. Czułam w głębi duszy, że Gastona aprobuje, przeciwnie niż Armanda, a co najdziwniejsze mi się wydało, to to, że mi jego milczące wtrącanie się wcale nie przeszkadza. Ani oburzenia nie czułam, ani żadnej obawy, ani nawet wstydu najmniejszego.

Na Florentynę zadzwoniłam i kazałam kolację jakąś sporządzić, by nigdzie nie chodzić. O ostrygi łatwo było, wątróbki gęsie i sery mogły głód zaspokoić, chęć spokojnej rozmowy o wczorajszych porannych, tak okropnych, wydarzeniach z łatwością mogłam symulować. Wino w piwnicy się znajdowało.

Gastona o zdanie nawet nie spytałam, bo widać było, że godzi się na wszystko, roziskrzonym wzrokiem we mnie wpatrzony, choć wyraz twarzy miał spokojny i pełen opanowania. Mniemam, że nie bardzo wiedział, co je, i można było przed nim otręby i kapustę jałową, bez okrasy, postawić, też by zjadł bez protestu. Przez żołądek do serca już mu chyba trafiać nie musiałam.

Przytomności umysłu jednakże zachował dosyć, by rozsądnie i rzeczowo o zbrodni ze mną rozmawiać. Rozterkę pewną czułam w sobie, bo i romans mnie nęcił, i tamte sprawy z Montilly. Po wstrząsie już przyszłam do siebie, równowagę odzyskałam całkowicie, a za to lągł mi się lekki niepokój, bo w końcu przytrafiło się to w moim własnym domu, jeszcze niedostatecznie mi znanym, który zamierzałam objąć w posiadanie. Cóż miało znaczyć owo okropieństwo, na samym wstępie odkryte?

– Plotkami tylko dysponuję – rzekł mi Gaston ze skruchą. – Obiło mi się chyba o uszy, że w grę weszły nieścisłości w inwentaryzacji. Pan Desplain zwrócił ci przecież na to uwagę?

– Tak – potwierdziłam. – Pistolety. Zaniżono ich wycenę tak bardzo, że złodzieja mogły skusić. Ukradłby jako coś niezbyt drogiego… Ale nie wiem, co dalej. Co by mu z tego przyszło?

– Poszukiwano by ich bez wielkiego zapału i zapewne bez skutku. Poczekałby, aż sprawa przyschnie, i sprzedał. Opłaciłoby mu się nawet za pół ceny.

– I panna Lerat zapragnęła je sobie przywłaszczyć? Ale były tam przecież dwie osoby…?

– Mogła mieć wspólnika. Razem przyszli i pojawiły się między nimi jakieś kontrowersje… A możliwe, że jest tam więcej przedmiotów źle wycenionych i zabójca usiłował je znaleźć dokładnie w tym samym celu. Po co my właściwie o tym mówimy?

Zaskoczona się poczułam, bo już mnie temat ciekawił, i popatrzyłam na niego pytająco.

– Za wcześnie na rozważania i wnioski. Dajmy szansę policji, niech wykryją coś więcej, będzie się nad czym zastanawiać. Znajomości panny Lerat muszą sprawdzić i tak dalej, a mnie, szczerze mówiąc, panna Lerat niewiele w tej chwili obchodzi.

Głosem spokojnym to powiedział, mnie jednak serce zabiło. Milczałam chwilę, po czym podniosłam się i zaproponowałam przejście do salonu, co w zasadzie było rzeczą naturalną, choć tak naprawdę w myśli mi tkwiły dogodności, możliwe, że przydatne. Dalej od kuchni był położony i umeblowany wygodnie, a radio od paru już godzin zawierało w sobie płytkę z muzyką bardzo romantyczną. Przez roztargnienie włączyłam je, przechodząc.

Gaston zatrzymał mnie w drodze ku kanapie, za rękę ujmując, obrócił ku sobie i patrzył mi w oczy. Nie jest wykluczone, że je w końcu zamknęłam…

– Ty mnie obchodzisz – powiedział cichym głosem. Wargi jego poczułam na ustach i najprawdopodobniej, tak sądzę, w głowie mi się zakręciło, bo potem do niczego innego nie byłam już zdolna, jak tylko do poddania się jego chęciom i zapałom. Opór mój lekki i mimowolny przełamywał z łatwością.

No trudno, stało się…

– Afera, proszę pani, zatacza coraz szersze kręgi – powiedział mi przez telefon pan Desplain smętnie bardzo i z lekką irytacją. – Mam całkowicie zmarnowany urlop. Policja odkryła jakiś nowy ślad, dotyczący panny Lerat, i całe szczęście, że pani tu tak długo nie było, bo podejrzenia padłyby na panią.

– Nic z tego nie rozumiem – odparłam całkiem szczerze. – Ja owszem, dosyć dużo. Obowiązuje mnie, oczywiście, pewna powściągliwość, chociaż i tak od ludzi dowie się pani zapewne wszystkiego. Chciałbym widzieć panią w Montilly, musimy sprawdzić i przeszukać liczne dokumenty, wolałbym, żeby pani przy tym była. Jeszcze dzisiaj, jeśli można. Spotkajmy się tam, powiedzmy, za dwie godziny. Ponadto, co do mieszkań, mamy tu już kilka adresów od pośredników i jutro zechce pani zapewne to obejrzeć. Zatem, za dwie godziny, w Montilly…?

Przestał wydawać mi same rozkazy i zdobył się w ostatnich słowach na akcent pytający. Zgodziłam się chętnie, odłożyłam słuchawkę i popatrzyłam na Gastona.

Kończył się ubierać i guziki koszuli zapinał przed lustrem, czekając, aż skończę rozmowę. Ja miałam na sobie tylko wielki ręcznik kąpielowy, bo do tego telefonu spod prysznica wybiegłam.

Właśnie zamierzaliśmy jechać razem do Montilly i Gaston przyszedł po mnie do Ritza. Możliwe, że chwila wychodzenia trochę się nam przedłużyła, ale, ostatecznie, kobieta ma prawo długo się ubierać do wyjścia, choćby nawet i przed południem.

Wczoraj dość późno przyjechawszy, pozałatwiałam jednak, ile mogłam, wydałam polecenia, pan Desplain od razu zaczął je spełniać, Roman zaś prawie znikł mi z oczu. Remontem pałacu obiecał się zająć, kupnem drugiego samochodu, najęciem niezbędnej służby, moim prawem jazdy i Bóg wie czym jeszcze. Popołudnie późne i wieczór cały spędziłam z Gastonem, który też przecież miał wakacje i śmiejąc się, twierdził, że lepiej ich wykorzystywać nie może, jak w moim towarzystwie.

Byłam dokładnie tego samego zdania.

W Montilly pan Desplain mnie zajął. Dokumenty w gabinecie pradziada, raz już przejrzane i posegregowane, mieliśmy teraz ponownie spenetrować.

– Czegóż szukamy? – spytałam trochę niecierpliwie, bo, szczerze wyznając, Gaston mnie tylko teraz interesował, a nie jakieś tam spadki i zbrodnie.

– Metryki pana hrabiego. Oryginału. Odnalazłem tu kopię uwierzytelnioną i na niej poprzestałem, bo do pochowania wystarczyła. Ale oryginał też powinien istnieć, oprócz tego zaś akt zgonu pani hrabiny, co, przyznaję, zaniedbałem, bo do niczego w danym momencie nie były mi potrzebne. Teraz zaś ważne jest bardzo sprawdzić, czy owe dokumenty nie zaginęły, czy leżą tu nadal, przeoczone…

– I do czego nam są obecnie?

– Do ugruntowania lub usunięcia podejrzeń. Pojawiły się przypuszczenia, że panna Lerat sfałszowała akt ślubu z pani pradziadem. Mogła go tu podrzucić.

Uszom nie uwierzyłam. – Co zrobiła…?!

– Postarała się o akt ślubu z panem hrabią – powtórzył pan Desplain cierpliwie. – Niewątpliwie sfałszowany.

– Na Boga, i cóż by jej z tego przyszło…?!

– Gdyby żyła, przedstawiłaby go i wobec braku potomstwa byłaby jedyną spadkobierczynią. Musimy sprawdzić, czy gdzieś tu nie leży, umiejętnie podrzucony.

Milczałam przez chwilę, przetrawiając tę okropną informację.

– To akurat odwrotność jakaś – rzekłam wreszcie nieco zgryźliwie. – Nie brak się może okazać, tylko nadmiar.

– Słuszna uwaga…

– A skąd w ogóle wiadomo, że coś podobnego jest możliwe, że ślub i że fałszerstwo…?

– Zechce pani łaskawie zachować cierpliwość. Chwileczkę. Po kolei. W księgach stanu cywilnego taka rzecz musiała by być wpisana. A urząd stanu cywilnego żąda określonych papierów. Metryka pana hrabiego i dowód jego wdowieństwa byłyby niezbędne, policja zaś błyskawicznie doszła do tego, że panna Lerat w urzędzie stanu cywilnego coś zał.~ wiała, ściśle biorąc, zawarcie związku małżeńskiego.

– W jaki sposób doszli? – zainteresowałam się chciwi wciąż jeszcze nieco oszołomiona straszną wieścią.

– Nie wnikałem w szczegóły – odparł sucho pan Dc plam. – Z zapisów wynika, że ten związek małżeński zawarł i świadectwo ślubu zostało jej wydane, ale fałszerstwo jest ewidentne. Wskazują na to między innymi daty. Pani pradziad nie mógł równocześnie leżeć na łożu śmierci w Montilly i żenić się w Paryżu, policji to wystarcza, ale mnie nie. Musze, wiedzieć, czy panna Lerat wykradła jego metrykę i akt zgon u pani hrabiny, czy też nie. Mogła zresztą wykraść, zrobić fotokopię i podrzucić z powrotem. Pierwszy termin ślubu był wyznaczony na dwa tygodnie przed śmiercią pana hrabiego, potem przesunięty, ale ja osobiście sądzę, że wszystko to działo się w ogóle bez jego wiedzy. W żadnym wypadku nic brałby ślubu bez intercyzy, a w to ja musiałbym zostać włączony. Kontaktowałem się z nim ustawicznie w ostatnich dniach jego życia i o podobnym zamiarze nie słyszałem ani słowa.

To mnie już nie tylko zainteresowało, ale nawet napełniło wielką obawą. Gdyby istotnie mój pradziad poślubił legalnie pannę Luizę, bez wątpienia należałaby się jej jakaś duża część spadku po nim, ponadto mogłaby twierdzić, że w prezencie ślubnym ofiarował jej klejnoty rodzinne. Jeśli nie wszystkie, to bodaj połowę. To mi się wcale nie podobało, mogłam wcześniej podejrzewać, że coś ukradnie lub wyłudzi, złodziejski łup jednakże łatwo by jej było odebrać, jeśli jednak nastąpiła legalizacja tego związku…

Zaczęłam myśleć na głos.

– Nie, to niemożliwe, gdyby rzeczywiście ten ślub się odbył, nie trzymałaby tego w tajemnicy, rozgłosiłaby na wszystkie strony… No dobrze, może pradziad sobie tego nie życzył… W takim wypadku machałaby świadectwem ślubu już w pięć minut po jego śmierci…! Nie czekałaby dwóch dni rc zgłoszeniem pretensji…

Pan Desplain od razu zbił mnie z pantałyku. Okazało się, że mnóstwa rzeczy jeszcze nie wiem.

– Kiedy pan hrabia umarł, panny Lerat nie było. Na dwa dni udała się do Paryża i po powrocie zastała go już w trumnie, co było dla niej straszliwym zaskoczeniem. W dodatku la, z konieczności, już przeglądałem dokumenty. Osobiście sądzę raczej, że ten sfałszowany akt ślubu podrzuciłaby do Murka pana hrabiego, żebym to ja go znalazł. Nie zdążyła.

Roman rozsiodłał Gwiazdeczkę i zaczął ją pieczołowicie wycierać. Ze stajni dobiegło rżenie. Okazało się, że posiada trzy konie, dwie klacze i ogiera.

– Licencjonowany, ma go jaśnie pani legalnie – wyjaśnił Roman. – Zuzia, tak, owszem, ale w zasadzie na przychody. I to nie jest tamta Zuzia, tylko też praprawnuczka. Zamężna, nie ma dzieci, tu blisko mieszka, jej mąż naprawy elektryczne załatwia ona sobie u jaśnie pani chętnie dorabia i w ogóle lubi usługi. Pewno przyleci przed południem jeszcze. Pozwolę sobie radzić, żeby jaśnie pani weszła do domu od ogrodu i strój zmieniła, bo Siwińska nie wytrzyma, żeby nie naplotkować.

– Nie powie mi Roman chyba, że te plotki równie waży jak kiedyś!

– A, nie. Ale po co mają w ogóle o jaśnie pani gadać… Zainteresował mnie nagle poziom cywilizacji.

– Wszystko inne mamy? – spytałam z niepokojem. – telefony, telewizor, wodę, światło…?

– Lodówki i kuchnię mikrofalową też – uspokoił mnie Roman. – A co do reszty, to jeszcze nie wiem, jak będzie. Musi jaśnie pani sama się zorientować.

Wkradłam się do domu na palcach i bez wielkiego trudu odnalazłam własną sypialnię, obok niej łazienkę i garderobę prawdziwą przyjemnością weszłam pod prysznic. Sińce ~na lewym boku już mi się pojawiały, ale mniej ich było niż mt łam się spodziewać i nie bardzo były bolesne. Włożyłam razie szlafrok, nie znając własnej odzieży, ciekawa, co ~ znajdę w szafach, zaczęłam przegląd, kiedy pukanie do drzwi usłyszałam i pojawiła się Zuzia.

Podobna była do siebie, choć też inna, chyba trochę starsza od tamtej sprzed stu piętnastu lat. Na trzydziestkę ~ wyglądała, a tamta była ledwo o rok starsza ode mnie.

– No, już jestem – powiedziała żywo. – O, jak to dobrze że pani na nogach, podobno pani z konia spadła, już bałam, się że pani sobie co zrobiła!

Zdziwiłam się.

– Skąd to wiesz? Myślałam, że nikt mnie nie widział!

– A czy to jest takie miejsce, żeby ludzie czego nie zobaczyli? Listonosz patrzył, jak pani skakała i zleciała, nagle, powiada, pani mu się pokazała i siup! Z daleka widział, z drugiej strony łąki był i chciał lecieć na pomoc, ale przez łąkę nie miał jak na rowerze przejechać, a tu ani torby zostawić, ani nic. Ciężką

;:~ł. Od Wilców, pomyślał, że po pomoc zadzwoni, tyle że nim.- do nich dopukał, pani już wstała i z koniem poszła. Powiada, jakoś dziwnie pani była ubrana, aż pomyślał, że może

~- Telewizja co kręci, ale chyba nie. Co takiego pani miała na sobie? Tak gadatliwa Zuzia bywała tylko w chwilach wielkiego przejęcia, więc musiała zdenerwować się moim wypadkiem zgoła okropnie. Podejrzenia w kwestii stroju postanowiłam ująć od razu najlepszą metodą. Zełgać coś, co by było wiar~ godniejsze niż prawda.

– Suknię po prababci – wyznałam konfidencjonalnie.:Nagle mi przyszło do głowy sprawdzić, jak te baby w dawnych czasach dawały sobie radę z taką ilością kiecek, i postanowiłam od razu spróbować, bo co mi szkodziło. Wcześnie było, miałam nadzieję, że nikt nie zobaczy.

– I przez te zwoje pani zleciała…?

– Nie, okazało się, że zwoje nic takiego, tylko puślisko mi pękło, bo jeszcze do tego stare siodło wzięłam. Zleżałe.

– No to cud boski, że się pani nic nie stało. A teraz? Jak pani czego szuka, to ja zaraz znajdę!

Sama nie wiedziałam, czego szukam, więc znów uczyniłam wyznanie.

– Szczerze mówiąc, po tym pobycie w Paryżu wszystko mam chęć odnowić, więc tak patrzę, co tu się jeszcze nada, a co do wyrzucenia. Za mało rzeczy przywiozłam, ale to się da nadrobić. Wyciągajmy i oglądajmy.

Zuzia na propozycję przystała z radością, bo nic nie stanowiło dla niej piękniejszej rozrywki jak grzebanie moich ciuchach. Najchętniej dzień w dzień robiłaby nich wystawę, tak przynajmniej było w dawnych czasach.

Z przyjemnością stwierdziłam, że te upodobania jej zostały. Nie, zaraz. Nie zostały. Odziedziczyła je zapewne po prababkach…

Tak naprawdę pełnię zmysłów odzyskałam dopiero po jakichś trzech godzinach, po stwierdzeniu, że moja garderoba nie odbiega od współczesnej normy, chociaż uzupełnienie jej się przyda, po ubraniu się w rzeczy obecnie przyjęte, po zjedzeniu śniadania, na które wezwała mnie Siwińska, i po znalezieniu się w gabinecie, będącym zarazem biblioteką.

Siwińska tak była podobna do odchudzonej potężnie Mączewskiej, że też musiało między nimi zachodzić pokrewieństwo w prostej linii. Co do jej męża, Siwińskiego, nie miałam żadnego zdania, bo męża Mączewskiej nigdy w życiu na oczy nie widziałam. Mignął mi gdzieś w środku niepokój, jak też będę żyła z tak małą ilością służby, ale zaraz pocieszyłam się myślą, że po pierwsze, dom mniejszy, a po drugie, zawsze będę mogła pojechać sobie do Montilly, gdzie usługi jest więcej…

Montilly…! No tak. I Gaston… I Armand…!!!

A, czort bierz Armanda, został przecież w Paryżu, uciekłam mu, a poza tym napisałam testament…

Zaraz, kiedy…?! Kiedy ja ten testament podpisywałam, teraz czy sto piętnaście lat temu? Istnieje on w ogóle czy nie…? Poczułam, że kołowacieję w sposób już do reszty ostateczny. Desperacko rozejrzałam się po biurku, przy którym odruchowo usiadłam. Stał na nim telefon, leżała komórka, obok na stoliczku ujrzałam komputer z drukarką. Wróciłam, jak widać, do wyposażenia, za którym już zdążyłam zatęsknić, choć tak niedawno jeszcze nie miałam o nim zielonego pojęcia. Mogłam się porozumieć z każdym w każdej chwili, z panem Jurkiewiczem też. Zaraz, chwileczkę, czy ja z nim już rozmawiałam…? I czy to w ogóle jest pan Jurkiewicz?! Od kiedy ja tu jestem…?!!!

Za uchylonym oknem ujrzałam nagle Romana, zerwałam się z miejsca, otwarłam je szerzej, przesuwne było, ale takim rzeczom już nie miałam siły się dziwić.

– Niech Roman tu przyjdzie!!! – wrzasnęłam rozpaczliwie. Czekając, aż obejdzie dom w koło i dotrze do gabinetu, zdążyłam rozejrzeć się z większą uwagą. Nie, dzwonka na służbę tu nie było, dziwne, a nie, wcale nie dziwne, wystarczyło zawołać, Mączewska w kuchni… co ja mówię, jaka Mączewska, Siwińska w kuchni bez trudu by usłyszała. Ciekawe, kto by mi podał kawę czy herbatę… Prawda, może Zuzia…?

– Zuziu! – zawołałam niepewnie w chwili, kiedy Roman już wchodził w drzwi. Zatrzymał się, obejrzał, usłyszałam, jak I Zuzia zbiega ze schodów.

– Jak pani ma pracować, to może co podać? – spytała życzliwie, nim zdołałam się odezwać, zaglądając za jego plecami.

“Tylko spokój – pomyślałam sobie – tylko spokój może nas uratować…”.

– Napoje. Kawę, herbatę, piwo, koniak…

– To kawę i herbatę przyniosę, bo to wszystko inne tu ma pani w barku, sama przypilnowałam, żeby było. Pan Roman pewno też co wypije, chyba że jedzie.

Znikła mi z oczu. Roman wszedł, popatrzył pytająco, gestem wskazałam mu, że ma usiąść. Nim to uczynił, przyjrzał mi się z uwagą, otworzył barek, który znajdował się za moimi plecami, przez co nie zwróciłam na niego uwagi; zaserwował mi rzetelną bombę koniaku i usiadł z boku biurka.

– Możliwe, że się gdzieś pojedzie, więc ja się wstrzymam – wyjaśnił łagodnie.

– Niech Zuzia nie słyszy – ostrzegłam go na wstępie. – Od kiedy ja tu jestem?

– Dla wszystkich tutejszych wczoraj wieczorem jaśnie pani przyjechała.

– I nikt się nie zdziwił?

– Skąd, czekano na jaśnie panią. Tylko Zuzi wczoraj nie było, ale to już bez znaczenia.

– I co robiłam?

– Spać jaśnie pani zaraz poszła, bo późno było.

– Chwałaż Bogu. Czy mnie się dobrze wydawało, że moim plenipotentem ciągle jest pan Jurkiewicz?

– Zgadza się, ciągle, tylko to już któryś tam prawnuk. Kancelaria im przechodzi z pokolenia na pokolenie z przerwą wojenną, ale teraz to też już przeszłość.

– Mam jego telefon?

– Jasne, w notesie. Taki duży, czarny, i powinien być w środkowej szufladzie.

Otworzyłam szufladę, na wierzchu ujrzałam czarny notes i zamilkłam na chwilę, bo wkroczyła Zuzia z tacą. Postawiła ją na drugim stoliczku obok i mnie zostawiła nalewanie do filiżanek. Nawet byłam zadowolona, że mi się nie kręci nad głową, a kawę i herbatę doprawdy nalać potrafiłam. Zajrzałam do notesu.

Oczywiście, numerów telefonu pana Jurkiewicza znalazłam tam kilka. Pomyślałam, że o tej porze powinien być w swoim biurze.

– Niech Roman tu zaczeka – poleciłam, wypukując cyfry. – Nie mam pojęcia, czego jeszcze nie będę wiedziała. Testament dla mnie najważniejszy…

Pan Jurkiewicz, usłyszawszy moje nazwisko, natychmiast kazał się ze mną połączyć. Zażądałam jego przyjazdu jeszcze dzisiaj koniecznie, kręcił trochę nosem, ale zgodził się, podejrzliwie dopytując, czy wszystkie właściwe dokumenty z Francji przywiozłam. Powiedziałam, że tak, choć wcale nie byłam tego pewna.

Potwierdził to jednakże Roman. Gruba teka, zabrana z Paryża, wciąż jeszcze znajdowała się w bagażniku mercedesa, przyniósł ją teraz, usprawiedliwiając się, że nie wcześniej, ale wolał zaczekać, aż zajmę się interesami i własną pamięć w pełni opanuję. Miał chyba rację, nastąpiło to właśnie, zajrzałam do owych papierów i cała wiedza, uzyskana u pana Desplain, wróciła mi bez trudu.

Czas mi się cofnął jeszcze i o tyle, że był ósmy września, nie zaś piętnasty. To mi się nawet dość spodobało, ale wnikać w te osobliwe kombinacje nie miałam najmniejszego zamiaru.

