Za to osoby wolne… Do tego prawie zaczęłam przywykać, telewizję oglądając, tyle że mi się to wydawało wprost niemożliwe w naturze. Ledwo poznawszy człowieka, nic o nim nawet nie wiedząc, miłość chyba czując od pierwszego wejrzenia…? Tak zaraz, bez starań, bez zabiegów, bez subtelności żadnej, wstydu nie okazując ani najmniejszej przyzwoitości, zuchwale i gorsząco z nim się łączyć? Jakże to…? Czyżby istotnie tak nieskończone rozwydrzenie zapanowało?

No i ta intymność cała higieniczna, publicznie pokazywana, dreszcz we mnie budziła, mimo iż poddałam się jej, ukradkiem niektórych zakupów dokonując. I wygodę z tego płynącą tylko pochwalić mogłam, ale jawność okropna była nie do przyjęcia. Gdzież rozum miały te obecne kobiety, wszelkiej swojej tajemniczości się wyzbywając?!

W Ewie jakieś tamy się zerwały, plotki mi różne jęła opowiadać, wśród których dostrzegałam chwilami znane mi osoby. Nic dobrego z tego rozpasania babilońskiego nie wychodziło, same dramaty i nieszczęścia, ledwo czasem ktoś wyjątkowy dobrze na tej, pożal się Boże, wolności wychodził. Ona zaś, najwyraźniej w świecie, ów związek najściślejszy płci dwojga za zwykłą rozrywkę uważała!

Rozrywka… Rozrywka…? Gdzież w tym jakaś rozrywka się mieści…?!

Razem wziąwszy, tylem się dowiedziała, że mnie to znów zaczęło rewolucyjnie korcić. Swoboda seksualna, tak się to nazywało. Mam spróbować…?!!!

Rozmowa przy obiedzie o różnych filmach się odbywała i znów pilnie słuchałam, mało się sama odzywając. Brutalności nadmiar, takiego wszyscy byli zdania. Młodzież to ogląda i dzieci, potem wyrastają z nich przestępcy bez sumienia i umiaru. Okrucieństwo i przemoc, na każdym kroku pokazywane, źle wpływają na wychowanie, Ewa i Karol z doktorem się zgodzili, a i ja się do poglądu przychyliłam, choć tylko teoretycznie, bo z praktyki niewiele wiedziałam. Potem na literaturę przeszli i wówczas okazało się, żem niektórych bardzo znanych książek wcale nie czytała, a skąd je miałam czytać, o ich istnieniu nawet nie miałam pojęcia! Znów musiałam usprawiedliwiać się tą moją głuchą wsią i stękającym mężem i tyle mi z tego przyszło korzyści, że mi więcej powiedziano. I też szczegóły to były takie, że aż mnie dławiło w sobie, ale opanowania nie straciłam.

I pierwsza rzecz później, księgarnię odnalazłam, w której kilka z owych książek dostałam, dyskretnie je kupując, żeby nikt nie widział. Wszystkie chwile, od towarzystwa wolne, poświęciłam czytaniu o doli fizycznej kobiet, o fizjologii i różnych prawach natury, o seksie, o sposobach traktowania płci obu i innych rzeczach takich, jakie by mi w życiu do głowy nie przyszły!

Przyszło mi za to na myśl bibliotekę, przykurzoną nieco, vv moim domu obejrzeć i tam też znalazłam pożywną lekturę, a kiedym własne braki w tej dziedzinie oceniła, włos mi dęba stanął na głowie. Ależ lat kilka muszę poświęcić na same książki, zamknąć się w domu i tylko czytać!

Wcale nie chciałam zamykać się w domu!

Niewyspana się czułam okropnie, ale obraz świata już zaczynał układać mi się w głowie. Jeszcze w całej pełni pogodzić się z nim nie mogłam, rozumiałam jednak przynajmniej, a przyjęcie obyczajów za swoje to mnie kusiło, to odpychało…

Ewa u siebie przyjęcie urządziła, dziwaczne trochę i zabawne, jako posiłek same sery wystąpiły, w garnku wielkim gotujące się, każdy sam sobie tę gorącą potrawę na kawałek chleba nabierał i wszyscy śmieszne kłopoty z tym mieli. Zarazem nowi znajomi się pojawili, różnej płci, w tym znów jeden, który od pierwszej chwili wpadł mi w oko i zaraz do mnie przystąpił, a choć przedstawiania tam żadnego porządnego nie było, imię mi swoje powiedział. Armand. Powiedziałam mu swoje wzajemnie, nazwisko lekceważąc, bo już dostrzegłam, że taki obyczaj swobodny panował wśród przypadkowo spotykanych osób.

I tak mnie sobie jakoś zagarnął, że w nastrój frywolny wpadłam i zuchwałość, dotychczas mi obcą. Armand był pełen ognia i życia, bezczelność miał w sobie jakąś, trochę wręcz obraźliwą, a trochę, więcej nawet, pociągającą. Muzyka się rozlegała, tańczyli wszyscy osobliwie jakoś, tańce żywe niezmiernie, bez figur i układu żadnego, każdy skakał, jak chciał, ale już mi się zrobiło wszystko jedno i też wzięłam w tym udział. Nic trudnego, byle rytm zachować. Tyle że niektóre figury zgorszenie mogły budzić, pozwalając na zbyt ciasne objęcie się ramionami i przytulenie ciał. Moje tylko zgorszenie, rzecz jasna, i tej mnie z dawnych czasów, a nie obecnej… I pomyśleć, żem takich rozrywek miała już nigdy w życiu nie zaznać…!

Wszyscy mnie później odprowadzać chcieli, Armand głównie, i też nie wiem, co by się dalej stało, bo zdrożna okropnie chęć rozpusty chyba się we mnie zalęgła, z przyjemnym lękiem połączona i wesołością nieopanowaną, gdyby nie to, że Roman z samochodem już na mnie pod domem Ewy czekał. I tak drzwiczki otworzył, i takim gestem do wsiadania mnie zaprosił, żem otrzeźwiała nagle i jakaś odrobina moralności z powrotem we mnie wstąpiła. Choć przyznać muszę, że razem wdzięczna mu byłam i zła na niego.

I nazajutrz dopiero jakieś myśli rozsądne do głowy mi przyszły, ale czy to naprawdę myśli były, czy może tylko uczucia, sama ocenić nie umiałam. Owo zespolenie cielesne… Karesy małżeńskie pamiętałam zbyt dobrze, żeby się do czegoś takiego tak od razu przekonać, od początku do końca wstrętne mi się wydawały i tyle, a tu nagle usłyszałam i ujrzałam… Związki między ludźmi tak jawnie pokazane, tak przedstawione, jakby istotnie upojeniem jakimś być mogły…

No, może z kimś innym niż mój nieboszczyk mąż…? Zarazem jednak… Wszak owo łączenie się ciał, jest to rzecz tak intymna i osobista, że jakże można ją publicznie pokazywać?! Wszak to jedno, co zostało dla dwojga osób ich własne, uczuciem wiążące, oddzielające ich od reszty świata, bo inaczej cóż im właściwie wyjątkowego zostanie? To jakby podarunek dla ukochanej osoby na drobne strzępy porwać i w tłumie rozrzucić…

Nie, do takich obyczajów nie dam się nakłonić! Doznania jednakże lęgły się we mnie, dotychczas mi nie znane. Wspomnienie gorszącego tańca z Armandem dreszczem mnie przejmowało. Myśląc może i rozsądnie, zarazem bardzo chciałam tego rozsądku się pozbyć, nie kryłam tego przed samą sobą, raz w życiu bodaj nieopanowanej lekkomyślności się poddać, raz wypróbować to przeżycie, przez wszystkich wokół najwyraźniej w świecie upragnione…! Bez żadnego skandalu, bez żadnego zgorszenia, bez niczyjej, najmniejszej nagany…

O, gdzie bym naganę znalazła, wiedziałam doskonale! Ale, szczęśliwie, mój spowiednik żył przeszło sto lat temu…

I kiedy wieczór się zbliżał, byłam już zdecydowana. Razem się we mnie skłębiły chęci i opór, lęk i ciekawość, dreszcze upojne i niepokój, protest i pragnienie… Armand się do mojej decyzji cały dzień przyczyniał każdym spojrzeniem, każdym dotknięciem…

No i wtedy właśnie przyjechał Gaston de Montpesac…

Tak, musiałam to sobie wyznać, prawie już zakochana byłam w Armandzie, kiedy Gastona ujrzałam znienacka na stopniach domu i coś się nagle we mnie jakby złamało. Wejście było otwarte, myśmy ledwie zdążyli znaleźć się w salonie, którego okna wielkie wychodziły na morze, gdzie była Florentyna, nie miałam pojęcia i dzwonić na nią nie zamierzałam wcale. Armand mnie wziął w objęcia, na samochód, który zatrzymał się przed domem, nie zwróciłam żadnej uwagi i dopiero spojrzawszy nad ramieniem amanta, zobaczyłam Gastona, wbiegającego po schodach.