– Jak Roman myśli? – spytałam w zadumie. – Kto nam we Francji najlepiej udzieli aktualnych informacji o rozwoju afery?

– Pan Desplain chyba? Chociaż nie, możliwe, że lepsza do tego pani Łęska.

Pani Łęska! Na myśl o niej ucieszyłam się nadzwyczajnie, rzeczywiście, ona mogła stanowić najdoskonalsze źródło. Postanowiłam jej nie poganiać i zadzwonić do niej dopiero

I jutro, a może nawet pojutrze. Cała sytuacja powolutku układała mi się w głowie bez popłochu i paniki, bo brak Armanda stanowił ulgę niezmierną.

Brak Gastona przeciwnie.

Zwolniłam Romana, uznawszy, że do spraw zasadniczych jestem mniej więcej przygotowana, i zajęłam się sprawami uczuciowymi.

W obecnej sytuacji nasz ślub w październiku pozostawał chyba w mocy? Zgodnie z umową, miałam tu pokończyć wszystko i wrócić do Paryża, tam podpisując ten piekielny testament… Zaraz, ale testament znów mi sprawiał zgryzotę, Zosia Jabłońska nie wchodziła już w grę, pozostawał kościół, ale czy teraz czyni się zapisy na kościół?

Z tym postanowiwszy zaczekać na przyjazd pana Jurkiewicza, pamiętna jego wizyt przed stu laty, popędziłam do kuchni i Siwińskiej zadysponowałam elegancką kolację. I tu od razu nadziałam się na kłopot.

– A to by trzeba trochę zakupów zrobić – zwróciła mi uwagę. – Ja z zapasami na panią czekałam, krewetki lepsze te w sosie niż mrożone, sznycelki z piersi indyka albo co, sery też myślałam, że pani sama dobierze. Czy to pani nie pojedzie do sklepu?

Zawahałam się. Najwyższy czas był sprawdzić, co się wokół mnie dzieje i w jakim otoczeniu mieszkam, jak ta Polska obecna wygląda, jakie ma sklepy i w ogóle gdzie te sklepy? Na stratę paru godzin mogłam sobie pozwolić…

Znów wezwałam Romana.

Zdumiona wracałam z nim z tych centrów handlowych, które niewiele się od francuskich różniły i nawet firmy te same dostrzegłam. Ależ to inny kraj, Europa prawie całkiem! I równie powszechne owo zjawisko, które mnie pierwsze uderzyło w Paryżu, z telefonami przy uchu połowa ludności latała, Roman mi moją komórkę przypomniał, której rzadko używałam, okazało się, że zrobił coś tam przy niej dodatkowego, żeby działała na cały świat. Zarazem przypomniał delikatnie, że pan de Montpesac mojego tutejszego numeru telefonu nie dostał, bo właśnie zmiany jakieś następowały i rozmaite cyfry do starych należało dodawać. Ucieszyłam się, miałam pretekst, żeby do Gastona zadzwonić.

I natychmiast zastanowiłam się, po co mi pretekst. Zakupy do kuchni kazałam zanieść, Siwińskiej, w której ciągle widziałam odrobinę Mączewskiej, poleciłam robić, co zechce, i na nowo oddałam się temu, co było najważniejsze.

No właśnie, pretekst, żeby zadzwonić do Gastona? A czemuż to nie miałabym dzwonić bez pretekstu? Narzeczoną jego byłam, rychły ślub przed nami świtał…

O, mocno się zmobilizować musiałam, żeby wrócić do czasów, które już chciałabym uważać za własne i oderwać się od tamtych dawniejszych, które całym moim życiem dotychczas rządziły. Te pozwalały mi na wszystko, na szczerość, inicjatywę, prostotę, stawiały mnie na równi z męskim rodzajem, tamte zmuszały do pozornej skromności, obłudy, biernego wyczekiwania… Chyba charakter miałam, mimo wychowania, jakiś zbyt aktywny.

Wszystkie numery telefonów Gastona znalazłam z łatwością. Powinien jeszcze być w pracy. Chwyciłam słuchawkę. Jakiś jego współpracownik powiadomił mnie, że szef wy

szedł, na mieście sprawy załatwia i nie można się z nim chwilowo porozumieć, bo przez zapomnienie swoją komórkę zostawił w biurze. Całemu personelowi sprawił tym kłopot, ale z pewnością niedopatrzenie rychło zauważy i jeszcze wróci. Bez wahania podałam swoje nazwisko i kazałam zapisać numery moich telefonów.

I ledwo odłożyłam słuchawkę, już mnie skręciło w środku. Cóżem uczyniła?! Sama sobie, własną ręką, dawne czasy zwaliłam na kark! Jemu oddałam wszelką inicjatywę! Wszak po takiej informacji, jakby liściku, nic już innego nie można zrobić, jak tylko czekać na odpowiedź adresata, a co brak odpowiedzi oznacza wszyscy wiedzą. Ładnie się urządziłam…

Ale znowu, w czasach obecnych… A, do pioruna ciężkiego, w jakim wieku w końcu ja żyję, niech się to jakoś zdecyduje, bo dobija mnie ta kołowacizna, może już całkowicie zwariowałam…!!!

Okazało się jednak, że nie.

Do przytomności doprowadził mnie pan Jurkiewicz, któremu przyjrzałam się z wielkim zaciekawieniem. Wyraźnie młodszy od swego pradziada, znacznie mniej uniżonej grzeczności okazywał i w ogóle zły był trochę, że kazałam mu przyjechać. Jedną cechę jednakże po przodku odziedziczył, mianowicie na widok stołu wcześnie zastawionego, zdecydowanie złagodniał i bez grymasów do omawiania spraw przystąpił.

– Pani oczywiście ma oryginały wszystkich dokumentów? – stwierdził raczej niż zapytał. – Dostałem je faksem od pana Desplain już przedwczoraj i francuski majątek mamy ustalony. Należą się pani gratulacje. Jednego tylko nie rozumiem, mianowicie kwestii testamentu, kogo właściwie chce pani uczynić swoim spadkobiercą?

– Męża i dzieci – wyrwało mi się głupio. – O ile wiem… Ma pani…?

Opamiętałam się.

– Jeszcze nie. Dopiero zamierzam. Ale pan Desplain powinien był pana uprzedzić o usiłowaniach pana Guillaume…

– A owszem, znam tę sprawę. Chce go pani wydziedziczyć, żaden problem, ale na czyją korzyść? Jeśli męża i dzieci jeszcze nie ma… Jest pani pewna, że pośpiech niezbędny…?

– Pan Desplain powinien był panu powiedzieć to dokładniej, bo mnie aż nieprzyjemnie. Chcę się zabezpieczyć przed zamachami na życie. Można wszystko zapisać na cele kościelne i społeczne?

– Zamachami na życie? – zdziwił się głupio pan Jurkiewicz. – Jakie życie? Czyje?

– Moje – odparłam cierpko, zła już i zniecierpliwiona porządnie. – Gdybym na przykład jutro umarła, dziedziczyłby po mnie pan Guillaume, prawda?

– Nie widzę powodu, dla którego miałaby pani akurat jutro umrzeć…

Taki sam był uparty, jak jego pradziadek! Zgrzytnęłam cichutko zębami i opanowałam wściekłość. Jakoś mi się wydawało, że nieco inaczej muszę z nim rozmawiać teraz niż przed laty.

– Strzeżonego pan Bóg strzeże, proszę pana, a wypadki chodzą po ludziach. Nie dalej jak dziś rano spadłam z konia, mogłam kark skręcić. Pan Guillaume ucieszyłby się niezmiernie, a ja mu tej uciechy dostarczyć nie mam chęci. Proszę mi jak najszybciej przygotować do podpisania testament, którego nikt nie zdoła podważyć, a miałam nadzieję, że pan mi podsunie odpowiedniego spadkobiercę. I właśnie pytam: kościół? Podrzutki? Jakieś władze państwa…?

– Tylko nie władze! – zaprotestował pan Jurkiewicz odruchowo i bardzo gwałtownie. – Dopiero wtedy mogłaby pani obawiać się o życie… To jest, nie to chciałem powiedzieć, no cóż, zdrowie może… Lecznictwo mam na myśli… Ale to jeszcze podstępnie można im z gardła wydrzeć… Nie, chyba pierwsza propozycja była najsłuszniejsza, kościół. Kościoła nikt nie zaczepi, wzbudziłby powszechne oburzenie.

– Bardzo dobrze, niech pan pisze. Wszystko na kościół. – Legaty może jakieś? Pamiątki dla przyjaciół…?

O nie, w żadne legaty wdawać się nie zamierzałam, ostatecznie, w obliczu podpisanego testamentu, o życie ponownie mogłam być spokojna. W październiku zaś, o ile związek z Gastonem nie stanowił wyłącznie mojej głupiej mrzonki, i tak miałam wszystko zmienić.

Pan Jurkiewicz nie tyle może zrozumiał w czym rzecz, ile ugiął się pod presją. Niewątpliwie wpływ na to miały osobliwe krokieciki, przez Siwińską sporządzone, sama nie mogłam dojść z czego, które pożerał bez opamiętania. Zostawił mi jeszcze kopie rozmaitych dokumentów, dotyczących moich praw własności i umówił się ze mną na jutro, na drugą godzinę. Nie nalegałam na jego przyjazd, zgodziłam się złożyć mu wizytę w notariacie, z nadzieją, że Roman zna miejsce.

I natychmiast po jego odjeździe wróciłam do niepokojów i rozterek sercowych, na szczęście jednak; nim w rozpacz zdążyłam wpaść, zadzwonił telefon.

Gaston…! Dech mi ze szczęścia zaparło i nie przerywałam mu ani jednym słowem, kiedy wyjaśniał, że teraz dopiero skądś tam do Paryża wrócił i do biura wstąpił, swoją komórkę zabrać. Notatkę z moimi numerami telefonów na biurku zastał, nareszcie, czemuż nie zadzwoniłam natychmiast po przyjeździe, niepokoił się śmiertelnie, znikłam na prawie trzy dni, pani Łęska już dzwoniła do niego z pytaniami o mnie, sam już nie wiedział, co ma o tym myśleć! Kocha mnie. Nic na to nie może poradzić. Dopiero teraz, kiedy mnie nie ma, zdał sobie sprawę, w jakim stopniu jestem mu potrzebna, żywa, prawdziwa i blisko!

Wybuch to był, nietypowy dla niego. Musiał rzeczywiście trudne chwile przeżywać, skoro aż tak na chwilę opanowanie stracił. Słuchałam w upojeniu, aż uspokoił się i przeprosił, że nie dopuszcza mnie do głosu. Niechże powiem, co się ze mną dzieje!

– Możesz tak nie dopuszczać mnie do głosu nawet przez całą noc – powiedziałam bez namysłu. – Słucham.

– Wiem. Próbowałem przez informację, ale zabrakło mi czasu, a zdaje się, że cały świat tak próbował…

– Już się unormowało i moja komórka też działa, ma zasięg wszędzie. Roman załatwił.

– Ten twój Roman to diament czystej wody. A propos diament, kochanie, ja dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie dostałaś ode mnie pierścionka!

– Mam nadzieję, że to nic straconego? – rzekłam wdzięcznie i nareszcie te wszystkie zgryzoty spłynęły ze mnie niczym woda z tłustej gęsi.

Zobowiązał się jeszcze te moje numery telefonów dać wszystkim właściwym osobom, po czym odłożyłam słuchawkę i poczułam się jak nie ta sama. Boże mój, a cóż to za wynalazek cudowny! Ileż bym niegdyś natruła się, nadenerwowała, nagryzła, nim wiadomość listowna od niego by przyszła…!

Wieczór zapadł, ale wcale mi się spać nie chciało. Własny dom postanowiłam spokojnie i dokładnie obejrzeć, spokojna, że nikt mnie przy tej penetracji nie zaskoczy i mojej niewiedzy o nim się nie zdziwi. Zuzia już poszła do domu, Siwińska również, tyle że do niej miałam blisko, domek mały widziałam przez gałęzie, piętrowy i nie wiem skąd, ale wiedziałam, że na pięterku Roman mieszka. Przypomniało mi się, że dzwonek mi pokazywał, który tam się rozlega, odnalazłam go, ale używać nie chciałam.

Pierwszy raz w życiu znalazłam się sama we własnym domu, kompletnie bez służby i bez innego żywego ducha, poza kotem w środku i trzema psami na zewnątrz. Ruszyłam na obchód.

Spodobał mi się ten dom. Niewielki był, oprócz kuchni miał zaledwie dziewięć pokoi, z czego dwa gościnne na samej górze, na poddaszu. Nie licząc oczywiście łazienek, garderoby i jakichś tam usługowych pomieszczeń. Umeblowany nowocześnie, ale gdzieniegdzie ujrzałam meble, dziś zapewne uważane za antyki. Fakt, że na ścianie salonu wisiały portrety moich rodziców, wydał mi się tak naturalny, że prawie nie zwróciłam nań uwagi, ze wzruszeniem natomiast w sypialni znalazłam i rozpoznałam mój własny sekretarzyk z gabinetu, z którym rozstałam się dzisiejszego zaledwie poranka, przed tym spacerem konnym…

No i proszę, pałac przepadł bez śladu, a portrety i sekretarzyk się uratowały, ciekawe jakim sposobem.

Do biblioteki z zaciekawieniem się rzuciłam, całej zapchanej książkami i rocznikami czasopism rozmaitych, bo tam przeczuwałam źródło wiedzy o czasach, jakich nie udało mi sil: osobiście przeżyć. Zbyt mało zdążyłam przeczytać w Trouville. Tu wreszcie, znalazłszy się u siebie, mogłam spokojnie podjąć naukę o przeszłości, o wydarzeniach, jakie zaszły pomiędzy mną dawną i mną obecną, i o zmianach, jakie stopniowo następowały na świecie.

n, z pewnością o żadnych wczesnych spacerach nie mogło być mowy, skoro czytałam do czwartej nad ranem…

– No, moje dziecko, dobrze, że cię wreszcie słyszę! – wykrzyknęła w telefonie pani Łęska. – Od twojego Gastona numer dostałam, mam ci mnóstwo do powiedzenia i uważam, że powinnaś o tym wiedzieć. Halo, słyszysz mnie?

Na całe szczęście, zdążyłam się już obudzić, umyć i zejść na śniadanie, chociaż żadna służba kawy mi do łóżka nie przyniosła. Zuzia na górze porządki w sypialni robiła, Roman na zewnątrz mył samochód, przez okno widziałam, jak Siwiński, któremu przyjrzałam się z ciekawością, jakieś zabiegi koło roślin czyni. Ze słuchawką przy uchu usiadłam przy stole.

– Słyszę, pani Patrycjo, oczywiście – odparłam, ucieszona. – Byłabym zaraz do pani dzwoniła…

– Już nie musisz. Pierwsza rzecz i najważniejsza. Słuchaj, Armand Guillaume znikł. Zaraz, u ciebie wszystko w porządku? – Najzupełniejszym…

– No to dobrze. Więc Guillaume znikł.

Ledwo trochę kawy zdążyłam wypić i omal się nią nie zakrztusiłam. Armand jakoś wyleciał mi z głowy, może przez te ustalenia z panem Jurkiewiczem, już się go nie bałam i nie obchodził mnie zbytnio. Niemniej jednak poczułam się odrobinę oszołomiona.

– Jak to, znikł? I co…?

– I nie podoba mi się to wcale. Podobno wyjechał, nie wiadomo dokąd. Słuchaj, czy już podpisałaś testament na korzyść kościoła?

– Podpisuję dziś o drugiej. Wczoraj uzgodniłam wszystko z notariuszem…

– Bądź uprzejma do tej drugiej zachować ostrożność. Mam okropne przeczucie, że on pojechał za tobą. A do ciebie, o ile pamiętam, całkiem łatwo trafić, chyba że się coś zmieniło? Jest ten skręt bezpośrednio z krakowskiej szosy czy może zagrodzili jakimiś budynkami?

No i tu mnie dobiła od razu, bo skąd miałam wiedzieć, gdzie jest jaki skręt z którejkolwiek szosy i gdzie jakie budynki stoją? Tyle widziałam, co w tej wyprawie z Romanem do sklepu. Budynki różne stały, ale wydało mi się, że istotnie, do mojego domu trafić dość łatwo, żadnych skomplikowanych dróg nie zauważyłam.

– Chyba nie – rzekłam niepewnie. – To znaczy trafić można… – To lepiej wyjrzyj przez okno, czy on się tam gdzieś nie plącze. Czekasz na notariusza? Czy jedziesz do niego?

– Jadę do niego – tu popatrzyłam na zegar na ścianie – za półtorej godziny.

– Lepiej nie zwlekaj i jedź od razu. Jeśli przyjedziesz za wcześnie, poczekaj w jakiejś kawiarni. Nie będę cię tu trzymać przy słuchawce, jedź zaraz!

– Ale czy na pewno Armand tu, do mnie…?

– Może pojechał na biegun północny. Osobiście wątpię Na wszelki wypadek, co ci szkodzi, wynoś się z domu. Romana masz pod ręką?

– Tak, przez okno go widzę…

– On ma więcej rozumu niż ty. Powiedz mu, co ja mówię, i jedź do notariusza!

Tym okrzykiem pani Łęska zakończyła konwersację i rozłączyła się pozostawiając mnie w stanie osłupienia doskonałego. Dobry Boże, czy ja się od tego Armanda już nigdy w życiu nie odczepię?

Na wszelki wypadek poszłam za jej radą, korzystając z czasu, żeby obejrzeć nowoczesną Warszawę. Roman mnie obwiózł po całym mieście, które chwilami wydawało mi się nawet dość znajome, a chwilami całkowicie obce. Zaintrygowała mnie budowla ogromna, w samym środku wzniesiona, niepodobna do niczego, ani do dawnych pałaców, ani do nowych wieżowców, wielce ozdobna i nader dziwaczna. Roman mnie objaśnił, że jest to najsłynniejszy budynek kraju, Pałac Kultury, którym nas Rosja po ostatniej wojnie uszczęśliwiła i z którym teraz nie wiadomo co zrobić. Zepsuł się podobno już ładne parę lat temu i ciężko w nim wytrzymać,, bo klimatyzacja działać przestała, a żadne inne wentylacje nie zostały przewidziane. Gdyby zatem miał służyć do, na przykład, powolnego duszenia skazańców, owszem, nadałby się nieźle.

Nader pouczającą wycieczkę odbywszy, podpisałam wreszcie ten przeklęty testament. Oryginał został u pana Jurkiewicza, a ze sobą zabrałam kopię. Z ulgą wielką i obfitymi zakupami wróciłam do domu.

Dziwiło mnie trochę, że nie widzę gości. Czyżbym nie miała tu żadnych znajomych i przyjaciół? Pamiętałam, że przed stu piętnastu laty opadli mnie już pierwszego dnia, cóż za umiar teraz okazują?

Roman wyjaśnił mi to zjawisko.

– Wszyscy pracują, proszę jaśnie pani, albo interesy robią i nikt nie ma czasu. Tak sobie wpaść z wizytą, a szczególnie do nas, do Sękocina, to rzadko kto sobie może pozwolić. Ja bym radził… ośmielam się… żeby jaśnie pani swój notes przejrzała.

Prawda, miałam notes! Chwyciłam go z wielkim zaciekawieniem i jęłam przeglądać, po większej części na obce nazwiska się natykając. Ale także Porajskich znalazłam, Wąsowiczów, Burzyckich, Tańskich… Najwidoczniej nie wszystkie rodziny przez ten miniony czas wyginęły i doprawdy, przydałaby mi się jakaś osoba o plotkarskich skłonnościach, która by o ich losach opowiedziała. Tymczasem do zdobywania całej tej wiedzy towarzyskiej miałam wyłącznie Romana!

Późne popołudnie już było, zatem tak sobie, z pustej ciekawości, na chybił-trafił wybrawszy, zadzwoniłam do Moniki Tańskiej. Dawna, znana mi, baronowa Tańska jakoś najbardziej mi pasowała, z tym że tamta, sprzed wieku, miała na imię Klara. Linia męska musiałaby się uchować, żeby nazwisko pozostało…

– Katarzyna Lichnicka – przedstawiłam się, niewieści głos usłyszawszy, i więcej nic nie zdążyłam powiedzieć.

– Kaśka! – ucieszyła się moja rozmówczyni. – No wiesz…! Wreszcie jesteś! Gdzieś ty się podziewała, na tydzień wyjechałaś, a nie ma cię przeszło miesiąc! Kiedy wróciłaś?

– Wczoraj – odparłam, pełna nadziei, że z Moniką Tańską rozmawiam i bardzo jej ciekawa. – Tak mi wypadło, że zostałam dłużej, ale już dzwonię.

– Natychmiast musimy się zobaczyć! Przyjedziesz do mnie…? Nie, czekaj, to ja wpadnę do ciebie, u mnie wszyscy będą przeszkadzać, a może nowe ciuchy przywiozłaś?

– Tyle co kot napłakał. Bardzo dobrze, kiedy przyjedziesz? – Dziś nie dam rady, ale jutro. Chcesz? Koło piątej, urwę się z roboty.

– Doskonale – powiedziałam całkiem szczerze. – To do jutra…

I wcale to nie był koniec rozmowy. Nowa Monika Tańska wylała z siebie mnóstwo tak upragnionych przeze mnie plotek, dowiedziałam się, że jakaś Anita ma nowego gacha, że Burzyccy znów się zaczęli rozwodzić, że jakiś Tomasz zdecydował się kupić ten cały teren na Mazurach, że jakaś Agata nareszcie jest w ciąży i będzie rodzić, że jakaś Marzena przez miesiąc schudła o pięć i pół kilo i że mała Wąsowiczówna wdała się w narkotyki, kompromitując strasznie Dominika. Pomyślałam, że trzeba będzie ją, tę Monikę, namówić na jakieś obszerniejsze przyjęcie, żebym mogła u niej poznać tych wszystkich moich znajomych.

Na dalsze telefony już się nie odważyłam, ale za to zadzwoniono do mnie.

– Cześć, tu Michał – powiedział męski głos w słuchawce. – Chwałaż Bogu, że już jesteś! Doczekać się nie mogłem!

– Witaj – odparłam, nie mając pojęcia, kim jest ów Michał. – No jestem. Bo co?

– Bo kroi nam się niezły interes, tyle że ryzykowny i musisz zadecydować, idziemy na to czy nie. W grę wchodzi duży nakład. Wpadnij jutro koło południa, koniecznie, ostatnia chwila!

– Gdzie…?

– Jak to, gdzie? Do wydawnictwa! Będziesz mogła?

– Będę, dobrze, wpadnę – zgodziłam się słabo, zastanawiając się w popłochu, czy Roman albo pan Jurkiewicz będą wiedzieli, gdzie się to tajemnicze wydawnictwo mieści. Pytać o to wydało mi się niewłaściwe.