Zesztywniałam jak drewno.

Armand to wyczuł od razu, uniósł głowę, też spojrzał i rozluźnił uścisk.

– Ilu masz tych goryli…? – syknął mi w ucho z irytacją. Nie odpowiedziałam, odepchnęłam go lekko, zwróciłam się do gościa. Gaston na moment jakby się zawahał, ale natychmiast wszedł z ukłonem, ja zaś poczułam w jednym mgnieniu oka, że nie chcę Armanda, że musiałam chyba oszaleć, żeby mu się poddawać, że głupstwo byłabym popełniła okropne i nie do darowania, że chcę, tak, ale Gastona…!!!

W tak wysoce niezręcznej sytuacji z pomocą mi przyszło moje wychowanie, którego omal się przez ten krótki czas nie pozbyłam całkowicie. Od równowagi wewnętrznej byłam nader daleka, ale na zewnątrz zdołałam się opanować. Powitałam go mile, z przedstawianiem miałam kłopot, bo teraz dopiero uświadomiłam sobie, że w ogóle nie znam nazwiska Armanda. Pamiętna panujących obyczajów, poprzestałam na imieniu, Armand jednakże sam się przedstawił, przymuszony zapewne tym, że Gaston swoje nazwisko wymienił, podał i własne również. De Retal. Armand de Retal…

Zostawiłam ich własnemu losowi. Zadzwoniłam na Florentynę i kazałam podać jakieś napoje.

Na krótki moment poczułam się jak u siebie w domu, we własnej epoce. Wszak po śmierci męża zdarzało mi się już przyjmować razem dwóch wielbicieli, wilkiem na siebie patrzących, z których żadnego nie chciałam, i dawałam sobie z tym radę doskonale. No tak, ale służby miałam więcej, lokaj prawie cały czas usługiwał, no i nikt mnie nie zastał w niczyich objęciach…

Własna epoka odbiegła mnie równie szybko, jak się pojawiła.

Przez dwadzieścia pięć lat uprzedniego mojego życia tak przywykłam okazywać płci przeciwnej uprzejmą oziębłość, że teraz przyszło mi to bez trudu. Obu ich potraktowałam jednakowo, choć serce biło mi niepokojem rozkosznym i ciągnęło tylko do jednego.

Rozmowa się potoczyła towarzyska. Gaston jedynie raz i krótko napomknął ze współczuciem, że jakieś wieści z Paryża mogą mi wypoczynek zakłócić, i spytał, czy pan Desplain już się do mnie odzywał. Odparłam, że nie, i zdziwienie wyraziłam, skąd pan Desplain, bo przecież w sierpniu na wakacje się wybierał i kancelarię miał zamknąć. Okazało się, że zamknięcie i swój wyjazd opóźnił przez jakieś sprawy do załatwienia, mnie podobno dotyczące. Spytałam, skąd wie o tym, na co rzekł, iż Paul Renaudin niejasno mu coś wspominał przy okazji spotkania na wyścigach, bo właśnie teraz tor konny w Montilly prosperował i gonitwy się odbywały.

Zaraz potem temat się zmienił i o koniach rozmawialiśmy, dzięki czemu miałam wreszcie coś rozumnego do powiedzenia. Przypomniało mi się, że w pobliskim Deauville też konkursy idą, i sama zaproponowałam, by tam pojechać, co obaj z zapałem podchwycili. No i tu pojawił mi się kłopot.

Armand zaczynał prezentować zbytnie rozzuchwalenie. Na ów wyjazd się umawiając, tak mnie traktował, jakbym już do niego należała i tylko z nim mogła jechać. Próbowałam zgromić go spojrzeniem, ale nie wywarło to na nim skutku najniklejszego. Co gorsza, jęło mi się wydawać, że on wcale wyjść ode mnie nie zamierza, wręcz przeciwnie, Gastona wizytę przeczekać i jawnie zostać, niczym mąż i pan domu. Gaston zaś, taktownie się usuwając, skłonny był prawie ulec tej presji, w najwyraźniejszym mniemaniu, iż jest ona zgodna z moim życzeniem, i niemal usta otwierał do wyrazów pożegnania.

Aż mi skóra ścierpła, kiedy to sobie dokładnie uświadomiłam. Poddawać się takiej okropnej pomyłce nie miałam najmniejszego zamiaru, nie mówiąc już o tym, że tak otwarcie kochanka sobie w domu zatrzymywać, było nie do pomyślenia. Mógł ten świat obecny rozwydrzone obyczaje kultywować, mógł gzić się i parzyć jawnie, mogli wszyscy żyć ze sobą bez ślubu, miotać się po wszelkich łóżkach i zmieniać partnerów nawet codziennie, proszę bardzo. Wszyscy.

Ale nie ja!

Tak mnie ta cała sytuacja rozwścieczyła, że nawet w rozpacz nie zdążyłam popaść. Pomysł mi się zalągł od razu i natychmiast go w czyn wprowadziłam. Pod pozorem wydania dyspozycji Florentynie…

Nawet i w gniewie, i w samym środku realizacji mojego planu, można powiedzieć w progu drzwi i przekraczanych, nagła myśl mnie uderzyła. Toć mogłam i dyspozycjom, i Florentynie dać spokój, zwyczajnie czyniąc wrażenie, że idę do łazienki. Toż już widziałam milion razy, jak damy w miejscach publicznych szukały toalety, wcale się z tym nie kryjąc! Toż płeć męska i żeńska w samych wejściach się mijała bez żadnego skrępowania i płonąc w pierwszych chwilach na ten widok, drętwiejąc ze wstydu, rychło uznałam, że do tego rodzaju kompromitacji będę musiała przywyknąć, bo wielu cierpień zaoszczędza. Wszakże za moich czasów niewiasta prędzej by trupem padła niż do potrzeb fizjologicznych się przyznała…

Jednakże najwidoczniej jeszcze nie przywykłam, bo w pierwszej chwili tylko Florentyna do głowy mi przyszła. W dodatku mieściła się w granicach najszczerszej prawdy, bo też istotnie wydałam jej dyspozycję. Kazałam mianowicie natychmiast Romana sprowadzić.

Roman, jakby na to czekał, pojawił się w dziesięć sekund. – Pojedziemy do jakiejś restauracji – rzekłam do niego. – Nie wiem do jakiej, może do kasyna, wszystko jedno. Niech Roman tam na mnie przed samym wejściem czeka, bo będę chciała wyjść sama i możliwie szybko. Nie zaraz, ale o jakiejś dosyć wczesnej porze.

Roman tylko spojrzał, kiwnął głową i już wiedziałam, że doskonale mnie zrozumiał. Tym razem byłam mu wyłącznie wdzięczna…

Wróciłam do salonu, gdzie Gaston zaraz się podniósł i tak byłam pewna, że z pożegnaniem wystąpi, jakbym mu w głowie siedziała. Nie dopuściłam go do słowa, pozwoliłam sobie na kaprysy, kolacji zażądałam i rozrywki. Armand się jakby żachnął, na szczęście dość nieznacznie, zaś Gaston wyraźnie rozpromienił.

– Cóż za cudowne życzenie! – wykrzyknął ze śmiechem. – Nie chciałem się przyznać, ale głodny jestem nieziemsko, łypię tu okiem na zegarek i zastanawiam się, czy bar w moim hotelu jeszcze jest otwarty. Nie śmiałem sam tak nachalnie pani zapraszać…

– O, cieszę się bardzo, bo też jestem zdumiewająco głodna – odparłam na to beztrosko. – Apetyt rośnie mi tu z dnia na dzień, poza tym tak długo nie jadałam ostryg, że teraz nacieszyć się nimi nie mogę. Proszę wybrać jakieś miejsce, długo otwarte, gdzie dają ostrygi.