Nie mniej od wydawnictwa tajemniczy Michał ucieszył się i odłożył słuchawkę. Usilnie zaczęłam zastanawiać się, o co tu może chodzić, i znów chwyciłam notes. Zaczęło mi się coś majaczyć, zajrzałam do otrzymanych od pana Jurkiewicza dokumentów, zadzwonił Gaston, omal nie zwierzyłam mu się, jaki mam kłopot, wezwałam w pomoc Romana…

Okazało się, że jestem współwłaścicielką wydawnictwa książkowego, które doskonale prosperuje i w którym mam głos decydujący, bo na moich pieniądzach stoi. Znalazłam właściwy adres, znalazłam nawet nazwisko owego Michała. Dolnik. Michał Dolnik. Może być.

Zadzwoniłam do pani Łęskiej z informacją, że jeszcze żyję, Armanda nie ma, a testament nareszcie został podpisany I i mam w domu kopię.

– Opraw ją w ramki i powieś na ścianie, na widocznym miejscu – poradziła mi. – Żeby to była pierwsza rzecz, jaka mu w oko wpadnie, w razie gdyby się pojawił.

Po czym przekazała mi wieści o najnowszych odkryciach. Odnaleziono podobno buty, które zostawiły ślady po sobie w kredensowym gabinecie panny Luizy, i wykryto je w śmietniku pod domem Armanda. Kolejna poszlaka, dla pani Lęskiej będąca dowodem niezbitym, miał dość rozumu, żeby je wyrzucić, ale nie dość, żeby do wyrzucania znaleźć odpowiednie miejsce. Pewna już była, że to on ją zabił i nawet przyczynę odgadywała, ale sprawdzi to ostatecznie za dwa tygodnie i wówczas mi powie. Nie nalegałam, zbyt wiele tu miałam własnych zagadek i kłopotów, żeby jeszcze Armandem sobie głowę zawracać.

Dosyć trudne wydało mi się to obecne życie, jednakże interesujące. Widać już było, że nudzić się nie zdołam!

Co przeżyłam, ludzkie słowo nie opisze!

Zaczęło się od tego, że wsiadłam na konia. W spodniach do konnej jazdy i żakieciku, siodło było męskie, sprawdzone, nie zleżałe, w doskonałym stanie, Roman mi dłoń podstawił, ta nowa Gwiazdeczka do galopu się rwała.

I od razu zaczęła ponosić.

Kiedy pojawiła się przede mną biało-zielona bariera na łące, wpadłam w najdzikszą panikę. Jezus Mario, ona mi znów skoczy, znów się znajdę w poprzednim świecie, tym sprzed stu lat, na męskim siodle, w spodniach…! Z Armandem na karku, bez Gastona, bez telefonu, bez samochodu, bez łazienki… Bez książek, które już tak mnie zaciekawiły! A za to z całym bagażem trosk i plotek, na skraju kompromitacji…

Ależ nie chcę! Za nic!!!

Wszystkie siły włożyłam w opanowanie rozszalałej klaczy, hamowałam ją, zmuszałam do skrętu, w desperacji postanowiłam spaść z niej przed skokiem, ona niech się przenosi do zeszłego wieku, jeśli koniecznie chce, ale ja tu zostanę! Może zdołam ujść z życiem…

Jednak udało mi się. Tuż przed samą barierą Gwiazdeczka zmieniła kierunek, skręciła gwałtownie w lewo, kładąc się niemal, poszła w las, zostawszy po tej stronie. Z ulgą niebotyczną pozwoliłam jej pędzić jeszcze przez jakiś czas leśną ścieżką, uspokoiła się wreszcie, zwolniła i już posłuszna i grzeczna poddała się mojej ręce. Pot po mnie płynął, więcej wywołany strachem niż wysiłkiem, dłonie mi drżały, oddychałam głęboko, zawróciłam ją, widok asfaltu za drzewami sprawił mi najwyższą przyjemność.

Od tego przenoszenia się w czasie tam i z powrotem zdrowe zmysły straciłabym z całą pewnością i nieodwracalnie…! wróciłam do domu szczęśliwie i już bez żadnych przeszkód. Poranny spacer dostarczył mi wrażeń niezapomnianych, a przede mną widniały następne emocje. Pojechałam na umówioną wizytę, gdzie doznałam kolejnego wstrząsu.

O wydawnictwach wszelkich nie miałam wszak najsłabszego wyobrażenia, a tu zasypano mnie informacjami, z których zrozumieć zdołałam tylko jedną. A mianowicie, że im więcej towaru, tym taniej on kosztuje. Taką rzecz pojąć nawet najgorszy tuman potrafi, na tym się więc oparłam w decyzji, jaką ze mnie wydarto.

Ryzykowna ona była podobno i wielkich strat mogła przyczynić, ale z drugiej strony nadzieję na wielkie zyski stwarzała. No więc niech tam, wola boska, przewidywane straty mogłam ponieść, do bankructwa się nawet nie zbliżając. W skupieniu wielkim starałam się tylko, jakoś nieznacznie i podstępnie, zapamiętać ludzi, z którymi miałam do czynienia, i nazwiska do osób dopasować, co mi się w pewnym stopniu udało. Następnie przyjechała Monika Tańska.

Pamiętałam już, że w drodze powrotnej powinnam czynić Zakupy, bo obyczaj dostarczania do domu wszelkich towarów przez kupców zanikł kompletnie, a nie można było wymagać od Siwińskich, żeby duże ciężary parę kilometrów na piechotę nieśli. Owszem, zapasy jakieś w domu miałam, trudno jednakże bez czegoś świeżego się obyć, choćby owoców czy pieczywa. To też była nowość dla mnie, nigdy w życiu dotychczas nie musiałam żadnego domu w produkty spożywcze osobiście zaopatrywać i nawet mi się to dość spodobało. Na przyjęcie pani Tańskiej podwieczorkiem wybrałam różne zabawne rzeczy, jakieś ciasteczka większe i mniejsze, serki rozmaite, gotowe kotleciki z drobiu, na rożnie w magazynie skwierczące, sama ciekawa ich smaku, do tego kazałam Siwińskiej sałatkę owocową przyrządzić z bitą śmietaną. Śmietanę do ubicia również musiałam kupić i teraz dopiero uświadomiłam sobie w pełni, że nie mam folwarku, nie mam własnych krów, kur, kaczek, gęsi, indyków, bażantów… Nic swojego, wszystko trzeba kupować! Ale może to i wygodniej, o ileż mniej roboty w kuchni.

Monice Tańskiej przyjrzałam się z uwagą wręcz zachłanną, kiedy wysiadała z samochodu i podbiegała do moich drzwi. Starsza była ode mnie tak samo, jak dawna pani Tańska, i chyba nawet odrobinę do niej podobna. Charakterem i zachowaniem z pewnością.

Słusznie spragniona byłam rozmowy z nią, dobrze przeczułam, okazała się dla mnie istną kopalnią wiedzy. Część tych znajomych obecnych pasowała mi do tamtych, sprzed stu lat, odgadłam, że baron Wąsowicz musiał się ożenić, a na pewno nie ze mną, i męska linia do dzisiejszych czasów się uchowała, zrozumiałam, że Januszek Burzycki poślubił przed stu laty Zosię Jabłońską, która jakiś duży spadek dostała… Jezus Mario, po mnie czy co…? Może nie spadek, tylko posag, ciepłą ręką dany…? I obecni Burzyccy to ich potomkowie, musiało tak być, bo inaczej nic by mi się nie zgadzało. A Monika Tańska, w ogóle Tańska z domu, po mężu Strzelecka, ale po rozwodzie wróciła do panieńskiego nazwiska.

Na szczyty dyplomacji się wspięłam, żeby to wszystko rozwikłać, a i tak chwilami Monika dziwiła się mojemu brakowi pamięci. Siedziałyśmy w jadalni przed wielką szybą, mając widok na trawnik i podjazd przed domem. Brama w ogrodzeniu, po wpuszczeniu Moniki, pozostała szeroko otwarta i nagle przez tę bramę wjechał jakiś samochód, na co nie zwróciłam w pierwszej chwili uwagi, zajęta nalewaniem herbaty.

– O, masz gościa? – powiedziała Monika z zainteresowaniem. – Kto to jest? Przystojny chłopak!

Odwróciłam głowę, spojrzałam i zdrętwiałam kompletnie. Z samochodu wysiadał Armand.

Tak długo milczałam, niezdolna do wydania głosu, że Monika zdążyła ocenić go dokładniej i zdumiewająco trafnie. Widać było, że jej się spodobał. Armand popatrzył w nasze okno, uniósł dłoń w powitalnym geście i skierował się ku drzwiom.

– Armand Guillaume – wydusiłam w końcu z siebie z wielkim wysiłkiem. – To Francuz. Mój bardzo daleki krewny.

– Francuz? – ucieszyła się Monika- Dobrze, że nie Anglik,. francuski znam o wiele lepiej. Interesujący facet.

– Możesz go sobie wziąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale ostrzegam cię, że to łajdak.

– Nie szkodzi…

Więcej nic nie zdołałam powiedzieć, bo Armand wszedł, wpuszczony przez Siwińską.

– Witaj, droga kuzynko – rzekł drwiąco.

No i proszę, przyznał się do kuzynostwa i, można powiedzieć, do siebie samego. Nie miałam chęci wypominać mu poprzedniej powściągliwości, a przecież od początku musiał wiedzieć, kim dla niego jestem. Udawał obcego człowieka!

Przedstawiłam ich sobie wzajemnie i Monika z miejsca wzięła się do dzieła. To na jej pytania odpowiadał, a nie na moje. Owszem, miał wakacje, nagle przyszło mu na myśl odwiedzić Polskę, której prawie nie znał, wiedział, że wracam i skorzystał z okazji, pewny doskonałego przyjęcia u krewniaczki. Ma zamiar zostać tu jakiś czas i obejrzeć ten piękny kraj.

I oczywiście Monika zrobiła dokładnie to samo, co Ewa Borkowska w Trouville. Zaprosiła go do siebie na niedzielne przyjęcie, pojutrze. Barbecue, taka zabawa ogrodowa u niej, pieczenie kiełbasek na grillu. Podała mu adres, willa na Służewcu, dla mnie nie nowość, miałam to zapisane w notesie.

Nie wpatrywałam się w niego, bo aż mnie skręcało w sobie, ale całkowicie omijać go wzrokiem nie było możliwe. Za którymś spojrzeniem nagle coś mi błysnęło. Chwilowy zanik pamięci jakoś mi przeszedł, spojrzałam ponownie i znów mnie zamurowało.

Pod włosami w uchu miał maleńki kolczyk. Diamentowy, w kształcie gwiazdki.

I po co to było w ogóle zastanawiać się nad amantem panny Lerat, Armand już się do niej przyznał w sposób bezczelny, nawet z tą pamiątką przestał się kryć. Pani Łęska miała rację!

Jedna tylko myśl mnie w tej chwili opętała. Testament! Czemuż nie zastosowałam się do jej rady natychmiast, czemuż nie zawiesiłam go na ścianie, na widocznym miejscu! Jak mam teraz, ni z tego, ni z owego, zawiadomić go o podpisaniu ostatniej woli na korzyść kościoła, instytucji nietykalnej?!

Drugą moją myślą był Roman. Gdzie on jest, do diabła, wie o przybyciu Armanda czy nie? Jeśli nie, trzeba go natychmiast zawiadomić, bo, nie daj Boże, dokądś się oddali…

Pani domu zawsze znajdzie pretekst, żeby zostawić gości i na chwilę wyjść, chociażby do kuchni, to nie tamte czasy, kiedy wszystko służba załatwiała. Bąknęłam coś niewyraźnego i popędziłam do Siwińskiej.

– Gdzie Roman? – wysyczałam dziko.

– Przy koniach – odparła, nieco zdziwiona. – Słyszę, że to krewny pani przyjechał, będzie u nas nocował? Przygotować pokój gościnny?

Ciemno mi się w oczach zrobiło. No tak, tyle po polsku Armand umiał powiedzieć, oznajmić się jako rodzina. Roman przy koniach, jasne, trzy ich było, pozostałe też należało objeżdżać, nie tylko Gwiazdeczkę. Na diabła mi tyle koni…? Ściągnąć go tu, niech przyjdzie, Armand rzeczywiście gotów u mnie zostać, pierwszy raz mu się to uda, ze mną samą, w moim domu, bez służby… Ależ gotowa jestem Romana we własnej sypialni umieścić…!!!

Mignęła mi nadzieja na przedsiębiorczość Moniki, dawna pani Tańska umiała dla siebie wielbiciela zagarnąć, czy tej obecnej też się to uda? Nie wiadomo, niegdysiejsza grzeczność nie pozwalała się ofierze wymigać, teraz już to inaczej wygląda, a jeszcze Armand, przy jego bezczelności…? Nie mogłam na to liczyć, zażądałam sprowadzenia Romana, pośpiesznie poprosiłam Siwińską, żeby została dłużej, niech razem z mężem zjedzą kolację tu, u mnie, niech sobie pooglądają telewizję, gdzie chcą, w salonie, w gabinecie, w gościnnym pokoju, byle nie szli do siebie. Siwińska zgodziła się chętnie, bo moje telewizory podobno były większe niż ich, przez okno dojrzała męża, krzyknęła do niego, by zawołał Romana… Dostrzegła moje rozgorączkowanie, ale położyła je zapewne na karb emocji uczuciowych, może się kocham w kuzynie, tak nagle przybyłym…

Było mi wszystko jedno, co ona sobie myśli. Wróciłam do jadalni, Armand zostawił nas na chwilę same, poszedł myć ręce, jak dla mnie mógł iść się powiesić. Skorzystałam z okazji.

– Błagam cię, zabierz go ze sobą! – wyszeptałam rozpaczliwie do Moniki. – Nie pozbędę się go inaczej, wywlecz go stąd!

– Jak to? – zdumiała się. – Nie chcesz go? – Nie chcę. Za nic!

– Dziwię ci się. Nie ukrywam, że ja chętnie, tylko chyba się nie da. Jestem samochodem, on też…

– No to co?

– A to, że brakuje przyczyny odprowadzania. Mam go od razu zaciągnąć do łóżka? Nie popadajmy w przesadę. On mnie wcale nie podrywa, to ja jego. I już widzę, że trzeba będzie się trochę wysilić. Spróbuję, ale nie licz na to, że mi się uda.

– Więc siedź tu chociaż jak najdłużej! Bodaj do rana!

– A cóż to za jakaś animozja niezwykła? – zainteresowała się Monika. – Dajże spokój, piękny chłopak, co ci takiego zrobił? Miałam jej od razu powiedzieć, że próbował mnie zabić?

Skompromitować? Bzdura, kompromitacja nie wchodziła w rachubę, a o Gastonie mówić, to za obszerny temat. Zdążyłam tylko jęknąć i już się nasza konspiracja skończyła, bo Armand wrócił.

Zarazem uprzytomniłam sobie, że Gaston już po południu nie dzwonił. No nie, dzwonił, o czwartej, króciutko, spytał tylko, co dziś robię, przypomniał, że mnie kocha i rozłączył się. No tak, powiedziałam o wizycie przyjaciółki, zapewne nie chciał już później przeszkadzać.

Roman zajrzał do jadalni, wycofał się natychmiast bez słowa i po chwili wrócił, trzymając jakąś płaską teczkę w ręku. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale jaśnie pani zostawiła tę kopię testamentu w samochodzie – rzekł spokojnie i udał, że w tej chwili dopiero dostrzega Armanda. – O, pan Guillaume, witam pana. Co za niespodzianka!

– Jakiego testamentu? – zaciekawiła się Monika, nie mając pojęcia, jaką mi przysługę wyświadcza.

– Witam pana kierowcę – odparł Armand kąśliwie i znaczącym spojrzeniem kilkakrotnie obrzucił najpierw jego, a potem mnie. Cóż on chciał dać do zrozumienia, że z nim sypiam? Z Romanem? Ależ ten człowiek gotów był wymyślić najgłupsze świństwo i w każde uwierzyć!

– Kochanek lady Chatterley – wymamrotał jeszcze pod nosem, odwracając się ku oknu.

Monika to dosłyszała, z nagłym błyskiem w oku spojrzała szybko tak samo, na Romana i na mnie. Na litość boską, a cóż to za podlec ten Armand, to w ogóle nie człowiek, to jadowity skorpion! Zabiję padalca, nie wytrzymam, otruję go!!!

Z najwyższą satysfakcją i bardzo wyraźnie udzieliłam odpowiedzi Monice.

– Mój testament. Dzisiaj go podpisałam u notariusza. Oryginał został u niego, a ja mam kopię. Dziękuję, niech Roman ›łoży to na biurku w gabinecie.

Monika się znów zdumiała.

– Napisałaś testament? Po co? No nie, głupie pytanie, ale kogo uczyniłaś spadkobiercą, jeśli to nie sekret?

– Wszystko zapisałam na kościół.

– Kościół…? Zwariowałaś…? Najbogatsza instytucja świata! Na cóż im jeszcze i twoje pieniądze?!

– Ach, moja droga, to nie mój pomysł. Szczerze mówiąc, moja babka mnie do tego zobowiązała. Miała jakieś osobiste zgryzoty, wyrzuty sumienia czy coś w tym rodzaju i wiem, że bardzo chciała cały majątek przekazać na kościół.

– Dlaczego sama nie przekazała?

– Ze względu na dzieci. I oczywiście, gdybym miała dzieci, nie wygłupiałabym się z kościołem. Ale skoro nie mam, niech się stanie wola babci.

– A jeśli będziesz miała…?

– Wtedy, oczywiście, wszystko zmienię.

Armand słuchał tej wymiany zdań w całkowitym milczeniu i nawet brew mu nie drgnęła, chociaż z pewnością miał nadzieję, że tego testamentu jeszcze nie załatwiłam. Babkę, rzecz jasna, wymyśliłam na poczekaniu, umarła, kiedy miałam cztery lata i o żadnych takich sprawach nie mogło być między nami mowy. Ale jakże miałam teraz wyjawić Monice prawdę?

Ponadto ta cała demonstracja była pomysłem Romana, niczego w samochodzie nie zostawiałam, teczka leżała w gabinecie na biurku, tam, gdzie ją miał z powrotem położyć. Sam wpadł na to, bez wątpienia odgadłszy na widok Armanda, że trzeba dokonać radykalnego posunięcia, bo już raz przecież ten łajdak nie uwierzył…

Zaraz, o Boże, to było przeszło sto lat temu…!

Kategorycznie i z największą stanowczością postanowiłam o mieszaninie historycznej nie myśleć. Po prostu i zwyczajnie, nie myśleć wcale. Nie zwracać żadnej uwagi na to, kiedy się coś zdarzyło, wszystko przyjąć jako obecne, bo inaczej obłęd mam gwarantowany!

Siedzieliśmy nadal przy małym stoliku, Monika chętnie spełniała moją prośbę i nie zdradzała żadnej potrzeby pośpiechu, Armand najwyraźniej zagnieżdżał się na stałe. Nie miałam pojęcia, co zrobić, zaproponowałam kolację, bo też i na nią pora przyszła, goście zaproszenie skwapliwie przyjęli. Zorientowałam się nagle, że dla Armanda sytuacja znienacka się skomplikowała, w planach bez wątpienia miał zręczną zbrodnię, upozorowaną na nieszczęśliwy przypadek, tymczasem zbrodnia straciła sens i musiał na poczekaniu przyjąć drugą koncepcję, poślubienia mnie. Brak konkurencji w osobie Gastona stwarzał mu wymarzone możliwości, sam na sam ze mną w pustym domu, mógł mnie uwodzić na wszelkie sposoby, upić na przykład, a tu w paradę weszła mu Monika, którą niełatwo było z siebie otrząsnąć. A podobała mu się i wspólny język w mgnieniu oka znaleźli, z pewnością nie chciał jej do siebie zrażać, bo czemuż by miał się wyrzec dodatkowego romansiku z tak piękną kobietą?

Jego zgryzota dostarczyła mi odrobiny pociechy, niestety, krótkotrwałej. Na parę minut stał się małomówny, nam pozwalając między sobą plotkować, po czym odżył na nowo i do wzmożonego brylowania przystąpił. Najwidoczniej obmyślił już sobie drogę do celu i niczego nie musiał się wyrzekać. Zrozumiałe to było, miał wszak przed sobą nie tylko ten jeden wieczór, ale także liczne dni następne…

W chwili kiedy Monika spytała go, w jakim hotelu się zatrzymał, on zaś już zaczął odpowiadać, że nie załatwił sobie żadnej rezerwacji, zadzwonił telefon. Poderwałam się z nadzieją, że to może Gaston.

I rzeczywiście, był to Gaston.

– No więc, moja miła, jestem tutaj – rzekł z jakąś osobliwą skruchą.

Zaniepokoiłam się. – Gdzie?

– Tu, w Warszawie. Chciałem ci zrobić niespodziankę i pojawić się u ciebie z zaskoczenia, ale okazuje się, że nie dam rady. Przyleciałem wieczornym samolotem, wziąłem taksówkę i żaden z nas, ani kierowca, ani ja, nie umiemy do ciebie trafić.

Najpierw pomyślałam, że chyba źle słyszę, bo to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, potem szybko samej sobie złożyłam gratulacje za odebranie tego telefonu w gabinecie, wreszcie radość we mnie gejzerem wybuchła. Jeśli miał nadzieję, że się ucieszę, z pewnością przekroczyłam wszelkie jego oczekiwania.

Opanowałam się z wielkim trudem i tylko po to, żeby rozmawiać jako tako zrozumiale.

– Powiedz dokładnie, gdzie jesteś!

– Dokładnie nie potrafię. Gdzieś w okolicy Magdalenki. – O Boże! – jęknęłam i wpadła mi szczęśliwa myśl do głowy. – Czekaj, ja oddam słuchawkę Romanowi, a ty temu swojemu kierowcy i niech oni uzgodnią, gdzie się mogą spotkać. Wiedzą to znacznie lepiej od nas…

Roman… A, do diabła, zaprowadzę wszędzie te dzwonki na służbę, jeśli zacznę wzywać go krzykiem, Monika i Armand się zainteresują, a właśnie figa, nic im nie powiem… Gdzież ten Roman…?!.

Ledwo wyjrzałam z gabinetu, już go dostrzegłam, czuwał, jak zwykle, w pobliżu, jasne, skoro pojawił się Armand, Roman odgadywał, że będzie potrzebny. Gorączkowo wetknęłam mu słuchawkę do ręki, w dwóch słowach wyjaśniając sprawę, ucieszył się niemal tak samo jak ja, poleciłam jechać tam do nich, znaleźć tę taksówkę, przywieźć Gastona osobiście i ostrzec go po drodze, opisać okropną sytuację, jaka się tu wytworzyła. Zaskakiwać chciałam Armanda i Monikę, ale przecież nie Gastona! Oni zaś, proszę bardzo, niech go zobaczą znienacka, Armand szczególnie, już tak pewny siebie.