– Wszędzie – mruknął Armand pod nosem,

Łgarstwo wygłosiłam bezczelne, bo na wszystko mogłam mieć ochotę, tylko nie na jedzenie. Emocje wewnętrzne apetyt odebrały mi całkowicie, ale cóż to szkodziło, miałam prawo zmienić zdanie, od czegóż w końcu są kobiety, jak nie od grymasów…?

Przychyliłam się do wyboru kasyna, bo tam najłatwiej by mi było zniknąć im z oczu, i nie nalegałam na jazdę z Romanem, by podejrzeń nie budzić. Samochód Gastona stał przed drzwiami domu, wsiadłszy, obejrzałam się i z ulgą stwierdziłam, że Roman nieznacznie rusza w ślad za nami.

W kasynie zaś, w samym wejściu, ku swojej uldze jeszcze większej, natknęłam się na Ewę z Karolem. Ewa spojrzała na mnie z tak śmiertelnym zdumieniem, że wręcz byłam zmuszona ją utemperować, wiedząc doskonale, co ma na myśli i skąd jej zdumienie pochodzi. Tu już toaleta okazała się czystym błogosławieństwem.

– Nie chcę z nim i już – rzekłam jej otwarcie. – Nie tylko jawnie, ale i tajnie.

– A co? – zaciekawiła się, patrząc na mnie w lustrze, przed którym obie stałyśmy. – Okazał się nie bardzo…?

– Nie wiem. Nie sprawdzałam. – Jak to? Nie spałaś z nim?

– Nie.

– No wiesz…! Dlaczego?!

Prawda wyrwała mi się z ust sama. – Nie zdążyłam. Byłabym mu już…

Ugryzłam się w język, nie wiem który już raz, by nie wymówić głupiego słowa “uległa”. Wszakże teraz już nie ulegało się mężczyźnie, teraz mu się… Co właściwie…? Towarzyszyło…? Podtykało…? Narzucało…? Leciało się na niego…? Doprawdy, nie umiałam znaleźć odpowiedniego określenia!

Na szczęście Ewa nie czekała dalszego ciągu zdania. – No i dlaczego nie?

– Bo przyjechał Gaston de Montpesac… – A ty z nim…?!

– A ja z nim to bym chciała- rzekłam zuchwale i z determinacją, z wszelką przyzwoitością ostateczny rozbrat biorąc. -Ale nie było ani czasu, ani okazji. Ale wcale przez to nie przestałam chcieć i nie życzę sobie, żeby Armand mi takie numery wywijał…

Zamilkłam na chwilę, pełna podziwu dla siebie, że już tak doskonale nauczyłam się tym nowym dla mnie językiem władać. Takich wyrażeń nie tak dawno w ogóle nie znałam!

– No! – popędziła mnie Ewa.

– Rozumiesz, tak się zachowywał, jakbym z nim żyła od lat… – A ty się dziwisz? Miał dziewczynę już prawie w łóżku i nagle obcy palant mu wchodzi w paradę! Ja się raczej dziwię, że go szlag nie trafił.

– Prawie trafił. I chyba liczy na to, że co się odwlecze… – Słusznie liczy?

– Nie. Ja… Jak by ci to powiedzieć… Gaston…

Nie umiałam, nie mogłam jej wyznać swoich najskrytszych uczuć, tego trzepotu w sercu na pierwszy jego widok, tego wspomnienia nagłego… owego młodzieńca, spotkanego przed samym ślubem… tego czegoś, co teraz jak grom mnie poraziło…

Ewa jednakże zgadła.

– Jezus Mario, zakochałaś się?! – wykrzyknęła ze zgrozą. – Możliwe – przyznałam, opór przełamując. – W każdym razie nikogo innego nie chcę.

– A on…?

– Wydawało mi się, że owszem, ale wyraźnie czuję, że zraził się przez Armanda. Musisz mi chyba pomóc…

– Jest w tym coś – przerwała mi Ewa. – Jeśli Armand się wygłupiał i było to sugestywne… Po tobie widać, że nie latasz po łóżkach, wierność seksualna bije z ciebie jak światło z latarni morskiej. Żaden facet nawet nie spróbuje cię przekabacić, chyba że sama go zachęcisz.

– Toteż właśnie, naprawdę liczę na ciebie, że mi pomożesz, chociaż nie wiem jak. Niech on się nie rozbestwia, Armanda mam na myśli. W dawnych…

I znów zamilkłam. Omal nie powiedziałam, że w dawnych czasach wystrzegałabym się z całej siły choćby na spacer konno z nim wyjechać, nie mówiąc o pozostaniu z nim samej w jednym pokoju. Tacy jak on, wiedziałam o tym doskonale, zuchwali i piękni, zdobywali kobiety jak chcieli, a kompromitowali je przy każdej okazji. Pilnować się przed nimi należało albo się miało złamane życie…

A cóż to za okropnie trudna rzecz, istnieć naraz w dwóch różnych epokach…!

– Chcesz, żeby go trochę przygasić? – spytała Ewa. – Czy dać Gastonowi do zrozumienia, że Armand bryluje na wyrost? – Może jedno i drugie, jeśli zdołasz. Poza tym, mam zamiar zniknąć…

Wyjawiłam jej swój plan, który bardzo pochwaliła. Mogłyśmy wrócić do towarzystwa.

Jak zamierzałam, tak zrobiłam. Ponadto pozwoliłam sobie na stworzenie różnicy między nimi, większą atencją obdarzałam Gastona niż Armanda, który wyraźny gniew zdołał pohamować i tylko sarkazm okazywał. Potem zaś znów udałam się do toalety i już nie wróciłam do stolika. Roman czekał w umówionym miejscu i nawet nie musiałam mu tłumaczyć, że żadnych gości dzisiaj przyjmować nie będę…

Armand zaprezentował bezczelność zupełną, tak wcześnie do mnie przybył, że z nim razem zmuszona byłam wyjść z domu i udać się na plażę, gdzie w dodatku odpływ wszystką wodę zabrał i osoby spacerujące z daleka rzucały się w oczy. Takie to czyniło wrażenie, jakbym całą noc z nim spędziła i śniadanie wspólnie jadła. Niegdyś podobny wypadek groziłby mi kompromitacją absolutną i ogólną, teraz, wiedząc, że o żadnej kompromitacji nawet mowy nie mx, wściekła byłam tylko ze względu na Gastona.

Nie owijał rzeczy w bawełnę, nie krępując się wcale obecnością Romana, który dla mnie namiocik i leżaki rozkładał. Cóż, nie mógł jednakże przy tym głowy między nas wtykać i Armand z tego skorzystał.

– Dlaczego mi wczoraj uciekłaś? – spytał wprost, głosem dosyć cichym. – Co za wała ze mnie robisz?

– Tego osobliwego pytania w ogóle nie rozumiem – odparłam zimno.

– Dziewczyno, nie ze mną te numery. W kotka i myszkę bawić się nie będziemy. Ciągnie cię do mnie tak samo, jak i mnie do ciebie, perwersja ma to być czy co?

Pomyślałam, że istotnie, jeszcze wczoraj o tej porze rzeczywiście mnie ciągnęło. A teraz przestało i niech on się z tym pogodzi.

– Pomyłka… – zaczęłam, wciąż zimno.

Przerwał mi od razu, zuchwale się do mnie przyciskając. – Jaka tam pomyłka, nie zawracaj głowy. Spać przez ciebie w ogóle nie mogłem, do wariactwa chcesz mnie doprowadzić? Po co tu w ogóle przyszłaś? Wolisz na świeżym powietrzu…? Chodź, wracamy do ciebie, małego drinka mi przecież nie odmówisz? Idziemy do domu i tam ci pokażę pomyłkę…

Wydarłam się z jego objęć i odsunęłam z leżakiem tak, że już nie miał do mnie łatwego dostępu.

– A może ja wcale nie chcę oglądać? – powiedziałam z lodowatą wzgardą, która powinna go była śmiertelnie obrazić. – Może już dosyć widziałam? Nie chcę tej poufałości. Jeśli nawet przez chwilę stwarzałam złudne wrażenie… może byłam pijana? Teraz mi trzeźwość wróciła i nie życzę sobie słuchać tych… propozycji. A także towarzystwa nie jestem spragniona i chciałabym zostać sama.

Zamiast się obrazić, śmiać się począł, chociaż na twarzy i w oczach mignął mu gniew. Zmienił jednakże ton i pohamował swoje zuchwalstwo, admirując mnie natrętnie, tyle że grzeczniej nieco. Widać było przy tym, że mnie od swojej obecności żadną miarą nie uwolni, uparcie starając się czynić wrażenie, iż do niego należę.

Ciekawa byłam strasznie, jakie też zabiegi Ewa wczorajszego wieczoru poczyniła, bo skutku ich nie było widać. Pożałowałam, że nie zadzwoniłam do niej jeszcze przed śniadaniem, ale z elementarnej uprzejmości nie chciałam jej budzić o zbyt wczesnym poranku. Gdybym wiedziała, że Armand takie podstępy zastosuje, zadzwoniłabym, na żadną przyzwoitość nie bacząc.

Z porannego słońca przy okazji korzystając, na leżaku siedziałam, półleżąc, odpowiednio rozstawionym, i nagle wydało mi się, że wielbiciel, dziś już niepożądany, swoich zapałów nie opanuje i runie na mnie znienacka. I natychmiast przypomniało mi się wydarzenie straszne, kiedy to krewny mój, wuj Potworski, z polowania wrócił nieco potłuczony, bo z konia spadł, na ogromnym i dość starym fotelu siedział, winem się krzepił, a wieść o wypadku, mocno przesadzona, przed nim przyjść zdążyła. Na co ciotka Potworska, małżonka jego, z krzykiem wpadła i widząc go żywego, acz nieco podrapanego, bez namysłu w objęcia się mu rzuciła. Że zaś tak wuj, jak ciotka, obydwoje bardzo korpulentni byli, stary ów fotel nie wytrzymał i pod zbyt wielkim ciężarem z okropnym trzaskiem się załamał.

Scena owa, nagle wspomniana, tak mnie przeraziła, że czym prędzej z leżaka się podniosłam i na spacer poszłam po odsłoniętym dnie morskim, rzecz jasna z Armandem, do mojego boku przylepionym. Zła coraz więcej, zastanawiałam się, jak najlepiej postąpić, porzucić tę plażę i iść między ludzi, udać się z wizytą do Ewy, zasiąść w kawiarni…? Do domu nawet wstąpić nie mogłam, bo poszedłby za mną i wdarł się. do środka. IJ siebie, w dawnym czasie, miałabym służbę, która by mnie ochroniła, natręta zwyczajnie wyrzucając, a i ludzka opinia miałaby znaczenie, a teraz…? Jeden Roman mi został, którego przecież na bitwę nie mogłam narażać…

Z pomocą znów mi przyszły minione doświadczenia. Zręcznie symulując odmianę humoru, dla kaprysu, muszle poczęłam zbierać z okrzykami i wielkim zapałem, i wszystkie Armandowi pchałam w ręce. Miał do wyboru, rzucić je, obrazić mnie i narazić się na nieodwołalne zerwanie stosunków ze mną lub też, obładowany skorupami, swobodę ruchów stracić całkowicie. Wybrał to drugie, dzięki czemu karesów, z daleka ogólnie widocznych, mogłam wreszcie unikać.

Wróciłam do brzegu dopiero, kiedy przy moim namiociku ruch jakiś dostrzegłam, po którym odgadłam powiększenie towarzystwa, a przy tym i sama już miałam pełne ręce zbiorów. Nadziei na ratunek nabrawszy, zaryzykowałam powrót i rzeczywiście, z ulgą ujrzałam najpierw Philipa, a później Gastona. Po chwili zaś i Karol się pokazał, bez Ewy, która, jak wyjaśnił, dla różnych zabiegów upiększających dłużej w domu została.

Jakieś przeczucie mnie ostrzegło, bym owych uzbieranych muszel lekceważąco nie rzucała. Dzikiego zwierza lepiej nie drażnić…

Zamieszanie zrobiłam nimi wprost nieopisane. Segregowałam, układałam, kazałam sobie w tym pomagać, wreszcie opakowania zażądałam delikatnego dla każdego rodzaju oddzielnie i zaniesienia całego łupu do mojego domu. Wszyscy byli tym zajęci tak długo, że na południowy posiłek pora przyszła, a dla mnie słońce stało się zbyt silne.

Zdobycz tę morską, potrzebną mi jak dziura w moście, w gabinecie umieściłam i na drugie śniadanie udałam się w licznym towarzystwie.

Na szczęście pokazała się też i Ewa. Udało nam się od panów trochę odseparować, dzięki czemu wieści od niej uzyskałam.

– Chyba masz rację, ten Armand jest agresywny – rzekła do mnie. – On z tych, co pomiatają kobietami, miałaś nosa. Doświadczona wydra dałaby sobie z nim radę, ale nie ty, a i doświadczoną wydrę mogłaby ta rozrywka drogo kosztować. Ale zdołałam zamienić z Gastonem parę słów w cztery octy i dałam mu do zrozumienia, że w głupie gadanie może nie wierzyć.

Zaniepokoiłam się.

– Ale nie powiedziałaś chyba wprost…?

– No coś ty, nie będę ci przecież robić koło pióra! Zdementowałam tylko Armanda. Jeśli sam się nie połapie, to kretyn i nie warto koło niego chodzić. A, przy okazji…! Dowiedziałam się, że jest rozwiedziony i bezdzietny, rozwiódł się niedawno, ledwie przed rokiem.

Tak mi się już poglądy i charakter zmieniły, że wiadomość o jego rozwodzie bardzo mnie ucieszyła. Kiedyś, Boże drogi, ogarnęłaby mnie rozpacz i zgroza, i mniemałabym, że żadnych stosunków z nim nie należy utrzymywać, bo jakże, z rozwodnikiem…!

Humor mi się nadzwyczajnie poprawił i sama rozmowę z Gastonem zaczęłam, co mi przyszło z łatwością, bo i on jakby na to czyhał. Z wyborem tematu kłopotu nie było, owa informacja od pana Desplain, przeze mnie nie otrzymana, miała prawo żywo mnie interesować, a przy tym o Montilly Gaston mógł wiedzieć najwięcej. Prawie fachowo o koniach, stajniach i gonitwach mówiąc, w moje sprawy całkiem się zagłębiliśmy. Armand usiłował się wtrącić, o grze i jej wynikach napomykając, ale tu go Karol zagadał różnymi zapytaniami, bo sam wiedział niewiele, a rzecz go ciekawiła. Nie wątpiłam wcale, że ta ciekawość Karola, to robota Ewy.

Jawnie i bez ogródek zaprosiłam Gastona samego do siebie na herbatę przed wieczornym obiadem, dając tylko wszystkim do zrozumienia, że pewne poufne suporycje pana Desplain, te z ostatniej chwili, moich rozważań wymagają. Na kilka zdań zrobiłam z siebie kobietę interesu, których podobno ostatnimi czasy pojawiło się zatrzęsienie, więc nikt się temu nie dziwił.

Przyszedł. Zaledwie z plaży i kąpieli wróciłam, zapukał do moich drzwi.

I tu się pokazała różnica w ich zachowaniach. Nie rzucał się na mnie, jak Armand, nie chwytał mnie W objęcia, ale kiedy moją dłoń ucałował, w płomieniach cała stanęłam. O, rozmawialiśmy o interesach, oczywiście, dlaczegóż by nie? Ale nie tylko…

I znów nie wiem, czy nie wyrwałoby się ze mnie zbyt wiele, gdyby nie telefon od pana Desplain. Dziwnie mi się zrobiło na myśl, że przypadki zewnętrzne i niezależne ode mnie najwyraźniej przeszkadzają mi w upadku moralnym…

Pan Desplain, nieco zakłopotany, prosił mnie o przybycie na kilka godzin do Montilly. Nie chciał zbyt wiele mówić przez telefon, ale zrozumiałam, że sprawa głównie dotyczy owego zamkniętego pokoju, że liczył na to, iż w Trouville nie więcej niż dwa dni pobędę, a potem zajmę się osobiście całą posiadłością i o uporządkowaniu pałacu zadecyduję.