Nim wróciłam do jadalni, postanowiłam przygasić nieco ten blask, jaki zaczął bić ze mnie, sama ujrzałam go w lustrze. Mimo wysiłku, ponurej twarzy pokazać nie zdołałam.

Monika, do której, skojarzonej jakoś niepojęcie z dawną baronową Tańską, już się całkowicie przyzwyczaiłam, mimochodem uczyniła uwagę, że musiałam chyba dobrą wiadomość otrzymać, Armand drwiąco napomknął o osobie rozmówcy, bez wątpienia odgadywał Gastona, sądził jednak, że dzwonił z Paryża. Nie podjęłam tematu, ale on nie popuścił, na paryskie plotki się rzucił, Monika znała wszak doskonale Ewę i Karola Borkowskich, wiedziała o Montilly, owe plotki były jej bliskie. Armand skorzystał z okazji, wplątał w nie Gastona, jasno mi dał do zrozumienia, że pan de Montpesac na weekend się gdzieś wybiera, podobno w czarującym towarzystwie. Omal na ten komunikat śmiechem nie wybuchnęłam, ale i tak przyjęłam go tak radośnie, jakby Gaston mnie nic nie obchodził. Mściwie pomyślałam, że im większych nadziei Armand nabierze, tym głębsze będzie jego rozczarowanie.

Na myśl, że lada chwila Roman mi tu Gastona przywiezie, wpadłam w humor szampański i o prawdziwym szampanie przypomniałam sobie. Zapasy jakieś w domu wszak musiałam mieć, wysunęłam się do kuchni, gdzie Siwińscy rzeczywiście kolację jedli, o kolejnym gościu już wiedzieli, Roman im powiedział, szampana do lodu wstawić kazałam. Do zamrażalnika ściśle biorąc, bo w samej lodówce nie dość szybko by się ochłodził. Wróciłam do jadalni.

Monika zmianę atmosfery dostrzegła, dostosowała się do niej natychmiast, niezmiernie zaintrygowana. Zaiskrzyło się wręcz między nami. Jasnowidzenie mnie jakieś ogarnęło, w myślach Armanda czytałam niczym w książce otwartej. Był pewien, że plotką o Gastonie zatruł moje uczucia, że, urażona śmiertelnie, zemścić się od razu postanowiłam, jego za narzędzie tej zemsty obierając. Talent trzeba mu było przyznać wielki, bo razem mnie i Monikę uwodził, a każda z nas mogła być święcie przekonana, że tylko o nią mu chodzi.

Zegar ścienny miałam przed oczami i spoglądałam nań nieznacznie. Roman odjechał tak, że go widać i słychać nie było, nie wiedziałam, jak długo ta wyprawa potrwa, ale sądziłam, że do godziny najwyżej. Tymczasem niespodziankę mi sprawił, bo ledwie trzydzieści pięć minut minęło, jak światła reflektorów w bramie się ukazały.

– Goście…? – zaciekawiła się Monika, już i tak wprost zachłannie zainteresowana wieczorem, który nie całkowicie rozumiała. – O, tylko jedna sztuka – odparłam ze śmiechem, nie mogąc już radości pohamować, i pośpieszyłam ku drzwiom ową jedną sztukę powitać.

Roman, nie wiem, czy sam z siebie, czy też odgadł moje intencje, zatrzymał samochód tak, że z okien jadalni nie było go widać. Na tarasiku przed wejściem padłam Gastonowi w ramiona, kichając na wszelki umiar i opamiętanie. Wiedział od Romana już chyba wszystko, bo jeden tylko komentarz wygłosił.

– Siła wyższa musiała mnie natchnąć i sam siebie podziwiam za aż tak trafną decyzję – rzekł uroczyście i jeszcze w holu, zatrzymawszy się, otworzył mi przed nosem jubilerskie pudełeczko.

Nie przypominam sobie, żeby cokolwiek, już wszystko jedno w których czasach, sprawiło mi kiedykolwiek równie wielką przyjemność, jak włożenie na palec brylantu, rubinami otoczonego. Przepiękny był! Ale nawet gdyby cały pierścionek stanowił blachę z kawałkiem brukowca, też uszczęśliwiłby mnie niebotycznie.

Z Gastonem pod rękę wkroczyłam do jadalni.

– Moniko, pozwól… Gaston de Montpesac, mój narzeczony. Panowie się znają…

Monika, węsząc już wielką intrygę, zgoła światłem rozbłysła. Armandowi doprawdy należały się słowa uznania, bo ledwo na moment szczęki zacisnął, a zaraz potem swobodnie się zachował. Nie darowałam mu jednakże.

– W pełni popieram opinię, że pan de Montpesac spędza weekend w czarującym towarzystwie – wytknęłam mu równie słodko, jak jadowicie.

Tych słów, rzecz jasna, Roman nie mógł słyszeć i Gastonowi powtórzyć, ale i na Gastonie nie zawiodłam się wcale. Odgadł jakieś judzenie, ze śmiechem potwierdził, jakoby już od tygodnia wszem i wobec oznajmiał swoje zdrożne chęci, rodzaju towarzystwa tylko nie precyzował, więc różnie można go było rozumieć. Usadziłam go przy stole tak zręcznie, że zajął miejsce pana domu.

Błogość, niebiańska wprost, sprawiła, że uspokoiłam się całkowicie i poniechałam wszelkich sztuk. Puściłam wszystko na żywioł, na pastwę losu. Okropnie byłam ciekawa, co teraz Armand wymyśli, uprze się zostać u kuzynki czy jednak poszuka hotelu, od razu postanawiając, że, jeśli zostanie, w jego oczach zajmę z Gastonem wspólną sypialnię. Ludziom każę pilnować, żeby mi w nocy domu nie podpalił…

Nie, jednakże nie został. Wpływ na to miała Monika, która z upływem czasu i przy szampanie dosłownie rozkwitała w oczach. Biedna dawna pani Tańska, gdyby dysponowała takimi środkami i taką swobodą, jak ta obecna, pewnie oszalałaby ze szczęścia i furorę zrobiła co najmniej ogólnokrajową.

Nie mogła przecież jechać sama po tej ilości alkoholu; musiał ją ktoś odwieźć. Armand, w przekonaniu, iż dotarł do celu, również się zbytnio nie ograniczał, w rezultacie Roman odwiózł ich obydwoje, przełożywszy tylko walizy Armanda do naszego samochodu. Wysiedli pod domem Moniki i miałam go z głowy.

I nareszcie, po tylu udrękach, miałam Gastona dla siebie…

– Przyjmij ode mnie wyrazy wdzięczności – rzekła mi nazajutrz Monika przez telefon. – Chłopak jak brzytwa, nie do pojęcia, że go nie chcesz, ale właściwie, przy tym twoim, przestaję się dziwić. Też cholernie przystojny i ma w sobie coś. Bierzecie ślub?

– Tak. W październiku.

– Rozumiem. No i wiesz, soliter na palcu…! To milioner? – Nie wiem. Wszystko mi jedno. Biedny nie jest z pewnością.

– Daj ci Boże zdrowie. Ale powiem ci, że spektakl był super, w życiu bym nie przypuszczała, że trafi mi się takie przedstawienie, fantazja! To ma drugie dno, oczywiście?

Wiedziałam doskonale, co ma na myśli, przyświadczyłam, obiecując, że opowiem wszystko przy okazji. Rozciekawiona była szaleńczo, ale zarazem zajęta Armandem. Zapowiedziała wspólną wizytę po południu, bo w końcu zostały u mnie oba ich samochody i chcieli je odebrać. Zgodziłam się bez żadnego oporu, nic na świecie nie mogło mi w tej chwili zepsuć przecudownego nastroju.

Uzgodniliśmy z Gastonem, że ślub weźmiemy w Polsce,. zwyczajowo w miejscu zamieszkania panny młodej, co, zdaje się, było zgodne z prawem. Roman obiecał sprawdzić te kwestie w poniedziałek, w urzędzie stanu cywilnego. Chciałam wziąć także ślub kościelny, jako wdowa mogłam, Gaston również, bo, aczkolwiek rozwiedziony, kościelnego nie brał i nie miał teraz żadnych przeszkód.

– Przyznam ci się, że odwalałem robotę dzień i noc bez przerwy, żeby się wyrwać na te dwa dni – wyznał mi przy śniadaniu, zdaje się, że wyjątkowo późnym. – Zleceń mamy od groma i trochę, nagle świat się na nas rzucił. Jean-Paul, mój wspólnik, oszalał ze szczęścia, pieniądze są mu potrzebne na operację żony, ja mam boki, ale on żyje z pracy, więc sama rozumiesz. Tyle że na razie, we wrześniu, wszystko jest na mojej głowie. Ale… no dobrze, przyznam się… nagle zrobiło mi się coś takiego… aż mi trudno to sprecyzować… poczułem, że muszę cię widzieć, po prostu muszę, bo inaczej cię stracę na zawsze. Nie mam skłonności samobójczych, ale na taką myśl znalazłem się wręcz u progu… No i proszę, Guillaume… Nie kryję, że dołożyła mi także pani Łęska. Przyleciałbym, nawet gdyby z tego powodu nazajutrz miał nastąpić koniec świata.

Na koniec świata szczęśliwie jakoś się nie zanosiło. Gaston zatroskał się natomiast tymi naszymi różnymi krajami, tu ja mam dom, tam on ma pracę, czy zgodzę się mieszkać w Paryżu? Istnieją szanse, że filię pracowni zdoła otworzyć w Warszawie, ostatecznie jest to stolica dosyć dużego kraju, wówczas połowę czasu tutaj by spędzał, ale w ten sposób musielibyśmy mieć równocześnie dwa domy…

Odzyskałam już odrobinę rozumu i nie miałam najmniejszego zamiaru wyznać mu, że zgodziłabym się mieszkać z nim na biegunie północnym, w leśnym szałasie, albo zgoła na księżycu, a domów mogłabym prowadzić nawet i dwadzieścia. Z pobłażliwym umiarem ukoiłam jego niepokój, starannie kryjąc dziką chęć polatania samolotem, czego jeszcze do tej pory nie udało mi się osiągnąć. Ileż to czasu, z dojazdem do domu licząc, wszystkiego raptem trzy godziny, wielkie rzeczy…

Uzgodniliśmy całą resztę. Monika przyjechała razem z Armandem, posiedzieli chwilę i zaraz odjechali, zabierając samochody. Po ich odjeździe dopiero przyszło mi na myśl, że jutro będę miała trudny dzień, bo zabrawszy Gastona na owo przyjęcie do Moniki, będę musiała ukryć przed nim, że pierwszy raz widzę na oczy swoich znajomych i przyjaciół. Ale taka byłam szczęśliwa, że nic nie wydawało mi się zbyt trudne.

I dopiero jakoś pod wieczór strzeliła we mnie okropna myśl, która powolutku wyłaziła z dna mojej duszy. Armand okazywał spokój, zadowolony był z siebie wręcz podejrzanie, jakby zrezygnował ze mnie, obojętne, żywej czy martwej, i na pieniądzach położył ostateczny krzyżyk. Niemożliwe. Niepodobne do niego. Od pieniędzy zależała cała jego dalsza egzystencja, a Monika Tańska aż tak bogata nie była…

Wypracował sobie nową koncepcję…? Czy przypadkiem nie wymyślił, żeby zabić Gastona…?

O, nie trzymałam w sobie tej potwornej myśli! Podzieliłam się nią z Gastonem natychmiast, bo aż mi wszystko zdrętwiało. Nie przejął się zbytnio, argumentował nawet dość logicznie, że wobec wszystkich dotychczasowych podejrzeń, nowe zabójstwo to dla Armanda byłby gwóźdź do trumny, a kretynem przecież nie jest, że tym sposobem nie skłoni mnie chyba do zgody na małżeństwo z nim, i że nic mu w ogóle z takiej zbrodni nie przyjdzie, bo mój testament i tak odbiera mu jakiekolwiek szanse na spadek. Rozumiałam, co do mnie mówi, ale okropny niepokój mi pozostał.

Głupio bardzo zażądałam, żeby na siebie uważał. Sama nawet nie wiedziałam, jak to uważanie miałoby wyglądać, powinien przestać jeździć samochodem? Nie chodzić pod murami budynków, bo jakaś cegła może mu spaść na głowę? Nie jeść i nie pić niczego, jeśli mu tego nie poda kochająca ręka? Unikać ludzi, zamknąć się w piwnicy? Co za bzdura! A jednak bałam się Armanda i koniec!

Na przyjęcie do Moniki Gaston pojechał bardzo chętnie, mówiąc, że jak najszybciej chce poznać całe moje środowisko, wszystkich znajomych i przyjaciół, wejść w moje życie tak, jak ja wejdę w jego egzystencję. Wydało mi się to słuszne. Teoretycznie, z opowiadań, wiedziałam już o nim mnóstwo, w przeciwieństwie do mnie miał jakąś bliższą rodzinę, cioteczną siostrę, przyrodniego brata, tu, w Polsce, nawet jakąś ciotkę, mieszkającą w Kołobrzegu, bo morski klimat jej służył. Na następny weekend zaplanowaliśmy sobie wyjazd do Kołobrzegu…

Z drżeniem serca, ale i nieco rozśmieszona, przekroczyłam bramę ogrodu Moniki. Nie był wielki, o ileż mniejszy od mojego, ale przyjemny i ładnie urządzony. Rzuciła się tam na mnie od razu młoda osoba, której twarz przysięgłabym, że kiedyś widziałam, wyszło na jaw, że jest to Jola Burzycka, po kądzieli z Porajskich pochodząca, uszczęśliwiona moim widokiem, bo podobno w kwestii rozwodu z Januszkiem doskonałych rad jej udzielałam. Dominik Wąsowicz tak podobny się okazał do barona Wąsowicza, mojego adoratora, że gdyby nie tusza nieco mniejsza i okulary, wręcz upierałabym się przy tożsamości osoby. Mało mówiąc, a dużo słuchając, rozszyfrowałam jakoś ich wszystkich, w czym pomógł Gaston, bo mu się przedstawiali.

Armand grał rolę pana domu, z czego po pierwsze ucieszyłam się nadzwyczajnie, a po drugie wywnioskowałam, że Monika Tańska akurat żadnego stałego amanta nie miała. Całkiem jak sto piętnaście lat temu…

A, do diabła z tymi stoma i piętnastoma laty…!

Razem wziąwszy, ogromną korzyść z przyjęcia odniosłam i, Gastona mając przy boku, bawiłam się doskonale. W dodatku nazajutrz nie o poranku odjechał, tylko wczesnym popołudniem, przedtem bowiem, wedle instrukcji Romana, który wszystkiego się wywiedział, złożyliśmy wspólnie odpowiednie dokumenty w urzędzie stanu cywilnego.

Trzeba przyznać, że przy tym ciężką chwilę przeżyłam, metryka moja bowiem okazała się koniecznie potrzebna. Do tego akt zgonu mojego pierwszego męża. Na myśl, że na tych papierach daty z zeszłego wieku ujrzę, aż na moment zdrętwiałam i bałam się spojrzeć. Roman, obecny przy ich wydobywaniu, wzrokiem mnie uspokoił, odwagi dodał, i słusznie. Nie wiadomo jakim cudem były w porządku…

Z księdzem w najbliższym kościele też udało się wszystko załatwić i termin obu ślubów, cywilnego i kościelnego, wyznaczono nam jeden po drugim, cywilny na siedemnastego, a kościelny na osiemnastego października.

Po czym Gaston odleciał. Pierwszy raz z bliska ujrzałam lotnisko i samoloty, unoszące się w powietrze, a także te, zniżające się z nieba i siadające na ziemi niczym ptaki jakieś nadnaturalnych rozmiarów. Oczu od tych widoków nie mogłam oderwać i zdaje się, że cały czas kurczowo ściskałam Romana za rękaw. O, bez niego chyba w ogóle bałabym się patrzeć!

Gaston odleciał, ale Armand został i nawet byłam z tego bardzo zadowolona. Mnie już śmierć od niego nie groziła, kopia testamentu w biurku stała się moją tarczą, a za to na taką odległość Gastonowi nic złego zrobić nie mógł. Ponadto węch mi mówił, że Monika Tańska, niech jej będzie na zdrowie, zaabsorbowała go tak umiejętnie, że nawet przy swych zdolnościach z jej szponów nie umiał się wyplątać. Słusznie w dawnych czasach baronowa Tańska uważana była za kobietę niebezpieczną!

Drugi samochód był nam potrzebny, peugeot został w Paryżu, ale tu Roman w jednej chwili kupił dla mnie toyotę, która od razu mi się spodobała i sama zaczęłam jeździć wszędzie, chciwie poznając swój kraj i swoje miejsce zamieszkania. Polska to była naprawdę, prawdziwa, bez żadnych obcych przymusów, języka w szkole innego niż własny dzieci uczyły się dobrowolnie, z napisów wszelkich cyrylica znikła, jakby jej nigdy nie było. Więcej znacznie francuski i angielski się pokazywał, ale to mi nawet przyjemność sprawiało, bo jakimś sposobem zbliżało nas do Europy. Ponadto też było dobrowolne, nikt nikogo do tego nie zmuszał.

I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie moje zdrowie, które nagle zaczęło się psuć.

Nie chorowałam właściwie nigdy. Teraz wiedziałam już, iż był to wynik mojego wychowania, doskonałe pożywienie, mnóstwo owoców, które tak często jadłam potajemnie, mnóstwo świeżego powietrza, mnóstwo ruchu, opór przeciwko zbyt długiemu siedzeniu grzecznie w salonie… wszystko to razem sprawiło, że wyrosłam na dziewczynę silną i zdrową aż nazbyt, jak na ówczesne obyczaje. W dziedzinie chorób żadnych własnych doświadczeń nie miałam.

Kiedy zatem po normalnym śniadaniu ogarnęły mnie nagle straszliwe mdłości, aż całego posiłku musiałam się pozbyć, po womitach zaś szarpiących zawrót głowy okropny poczułam, przeraziłam się śmiertelnie. Jednakże Armand zdołał… Szaleniec…! Ledwo raz tu był bez Moniki, mnie nie zastał, a jednak zdołał truciznę podrzucić!

Jaką…?! I czy udało mi się wyrzucić ją z siebie…?! I w czym jeszcze ona się znajdzie…?! I jakim cudem ja jedna zostałam zatruta, wszak i Zuzia, i Siwińscy, i Roman jedli to samo…!

Nie rozdzielałam pożywienia państwa i służby, nie zamykałam kredensów. Jakimś tajemniczym instynktem wiedziona, nie wiadomo na jakiej podstawie, pojmowałam, że byłoby to niewłaściwe, że takich rzeczy dziś się nie robi. Te same potrawy Siwińska gotowała dla wszystkich. Gdybym chociaż wino piła, ale nie, skąd, na śniadaniowej herbacie poprzestałam i też ją inni pili. Więc jakim cudem…?

Po tych doznaniach chorobowych przyszłam do siebie nawet dość szybko. Nic nikomu nie rzekłam, obserwowałam tylko pilnie, jak się służba czuje. Najmniejszych oznak słabości nie dostrzegłam w nikim, na wszelki wypadek potajemnie wyrzuciłam czekoladki, już napoczęte, które podobno Armand przyniósł, do kanalizacji je po jednej wsypałam, żeby ich psy nie zjadły. Produkty spożywcze w kuchni obejrzałam z uwagą pod pozorem szukania śledzi marynowanych, na które nagle nabrałam ochoty. Było to zresztą prawdą, ni z tego, ni z owego apetyt na śledzie marynowane poczułam zgoła szaleńczy, nic innego do ust bym nie wzięła, jak tylko te śledzie. Znalazły się, owszem, rolmopsy, niedawno sporządzone, pół słoika ich jeszcze zostało. Zjadłam je z taką zachłannością, że prawie miałam łzy szczęścia w oczach, ale też, trzeba przyznać, że po zmarnowanym śniadaniu czułam się zdrowo głodna.

Zjadłam je i nic mi nie było.

Mdłości lekkie odezwały się we mnie nazajutrz przy wstawaniu i znów zawrót głowy, ale tak słaby, że za resztki wczorajszej dolegliwości go poczytałam i spokojnie pojechałam na konny spacer. Gwiazdeczka jakoś ostatnimi dniami normalne posłuszeństwo okazywała i żadnych fochów nie stroiła, więc miałam z tej przejażdżki samą przyjemność. Po powrocie natomiast…

Siwińska najwidoczniej słoninę i boczek na smalec zaczęła topić, bo przez kuchenne okno zapach mnie zaleciał. Co potem nastąpiło, lepiej nie mówić, byłam pewna, że umrę w męczarniach, wezwać Gastona chciałam, jednakże do wydania nie tylko poleceń, ale nawet głosu, sił mi zabrakło. Zdziwiona, że wciąż jeszcze żyję, opuściłam wreszcie łazienkę i na fotelu przy oknie usiadłam, oddychając głęboko.

Lekarz był mi potrzebny, to mi nareszcie zaświtało w głowie. Skądże go miałam wziąć? O Boże, Philipa Villon z Francji ściągać…? Nonsens, niemożliwe, żeby w Warszawie nie było lekarzy, jakże się z nimi sprawę załatwia? Nie znałam żadnego, nie wiedziałam w ogóle, gdzie i jak go szukać!

Byłabym zadzwoniła do Moniki, gdyby nie obawa, że u niej natknę się na Armanda, a jemu z pewnością nie chciałam z choroby się zwierzać. Kogo więc zapytać? Romana oczywiście, on mi przecież wszystkie sprawy załatwiał, jedyny,, który wiedział, skąd moje trudności się biorą!

A jednak tym razem jakaś dziwnie skrępowana byłam. I niby dlaczego? Wszak on pierwszy mógł pojąć, że Armand usiłuje mnie otruć, innym osobom musiałabym Bóg wie co tłumaczyć. Ale tak zostawić sprawy nie mogłam, jakieś leczenie było mi niezbędne.

Przemogłam się.

– Chyba panu Guillaume sztuka się powiodła – rzekłam ponuro, wezwawszy go, wciąż siedząc przy tym otwartym oknie. – Strułam się czymś. Czy Roman wie, jak się tu wzywa doktora?

– To znaczy, że zwariował – odparł Roman z wielką stanowczością. – Albo na pieniądzach krzyżyk położył i tylko się mści. Doktora można wezwać, oczywiście, nawet wiem o dobrym, ale radziłbym jaśnie pani inaczej. Jakieś badania mogą być potrzebne, analizy, więc może lepiej do lecznicy pojechać, gdzie wszystkie specjalności są na miejscu i wszystko da się sprawdzić na poczekaniu. Jeśli jaśnie pani przecierpi do jutra, ja tę sprawę załatwię, pojedziemy i nawet czekać nie będzie potrzeby.

Zgodziłam się. Już znów się czułam doskonale i byłam pewna, że jutra dożyję. Piątek to miał być, wieczorem Gaston przylatywał, sama myśl o nim zdrowia mi dodawała. Do tego stopnia, że z pewnością zaniedbałabym kurację, gdyby nie to, że o poranku okropne objawy wystąpiły, tyle że mniejsze już i krótsze, dostateczne jednakże, żeby mnie porządnie przestraszyć. Pojechałam do owej lecznicy.