Tymczasem zwlekam z tym, a pod oknem owego pokoju pies wyje, co ludzi w stadninie denerwuje. Ponadto, sam sprawdził, bo jakiś niepokój go ogarniał, że znikło puzdro z niezmiernie cenną zawartością, którą osobiście przy inwentaryzacji oglądał. Jutro pokój zostanie otwarty, co wobec wielkiej mocy drzwi i zamków nie będzie łatwe, ja zaś powinnam być przy tym obecna, tak mu się wydaje.

Wydawało mi się podobnie, obiecałam zatem na dziesiątą godzinę przyjechać. Słuchający mojej rozmowy Gaston zaciekawił się taktownie, a ja bez namysłu wyjawiłam mu jej treść.

– Pojęcia nie mam, o co tam chodzi i co się wykryje – rzekł na to. – Ale czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym pojechał również? Może przyda się pani jakaś dodatkowa podpora?

Nawet i bez podpory propozycja mnie zachwyciła, ale przyjęłam ją powściągliwie, choć z wdzięcznością. Zadziwiające to było, jakoś pyry nim do własnych, dawnych obyczajów wracałam, wychowanie, w przyzwoitym domu odebrane, pozwalało mi zachować umiar, a zarazem swoboda, jakiej zdążyłam zakosztować, uroku temu wszystkiemu dodawała. Mogłabym przecież, na przykład, jechać z nim windą sam na sam…

Pośpiesznie te marzenia z siebie wyrzuciłam i wezwałam Romana, by go o jutrzejszej podróży zawiadomić.

– Pan de Montpesac będzie mi towarzyszył – oznajmiłam. – Razem wyruszymy.

– Umówiła się pani na dziesiątą – zwrócił mi uwagę Gaston. – Trzeba wcześnie wyjechać…

– O wpół do ósmej wystarczy – wtrącił się Roman. – O ile nie zamierza jaśnie pani wstąpić do Paryża?

– Nie – odparłam. – Jeśli nawet, to później, po spotkaniu z panem Desplain. Nie wiem, czy panu to będzie odpowiadało? – zwróciłam się do Gastona.

– Będzie mi odpowiadało wszystko, czego pani sobie życzy – rzekł z uśmiechem i poczułam błogość, dotychczas mi nie znaną.

Rzecz oczywista, rozmowa nasza intymny charakter całkowicie straciła, czas na obiad nadszedł, pojawił się Armand, a z nim razem Ewa i Karol. Ewę najwyraźniej w świecie bawił ten udział w niemiłych mi umizgach, przeszkadzała Armandowi wszelkimi siłami. Powiedziałam jej na ucho o jutrzejszym wyjeździe, namówiła mnie, żeby zachować go w tajemnicy przed Armandem, a wrócić jak najpóźniej, i bardzo mi się ten pomysł spodobał.

Wyjechaliśmy nazajutrz o wpół do ósmej punktualnie, co mi najmniejszego kłopotu nie sprawiło, bo do wczesnego wstawania całe życie byłam przyzwyczajona…

Drzwi owego zamkniętego pokoju, zlekceważone przeze mnie i przez pana Desplain przy oględzinach ogólnych, rzeczywiście były wyjątkowej mocy, a dwa zamki okazały się bardziej skomplikowane niż ktokolwiek sądził. Nie chciałam ich psuć, doświadczony i podobno zręczny ślusarz przystąpił zatem do roboty.

Wszyscy się trochę dziwili, skąd takie drzwi i zamki w pomieszczeniach kredensowych pyry kuchni, dla mnie jednakże nic w tym nadzwyczajnego nie było. Zdarzały się oprócz spiżarni zwykłych także i dodatkowe, gdzie produkty drogie, a dla złodzieja łakome, trzymano. Mnie samej, wobec wierności i uczciwości służby, nie było to potrzebne, ale pradziada, być może, nie sami uczciwi otaczali. Przy posiadaniu dużych zapasów, rzeczy tak drogie, jak cukier, kawa, herbata, bakalie i korzenie, też bym zapewne miała pod dobrym zamknięciem, a możliwe, że razem z nimi i srebra stołowe wielkiej ceny.

Oczekując sukcesów ślusarza, pan Desplain wyjawił mi, co też się znajdowało w owym puzdrze, które mu nagle z oczu znikło. Otóż mianowicie pistolety pojedynkowe sprzed dwustu lat, niezmiernie cenne, bo nie dość że zabytkowe, to jeszcze ozdobione kamieniami szlachetnymi. Rękojeści ich, z kości słoniowej, zawierały w sobie diamenty i rubiny ogromnej wartości i gdyby nie ich znaczenie jako zabytku autentycznego, byłby nawet sens wyjąć je i do biżuterii spożytkować. Znajdowały się w gabinecie pradziada, zostały opisane w inwentarzu i oto teraz okazuje się, że ich nie ma.

Obchodząc cały dom, nie zwróciłam specjalnej uwagi na puzdro w gabinecie i nawet nie pamiętałam, jak wyglądało. Na delikatne pytanie pana Desplain bez żadnej obrazy odpowiedziałam, że ich z pewnością nie zabierałam, bo w ogóle nie zabierałam niczego, a gdybym już miała coś wziąć ze sobą do Trouville, to prędzej wachlarz praprababci, który wpadł mi w oko przez swoją wielką urodę.

Pan Desplain głowił się jeszcze, kto też i kiedy te drzwi zamknął, bo w czasie inwentaryzacji otwarte były i sam osobiście tu zaglądał, różne supozycje wszyscy snuli, kiedy woń jakaś, nikła, ale bardzo niemiła, dała się poczuć.

– Zdechły szczur tam leży – zaopiniował stróż stajenny, przy tej robocie obecny.

– Na zdechłego szczura pies mógł wyć – poparł go Martin Beck, zarządzający stajniami, też uczestniczący w przedsięwzięciu z ciekawości, bo wieść o drzwiach zamkniętych i wyciu psa już się po całej posiadłości rozeszła.

Ślusarz jeden zamek już wymontował, po którym dziura w drzwiach się pokazała, a drugi właśnie otwierał.

– Nie chcę krakać, ale na nosa czuję, że chyba stado zdechłych szczurów- mruknął dosyć głośno. – Śmierdzi jak diabli… Nie miałam żadnych złych przeczuć, więcej, szczerze mówiąc, Gastonem przy moim boku zajęta niż odorem i drzwiami, ale ni z tego, ni z owego znów mi się przypomniał ten zając, za kredensem u mnie w domu odnaleziony. Czekałam jednakże spokojnie, aż ślusarz nagle swego dzieła dokonał i drzwi się otwarły.

Skutków tego otwarcia, tak woni, jak i widoku, który się naszym oczom objawił, nawet wspominać nie mogę, bo mdłości okropne się we mnie zrywają. Pobieżnie ledwo to mogę powiedzieć. Smród nas straszliwy uderzył niczym obuchem, gdzież do niego było mojemu zającowi, w pomieszczeniu zaś dało się widzieć coś, w bez wątpienia prezentowało ludzkie zwłoki… Rozumny był ten pies, co wył, i wiedział, co robi…

Sekretarka pana Desplain uciekła z krzykiem, jedna z niewiast, do sprzątania wynajmowanych, osłabła całkiem i na posadzkę się osunęła, Martin Beck odbiegł szybko i wpadł do łazienki, ślusarz, nos zatykając, do najbliższego okna się rzucił, inni nad zlewem kuchennym womitowali, ja zaś, głosu nie wydawszy, padłam na pierś Gastona i kurczowo chwyciłam go za klapy marynarki, twarz na jego łonie kryjąc. Też nic nie rzekł, tylko wziął mnie na ręce i czym prędzej do drugiego kredensu uniósł, a tam wielki kielich koniaku mi zaserwował. Sobie też.

Jeden pan Desplain zimną krew zachował i, choć również z zatkanym nosem, uważnym spojrzeniem cały pokój obrzucił. Po czym w kredensie przy nas się znalazł i chętnie z koniaku skorzystał.

– No i zguba się znalazła – rzekł suchym głosem. – Otwarte puzdro i oba pistolety, z tym że jeden na zewnątrz. Tyle widzę dobrego.