Zaś o godzinie drugiej po południu wstyd mi było przed samą sobą i nie wiedziałam, gdzie oczy podziać. Dorosła kobieta, tak śmiertelnie głupia, że nic jej do głowy nie przyszło! Zatrucie, cha, cha…!

Najzwyczajniej w świecie byłam w ciąży.

Sama postanowiłam po Gastona pojechać na lotnisko, bo tylko w cztery oczy mogłam nowinę wielką mu powierzyć, Bogu przy tym żarliwie dziękując, że mnie ustrzegł od zażyłości z Armandem. Gdybym się z nim wygłupiła… Aż dech mi zaparło na myśl, że teraz sprawcy sama nie byłabym pewna, a on może nawet sobie zasługę by przypisał. A tak, że nikt inny mnie nie tknął, jak tylko Gaston, mogłam mieć pewność triumfującą!

Uzupełnienie zakupów okazało się niezbędne, wysłałam zatem do marketów Romana z Siwińską, każąc wybierać co najlepsze, sama upiększaniem własnej osoby zajęta. Niecierpliwość jednakie tak mnie pchała, że niemal tuż za nimi wyjechałam, choć jeszcze było za wcześnie, a Zuzia za mną z grzebieniem biegała. Nikt już w domu nie miał wątpliwości, którym kuzynem jestem zajęta, i nawet o dacie ślubu wszyscy wiedzieli, możliwe, że ode mnie, Gastona przy tym w pełni aprobowali, bo od pierwszej chwili dawał się lubić, a przy tym polski język znał. Roman mu chyba takie reklamę zrobił, a wiadomo przecież, jak życzliwość domowników życie ułatwia.

Wyjeżdżając z bramy, jeszcze w oddali mercedesa widziałam. Pojechałam za nim asfaltową ulicą przy lesie.

I nagle, mimo przejęcia tą upragnioną odmianą w moim życiu, z głową i sercem pełnymi Gastona, jakimś cudem wśród zarośniętej łąki dostrzegłam bialo-zieloną barierę. Mignęła mi w oddali za krzewami i wysoką trawą. Nie przez nią, ale obok niej musiałam przejechać, choć w odległości się wznosiła, niejeden raz już tak przejeżdżałam i nic się nie działo, ale teraz nagle jakby mi wszystko w środku skamieniało. Na myśl, że tuż za nią miałabym się nagle znaleźć w wolancie na przykład, choćby i sama powożąc, w kostiumiku o krótkiej spódniczce, z moim pałacem za plecami, z Armandem na karku, z Gastonem w Paryżu, bez uzgodnionej daty ślubu, bez telefonu, bez światła elektrycznego, bez łazienek… no, może z jedną, którą mi wszak kończyli robić… bez żadnych innych udogodnień, w środku całego towarzystwa, wpatrzonego we mnie i chciwego plotek… i w ciąży…!!!

Wdowa od przeszło roku, w brzemiennym stanie…!!!

I bez tych lekarzy, bez kliniki lśniącej czystością, pełnej urządzeń, które życie mogły zapewnić… Z konowałem naszym, z babą wiejską, która plując na palce noworodkowi oczy przemywała, z groźbą gorączki połogowej… W brudzie, co tu ukrywać, wszak brudny był ten mój wiek dziewiętnasty, wszak w jednej wodzie wszystkie talerze były płukane, wszak srebra lśniące, ale kurz cały z miejsca na miejsce tylko przepędzany… Zmiłuj się, Boże, nade mną…!!!

Dziką paniką ogarnięta, byłabym się z pewnością zatrzymała przed ową granicą, jaką mi przeklęta bariera wyznaczała, ale do najmniejszego ruchu nie czułam się zdolna. Stopy mi na pedałach skamieniały, ręce na kierownicy, samochód jechał. Zamknęłam oczy i na moment jakby w pustce jakiejś czarnej i potwornej się znalazłam…

Otworzyłam oczy, czując, że coś innego w dłoniach trzymam.

No i trzymałam. Lejce. Zgadłam jakoby w jasnowidzeniu, wolantem jechałam po gruntowej drodze, w jednego konia, nie myśląc nawet, rozpoznałam Patryka po dwóch białych cętkach na zadzie. Stary las szumiał mi blisko.

Jeszcze ta odrętwiałość okropna we mnie trwała, kiedy daleko przed sobą, za osłonionym zielenią zakrętem, ujrzałam wolno jadącą karetę i już wiedziałam, nie wiadomo skąd, że jest to kareta pani Porajskiej. Kurz okropny się nagle wokół niej podniósł, przez chwilę tylko chmurę było widać, aż wyłonił się z niej powozik w dwa konie, wielkim pędem ku mnie lecący. Do żadnego myślenia nadal nie byłam zdolna, ale ręce same, bez mojego udziału, umiejętnie do roboty się wzięły. Wstrzymały Patryka, na miejscu zawróciły wolancik, lekkim kłusem poprowadziły go w przeciwną stronę. Przed sobą ujrzałam aleję, wiodącą do pałacu, którego kominy już wśród drzew się pojawiały.

Przed myśleniem wciąż coś się we mnie broniło, ale rozumiałam przynajmniej, co widzę. Owszem, siebie na koźle, w spódniczce do pół uda, kosiarzy na łące obok, którzy czapki przede mną zdejmowali, szlag niechby trafił te ich czapki, wjazd już dosyć bliski do mojego parku, rękawiczki na dłoniach dokładnie takie same, w jakich wyjechałam… Wybrzuszenie na palcu dawało się zauważyć, pusta ciekawość mnie zdjęła, czy też jest to zaręczynowy brylant od Gastona…?

Chwil parę ledwie minęło, kiedy pędzący powozik mnie dogonił i przy wolancie zwolnił. Spojrzałam.

– Jaśnie pani raczy wybaczyć – rzekł Roman jakimś chrapliwym głosem i strzelił z bata nad karkiem Patryka, samą grzywę mu końcem musnąwszy.

Nigdy moje konie nie były bite. Nie pozwalałam na to, żadne zwierzę nie zostało nigdy uderzone, głos i klepnięcie nieco silniejsze zawsze wystarczały. Ten strzał i to muśnięcie dla Patryka były niczym piorun z jasnego nieba, dosłownie runął przed siebie, wolant niemal w powietrze się uniósł, dobrze, że powozić od dzieciństwa umiałam, bo inaczej nie wiem, gdzie bym się znalazła. Ptakiem lecąc, przez bramę do parku wpadłam, w mgnieniu oka znalazłam się przed gazonem. Za sobą słyszałam powozik, w którym na jeden moment dostrzegłam z tyłu siedzącą Mączewską, półprzytomną wprost, czerwoną, kurczowo ściskającą jakieś pakunki.

Zatrzymałam Patryka bez trudu, bo sam przywykł w tym miejscu jazdę kończyć. Roman lejce rzucił nadbiegającemu chłopakowi, zeskoczył z kozła, rzucił się ku mnie i siłą prawie, bez żadnego szacunku, z wolantu mnie uniósł, końską derką gwałtownie okrywając. Uporczywie zdrewniała i świadomie bezmyślna, jeśli tak to można określić, rozumiałam jednak, co czyni i dlaczego.

– Pani Porajska zaraz tu będzie – wysyczał mi w ucho rozkazująco. – Jaśnie pani musi…!!!

Dobrze wiedziałam, co muszę. Przede wszystkim służby uniknąć. Od pasa w dół tą końską derką oplątana, bez słowa do własnej sypialni popędziłam, klucz w drzwiach przekręciłam, bo już Zuzia gdzieś mi tam po drodze mignęła, zdarłam z siebie kostium i domową suknię chwyciłam. Myśl jednakże przez mój upór zaczęła się przedzierać, godzina przedwieczorna, jaka tam domowa suknia, ubrana być powinnam! Słabości udawać nie dam rady, pani Porajska z daleka mój wolant widziała, nikt w nią nie wmówi, że dolegliwość własnoręcznym powożeniem leczę. Błyskawicznie zmieniłam zdanie, znalazłam strój odpowiedniejszy, Zuzię wpuściłam dopiero, kiedy mi samo zapięcie na plecach pozostało. Makijaż z twarzy jeszcze musiałam zmyć…

Zbyt długo pani Porajska w salonie czekała i zbyt wiele osób mój dziwny powrót do domu widziało, żebym mogła wyjaśnień wszelkich odmówić. Zrozpaczona, zbuntowana i wściekła, przynajmniej wzburzenia mogłam nie kryć, opowiadając na poczekaniu wymyśloną katastrofę, jak to mi się falbana sukni w koło wkręciła, cała się obrywając, i jak tylko ta derka końska resztki przyzwoitości uratowała. Spod wyrazów współczucia pani Porajskiej nagana wyraźnie wystawała i jakoś bardzo silnie próbowała dociec, w jakim to celu samotnie na przejażdżkę się udawałam.

Tu nagle moje opanowanie pękło. Nie bacząc na obecność obu młodych Porajskich, rzekłam zuchwale:

– O, że nie na żadne romantyczne spotkanie, to pewne. Wszyscy już chyba wiedzą, że jedyna osoba, jaka mnie interesuje, jest właśnie nieobecna. Jak sądzę, do Paryża dojeżdża albo nawet już się tam znalazła.

Panią Porajską zatchnęło. Udając, że bardzo się dziwię jej zdziwieniem, dodałam:

– Jakże, myślałam, że moja skłonność do pana de Montpesac powszechnie się rzuca w oczy? Skrywałam ją, póki tu nie przyjechał, ale skoro mogę mieć nadzieję na wzajemność, po cóż mam stwarzać jakieś inne pozory? I to jeszcze przed najlepszymi przyjaciółmi?

Pani Porajska przejęła się tak, że nawet o własnych córkach zapomniała. Obie udawały, że oglądają albumy, a uszy miały od ściany do ściany. Nie próbowała mnie już wypytywać, większą przyjemność sprawiły jej intrygi, dowiedziałam się, że Gaston w Paryżu ma żonę, kochankę, może nawet dwie, kilkoro nieślubnych dzieci, Bóg wie co jeszcze. Jest graczem namiętnym, utracjuszem, bankrutem, w zbrodnię jakąś został zamieszany, jakże ja mogę tak lekkomyślnie do interesowania się nim przyznawać! Wiadomość jakąś dostał i proszę, oto jak podejrzanie szybko wyjechał…!

Poznałam w tym rękę Armanda, który nawet zbytnio wysilać się nie musiał, wróbelków kilka wypuścił, które właśnie stadem wołów wracały. Mimo koszmarnej sytuacji, w jakiej się znalazłam, wypieki pani Porajskiej wręcz mnie rozśmieszyły. Namyśliłam się dostarczyć jej żeru i pierścionek pokazałam, który miałam na palcu, co, rzecz jasna, sprawdziłam w pierwszej kolejności.

– Zatem pan de Montpesac harem sobie chyba założy, w którego skład wejdę – rzekłam beztrosko. – Oto widomy znak, że zamierza mnie poślubić…

Zarazem przemknęło mi przez głowę, że i ta wiadomość w jakiejś przeraźliwej postaci zapewne do Gastona dotrze, i nawet się nieco zaniepokoiłam. Ale już mi zaczynało być wszystko jedno, omal o swoim stanie nie napomknęłam, na szczęście pani Porajska tak się poczuła zapchana sensacjami, że pilną potrzebę poczuła dalej je rozpowszechniać. Pożegnała mnie w tempie wprost nieprzyzwoitym i odjechała.

Odetchnęłam głęboko kilka razy i kazałam wezwać Romana.

– No i cóż to ma być? – spytałam gniewnie i srogo.

– Ja się od razu zorientowałem i dlatego natychmiast wróciłem – odparł na to posępnie. – Proszę jaśnie pani, ja na to nie mam wpływu…

– Pewnie, że Roman nie ma wpływu, skoro ta przeklęta bariera tu stoi! – rozzłościłam się. – Ciekawe, co ja mam teraz zrobić…

Roman się zdumiał i zaniepokoił. – Jaka bariera?

– Ta zielona z białym, na łące. Przecież Roman sam mówił, że to się jakąś barierę przekracza i stąd te historyczne hocki klocki!

Roman przez chwilę milczał, patrząc na mnie jakoś dziwnie.

– To nie ta… Znaczy, mam na myśli, ta na łące nie ma z tym nic wspólnego…

– Akurat! – prychnęłam wzgardliwie. – Tego nikt we mnie nie wmówi, to już drugi raz! Ja chcę wrócić do tego piątku, który był dzisiaj, niech Roman coś wymyśli! Mówił Roman o tych jakichś uczonych, fizykach, czy jak im tam, niech oni się przestaną wygłupiać! Niech Roman coś zrobi!

– Spróbuję – obiecał, znów po chwili, bardzo zakłopotany. – W tych obecnych czasach będzie trudno… Gdzieś w końcu jaśnie pani będzie musiała zostać już na zawsze, to gdzie jaśnie pani woli? Teraz czy później, w tym dwudziestym wieku? W dwudziestym pierwszym nawet, bo ten dwudziesty już się nam kończył.

Nie musiałam się nawet długo zastanawiać. Wszystkie desperackie myśli i cały popłoch sprzed bariery na nowo we mnie krzyknęły. Jedno zaś, co mi zostało na pewno, nienaruszone i nietknięte, to ciąża. Z Gastonem, który doprawdy nie wiedziałam, jak mógłby w swoje autorstwo uwierzyć, skoro nie tylko jeszcze mi się nie oświadczył, ale nawet ze mną nie spał. Dużo w mężczyznę można wmówić, ale przecież nie taki cud!

I Armandowi byłoby łatwiej…

A, do wszystkich diabłów z Armandem! Podstawowy argument nosiłam we własnym łonie!

– W dwudziestym -powiedziałam stanowczo. – I może Roman być spokojny, że zdania nie zmienię. Jeśli te naukowe przygłupki mogą jeszcze coś zrobić… Takich przeżyć, jak dzisiaj z panią Porajską, więcej sobie nie życzę. I co się, a propos, Mączewskiej stało?

– Nic. Trochę za szybko, jak dla niej, jechałem. Przestała krzyczeć dopiero, jak zachrypła. Po świeże ostrygi jaśnie pani ją wysłała, miała wybrać najlepsze…

– Ostrygi, mam nadzieję, też się później dostanie. Proszę załatwić co trzeba. No dobrze, powiem Romanowi prawdę. Jeśli zostanę w czasach obecnych, życie będę miała na wieki zniszczone. I nie panna Lerat zasłynie jako ladacznica, tylko ja, i możliwe, że rekordy światowe pobiję…

Nie wiem, ile z tego Roman zrozumiał, ile się domyślił i odgadł, ale twarz miał bardzo poważną i jakieś wielkie w niej zdecydowanie. Patrzył gdzieś w górę, za moją głową.

– Życie własne oddam, żeby jaśnie pani znalazła się tam› gdzie zechce – rzekł jakoś uroczyście. – Na zbawienie duszy przysiągłem o jaśnie panią dbać więcej niż o siebie samego, lepiej niż o córkę własną. Zrobię wszystko, co mogę i nawet może jeszcze więcej.

Dopiero kiedy wyszedł, obejrzałam się za siebie, bo w tym całym pomieszaniu w ogóle nie pamiętałam, co i gdzie się w moim domu znajduje.

Za moimi plecami wisiał na ścianie doskonale oddany portret mojej matki…

Mogłam sobie o poranku womity miewać, mdłości różne i zawroty głowy, ale przecież nie w tym starym, obecnym świecie, tylko w tamtym przyszłym, pełnym swobody! Teraz musiałam owe dolegliwości z całej siły ukrywać, bo inaczej potępienie bezapelacyjne by na mnie spadło i kto wie czy nawet cała służba by mi nie wymówiła. Liczyłam wprawdzie na Romana, ale na wszelki wypadek postanowiłam albo kłamliwie sprawę wyjaśnić, albo najzwyczajniej w świecie do Francji wyjechać, gdzie w ukryciu czas właściwy mogłabym przetrwać. Ewentualnie poślubić Gastona…

Ale skąd Gastona, jakiego Gastona! Wedle plotek wszystkich, miał żonę, no owszem, w przyszłym czasie też miał żonę, zgadzało się, tyle że później się z nią rozwiódł, a teraz…? Ileż czasu by się tak rozwodził, pięcioro dzieci zdążyłabym urodzić, tylko jak to zrobić, żeby z nim…?

Zgryzota spadła na mnie taka, że wprost głową miałam chęć walić o ścianę. Zuzia mnie w tym stanie zastała i jej się zwierzyłam, cały romans kryminalny tworząc z Armandem w głównej roli. W sposób dla niej zrozumiały o spadku opowiedziałam i korzyściach z zabicia mnie płynących, o próbach, które już czynił i struciu obecnym, jakiego udało mu się dokonać. Ziół czyszczących zażądałam, wcale nie mając zamiaru ich wypić, i milczeć kazałam na ten temat jak grób, doskonale wiedząc, że przy takiej sensacji Zuzia języka w gębie przez minutę nie utrzyma. Panna Chodaczkówna bez wątpienia do sprawy się przyłoży i w ten sposób cała służba, udając, że nic nie wie, będzie mnie potajemnie przed Armandem chronić. Tyle przynajmniej mojego.

Potem przyszło mi na myśl, żeby Gwiazdeczkę na barierę puścić. Niechby znów poniosła, chociaż w ostatnich dniach wcale się do tego nie rwała i posłuszna była. Ale gdyby pod nakazem skoczyła…? Choć z drugiej strony, przy upadku, miałażbym tę ciążę upragnioną stracić…?!

Ciągle siedziałam w buduarze niepewna, przygnębiona, zdesperowana ostatecznie, obmyślając sposoby działania. Przypomniały mi się testamentowe komplikacje, jakże, przecież Armand już się przekonał, że mój testament istnieje! W nieobecności Gastona powinien znowu się do mnie zalecać, tak jak na początku czynił, bo teraz już tylko ślub ze mną majątek dałby mu do ręki… Nie, zaraz, z Zosią Jabłońską wszak się ożenił, a ja podobno sto tysięcy posagu ciepłą ręką jej dałam… Ależ co ja za głupoty myślę, nie Armand się z Zosią ożenił, tylko Januszek Burzycki, już rzeczywiście pomieszania zmysłów dostałam i może powinnam po prostu się upić do nieprzytomności, jak prawdziwi pijacy płci męskiej czynią…

Wieczór późny się zrobił, owe ziółka przeczyszczające mi przyniesiono, a ja, najzwyczajniej w świecie, mimo zmartwienia, głodna się poczułam. Po drodze do jadalni owe ziółka udało mi się nieznacznie do wazonu wylać, gdzie, nieszczęśliwym trafem, suche płatki róż były zbierane. Nowy kłopot! Jadłam wszystko, co mi podano, lekkie potrawy to były i bardzo smaczne, mój apetyt ogromny na karb poprzednich womitów położono, przez które żołądek próżny się zrobił. Na Romana czekałam z niecierpliwością taką, że mi prawie zęby same szczękały.

Pojawił się wreszcie i w gabinecie go przyjęłam, wcześniej jadalni nie opuszczając, żeby wazon z różami i ziółkami mieć na oku. Do gabinetu przeszłam, bo tam nikt by niczego podsłuchać nie zdołał.

– Jest nadzieja, proszę jaśnie pani – rzekł od razu pocieszająco. – Jutro może się uda, bo dzisiaj jest czwartek.

Nie wnikając, który to czwartek, poprzedni czy następny, najpilniejsze załatwiłam.

– Niech Roman weźmie ten wazon, co przy drzwiach od strony buduaru stoi, i opróżni go całkiem, ale tak, żeby nikt nie widział – rozkazałam pośpiesznie i może trochę rozpaczliwie. – Albo niech Roman nad nim przypadkiem butelkę wina stłucze, albo co. Tam susz różany jest, ale ziółek przeczyszczających do niego nalałam, więc trzeba prędko, nim kto zajrzy.

– O Jezu – powiedział Roman i znikł mi z oczu.

Wrócił po kilkunastu minutach, oznajmiając, że sprawa załatwiona. Świecę zapaloną udało mu się do środka upuścić, udał, że ogień gasi, wody nalał i, rzecz jasna, płatki różane były już na nic. Sam wyniósł naczynie aż na folwark i zawartość do kompostu wrzucił, bo kompostowi nawet i wosk ze świecy zaszkodzić nie powinien. Potem już do opłukania. i wytarcia w kuchni zostawił.

Odetchnęłam z ulgą i spytałam, co dalej i o co chodzi z tym czwartkiem.

– W piątek przecież jaśnie pani na lotnisko po pana de Montpesac jechała – odparł mi na to. – Piątek jutro wypada. Pewności nie mam i sam już nie wiem, czy warto będzie całą scenę powtórzyć, ale to chyba jedyna nadzieja, że się ciągłość jakąś zachowa. Jeśli się uda, jaśnie pani więcej tym eksperymentom poddawana nie będzie i zyska jaśnie pani spokój, tyle że w tym przyszłym świecie. I to już byłoby na zawsze, więc decyzja do jaśnie pani należy.

Z irytacją przypomniałam mu, że decyzję już podjęłam i drugi raz debatować nad nią nie myślę. Zarazem, mimo tej całej kołowacizny, jaką byłam doszczętnie ogarnięta, zaciekawiło mnie niedorzecznie, jak też się Roman z owymi złoczyńcami naukowo-czasowymi porozumiewa i pytanie wyr orało mi się, nim je zdążyłam powstrzymać.

– Sam tego nie rozumiem – wyznał mi szczerze. – Tak ogólnie wiem, w czym rzecz, bo te kwestie czasoprzestrzeni, czwartego wymiaru, szybkości światła i tak dalej, jakoś tam mieszczą mi się w głowie. Chociażby to, że gdyby ktoś z dostatecznie odległej galaktyki zdołał spojrzeć na naszą ziemię, zobaczyłby dinozaury… Ale szczegółów nie znam i pojąć nie zdołam…

Szczegółów…! Czwarty wymiar, galaktyki, dinozaury… Zwariował. Nie daj Boże, jeszcze mi się to przyśni…!

– …natomiast mam to – dodał i pokazał mi najzwyczajniejszy w świecie telefon komórkowy.

Miałam taki sam. Popatrzyłam na niego smętnie, otworzyłam tajną szufladkę sekretarzyka i wyciągnęłam swój, ukrywany tak, żeby przypadkiem komuś w oko i w ręce nie wpadł.

– No i co? Do kogo ja mam z tego zadzwonić?

– Obawiam się, że tylko do mnie, proszę jaśnie pani. I odwrotnie. Zaraz… No proszę, nawet się jeszcze nie wyładował, chociaż zasilacza nie ma w co włączyć…

– Niech Roman przestanie, bo za sto lat ja to już zrozumiałam i umiem zrobić co trzeba, ale teraz głowa mi od tego pęcznieje. Dobrze, już mi wszystko jedno i więcej proszę mi nie tłumaczyć. Co mamy zrobić jutro?