– Policję trzeba wezwać – zadecydował Gaston i wyjął z kieszeni telefon. – Zna pan tu kogoś, czy dzwonimy do pogotowia? – Znam w Paryżu. Pan pozwoli…

Wyciągnął swój telefon i sam weń popukał. Gaston mną się znów zajął, ramieniem ciasno obejmując, ja zaś, choć wcale nie tak źle się czułam, bym mdleć miała, nadmiar słabości prezentowałam, bo mi jego opieka przyjemność sprawiała. I ten uścisk, i słowa różne, cichym głosem szeptane…

Pan Desplain całą rozmowę z kimś odbył, z której połowę zrozumiałam. Policja zaraz miała przybyć, a z nią razem doktór i usługa dla takich rzeczy właściwa. Wszedł Martin Beck, za nim zaraz stróż stajenny i druga niewiasta sprzątająca, która na widok trunku natychmiastowej pomocy zażądała. Dostała ją, tak jak i wszyscy.

– Zorientował się pan, kto tam leży? – spytał Gaston pana Desplain. – Zdaje mi się, że pan jeden popatrzył uważnie.

– Raczej wolałem patrzeć obok-odparł pan Desplain i dolał sobie medykamentu. – Głównie chodziło mi o pudło z pistoletami. Muszę przyznać, że na ich widok doznałem dużej ulgi. – I tak podziwiam pańską odporność…

– A mówiłem, że był huk -wtrącił się stróż stajenny z wielką satysfakcją. – To nie, nie wierzyli mi, Bernard się upierał… – Czy ja mam słuszne wrażenie, że to kobieta…? – zastanowił się Martin Beck.

– Kobieta – potwierdziła stanowczo niewiasta do sprzątania. – Głowę daję.

– Jaki huk? – spytał stróża pan Desplain.

– A już będzie blisko miesiąc. Zaraz potem jak pałac zamknięto. Prawie spod stajni słyszałem, a ja mam słuch dobry, jak coś jakby huknęło w środku. Mówiłem wszystkim, to nie, ja głupi jestem, zdawało mi się albo może coś tam zleciało, albo się jaki mebel przewrócił, albo co…

Pan Desplain zwrócił się do Marona Becka. – Pan wiedział o tym?

– Wiedziałem… Zaraz, przepraszam, o czym…? – O huku.

– Oczywiście. Gerard chyba mnie pierwszemu powiedział. Sprawdzaliśmy wszystko, drzwi i okna zamknięte, wewnątrz spokój, przyznaję, że też to zlekceważyłem, nie widziałem potrzeby pana o tych złudzeniach akustycznych zawiadamiać. Tyle że kazałem uważniej pilnować i cały czas ktoś miał na oku pałac i wejścia.

– Wiadomo kto kiedy pilnował?

– Pewnie – wtrącił się znów stróż z wyraźną urazą. – Sześciu strażników nas jest i dyżury są zapisane. No, fakt, że nic się nie działo, chociaż Jean-Paul coś tam mamrotał…

– Co mamrotał?

– On małomówny i więcej z kamienia można wydobyć. Ale coś tam jąkał, że kogoś widział, a nawet nie kogoś, tylko mu się krzaki ruszały.

– Kiedy?

– A zaraz potem. Następnego dnia rano. Ale w nocy Albert patrolował, to pamiętam, bo był ze swoim psem razem i potem jego pies moje śniadanie zeżarł. Ja zresztą też byłem, chociaż miałem wolne, ale zezłościło mnie, że mi nikt nie wierzy i sam chciałem mieć pałac na oku, a nie tylko stajnie. No więc noc poświęciłem, żeby ich przekonać, ale nie, spokój był całkowi

ani światła, ani głosu, ani się nic nie ruszyło, ani pies Alberta słowa nie powiedział, aż do rana. Dopiero Jean-Paul…

– Pies Alberta przekonuje mnie najbardziej – mruknął pan Desplain i poniechał pytań.

Jako osoba dogłębnie wstrząśnięta, nie brałam udziału w tej konwersacji, teraz jednak delikatnie i z rzetelną niechęcią wydobyłam się z ramion Gastona. Usiadłam prosto.

– Nie było mnie tu w owym czasie – zauważyłam skromnie. – Ale doznaję wrażenia, że ów huk osobliwy rozległ się krótko po śmierci mojego pradziada? Zaraz po dokonaniu inwentaryzacji?

– Słusznie się pani wydaje… – Ileż mogło upłynąć czasu?

Pan Desplain zastanawiał się przez chwilę. Obejrzał się na swoją sekretarkę, którą teraz dopiero, bladą bardzo, wprowadził do kredensu ślusarz. Gestem wskazał im obojgu stojącą na stole butelkę, sprzątająca niewiasta wyjęła z szafki kieliszki. Pan Desplain westchnął.

– O ile pamiętam… I o ile mogę wyliczyć… W dwa dni później. W pięć dni po śmierci mojego klienta, pośpiech wydawał mi się słuszny. Z przyczyn, o których pani już wie.

Zaczęłam mieć swoje poglądy, których nie umiałabym wyrazić nawet, gdybym chciała. Nie chciałam wcale. Miałam wielką nadzieję, że policja rozwikła zagadkę, bo już raz w życiu słyszałam o sprawie, dla wszystkich tajemniczej, którą przodownik policji rozwiązać potrafił. Może i w tych czasach nowych mają swoje sposoby…

Policja przyjechała w parę minut, choć należałoby raczej rzec, że zaczęła nadjeżdżać, bo czas jakiś te przyjazdy potrwały. Przeniosłam się do salonu, gdzie obie sprzątające niewiasty, i ta silniejsza, i ta omdlała, bardzo gorliwie usunęły pokrowce z mebli i jaki taki porządek zrobiły. Woń od strony kuchni już tu wcale nie dobiegała, ale na wszelki wypadek kazałam wszystkie okna otworzyć. Na dole również poleciłam wietrzyć, bo wiedziałam doskonale, jak długo wstrętny odór potrafi się utrzymywać. Na szczęście wiedziałam także, w jaki sposób można się go pozbyć ostatecznie.

– Miał pan chyba przeczucie, że podpora mi się przyda – rzekłam z westchnieniem do Gastona.

– Przeczucia żadnego – odparł żywo. – Wyłącznie nikłe nadzieje. I doprawdy aż taka sytuacja do głowy mi nie przyszła. Co tu mogło nastąpić, na litość boską, wiem, że istniały jakieś kłopoty, ale natury raczej prawnej, a nie zbrodniczej. Ponadto, prawdę mówiąc, po prostu chciałem z panią jechać. Tu, muszę przyznać, miałem nawet wielkie nadzieje…

Gdyby nie te… mocno zleżałe… zwłoki… słuchałabym go w upojeniu i odpowiedziałabym mu może nawet zbyt jasno. Wobec obrzydliwości jednakże, a może nawet jakiegoś dramatu, coś mnie hamowało.

– Jakieś nadzieje zapewne i ja miałam – rzekłam smętnie. – Z pewnością nie spodziewałam się czegoś tak wstrętnego. Przykro mi, że przypadkiem został pan wmieszany w okropną sprawę, której wcale nie rozumiem i która zapewne zrazi pana do mnie…

Ugryzłam się w język, uświadamiając sobie, że stosuję obłudę, za moich czasów powszechnie przyjętą, a obecnie raczej nie stosowaną. Wstrząs jednakże przeżyłam i on mnie nieco skołował. Zmieszałam się bardzo głupio i wyraźnie poczułam, że przestaję panować nad sobą i nad całym położeniem. Nie znalazłam innego wyjścia, jak tylko wybuchnąć płaczem.

Gaston już był przy mnie, trzymając mnie w objęciach, ja zaś spokojnie mogłam symulować nieopanowane wapory. Czyniłam to z wielką przyjemnością, niestety krótko, ponieważ nagle pojawił się Roman, którego przy całej operacji wcale nie było. Sama kazałam mu jechać do Paryża, do Ritza, i zażądać od pokojówki spakowania kilku moich rzeczy, jakich mi w Trouville brakowało. Udawałam się tam wszak tylko na dwa dni…

– Jaśnie pani musi zachować spokój – rzekł surowo już od progu. – Ta cała historia wcale nas nie dotyczy. Wszystko wskazuje na to, że zbrodnia została popełniona jeszcze przed wyjazdem jaśnie pani z Sękocina.

Z niechęcią oderwałam się od piersi Gastona. – Zbrodnia…?