Odbyliśmy całą naradę. Wolantem zaprzężonym w Patryka miałam wyjechać, Roman zaś wcześniej bryczką i problem był tylko w tym, czy brać Mączewską, czy nie. Siwińska się w nią przemieniła, więc powinna była nastąpić odwrotność, Mączewska w Siwińską przejdzie, a w jej braku Bóg raczy wiedzieć, co może nastąpić. Ostrygi podobno wymyśliłam…

– Zaraz, czy ostrygi Roman w końcu przywiózł, czy nie…? – Otóż nie, bo za wcześnie zawróciłem, i Mączewska tylko cukier, przyprawy, herbatę i coś tam jeszcze wybrać zdążyła.

– Bardzo dobrze – pochwaliłam. – Zatem jutro z Romanem po ostrygi pojedzie, a tak naprawdę to już sama nie wiem, po co Siwińska jechała…

– A, to już, o ile pamiętam, po frykasy rozmaite dla pana de Montpesac.

– Wobec tego, jakby co, powtórzymy frykasy – zadecydowałam ostatecznie.

A cóż za dzień okropny nastąpił nazajutrz!

Dolegliwości poranne, bez porównania mniejsze, z łatwością przed służbą ukryłam, co zostało zaopiniowane jako doskonały skutek wczorajszych ziółek różano-kompostowych. Śniadanie udało mi się zjeść mniej więcej spokojnie, potem jednakże wleźli mi na głowę goście, rzekomo przypadkowi, widomy rezultat żywej działalności pani Porajskiej. Każdy bodaj spojrzeć pragnął na szaloną kobietę, która skłonności do rozpustnika i oszusta nie kryla, i każdy wolał sam przyjechać, żeby przed resztą towarzystwa swojej zdrożnej i gorszącej ciekawości nie ujawniać. Co miało tę jedną dobrą stronę, że na widok następnego, gość poprzedni czym prędzej odjeżdżał.

Armand również w tym gronie się znalazł i on jeden całe trzy osoby przetrzymał, nie uciekając przed nikim. Dyplomatycznie o Gastona wypytywał i wiem, że służbę usiłował indagować w kwestii listów. Ile też ich od pana de Montpesac otrzymuję i jak często, ile też się ode mnie wysyła…? Służba cała w komplecie, o moim struciu dokładnie powiadomiona, udzielała mu odpowiedzi bardzo chętnie, tyle że każdy mówił co innego, a nikt prawdy.

Zabrała go wreszcie ode mnie baronowa Tańska, na co zresztą w cichości ducha liczyłam. Pomyślałam, że chyba późniejszej Monice Tańskiej prezent jakiś będę winna, a co najmniej ze trzy skrzynki szampana.

Boże mój… Czy ja ujrzę jeszcze przed sobą Monikę Tańską…?

Co najgorsze, jako ostatnia Ewelina Borkowska przyjechała i tej, widząc jej szczerą przyjaźń i troskę, omal całej prawdy nie zwierzyłam. Widziała moje zdenerwowanie, przyczyny chciała poznać, na szczęście jednak moje obawy przed Armandem jakoś jej do przekonania przemówiły, choć trudno jej było w aż tak wielką jego zbrodniczość uwierzyć.

Przetrzymałam to wszystko z coraz większym wysiłkiem, bo przed sobą miałam jeszcze kolejne dziwne sztuki, które już całkowicie musiałam ukryć przed światem, w dodatku bez żadnej pomocy Romana. Dopilnował zaprzężenia dla mnie wolantu i sam, zabierając Mączewską, bardzo zdziwioną i niezadowoloną, powozikiem odjechał.

Pozbyłam się Zuzi i włożyłam strój, od którego pewnie by spazmów dostała. Ten sam kostium z krótką spódniczką, te same pantofle, do tego kapelusz z gęstym woalem dołożyłam, żeby umalowaną twarz ukryć, i cała owinęłam się peleryną obszerną, do ziemi. Kryła postać doskonale, pilnować tylko musiałam, żeby się przypadkiem z przodu nie rozchyliła, mimo pośpiechu zatem zeszłam po schodach wielce majestatycznie. Do wolantu wsiadłam, lejce ujęłam i wreszcie ruszyłam. Jak poprzednio, daleko przed sobą powozik z Romanem i Mączewską widziałam.

Patryk poszedł ostro, parskając, miałam nadzieję, że na dobrą wróżbę. Łąka w połowie już była skoszona, dalej, w wysokiej trawie, przeklętej bariery wypatrywałam, mignęła mi swoją pasiastą bielą i zielenią. Aż się skurczyłam cała w sobie, znów to znieruchomienie mnie ogarnęło, ale nie aż takie, żebym Patryka wstrzymać nie mogła. Otóż nagle, w oszołomieniu moim i desperacji, postanowiłam nie pędem wielkim obok przelecieć, tylko możliwie wolno przejechać, zatrzymać się nawet, żeby ten drąg biało-zielony i obrzydliwy zdążył swoje zrobić. Ściągnęłam lejce…

Nie wiem w końcu, przejechałam wolniutko czy stanęłam na mgnienie, dość że, oczy otworzywszy, zamiast końskiego zadu maskę samochodu przed sobą ujrzałam.

Ze szczęścia samej sobie wprost nie uwierzyłam. Okno przyciskiem otwarłam, dech złapałam, ruszyłam gwałtownie, na boki, na wszelki wypadek, nie spoglądając. Daleko mercedes jeszcze mi błyskał, Roman chyba już wjazdu na autostradę czekał, przyśpieszyłam jeszcze, peleryna, którą wciąż byłam omotana, przeszkadzała mi okropnie, bez zatrzymywania otrząsnęłam ją z siebie, zrzuciłam z ramion, zwolniłam wreszcie nieco i całkiem ją usunęłam, na drugi fotel i pod nogi upychając. Coś mi jeszcze o wsteczne lusterko zawadziło, prawda, kapelusz miałam z rondem wielkim i woalem nie bardzo przezroczystym, do diabła z kapeluszem! Zdarłam go z głowy i na tylne siedzenie cisnęłam.

Romanowi zapewne ruch wielki ciężarówek na autostradzie przeszkodził, bo zbliżyłam się nieco do niego, pędząc, jakby mnie stado głodnych wilków goniło. Serce mi łomotało i nic już nie miałam w głowie, jak tylko na to lotnisko dojechać i Gastona zobaczyć, w objęcia go chwycić, przywrzeć do niego niczym jaka pijawka zawzięta, nie oderwać się już od niego, nie stracić go z oczu. Przejęcie tym jednym sprawiło, że żadnej uwagi nie zwróciłam na samochód ciemnozielony, który krótko po Romanie też na szosę wyjechał, a widziałam to całkiem dokładnie, bo znacznie bliżej już się znalazłam i krzaki mi nie zasłaniały. Mogłam się zdziwić, bo skąd się wziął? Przede mną przecież nie jechał, jakby stał przedtem z boku i czekał…

Na luźniejszą chwilę trafiłam i dostałam się na autostradę bez trudu i zwłoki. Powolutku dochodziłam do siebie, odzyskiwałam nieco równowagi, dzień wczorajszy i dzisiejszy snem wydał mi się koszmarnym, przypomniałam sobie, że wszak z niecierpliwości zbyt wcześnie z domu wyjechałam i mam jeszcze mnóstwo czasu. Zwolniłam, bo prawie już Romana zaczynałam doganiać, a ciemnozielony samochód był tuż przede mną. Wciąż nic mnie nie obchodził.

A oto, tuż przed Jankami, gdzie tłok na szosie się zwiększał, ujrzałam w dali przed sobą, że Roman na bok zjeżdża i samochód zatrzymuje bez żadnego widocznego powodu. Zdziwiłam się troszeczkę. Zarazem blisko przede mną jadący ciemnozielony samochód uczynił to samo, też zjechał na pobocze i tak wolniutko się toczył, że prawie jakby stał.

Sama, zwolniwszy wcześniej, znalazłam się na prawym pasie, zrezygnowawszy bowiem z pośpiechu, nie chciałam innym przeszkadzać, tak mnie Roman od początku uczył, że nie sama jedna jestem na drodze i elegancką przyzwoitość powinnam zachowywać. Skutek tej przyzwoitości był taki, że długi kawał musiałam jechać za czymś jakimś małym z platforemką przyczepioną, co ledwo się wlokło. Wyprzedzić tego nie mogłam, bo obok cały sznur pojazdów leciał i miałam dość czasu, żeby dostrzec, jak Siwińska wysiadła i jakby coś na sobie poprawiała, po czym wsiadła z powrotem i Roman ruszył. Zrozumiałam, że po to się zatrzymał, żeby ona jakiś porządek ze sobą zrobiła, a Siwińską odgadłam, bo nikt z nim inny nie jechał. Widać z niej było tylko same nogi.

Zarazem ruszył szybciej ciemnozielony samochód. Zauważyłam to wyłącznie dlatego, że prawie obok mnie się znalazł i kawałek głowy jego kierowcy rzucił mi się w oczy. Rozpoznałam tę głowę.

Armand… Po wszystkim, co świeżo przeżyłam, nic już właściwie nie mogło mną wstrząsnąć, szczególnie że Gastona miałam w bliskiej perspektywie. Mniej się znacznie przestraszyłam i zaniepokoiłam niż może powinnam. Ale na dalsze jego poczynania i dalszą jazdę patrząc, ominąwszy wreszcie to coś małego z przyczepką, pojęłam, co się dzieje.

Najwyraźniej w świecie Armand śledził Romana!

No, nie tyle może Romana, ile w ogóle nasz samochód. Może mnie. Może był przekonany, że to ja z nim jadę po Gastona, a nie Siwińska po zakupy. Albo, jeśli nawet Siwińska, wysiądzie gdzie po drodze, a Roman sam po Gastona pojedzie…

Tysiąc pomysłów przez głowę mi przeleciało na temat tego, co też Armand mógł myśleć i do czego zmierzać. Ciekawa byłam, czy Roman wie o tej asyście, niekoniecznie pożądanej. Nagle przypomniało mi się, że mam przy sobie telefon komórkowy, który, mimo tej całej kołomyi zeszłowiecznej, z sekretarzyka wzięłam, i Roman pewnie też ma, skorzystałam, że pod czerwonym światłem stoję i zadzwoniłam.

Roman od razu się odezwał.

– Pan Guillaume za Romanem jedzie – rzekłam szybko. Chyba Romana śledzi. Duży, ciemnozielony. Niech Roman coś zrobi.

– Tak jest, proszę jaśnie pani – odparł Roman i już się musiałam rozłączyć, bo nie umiałam równocześnie ruszać i przez telefon rozmawiać.

Czas jakiś jeszcze jechałam za nimi, upewniając się co do owego śledzenia, aż skręciłam wreszcie w ulicę na lotnisko wiodącą. Raz tam byłam tylko przy odprowadzaniu Gastona, ale nie wydawała mi się ta trasa zbyt skomplikowana i mniemałam, że łatwo trafię, a na parkingi wjeżdżać i bilety z różnych automatów brać jeszcze we Francji Roman mnie nauczył.

No i Bogu podziękowałam, że niecierpliwość tak wcześnie wygnała mnie z domu. Sześć razy ten aeroport w kółko objechałam, nim cudem jakimś znalazłam i poziom, i miejsce właściwe, bo ciągle mi w paradę wejście dla odjeżdżających wchodziło, ja zaś przylotów byłam spragniona. Kiedy w końcu do wielkiej hali dotarłam, czym prędzej toalety damskiej z lustrami zaczęłam szukać, bo pot mi z czoła strumieniami płynął. Co gorsza, raz jeszcze musiałam wybiec na zewnątrz, bo zapomniałam, gdzie parkuję, i wolałam znaleźć samochód jeszcze przed przybyciem Gastona, żeby go razem z bagażem po różnych piętrach i placach nie włóczyć. Inne troski zamierzałam na głowę mu zrzucić, nie zaś te niespodzianki, podobno turystyczne.

Och, no tak, samodzielność to rzecz dla niewiasty miła i upragniona, ale może nie zawsze i bez takiej przesady… W rezultacie ledwo ochłonąć zdążyłam, już lądowanie samolotu z Paryża zapowiedziano i w kwadrans później w objęcia Gastona padłam.

Do altany ogrodowej go zaciągnęłam, choć ciemno już było kompletnie, noc chłodem przejmowała, a obok w dodatku mały wodotrysk szemrał, doskonały na upał, ale wrześniowym powiewom całkiem niepotrzebny. Gdybym stodołę miała, wybrałabym ją jeszcze chętniej, pewna, że tam nas żadni goście nie znajdą. Dojedzenia nawet nic mu dać nie zdążyłam, butelkę wina czerwonego tylko ze sobą wzięłam i dwa kieliszki, a cud istny, że tuż przedtem to wino ktoś otworzył, bo o korkociągu, rzecz jasna, nie pomyślałam. Tak mi śpieszno było do rozmowy.

Tam wreszcie oddech złapałam i uspokoiłam się trochę. Przez drogę z lotniska nic mu nie zdołałam powiedzieć. Gaston wprawdzie usiadł przy kierownicy, gdzie mu chętnie miejsca ustąpiłam, ale mnie, niestety, od razu do głowy przyszło, że obok przeklętej bariery będziemy przejeżdżać i co, na litość boską, może wówczas nastąpić…?! Tak się tym zdenerwowałam, że przez zaciśnięte zęby prawie mówić nie mogłam, a po skręcie z głównej szosy już się cała trzęsłam. Oczom własnym nie chciałam uwierzyć, kiedy zwyczajnie pod dom podjechaliśmy i Roman, tuż przed nami przybyły, do pomocy przy bagażach wyszedł. Bagaże Gastona z jednej walizki się składały, ale jakież to miało dla mnie znaczenie…!

Gaston, mój dziwny stan dostrzegłszy, mocno się zaniepokoił i nie protestował wcale przeciwko ogrodowej wycieczce. W altanie butelkę i kieliszki z rąk mi wyjął i nalał tego ożywczego napoju.

– Teraz usiądź, uspokój się i powiedz, co się stało – rzekł łagodnie i stanowczo zarazem. – Coś się musiało przytrafić chyba w ostatniej chwili, bo przed samym odlotem dzwoniłem, ale nie odbierałaś…?

No owszem, mówić już mogłam. W altanie całkiem ciemno nie było, wszędzie w ogrodzie miałam oświetlenie elektryczne, tyle że dość nastrojowe. Kiedy wzrok się przyzwyczajał, widać było wszystko, ładniejsze może nawet niż w naturze.

Wypiłam cały kieliszek, nim się wreszcie odezwałam.

– Dwie sprawy – oznajmiłam rzeczowo, dumna z siebie, że tak potrafię. – Pierwsza: jestem w ciąży. W ciągu całego życia dwóch mężczyzn moje łóżko z bliska widziało, mój nieboszczyk mąż i ty. To jak myślisz, czyje to…?

Gaston, który stał jeszcze z kieliszkiem w ręku, nagle usiadł. Po czym poderwał się, znów usiadł i znów się poderwał. Twarz mu się zmieniła, ale w sposób, jaki zachwyciłby każdą kobietę. – Wielki Boże… – powiedział.

Po czym zachował się, doprawdy, jak należało. Padł przede mną na kolana, chwycił w ramiona, po rękach i nogach całował, szału dostał najwyraźniej ze szczęścia. Toast wzniósł podwójny, za matkę i dziecko, w następnym jeszcze i ojca dołożył, przez długą chwilę i całe pół butelki o niczym innym nie mogło być mowy. Nie oszukiwał mnie, patrzyłam pilnie, takiego blasku w oczach nikt sztucznie wywołać nie zdoła. Kochał mnie i był szczęśliwy!

Błogość tak niebotyczna mnie ogarnęła, że omal się nie popłakałam. Na wszystkie jego pytania odpowiedziałam po trzy razy, czy wiem na pewno, czy u doktora byłam, jak się czuję, czy wszystko w porządku, czy dolegliwości jakich nie mam, Bóg wie co jeszcze. Dolegliwości, które mnie tak przeraziły, teraz wydały mi się nie dość że zaszczytne, to jeszcze zgoła śmieszne. Gotów był na rękach mnie nosić, żebym przypadkiem stopą ziemi nie dotknęła.

O, tak! Każdej kobiecie życzyć…

Uspokoił się wreszcie o tyle, że mógł mi wyznać, iż dziecko od dawna było marzeniem jego życia. Zawsze lubił dzieci, bardziej nawet niż psy i koty. Sam sobie urodzić nie mógł przecież, zależał w tym względzie od kobiety, jego pierwsza żona dzieci mieć za nic w świecie nie chciała, trzydziesty rok życia przekroczył i gnębiła go myśl, że zbyt starym ojcem będzie. Z byle kim też nie chciał… I oto ja, która od początku prawie stałam się dla niego bóstwem, tym szczęściem niebiańskim go obdarzam…

Nic nie mówiłam, ale pomyślałam, że nie wiem, kto kogo. Ja też coraz bardziej, a teraz wprost namiętnie, chciałam mieć dzieci. Cały mój organizm o dziecko krzyczał…

Opanowawszy się do reszty, zachwyconym wzrokiem we mnie wpatrzony, spytał o drugą sprawę. Mimo szału, pamięci nie stracił.

Cała ta karuzela z Armandem wydała mi się nagle z jednej strony kompletnie nieważna i pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, z drugiej przerażająca, jeśliby miała dotyczyć Gastona. Zamigotało mi w głowie milion przypuszczeń i możliwości, jakby wir, z iskier złożony. Uświadomiłam sobie, że nie wiem, czy Roman dziś czego nie odkrył, i poczułam potrzebę powrotu do domu. Ale nie, zaraz, niech Gaston pozna temat bodaj ogólnie. Bo może ja przesadzam…

– Nie przesadzam – odpowiedziałam sama sobie tonem dość ponurym. – Armand Guillaume uparł się wejść w posiadanie mojego majątku, jako jedyny mój krewny, choć nieślubny, to jednak po pradziadku w prostej linii. Próbował mnie zabić. Podpisałam testament, więc przestał próbować, ale, jak sądzę, postanowił mnie poślubić, w czym ty stanowisz zasadniczą przeszkodę. Nie poślubiłabym go, nawet gdyby został jedynym człowiekiem na ziemi…

Urwałam nagle i zastanowiłam się. Gdybyśmy tak istotnie zostali jedynymi ludźmi na ziemi, Armand i ja… I gdyby od mojej decyzji zależało odrodzenie ludzkości… O Boże, cóż za odpowiedzialność…!

– No trudno – podjęłam posępnie i z oporem. – Może wtedy. Ale upijałabym się za każdym razem i wyobrażałabym sobie, że to nie on, tylko ty. Mam na myśli, gdyby to było coś takiego jak Adam i Ewa, i bez mojego poświęcenia ludzkość przepadnie, więc to jakby kara boska…

Przerwałam znów, bo Gaston zaczął się strasznie śmiać. – Niczym innym nie przekonałabyś mnie równie dokładnie, jak tym apokaliptycznym obrazem. Przyznaję, wierzę głęboko, że go nie chcesz i nic we mnie tej wiary nie zachwieje! Gdybyś widziała samą siebie…!

Prawda musiała mi się na twarzy ukazać. Wypogodniałam nieco.

– Czekaj, nie to ważne. Boję się, Roman również, że on spróbuje teraz zabić ciebie. Jeśli urodzę dziecko, zabije dziecko. Jeśli będę miała męża i sześcioro dzieci, i na ich korzyść podpisany testament, zabije wszystkich, a mnie na końcu, i wtedy znów będzie dziedziczył. Nie, nie krzyw się, to nie histeria, trzeba go widzieć, jest w nim jakiś zakamieniały upór, on wcale nie będzie czekał sześciorga dzieci, zacznie od razu. Gaston, ja się boję!

Gaston spoważniał. Był zapewne zdania, że jeśli nawet histeryzuję, może mi to w moim stanie zaszkodzić. Ewentualnie urodzę znerwicowane dziecko.

– W porządku, rozumiem. Muszę pogadać z Romanem. A propos, dlaczego właściwie rozmawiamy tutaj, a nie w domu?

– Żeby w domu mogli mówić, że mnie naprawdę nie ma, bo się panicznie boję gości. Jestem pewna, że ktoś by się napatoczył! Ostatnio jakby się zmówili, żeby przeszkadzać!

Ugryzłam się w język, tym razem delikatnie, pamiętna ugryzienia poprzedniego. bo uświadomiłam sobie, że głównej zgryzoty dostarczali mi goście sprzed stu piętnastu lat. Obecni trochę mniej. Zarazem ulgi doznałam, że nie wyrwało mi się nic o barierze…

– No dobrze, teraz już możemy wrócić – zadecydowałam. – Wiesz najważniejsze…

Owszem, Roman potwierdził moje obawy. Armand istotnie go śledził i odczepił się dopiero, ujrzawszy robiącą zakupy Siwińską. Na szczęście było już za późno, żeby mógł dogonić mnie na lotnisku i jakiekolwiek miał zamiary, musiał z nich zrezygnować.

Wszyscy troje, świadomi faktu podstawowego, że w żadnym wypadku morderca nie może dziedziczyć po ofierze, wymyśliliśmy kilka powieści kryminalnych, w których ofiara padałaby trupem na skutek przypadku. Tylko takim sposobem Armand mógł skorzystać. Musiałby jednak doczekać zmiany testamentu, a o mojej ciąży jeszcze wiedzieć nie mógł, możliwe zatem, że czekałby ślubu. Zawarcie związku małżeńskiego automatycznie anuluje testament poprzedni…

W żadnym wypadku jednakże podejrzenia nie mogłyby paść na niego i tu chyba każde z nas wczuło się w rolę zbrodniarza. Jak zabić osobę, dysponując alibi doskonałym? Wyszło nam, że samochód do tych celów najlepszy, o ile wykluczy się najemnego zabójcę, a w tej kwestii byliśmy zgodni. Przenigdy Armand nie zawiesiłby sobie takiego miecza nad karkiem, raczej zabiłby także wynajętego zabójcę.

Zatem samochód. Kto z nas miał przestać jeździć samochodem, Gaston czy ja…?