– Osoba płci żeńskiej została najprawdopodobniej zabita, takie jest mniemanie policji. Jeśli ktoś ma rozbitą głowę i skręcony kark, trudno przypuszczać, że popełnił samobójstwo albo umarł na serce. Szczegóły będą po sekcji. Ponadto zdaje się, że ofiarą jest panna Luiza Lerat…

Jak zawsze, Roman wiedział więcej ode mnie i miał wszystkie nowiny. Poderwałam się, zemocjonowana. Luiza Lerat to była towarzyszka… i nie tylko… mojego pradziada. Ta, o którą wolałam nie pytać pana Desplain…

– Jezus Mario – zdołałam tylko powiedzieć ze zgrozą.

– Trafiliśmy jak śliwka w kompot. Nic na razie jeszcze nie wiadomo, ale pan Desplain przypuszcza, że w grę wchodziły te zabytkowe pistolety. Z jednego wystrzelono. Zbadają odciski palców i stwierdzą, kto strzelał, ale upływ czasu skomplikuje sprawę. Szkoda, że nie potraktowano poważnie tego ciecia, który słyszał huk, pan Beck pluje sobie w brodę…

– Skąd Roman to wszystko wie?!

– Już się zdążyłem zaprzyjaźnić z policją. Przed półgodziną przyjechałem i w pierwszej chwili nawet nie chcieli mnie wpuścić. Ale teraz już szafa gra. Jaśnie pani może zrobić, co zechce, nas przy tej całej imprezie w ogóle nie było, a stara korespondencja z jaśnie panem starszym znajduje się u pana Desplain. Więc jaśnie pani może spokojnie jechać do Paryża albo wracać do Trouville.

Zawahałam się. Gaston, znów wypuściwszy mnie z objęć, słuchał wszystkiego z uwagą, ale spokojnie. Teraz wziął mnie delikatnie za ramiona i obrócił ku sobie.

– Kochanie, jeden dzień powinnaś przeżyć bez emocji powiedział spokojnym głosem i kątem oka dostrzegłam, że Roman skinął głową. – Pojedziemy do Paryża, zjemy obiad albo kolację, to już wszystko jedno, i odzyskasz równowagę. Nie będziesz myśleć o tym tutaj, sam się o to postaram, to ciebie rzeczywiście nie dotyczy. Dobrze mówię?

Ostatnie pytanie skierował do Romana, który myślał przez chwilę i ponownie skinął głową.

– Bardzo dobrze. Poza tym, tu wszędzie trochę śmierdzi, uczciwszy uszy. Jutro przestanie. Do Trouville skoczymy, bez tego się nie obejdzie, ale potem trzeba się zająć odnawianiem pałacu, co smród zabije. Jaśnie pani przyjdzie do siebie w parę godzin, znam jaśnie panią od urodzenia.

Wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia i gdybym nie znała Romana, sądziłabym, że to jakiś spisek przeciwko mnie. Jednakże nawet spisek z udziałem Gastona podobałby mi się ogromnie. Poddałam się ich poglądom w pewnym stopniu

– Tak, ale ja jestem ciekawa, co tu będzie. Chcę się dowiedzieć, co policja wykryje i co się w ogóle w takich wypadkach robi. Nigdy tego nie widziałam.

Roman zrozumiał mnie lepiej niż Gaston. Doskonale wiedział, że świadkiem ni uczestnikiem podobnie sensacyjnego; wydarzenia nigdy w życiu nie byłam i z pewnością zapragnę tę nowość gruntownie zbadać. Nie widział w tym żadne szkody dla mnie, uległ zatem od razu.

– W takim razie jaśnie pani trochę się tu poprzygląda, a do Paryża pojedziemy później. Ja zresztą też się postaram tyli wieści złapać, ile zdołam. A do Trouvllle zawiozę państw: jutro.

Tym sposobem połączył mnie z Gastonem, na którego odrazu skierowałam niespokojne spojrzenie. On z kolei kiwnął głową.

– Całkowicie jestem na twoje usługi, moja miła. Zrobimy, jak zechcesz. Jeśli masz ochotę i czujesz się na siłach, możemy iść tam bliżej i podglądać. Jako osoby postronne i nię podejrzane, a za to, bądź co bądź, uprawnione do interesowania się sprawą… W końcu przytrafiło się to w twoim własnym domu.

Odzyskałam zwykły wigor od razu i poniechałam udawania słabości. Ciekawość wielka przepełniała mnie rzeczywiście. Jak też takie śledztwo w obecnych czasach się odbywa…?

Okropne zwłoki Luizy Lerat zostały już wyniesione, z okna widziałam, jak nosze, wielkim worem obciążone, wpychają do specjalnego samochodu. Odór straszny jeszcze się trzymał, ale środki jakieś medyczne powoli go zabijały i z uperfumowaną chusteczką przy nosie można to było wytrzymać. Pomyślałam, że i odzież mi tą wonią przejdzie, to jednakże stanowiło drobnostkę, zmienić ją mogłam w hotelu, a przy tym miałam jej na sobie nader skąpą ilość. Uciechę nawet sprawiła mi myśl, o ileż więcej materii okrywałoby mnie niegdyś i jak trudno byłoby uprać te zwoje i wywietrzyć. Musiałabym zapewne wszystko wyrzucić.

Roman wmieszał się między ludzi, fachową pracą zajętych, z policją wydawał się być w doskonałej komitywie, my z Gastonem zaś patrzyliśmy z pewnego oddalenia. Widziałam, że proszek jakiś rozpylają z pulweryzatora, pędzlem jego warstwy wyrównują, fotografują to wśród licznych i jaskrawych błysków oraz inne jeszcze sztuki czynią. Puzdro i pistolety badali najdokładniej i rychło dowiedziałam się, że muszą na nich najmniejszą drobinę rozpoznać i na fotografiach utrwalić, bo na stanowcze życzenie pana Desplain miał ten skarb w domu zostać. Gdyby nie jego wartość ogromna, do policyjnego depozytu zostałby zabrany.

Z całej siły starałam się zbyt wielu pytań Gastonowi nie zadawać, żeby mnie za skończoną idiotkę nie wziął, bo bez wątpienia osoby współczesne świetnie znały rzeczy, dla mnie nowe i obce. Sam z siebie jednakże udzielał mi

– Może przyjechała później, żeby go podrzucić w jakimś innym miejscu…?

– Nie jest to wykluczone… No proszę, oryginału metryki pana hrabiego jednak nie ma… Akt zgonu pani hrabiny… Wyłącznie kopia! Pamiętam doskonale, że niegdyś oryginał też się tu znajdował.

W trakcie rozmowy przeglądaliśmy pliki papierów i sama mogłam poświadczyć, że pan Desplain ma rację. Więc jednak ta cała Luiza wykradła dokumenty potrzebne jej do załatwienia ślubu! Najgorsze obawy rodziny omal się nie spełniły! Cóż za cudowne jakieś sposoby stosuje ta obecna policja, że tak szybko, od razu, stwierdziła fałszerstwo, zanim pojawiły się okropne i nieprzyjemne komplikacje!

– Należy jeszcze sprawdzić dokładnie to jej ulubione pomieszczenie, w którym poniosła śmierć – rzekł pan Desplain w zadumie.

– Ulubione pomieszczenie? – zdziwiłam się.

– Tak, ten zamknięty pokój kredensowy. Dawna służba, z którą już się skontaktowano, twierdzi, że to był jej… jak by tu powiedzieć… osobisty gabinet gospodarczy.

– Przecież miała gabinet… – zaczęłam i zatrzymałam się. Chciałam powiedzieć, że gabinet panna Luiza miała obok swojej sypialni i garderoby, ale widziałam go przecież i uświadomiłam sobie, że był to raczej buduar, osobisty salonik. A oficjalnie piastowała tu wszak stanowisko gospodyni i musiała mieć dla siebie jakieś pomieszczenie administracyjne. Ciekawe, dlaczego akurat tam, w części właściwie kuchennej, a nie bliżej salonów i sypialni państwa…

Chyba odgadłam przyczynę bez długich rozważań. Z całą pewnością pradziad w rejonach kuchennych nie bywał i jeśli chciała coś ukryć także i przed nim, miejsce znalazła sobie najlepsze. Nikt jej tam nie bruździł, nie szperał, niczego nie szukał i żadnych sekretów nie wywlekał na wierzch. Służby rachunki nie obchodziły, a pradziad może nawet o tym kredensowym gabinecie nie wiedział.