Roman okazał najwięcej rozumu. Po zastanowieniu odgadł, że pan Guillaume na razie zamierza tylko stwierdzić, dokąd najczęściej jeździmy i kiedy. Upatrzyć sobie czas i miejsce. Może zechce także pośledzić pana de Montpesac w Paryżu, ale i tak swojego czynu dokona po naszym ślubie. Nie musi natychmiast, zaczeka, aż coś tam zrobię z testamentem…

Poczułam, że nienawidzę wszystkich testamentów świata…

Gaston wysunął propozycję podróży poślubnej. W październiku i listopadzie Sycylia jest cudownie piękna, Peloponez też się nadaje, na półkuli południowej w ogóle jest wiosna, więc może Australia albo Rodezja. On w tej chwili odwala robotę za trzech, pracuje po dwadzieścia godzin dziennie, wspólnikowi zostawi samą przyjemność, będzie mógł wziąć dodatkowy urlop. W głowie mi się od tych projektów zakręciło, niemal przestałam brać udział w rozmowie, bo tak naprawdę chciałam zostać w moim własnym domu, razem z upragnioną ciążą i Gastonem, wszystko jedno, w Sękocinie czy w Montilly… No, może na tę Sycylię na chwilę wyskoczyć, przelecieć się wreszcie samolotem, a potem już tylko napawać się swoim szczęściem bez obaw, lęków, stróżowania…

Nie wiem, do jakich wniosków oni obaj doszli, bo sama zaczęłam myśleć jakoś obok, więcej w tym było moich chęci niż realizmu. A gdyby tak ktoś zabił Armanda…? W dawnych czasach tak łatwo byłoby doprowadzić do pojedynku, tylu młodych półgłówków umiało doskonale strzelać, każda kobieta potrafiła jakiegoś podpuścić, sama mogłabym się założyć, że znajdę co najmniej pięciu… Wycelowałby taki porządnie, odrobina szczęścia i proszę, mój wróg osobisty byłby z głowy, a ja mogłabym udawać rozpacz pod czarnym welonem…

Zdaje się, że razem zjedliśmy doskonałą kolację, nie tylko Siwińska ją przygotowała, ale i jeszcze Zuzię podającą widziałam do późna. Coś musiało być w atmosferze, że wszystkie osoby były tym zainteresowane, na szczęście życzliwie dla mnie. Poczułam się otoczona opieką. Otóż to. Poczucie bezpieczeństwa. Jakby mi balsam spłynął na całe wnętrze od czubka głowy aż do stóp…

Na myśl, że od poniedziałku zostanę sama, bez Gastona, a za to z kretyńską barierą, stojącą mi na drodze, zrobiło mi się coś takiego, że bez sekundy namysłu podjęłam decyzję.

,, O mój ty Boże jedyny, ależ to było coś cudownego! Nigdy, nawet na fali wielkiej, żadnej choroby morskiej nie odczuwałam i żadne mdłości mnie się nie imały. Tym bardziej teraz, kiedy kołysania wcale nie było, a spodziewałam się go, tylko ziemia jakoś nagle zaczęła się ode mnie oddalać, smugi mgliste ją zaćmiły, zmalało wszystko i malało coraz bardziej, cóż za widok niezwykły! Oczu od tego nie mogłam oderwać, zapomniałam prawie, że Gaston koło mnie siedzi, siłą musiałam się powstrzymywać od wydawania okrzyków zachwytu! Oderwałam się od ziemi!

Ten lot samolotem zgoła mnie upoił, że też nie spróbowałam go wcześniej! A, prawda, nie miałam kiedy. I cóż za pięć dni zachwycających spędziłam w Paryżu, poranne okropieństwa całkiem mi przeszły, żadnych nieprzyjemności nie odczuwałam, Gaston był zajęty w pracy, ledwo śniadanie razem w południe jedliśmy, a potem miałam swobodę, jak nigdy w życiu. Peugeot stał w garażu, używałam go, oddalona od Armanda, spokojna, bezpieczna, szczęśliwa, z Ewą i Karolem zdążyłam się zobaczyć, odwiedziłam odremontowane Montilly, wygrałam na wyścigach, zakupy poczyniłam w magazynach i domach mody, czułam, jak wszystko we mnie rozkwita! Gastona z wielką stanowczością odsunęłam od siebie, raz tylko u niego czekałam, obiad zjedliśmy, a potem on usiadł do pracy przed komputerem, na którym niezwykłe jakieś rysunki się pojawiały. Zasnęłam, czekając, obudził mnie o jakiejś porannej godzinie, mną się zajął, zamiast odpocząć, niemożliwe to było. Nie dla mnie, dla niego. Razem szczęśliwy był i okropnie niewyspany.

O nie, na jego zdrowiu też mi zależało. Zapowiedziałam, że do piątku niech o mnie zapomni, weekend będzie dla nas na teraz, a reszta tygodnia też dla nas na przyszłość. Pokochał mnie za to chyba jeszcze bardziej, twierdząc, że rzadko która kobieta pracy mężczyzny zgodzi się dać pierwszeństwo.

– A któryż mężczyzna pojmie, że do gotowalni damskiej przed balem wchodzić nie należy? – odparłam na to bez chwili namysłu.

Co mi do głowy strzeliło, żeby takie zeszłowieczne słowa wypowiedzieć, sama pojąć nie mogłam. Na szczęście Gaston za żart je poczytał.

– Balzak się kłania. Siedzisz w klasykach, zauważyłem. Jeśli taki wpływ mają na ciebie, zacznę ich kochać.

– Zacznij. Mają doskonały.

Byłabym nie jeden, a dwa tygodnie w tym Paryżu spędziła, gdyby nie wściekła chęć ponownego lotu samolotem. Wymyśliłam jakieś potrzeby, choć nie było to konieczne, bo w pośpiechu Gaston i tak rezerwacji na najbliższy piątek dokonał. Później dopiero pomyślał, że można było mój pobyt przedłużyć.

I na dobre nam wyszło. Pierwsze słowa, jakie czekający na lotnisku Roman wygłosił, to że Armand, z opóźnieniem dowiedziawszy się o moim wyjeździe, sam też do Paryża pojechał. Samochodem, zatem dłużej to musiało trwać i pewnie właśnie na weekend tam się znalazł. Mijał się z nami, dobre i tyle.

Dwa tygodnie nam jeszcze do ślubu zostało. Licząc na to, że Armand, zdezorientowany, do następnego weekendu w Paryżu poczeka, postanowiłam spokojnie spędzić je w domu. Inną drogę do wyjazdu sobie znalazłam, wspomnienia przywoławszy, przez las do szosy na Magdalenkę, która za moich czasów nie istniała, leśną przecinką, a potem jakimiś lokalnymi dojazdami. Dalej to było znacznie i mniej wygodnie, ale za to bezpieczniej. Na powrót do przeszłości nie miałam chęci się narażać.

Jako pierwsza, moją ciążę odgadła Monika.

– Nic nie widać, ale tak kwitniesz, że mam podejrzenia – rzekła przy którejś wizycie, przyglądając mi się z uwagą. – Sama miłość czy jednak przychówek?

Myśl o czasach, w których dziecko hańby nie stanowi, uszczęśliwiała mnie tak, że straciłam opamiętanie, pozwoliłam sobie na szczerość.

– Ciąża, jasne – odparłam beztrosko. – Nie masz pojęcia, jak okropnie chciałam wreszcie coś urodzić. Chcę mieć dzieci.

– A on? Gastona mam na myśli, bo chyba o niego chodzi? – Też. Chce. Im prędzej, tym lepiej.

– Prawie ci zazdroszczę, chociaż dzieci ogólnie nie lubię. Gdzie będziecie mieszkać?

– Pół na pół. Trochę tu, trochę we Francji. Ślub weźmiemy tutaj, potem na trochę wyjedziemy, potem się zastanowimy… Monika z gratulacjami wystąpiła, ale roztargnienie w niej widać było. O Armanda zaczęła mnie pytać, co też on w tej Francji robi i po co właściwie pojechał. Wyznała, że zależy jej na nim, nie jest to żadna wielka miłość, ale zauroczenie i fascynacja, i chciałaby mieć go dla siebie chociaż przez jakiś czas. Chciałaby więcej o nim wiedzieć.

Zakłopotała mnie tym okropnie, bo jakże mogłam jej powiedzieć, że podejrzenia o zbrodnię na nim się grupują, a i ja sama strzec się go muszę z całej siły. Ostrzegłam ją delikatnie, że nie można na niego zbytnio liczyć, żałuję, że aż tak w nim ugrzęzła, bo rozczarowania mogą ją spotkać, ale na to wzruszyła ramionami i nie przejęła się zbytnio.

– Przez rozczarowania do Wisły skakać nie będę – rzekła lekceważąco. – Idzie mi tylko o to, czy mam się go jeszcze spodziewać, bo bezowocnego czekania bardzo nie lubię. Myślisz, że jeszcze przyjedzie? Bo prawie mam ochotę sama jechać do Paryża i tam go przypadkiem spotkać, o ile mi powiesz, gdzie mieszka.

Przyjazdu Armanda byłam zupełnie pewna i to jej mogłam zagwarantować. Odeszła, pocieszona i ożywiona, i zaraz potem zadzwoniła pani Łęska.

Że już nadszedł październik, rezydowała w Montilly. Okazało się, że swojej obietnicy dotrzymała.

– Nie chce mi się teraz lecieć do Warszawy – zawiadomiła mnie od razu. – Podobno tu byłaś, jak mnie jeszcze nie było, szkoda. Nie przyjedziesz ponownie?

– Nie wiem. Chyba dopiero po ślubie, razem z Gastonem. – Na waszym ślubie też nie będę, zdjęcia przywieźcie albo film. Ale wolałabym wszystko opowiedzieć ci osobiście, bo przez telefon gorzej się plotkuje. No nic, powiem ogólnie…

No i powiedziała. Więcej niż pół godziny słuchawkę do ucha przyciskałam, rozciekawiona i przejęta.

Otóż pani Łęska odnalazła jedną dawną pomoc kuchenną z Montilly i owa pomoc kuchenna stanowiła cały romans. Nie była to żadna prosta dziewka, tylko absolwentka specjalnej szkoły gastronomicznej, do gotowania utalentowana wielce i karierę w tej dziedzinie zamierzała zrobić. Konkurencję miała ogromną, zaczęła zatem od praktyki w dużym domu, w Montilly właśnie. Nie pchała się ze swoimi umiejętnościami, na byle jaką pensję się zgodziła, udawała takie stworzenie cichutkie i nieśmiałe, podpatrywała kucharkę, szperała w starych przepisach, wścibska była w ogóle i lubiła wszystko wiedzieć. Ale poza tym sympatyczna i niegłupia.

Panna Luiza znienawidziła ją śmiertelnie, ponieważ bardzo szybko wypatrzył ją Armand. On zaś z pięknych dziewczyn lubił korzystać i nie żałował sobie. Tym razem jednak panna stawiła opór, nie chciała go, być może wolała unikać zadrażnień i nie odbijać amanta wszechwładnej gospodyni, w każdym razie Armand, zły na nią i uparty, zachował się nieostrożnie i panna Luiza nabrała podejrzeń. Wyrzuciła ją w końcu i potrzebnego jej świadectwa odmówiła.

Ale dziewczyna też była uparta. Świadectwo postanowiła sama sobie wystawić, a że różne zakamarki już spenetrowała, wiedziała, gdzie papiery z nadrukiem pałacowym leżą, i na takim świadectwo chciała mieć, podpisane przez główną kucharkę i przez pannę Lerat. Podpis panny Luizy, rzecz jasna, zamierzała sfałszować..

Trzeba trafu, że podkradła się pod gabinet panny Luizy we właściwej chwili, mniemając, że w zamkniętym domu nikogo nie ma. Okno było uchylone i przez nie zamierzała wejść. Tymczasem panna Luiza z Armandem tam się właśnie kłócili. Panna Luiza fałszywy akt ślubu prezentowała, wiadomo już było, że prawdziwy być nie mógł i Armand z małżeństwa z nią stanowczo rezygnował, za to pistolety zabytkowe chciał zabrać. Wyrzuty sobie wzajemnie czynlli, o niepotrzebnym zabójstwie urzędniczki mówiąc, w wielkiej furii obydwoje, ale końca tej awantury dziewczyna nie doczekała, bo w obawie, że ją pod oknem ujrzą, oni czy ktoś inny, uciekła. Słyszała tylko jeszcze, jak panna Luiza śmiercią Armandowi groziła, huk się rozległ i rumor jakiś, mniemała zatem, że się może pobili albo co.

Nie bardzo miałaby ochotę w sądzie świadczyć, bo w zamkniętym pałacu ona sama też by się bezprawnie znalazła, podejrzenia na siebie jakieś ściągając. Nową pracę dostała, taką, jakiej pragnęła, i dobra opinia jej potrzebna.

Pani Łęska od dziecka ją znała i w pewnym stopniu dobrodziejką jej była, więc, odnaleziona, wyznała jej wszystko, błagając tylko, żeby ją oszczędzić i do sądu ciągnąć dopiero w ostateczności. Poza wszystkim, Armanda się boi, bo on, jej zdaniem, do najgorszego zdolny.

W wypiekach słuchałam, sama niepewna, co z tym fantem zrobić. Pani Łęska, jak dotąd, nikomu jeszcze o dziewczynie nie powiedziała i nie powie, dopóki palącej potrzeby nie będzie. Mnie mówi, żebym się z Gastonem naradziła, a później może i z panem Desplain, ale to już lepiej osobiście. Aż do chwili ślubu, wedle jej poglądu, jestem bezpieczna, potem zaś Armand, jeśli ma rozum, natychmiast spróbuje razem nas zabić, w taki sposób, żebym później umarła niż Gaston, bo w ten sposób w odziedziczeniu spadku po mnie nic by mu już nie przeszkodziło.

No rzeczywiście, a cóż za pociągająca perspektywa! Najpierw z Romanem się naradziłam. Zdanie pani Łęskiej poparł całkowicie i w ponurą zadumę popadł. Komplikacje same widział i nie krył ich wcale przede mną, bo nawet i z zeznaniem podkuchennej same poszlaki o winie Armanda świadczyły. A gdyby go jednak skazano, łatwo by mu było przypisać zabójstwo w afekcie albo zgoła w obronie własnej, skoro panna Luiza pierwsza strzeliła, a musiało tak być, bo nie strzeliła przecież po śmierci, więc bardzo niską karę by dostał. Możliwe, że z zawieszeniem, przez co ciągle byłby dla mnie zagrożeniem.

Rozumiałam te wszystkie słowa, bo różnych kryminalnych książek przeczytałam już wielką ilość i wykształcenie w tej dziedzinie zdobyłam nadzwyczajne. Jedyną pociechę stanowiła mi w tej chwili myśl, że o przyjeździe Armanda od Moniki natychmiast się dowiem.

Gaston w sobotę miał przyjechać, bo do piątku wieczór u siebie w pracy różne sprawy chciał pokończyć, żeby potem aż do ślubu już tutaj zostać. Armand, oczywiście, pojawił się wcześniej, o czym też istotnie Monika mnie zawiadomiła.

Wybierałyśmy się razem do sklepów, w pośpiechu przeprosiła, że nie jedzie, bo ze swojego amanta chce korzystać. A daj jej Boże zdrowie…

Pojechałam zatem z Romanem, żeby oszczędzić sobie kłopotu z parkowaniem w rozmaitych trudnych miejscach, bo Warszawa pod tym względem przedstawiała gorsze piekło niż Paryż. Tam przynajmniej mogłam na chwilę zostawić samochód choćby i na środku ulicy i nikt się nie czepiał, tu zaś jakaś okropna straż miejska wyskakiwała niczym diabeł z pudełka i awantury robiła, mimo że nikomu nie przeszkadzałam, a dla jakiej przyczyny akurat w takim spokojnym miejscu zabroniono postać trochę, niepodobna było odgadnąć. Wygodniej mi było zatem Romana w samochodzie zostawiać, a samej do magazynów wchodzić.

I od razu krzyk podniosłam, bo Roman zwykłą drogą ruszył. Zażądałam jazdy przez las i przez ową Magdalenkę, która zresztą część moich dawnych dóbr stanowiła, co go zdumiało i niemal przeraziło. Już tak z nim byłam spoufalona, że ośmielił się spytać o przyczynę.

– Była mowa o barierze czy nie? – odparłam na to gniewnie. – Wiem, gdzie ona stoi, i narażać się nie myślę. Będziemy ją omijać z daleka.

Romanowi coś jakby jęk się wyrwało, ale już po chwili z szacunkiem, grzecznie i cierpliwie jął mi tłumaczyć, że się mylę, że bariera czasu jest symboliczna, że ta akurat została z dawnego toru przeszkód, kiedy na mojej łące hipiczne zawody sobie urządzano, i różne inne takie brednie. Mógł sobie mówić, co chciał, ja wiedziałam swoje i ucięłam te naukowe wywody.

– Strzeżonego pan Bóg strzeże – rzekłam z naciskiem i musiał mi ulec.

Po Gastona też z nim razem pojechałam taką samą drogą, zadowolona nawet, że nie w piątek przylatywał, bo w piątek istne urwanie głowy miałam. Z panem Jurkiewiczem intercyzę musiałam omówić, przy udziale pana Desplain na odległość, co mi się tak podobało, że nawet kaprysów żadnych nie prezentowałam i na wszystkie propozycje godziłam się bez oporu. Zdaje się, że obaj się tym zdziwili. Pan Desplain, wbrew wszelkim prawnym obyczajom, stronę Gastona zarazem reprezentował, przez niego upoważniony. Dokumenty zostały sporządzone i tylko nasze podpisy były już potrzebne. Potem zaś znów mi zawracano głowę tym wydawnictwem, rachunki, zresztą bardzo korzystne, przedstawiając, a później jeszcze należało rezerwacji ostatecznej dokonać, żeby sala w restauracji w Wilanowie na przyjęcie weselne została przygotowana. Skromne to przyjęcie miało być, wszystkiego raptem dwadzieścia dwie osoby, ale nie chciało mi się bałaganu sobie w domu robić i wolałam obcych zatrudnić.

W owej drodze okrężnej na lotnisko Roman zaczął do mnie jakieś okropne rzeczy mówić.

– Jaśnie pani pozwoli… Ja się już dobrze zastanowiłem nad panem Guillaume i przyznam się, że na własną rękę rozmawiałem i z panią Łęską, i z panem Desplain, i z tym moim przyszywanym kuzynem z policji. Sprawa jest beznadziejna. Tu u nas różne mafie działają i każdy wypadek można im przypisać, to strzelanina jakaś, to bombę pod samochód podłożą, niby to między sobą się tłuką, ale kto im zabroni pomyłkę popełnić? Na pana Guillaume nie padnie, bo za krótko u nas przebywa i nie ma z nimi nic wspólnego, a skutek będzie taki, że lepiej nie mówić. I dochodzę do wniosku, że pana Guillaume trzeba się pozbyć raz na zawsze.

– Chce Roman przez to powiedzieć, że mam go otruć albo zastrzelić? – spytałam cierpko.

– Ktoś powinien. Niekoniecznie jaśnie pani musi osobiście. Nawet lepiej, żeby nie. Możliwe, że już wymyśliłem sposób, tylko chciałem zapytać, czy pani Tańska nie ma jakiegoś… no… byłego męża… albo dawnego wielbiciela, który dla pana Guillaume w odstawkę poszedł…?

Aż mnie niemal zatchnęło, bo dawne czasy mi się przypomniały, a o takich sprawach ze sługą mówić… Błysk to był zaledwie, dawno już Roman sługą dla mnie być przestał, opiekunem się stał i wprost zaufanym przyjacielem. I nikt mi nie musiał tłumaczyć, że nie z pustej ciekawości takie pytanie mi zadaje.

– Ja bym się tego sam dowiedział, ale trochę czasu brakuje – dodał jeszcze usprawiedliwiająco.

Dość mi się Monika nazwierzała, żebym jakiegoś rozeznania nabyła.

– Nie – odparłam z namysłem. – Takiego stałego nie miała już jakiś czas, a ostatni sam sobie poszedł, chociaż ona udaje, że pozbyła się go z własnej inicjatywy. Dlatego tak pana Guillaume pazurami chwyciła, co w końcu Roman chyba na własne oczy widział.

– I nie ma wrogów jakichś?

– Pani Tańska? Nie. Ma jakichś byle jakich, parę bab jej nie lubi, ale to nic poważnego.

– To bardzo dobrze. Na niewinnego nie padnie… – Co Roman ma na myśli?

– Nic szczególnego. I lepiej, żeby jaśnie pani wcale się tym nie zajmowała. Aż do ślubu pan Guillaume na pewno nic nie zrobi, więc nie ma co sobie nim głowy zawracać.

Chętnie tę opinię przyjęłam, chociaż nie byłam pewna, o którym ślubie Roman mówi. Cywilny nam wypadał w sobotę wieczorem, całkiem już cichy, ledwo dwoje świadków i państwo młodzi, a z gości Roman i Zuzia, która z góry zapowiedziała, że wedrze się bodaj przemocą, bo śluby uwielbia. Na świadków pana Jurkiewicza wybrałam i zastępcę jego, żeby prywatnych znajomych nie włączać, i nawet Monice podałam tylko datę następną, niedzielną, kiedy ślub kościelny wczesnym popołudniem był wyznaczony. Gaston tak się urządził, żeby dopiero w poniedziałek w podróż poślubną odlecieć.

Romanowi z wielką stanowczością pozwoliłam jechać koło bariery tylko w towarzystwie Gastona. W razie czego będę go miała obok siebie…

Tydzień minął, nim się zdążyłam obejrzeć. Zajęta Gastonem, nawet nie zauważyłam, że coś mało Romana widuję, ale później pomyślałam, że taktownie nie chciał nam swojej osoby narzucać. Konnych przejażdżek porannych zaniechałam nie tylko z lęku przed barierą przeklętą, ale też i z racji swojego stanu, w którym na wszelki wypadek wolałam się oszczędzać. Goście z umiarem bywali, Armand zaś demonstracyjnie skakał koło Moniki, mnie tak traktując jak nigdy dotąd. Złośliwości porzucił, sympatię i życzliwość okazywał, Gastonowi poufnie wyznał, że już mu całkiem przestał zazdrościć, bo Monikę woli. Podejrzane mi się to wydawało, ale, zgodnie z zamiarem, nie zawracałam sobie nim głowy.

Co mnie tylko zdziwiło, to to, że Roman omal się na nasz ślub nie spóźnił. Dowiózł nas, jak należy, a nawet o dobry kwadrans za wcześnie, potem zaś tak długo miejsca na parkowanie szukał, że już na swoich fotelach siadaliśmy, kiedy wszedł do sali. No owszem, prawdą było, że poprzedni ślub, przed nami, był niezmiernie huczny i samochodów przed urzędem straszne mnóstwo stało, a przy tym liczni goście nie śpieszyli się z odjazdem i nikt ich nie poganiał, bo nasz ślub był w tym dniu ostatni i skromny. Pan Jurkiewicz z zastępcą na jutrzejsze wesele zaproszenie mieli, więc żadnego przyjęcia teraz nie robiliśmy. Od razu wróciliśmy do domu na naszą prywatną kolację bez obsługi, sami tylko dla siebie, i mówić nie muszę, że mi ten poślubny wieczór na zawsze miał zostać w pamięci.

I nawet mi w głowie nie zaświtało, że teraz właśnie Armand powinien nas zabić…

Zdumiałam się ponownie nazajutrz, z tym że już po kościelnym ślubie, bo przedtem głowy do niczego nie miałam, szczególnie że oboje Borkowscy, Ewa i Karol, teraz właśnie się pojawili, i dopiero w restauracji zauważyłam, że Armanda nie ma. Monika na przyjęciu znalazła się sama, zdenerwowana tak, że nie umiała tego całkiem ukryć. Jako wdowa, białej sukni z welonem nie miałam, na szafirową sobie pozwoliłam, bo w tym kolorze zawsze najbardziej mi było do twarzy, do tego kapelusik maleńki, ale za to z woalką obfitą, na kształt skrzydeł upiętą, i cały ten strój nie przeszkadzał mi się swobodnie poruszać. Jak to zwykle na takim przyjęciu bywa, goście się wkrótce ze sobą wymieszali i Monika zdążyła mi szepnąć, że Armand gdzieś jej zginął od wczoraj. To mnie mocno zajęło, usiadłyśmy przy sobie na chwilę kilka słów zamienić.

Otóż wczoraj w trzy osoby w restauracji byli, oni obydwoje i znajomy jakiś Armanda, na kolację zaproszony, a przy okazji interes mieli ze sobą załatwić, i Armand na chwilę się oddalił, do toalety idąc. Ona z owym znajomym tańczyli, nawet jej się spodobał, komplementy prawił, po długiej dopiero chwili zorientowała się, że Armand nie wraca. I do tej pory nie wrócił.

Zmiłuj się, Panie, toż moje wesele się odbywało, jakże ją teraz miałam pocieszać i uspokajać? Przypomniałam jej tylko, że Armand nieobliczalne wyskoki miewa, uprzedzałam ją, a możliwe, że właśnie na moim ślubie nie chciał być, nie przyznając się do tego wcześniej. Jutro będzie przepraszał, a swoje osiągnął. Trochę równowagi odzyskała, choć wciąż pozostała niespokojna, przekazałam ją zatem Ewie, z którą przecież doskonale się znały. Choć może nie tak nadzwyczajnie lubiły…

Nie wiem, jak długo to przyjęcie trwało, bo odjechaliśmy wcześniej, a część gości jeszcze sobie została. Krótko po nas Ewa z Karolem przyjechali, co mi wcale nie przeszkadzało, skoro wczorajsry wieczór mieliśmy dla siebie, a uroczysta noc poślubna w rachubę nie wchodziła. Było co jeść i było o czym plotkować. Wieści od pani Łęskiej oboje uryskali, szczegółowsze nawet niż ja, i trochę z rozbawieniem, a trochę z troską zastanawialiśmy się nad Armandem, którego zniknięcie nad wyraz podejrzane wszystkim nam się wydawało.

Późnym wieczorem zadzwoniła Monika, roztrzęsiona doszczętnie.

– Słuchaj, może mu się coś stało? To przecież niemożliwe, żeby się ze mną rozszedł w tak idiotyczny sposób! Bez słowa, bez kartki, bez telefonu, bez powodu…!

Chciałam jej odpowiedzieć, że u Armanda możliwe jest wszystko, ale żal mi się jej zrobiło.

– Spróbuj popytać w pogotowiu – poradziłam niepewnie. – Może w policji. A może za tydzień dostaniesz wiadomość, że coś tam nagle musiał i błaga cię o przebaczenie.

– Nieodpowiedzialny facet! – rozzłościła się nagle Monika. – Nie, w policji nie, ale informację o nieszczęśliwych wypadkach owszem…

No i wreszcie ogarnął nas rzetelny niepokój. Co też ten Armand mógł knuć przeciwko nam takiego, do czego potrzebne mu było zniknięcie? Dopóki Roman go pilnował, dopóki wiedzieliśmy, gdzie jest i co robi, można było jakoś się przed nim zabezpieczać, ale teraz…? Podkłada bombę w samolocie? Skrada się pod moim oknem? A może już poleciał do Francji i tam gotuje nam jakąś pułapkę…?

Zaczęłam się bać. Gaston zdenerwował się moim lękiem, którego nie potrafiłam i zresztą wcale nie chciałam ukrywać. Ewa też się zaniepokoiła, bo takie stresy w pierwszej fazie ciąży mogą dziecku zaszkodzić. Poszłam w końcu po rozum do głowy i wezwałam Romana.

W przeciwieństwie do nas wszystkich był doskonale spokojny.

– Że pan Guillaume z panią Tańską i takim jednym na kolacji w restauracji Driada byli, to ja wiem na pewno – rzekł bez wahania. – Ale więcej już nie, bo akurat ślub jaśnie państwa się odbywał, ten wczorajszy. Na moje oko, jeśli tam coś złego nastąpiło, to ten znajomy mógł się przyłożyć, bo, o ile wiem, to jest… jak by to powiedzieć… człowiek interesu, który dla dwóch złotych własnej babce gardło poderżnie. Prywatnie to mówię do państwa, publicznie podejrzeń rzucał nie będę, bo może się mylę.

Niewiele nam to dało.

– No dobrze, a gdzie pan Guillaume może teraz być? – spytał Gaston, brwi marszcząc. – I co może robić?

– Może już nie żyje – odparł Roman beztrosko. – Jeśli z takimi, jak ten znajomy, interesy robił i próbował ich naciąć, nie zdziwiłbym się. Też publicznie tego nie powiem.

Nagle zrozumiałam. Roman wiedział coś, czego za skarby świata nikomu nie zamierzał powiedzieć. Chciał mi to wyznać w cztery oczy, w tajemnicy nawet przed Gastonem. Dreszcz mi po plecach przeleciał na myśl, że Armanda mogła dopaść, przeniósł się w dawne czasy i znikł na zawsze z naszych obecnych. Zaraz, Boże drogi, żeby chociaż było pewne, że na zawsze…!

Przyszło mi na myśl, że może oni wszyscy, Armand, Gaston… nie, Gaston nie, dostrzegałam w nim różnice, ale Ewa, Karol, no, Roman oczywiście… panna Luiza… też się poprzenosili z jednych czasów w drugie. Jeśli ja milczę o tym jak zaklęta, jasne jest, że i nikt z nich do takiego idiotyzmu za nic w świecie się nie przyzna!

Szczególnie panna Luiza…

Nie wyjawiłam tej myśli, ale podejrzenia przeszłościowe mi zostały.

– Niech Roman spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej – poleciłam łagodnie i zwróciłam się do Gastona. – Kochanie, zmieńmy plany. Wszyscy wiedzieli, że jedziemy na Sycylię, Armand również, na wszelki wypadek zróbmy co innego. Nie lećmy jutro do Francji, zostańmy tutaj i pożyjmy przez tydzień spokojnie. Ja… jeszcze nie tak najlepiej się czuję…

Skłamałam oczywiście, czułam się świetnie, żadne mdłości, żadne zawroty głowy, żadne słabości już się mnie nie imały, przeciwnie, apetyt miałam potężny i mnóstwo wigoru. Nie wiadomo jednakże dlaczego wydało mi się słuszniejsze wymyślenie choroby.

Wszyscy, z wyjątkiem Romana, przejęli się okropnie, Gaston aż zbladł, i natychmiast zaaprobowali moją propozycję, wręcz wyglądało na to, że gdybym zapragnęła pomieszkać na dachu, natychmiast zaczęto by stawiać galeryjkę. Roman, widziałam to dobrze, przejęcie tylko symulował.

Siedzieliśmy razem tak długo, że Monika zdążyła zadzwonić ponownie i zawiadomić nas, że o żadnym wypadku Armanda nikt nic nie wie, a jego telefon komórkowy nadal nie odpowiada. Więcej zaczęła już być zła niż zaniepokojona, pierwsza rozpacz przeszła jej w ciężką urazę. Wyraziła wątpliwość, czy jeszcze zechce go znać, i odłożyła słuchawkę.

Ewa z Karolem odjechali do siebie i teraz dopiero zaczęłam mieć kłopot, którego doprawdy nigdy wcześniej nie przewidywałam! Jak pozbyć się, bodaj na pół godziny, kochającego i ukochanego męża?!

W dawnych czasach przyszłoby mi to bez trudu, wydaję dyspozycje służbie, do czego mąż potrzebny jest jak dziura w moście, ale teraz? Jakież, na Boga, dyspozycje miałabym wydawać Romanowi przez pół godziny…?!

Nic mi nie pasowało, nic mi nie przychodziło do głowy, w rezultacie dopiero nazajutrz rano sam Gaston rozstrzygnął sprawę. Najzwyczajniej w świecie zamknął się w łazience dla normalnego mycia, kąpieli i golenia.

Roman musiał to przewidywać i czyhać na taką chwilę równie chciwie, jak ja, bo cały czas robił coś tuż pod oknem mojego gabinetu. Jakąś małą część samochodową rozkręcał, skręcał i polerował, zapewne całkiem niepotrzebnie. Widziałam go z góry i zbiegłam natychmiast.

Rozmowę z nim odbyłam przez okno, nawet go do wnętrza domu nie zapraszając.

– Może się jaśnie pani przestać obawiać pana Guillaume już na zawsze – powiedział Roman od razu cichym i zimnym głosem. – Pan Guillaume nie żyje.

– Czy on nie żyje teraz, czy przed stu laty? – spytałam podejrzliwie, wciąż uczepiona swojego okropnego pomysłu.

– Teraz.

– Wie Roman na pewno?

– Wiem. Ale nikomu o tym mówić nie trzeba. Nawet panu de Montpesac, bo pan de Montpesac jest człowiekiem szlachetnym i sumienie by go gryzło.

Mignęło mi w głowie, że z pewnością jestem mniej szlachetna, bo moje sumienie nawet nie drgnęło, i że Roman musi mnie chyba doskonale znać.

– No dobrze – pochwaliłam wszystko razem. – Ale jak to się stało, że umarł? I gdzie są jego zwłoki?

– O tym to już lepiej, żeby nawet jaśnie pani nie wiedziała. W każdym razie widziałem je, te zwłoki, na własne oczy. Czy to jaśnie pani dla uspokojenia wystarczy?

O, na zapewnienie Romana uspokoiłam się całkowicie, pozostała mi tylko szalona ciekawość. Sama jednakże rozumiałam, że im mniej się dowiem, tym lepiej, przestałam go zatem wypytywać. Moniką się trochę zmartwiłam, ale z góry było wiadomo, że nic jej nie powiem i musi sama dać sobie radę ze swoim dramatem.

– Kiedy…? – wyrwało mi się jeszcze.

– We właściwej chwili – odparł Roman i wydawało się, że zamilkł już całkiem, ale za moment jednak się odezwał. – Ja wiem, że jaśnie pani jest ciekawa tej sprawy. każdy by był, więc po jakimś czasie, może za rok… wszystko się wyjaśni. Teraz nikt nic nie wie, a jaśnie pani może się pozbyć wszelkich obaw i robić, co zechce.

Pojęłam, że więcej się od niego nie dowiem, ale i tyle było dosyć. Nie pędziłam na górę do Gastona, do jadalni przeszłam, gdzie pusto było, choć stół do śniadania został już nakryty i w razie czego mogłam udawać, że to nakrycie sprawdzam. Musiałam przez chwilę być sama i myśli zebrać.

Nie tak od razu, po odrobinie zaledwie, docierało do mnie, jak wielki ciężar ze mnie zleciał. Teraz dopiero uświadomiłam sobie, że gdyby Armand żył, ani przez chwilę nie czułabym się bezpieczna, drżałabym o życie mojego męża i moich dzieci, nie musiał przecież mordować wszystkich od razu, mógł to uczynić nawet po kilku latach, obmyśliwszy jakieś, doskonale dla siebie sposoby. Nie byłabym pewna dnia ani godziny! Wszak już sama myślałam, że jedyne wyjście, to po prostu go zabić…

No i nastąpiło to bez mojego udziału. Niech mi Bóg przebaczy, za jego duszę gotowa byłam modlić się codziennie, ale szczęście ogarnęło mnie niezmierzone, ulga taka, jakbym katu spod topora uciekła. Nie muszę już tak straszliwie bać się o Gastona, który, byłam tego pewna, nie doceniał niebezpieczeństwa. Nic już nie muszę, Roman na wiatr by nie mówił, stałam się normalną kobietą, na którą nikt nie czyha!

Z ukojenia aż mi łzy z oczu pociekły. Zarazem poczułam się zdolna do myślenia racjonalnego, od razu zdecydowałam, że ostatniego postanowienia nie zmienimy, zostaniemy tu tydzień w spokoju, chociaż w aktualnym swoim stanie kaprysy mogłam mieć dowolne. Żadnych kaprysów, wyjedziemy później i zrobimy, co nam się spodoba, bez żadnych obaw i niepewności…

Gaston zastał mnie w jadalni, w stół nakryty wpatrzoną, jeszcze ze łzami w oczach, bo jego wezwań z góry w zamyśleniu nie słyszałam.

– Wielkie nieba, ty płaczesz? – przeraził się. – Co się stało? Dlaczego?!

– Ze szczęścia – odparłam najszczerzej w świecie i padłam mu w objęcia.

Okropności, zrozumiałe tylko dla nas i nikogo więcej, wyszły na jaw zbyt wcześnie i najzupełniejszym przypadkiem.

Jak to zwykle bywa, że tam ktoś wlezie, gdzie by się nikt nie spodziewał, pijak jakiś na ryby poszedł ze stawów hodowlanych nielegalnie je łowić. I pomyśleć, że pierwsze stawy w tym miejscu do mnie niegdyś należały…! Możliwe, że jak szedł, jeszcze był trzeźwy i na miejscu dla rozgrzewki się upił, dość że sam nie wiedział, co robił, usnął pewnie i ocknąwszy się, kawałek ludzkich zwłok, własnego haczyka u wędki uczepionych ujrzał. Uciekł w mniemaniu, że delirium go chwyta i zaraz potem dzieci tę osobliwość znalazły. Od tego już się wielkie zamieszanie zrobiło, policja nadjechała, całe zwłoki wyciągnięto i zaczęło się śledztwo.

Na szczęście przed policją ludzie zdążyli nadlecieć, więc ze śladów tam niewiele mogli wywnioskować. Kim był ów utopiony, też nie zdołali odgadnąć, bo na twarzy najwięcej ucierpiał, a przy sobie nic nie miał, i w pierwszej chwili za innego nielegalnego rybołówcę go wzięto, ale rychło pokazało się, że własną śmiercią nie zszedł. Kulę w nim znaleziono i już policja swoimi sposobami doszła, że ktoś go zastrzelił, a potem nieżywego do wody wrzucił, kamieni trochę do kieszeni nakładłszy.

Tyleśmy się dowiedzieli z plotek, z gazet i z telewizji, a oglądać go nikt nie poszedł, nawet Monice Tańskiej do głowy to nie wpadło, chociaż ogłoszono, że jedną rzecz dosyć dziwną stwierdzono. Nieboszczyk kawałek ucha miał odcięte, po śmierci już, podejrzewano zatem, że kolczyk jakiś cenny miał w tym uchu, że jednak moda na kolczyki męskie nastała, wielkiej niezwykłości to nie stanowiło. Nie musiał nawet ów kolczyk być taki bardzo wartościowy, zwyczajnie, spodobał się zabójcy i tyle. Szczęśliwie się złożyło, że ani Ewa z Karolem, ani Monika w owej chwili programu nie oglądali, bo mogłoby im coś zaświtać.

Gaston też akurat w ekran nie patrzył, a czy w gazecie co przeczytał albo w radiu usłyszał, tego nie byłam pewna. Rozeszło się za to, dziennikarz chyba jakiś niedyskrecję popełnił, że owa kula śmiertelna z jakiejś takiej niezwykłej broni pochodziła, jakiej teraz wcale w użyciu nie ma. Z muzeum ją ktoś ukradł albo z antykwariatu, albo mnie z Rosji wprost przywiózł, poczęto badać zabytkowe pistolety bez żadnego skutku i to była właściwie jedyna rzecz dla policji interesująca, bo sama w sobie taka zbrodnia to nic szczególnego, na każdym kroku im się zdarza i przeważnie są to jakieś porachunki różnych mętów, zazwyczaj po pijanemu załatwiane.

Słowem się jednym nie odzywałam, ale teraz wiedziałam już na pewno, że nigdy więcej Armanda obawiać się nie muszę… Co mnie jednak troszeczkę niepokoiło, to ta kula staro

świecka i niepewność, czy pistoletu nie znajdą. Spokojnie doczekałam chwili, kiedy Gaston do miasta pojechał swoje zawodowe sprawy załatwiać, bo już pertraktacje w kwestii biura warszawskiego rozpoczął, zostałam w domu i z Romanem w gabinecie się zamknęłam. Siwińska w kuchni obiad gotowała, Zuzia w sypialni porządki robiła, Siwińskiego w ogrodzie widziałam, bramy były zamknięte, nikt nas tam nie mógł podejść i podsłuchać.

Wciąż jeszcze nic nie mówiąc, na Romana pytające spojrzenie skierowałam. Wielką musiało mieć siłę, bo westchnął tylko i sam z siebie zaczął.

– A cóż było zrobić innego? Toż pan Guillaume materiał wybuchowy już miał przygotowany i w naszym garażu by to wybuchło w jego nieobecności, tak, że pan de Montpesac pierwszy by zginął. A wyszłoby, że zapas benzyny nieostrożnie trzymałem i stąd wybuch. Zaraz po ślubie cywilnym miało to nieszczęście nastąpić, bardzo sprytnie całą rzecz urządził, musiał jeszcze tylko zapalnik w ostatniej chwili podłożyć i właśnie tu jechał. Na ukradzionym motorze. Z tej restauracji wyszedł, gdyby mu się udało, po dwudziestu minutach by wrócił, a pani Tańska w najlepszej wierze przysięgłaby, że był tam cały czas. Nawet prędzej, po szesnastu, sprawdziłem.

Że wszystko to należało już do przeszłości, słuchałam niczym powieści sensacyjnej, bez przerażenia, a za to chciwie. – I co? – spytałam z naciskiem.

Roman znów westchnął.

– No i zdążyłem. Sama jaśnie pani zauważyła, że tak długo i niezręcznie parkowałem przed urzędem. Może szczegółów już nie będę podawał?

– Jak to, zdążył Roman jeszcze wrzucić go do wody…?!

– A, nie. To później.

Zamilkł, zaciął się i widać było, że więcej nie powie. I nagle zrozumiałam sama. Jezus Mario, wracałam od ślubu z trupem w bagażniku…!!!

Długą chwilę milczeliśmy obydwoje. Roman patrzył gdzieś za moje plecy, teraz już wiedziałam na co. Wydobyłam w końcu z siebie głos.

– A ta kula…? Ten pistolet staroświecki, co po muzeach go szukają…?

– Tego pistoletu nie znajdą do sądnego dnia – powiedział Roman spokojnie. – On zginął już sto piętnaście lat temu. Znów mnie nieco zatchnęło. Nie, to musiałam usłyszeć! Bezapelacyjnie zażądałam wyjaśnienia.

Roman zaspokoił moje życzenie z wielką niechęcią i oporem. No i proszę, okazało się, że znów coś zrobił, do szaleńców naukowych dotarł, cofnął się w czasie, wziął pistolet mojego męża, wrócił, użył go, znów się cofnął i ów pistolet przed stu piętnastu laty, na kawałki rozebrany i pocięty, do zasypywanej właśnie studni wrzucił, po której już od dawien dawna śladu żadnego nie ma. I znów do obecnych czasów przeszedł, cztery razy przeklętą barierę przekroczył, więc wciąż jeszcze jest to możliwe…!

Nie podnosiłam na razie tego tematu,, o dalsze, bardziej niewinne szczegóły spytałam.

– A co z tym ukradzionym motorem się stało?

– Nic, właściciel krzyku narobił, ale policja go łatwo znalazła. Uznali, że złodziejowi benzyny zabrakło, więc rzucił go byle gdzie i poszedł sobie. To już nikogo nie obchodzi.

– A… ucho…?

– Mało to ognia? Siwiński przecież codziennie prawie gałęzie i suche liście pali, a diament to węgiel… Popiół na kompost idzie.

No i proszę, jaka to użyteczna rzecz ten kompost…

– Dziękuję Romanowi – powiedziałam wreszcie cichym głosem, z największą i najszczerszą wdzięcznością.

Roman znów nie patrzył na mnie, tylko na portret mojej matki.

– Zrobiłem, co mogłem – rzekł uroczyście, ale zarazem szorstko. – I chyba dotrzymałem przysięgi. Nie było innego wyjścia, żeby jaśnie pani mogła żyć w spokoju…

I wtedy pojęłam nagle to pierwsze zwierzenie, jakie mi uczynił, kiedy próbował wyjaśnić, jakim cudem znaleźliśmy się w przyszłym świecie, który dopiero miał nadejść, i dlaczego on sam uparcie wracał do poprzedniego wieku, do osoby, której oddał całe serce i całe życie, w tajemnicy i beznadziejnie. I dlaczego z takim uporem i tak czujnie o mnie dbał i mną się opiekował.

– Ta kobieta, którą Roman kochał, to była moja matka? spytałam wprost, możliwie delikatnie.

– Tak – odparł bez namysłu. – Teraz już to mogę wyznać, inne czasy nastały. Wtedy by mnie przegnano na cztery wiatry. I jeszcze musiałem pilnować, żeby najmniejsze podejrzenie nikomu do głowy nie przyszło, a pani hrabinie szczególnie. Ale chyba mi się to nie całkiem udało, bo nie komu innemu, tylko mnie pani hrabina na łożu śmierci kazała przysięgę składać, że jej córki przenigdy nie opuszczę i jak o własne dziecko zadbam. No więc załatwiłem sprawę może nie bardzo po chrześcijańsku, ale za to skutecznie. Jaśnie pani nie ma o to do mnie pretensji?

Aż podskoczyłam na fotelu.

– Pretensji?! – krzyknęłam. – O co…?! Do końca życia Romanowi wdzięczna będę, słowa jednego o tym wszystkim nikt ode mnie nie usłyszy, a że jeszcze do tego Roman przez tę barierę…!

No i tu się znowu zaczęło. O tej barierze czasu, rzecz jasna. Roman bez mała włosy z głowy sobie wyrywał, żeby mi jeszcze raz te naukowe bzdurstwa wytłumaczyć, aż się w końcu nad nim zlitowałam i udałam, że je rozumiem i w jego argumenty wierzę. Szczególnie że Gaston wrócił, tak długo to trwało, a przy nim wszak tej rozmowy dziwnej toczyć nie mogliśmy.

Możliwe, że Roman miał rację, ale co z tego? Na wszelki wypadek wolałam rzecz całą załatwić po swojemu. Ludzi wzięłam z sąsiedniej budowy i przed samym wyjazdem do Francji dopilnowałam osobiście, żeby tę przeklętą barierę całkowicie rozebrać. Słupki wykopać, a biało-zielony drąg porąbać i spalić. Dopiero wtedy naprawdę odetchnęłam.

A najśmieszniejsze ze wszystkiego okazało się to, że, jako jedyna krewna, po Armandzie posiadłość w Retal dziedziczę…

Загрузка...