Pan Desplain potwierdził moje przypuszczenia. Znając wszystkie tutejsze osoby i ich tryb życia, był podobnego zdania. Tym bardziej nabrałam wielkiej ochoty na dokładne zrewidowanie gabinetu panny Luizy, co na razie jeszcze przyjemne być nie mogło, z racji trzymającej się uparcie woni. Ponadto policja drzwi zamknęła i opieczętowała, śladów różnych ciągle jeszcze szukając, obiecując jednakże za dwa dni udostępnić mi pokój.

Ciekawiła mnie, tyle że już na spokojnie, dodatkowa sprawa. Czy też panna Luiza miała jakich spadkobierców? W razie jej ślubu z pradziadem i zaraz potem śmierci, spadkobiercy owi dziedziczyliby przypadającą jej część spadku. Parszywa owca w każdej rodzinie może się przytrafić, gdyby tak się okazało, że jakiś krewny, mniemając, iż małżeństwo legalnie zostało zawarte, przyśpieszył szczęśliwą chwilę, pozbywając się wzbogaconej nagle kuzynki…? Nie byłoby potrzeby daleko szukać sprawcy zbrodni…

Co to za szczęście, że fałszerstwo przez policję zostało wykryte!

Skończyłam z panem Desplain i z dokumentami, po czym zajęły mnie sprawy praktyczne. Służba mi była w pałacu potrzebna. Obie niewiasty, do sprzątania przychodzące, chętnie zgodziły się zostać na stałe, zaś Martin Beck, jak się okazało, miał już kucharkę. Ludzie w stajniach musieli coś jeść, ktoś im musiał gotować, restauracja zresztą niewielka przy torach prosperowała, razem wziąwszy, niewiele kłopotu mi to sprawiło. Dla siebie kazałam przygotować sypialnię i łazienkę, by w razie potrzeby móc tu zostawać nawet przez kilka dni, a do remontu pałacu ugodziłam człowieka, który cnym gronem fachowców dysponował. Też mi go Martin Beck naraił. Zacząć mieli, jak tylko policja się wyniesie, by na żadne przeszkody się już nie natykać.

Roman i Gaston równocześnie mi się odnaleźli i wspólnie usiedliśmy na tarasie, pijąc kawę i wino. Po długiej dopiero chwili połapałam się, że Roman do reszty przestał wydawać mi się sługą i jakby w doradcę, przyjaciela i opiekuna się przemienił. Wprost dziwne byłoby, gdyby nie siadał z nami razem przy jednym stole i relację, na przykład, zdawał mi, stojąc, tak jak w dawnych czasach…

Dawnych…! Toż te dawne czasy przed dwoma tygodniami jeszcze były teraźniejszością…!

– Przy odrobinie uporu wszystkiego się można dokopać – rzekł na wstępie, śmiejąc się. – Z jednym gliniarzem tutaj wspólnych przodków znalazłem i kuzynostwo już mamy zagwarantowane. Mnóstwo wiem.

– Rzeczywiście ma Roman z kimś tutaj wspólnych przodków? – zdumiałam się podejrzliwie.

– A kto to może wiedzieć na pewno, proszę jaśnie pani? Ale rodziny się koligaciły, francuska i polska, a z nimi razem służba. Czemuż by jakaś moja prababka nie miała z Francji pochodzić? Nazwisko odpowiednie wykombinować i po krzyku, zawsze się to może przydać, jak widać na załączonym obrazku.

Językiem też do mnie mówił innym, do tych obecnych czasów bardziej pasującym, i pierwszy raz inteligencję w nim dostrzegłam, jakiej w stangrecie, choćby i najlepszym, nikt by się znaleźć nie spodziewał. Sama siebie się zawstydziłam w cichości ducha, widząc, że przekonanie o wyższości umysłowej państwa do tego stopnia we mnie zakorzenione było. A gdzież w nim sens? Iluż znałam wielkich panów, głupszych od własnego lokaja, i wielkich pań, tępszych od pierwszej lepszej, bystrej pokojówki…

– Ludzie zawsze wszystko wiedzą – zauważył Gaston. – Ciekawe, co pan zyskał na tym pokrewieństwie?

– Interesujące wiadomości. Otóż przed miesiącem… ściśle mówiąc, przed sześcioma tygodniami… policja miała głupią sprawę. Wypadek samochodowy, zabiła się facetka, pracownica urzędu stanu cywilnego, podobno słynąca z dobrego serca i głupoty, młoda, trzydziestu lat nie miała. Istniało podejrzenie, że ktoś jej w tym pomógł, obce odciski palców

W tym samochodzie znaleźli, nie pasowały im. Teraz się okazało, a sprawdzili to komputerowo natychmiast, że były to odciski palców panny Luizy Lerat, w naszym pałacu padłej…

– O Boże! – wykrzyknęłam z przejęciem, bo właściwe skojarzenie pojawiło mi się od razu. – Więc stąd ta szybkość! – Jaśnie pani, widzę, już o tym słyszała?

– Troszeczkę. Niech Roman mówi dalej! I co?

– I oczywiście już wcześniej wiedzieli, że ta urzędniczka załatwiała sprawy rozmaitych ludzi, a wśród nich, ostatnio, panny Luizy Lerat, która uzgadniała sprawę terminu ślubu. Współpracownice tam zeznały, że panna Lerat miała kłopoty, bo wychodziła za ciężko chorego człowieka, sama musiała wszystko załatwiać i tak dalej, co w zasadzie jest sprzeczne z przepisami, a miały o tym jakieś pojęcie tylko dzięki temu, że ta samochodowa nieboszczka, przejęta taką wielką miłością aż po grób, gadała na ten temat. Niewiele, ale jednak. Podobno panna Lerat wzięła ten ślub, ale nikt się tym zbytnio nie interesował. Z dokumentów wynikało, że wzięła. Nie ona jedna, dużo ślubów zostało w tym czasie zawartych, żadne dziwo i nikt ze świeżych małżonków nie miał powodu zabijać urzędniczki, u której składał papiery. Zarazem jednak panna Lerat nie miała powodu jeździć z nią kradzionym samochodem…

Przerwałam mu niecierpliwie.

– Jak to, kradzionym? Nic Roman nie mówił, że kradzionym! – Przepraszam, przeoczyłem. Urzędniczka zabiła się w samochodzie nie własnym, cudzym, który okazał się dopiero co ukradziony. Z tej przyczyny poszukiwano raczej jakiegoś faceta, może nowego amanta, który chciał szyku zadawać Co mogła mieć z tym wspólnego panna Lerat? Nic. Dopiero teraz, przy tych odciskach palców, rzucili się na nowy materiał i w pierwszej kolejności, błyskawicznie, w ciągi dwóch godzin, sprawdzili, że nie ma takiego, kto by ten ślad dawał. Ponadto nikt nie widział pana młodego. Jego podpis sfałszowany, podpis mera sfałszowany, podpisy świadków również, dwie rzeczy prawdziwe: podpis samej panny Lerat i akt ślubu, wystawiony przez nieżyjącą już urzędniczkę na podstawie sfałszowanej reszty.

– A metryki?

– Metryki państwa młodych owszem, też prawdziwe, i prawdziwy akt zgonu pierwszej żony pana hrabiego.

– Prababki…

– Tak jest, prababki jaśnie pani. Gdyby panna Lerat żyła i pokazała akt ślubu, nikt by nie miał najmniejszych podejrzeń, wszyscy by uwierzyli, pod warunkiem, że upłynęłoby trochę czasu. Bo tak jej źle wypadło, że ten ślub rzekomo brała dokładnie w chwili, kiedy pan hrabia Bogu ducha oddawał tu, w Montilly. Godzin na tych dokumentach wyszczególnionych nie ma i zawsze mogłaby twierdzić, że zawarli związek małżeński w Paryżu, wrócili do domu, wielkie rzeczy, pół godziny, i zaraz potem świeży małżonek umarł, może z wielkiego przejęcia. Po jakimś czasie nikt by już dokładnie nie pamiętał, czy pan hrabia tuż przed śmiercią był w Paryżu, czy nie.

Zrozumiałam, skąd się wzięła ta błyskawiczna wiedza policji, ale reszta wydała mi się wstrząsająca.

– Czy Roman chce powiedzieć, że panna Lerat zabiła urzędniczkę w samochodzie…?

– Ja nic nie chcę, policja uważa, że tak. Owszem, zabiła ją, bardzo zmyślnie, żeby się pozbyć świadka wszystkich fałszerstw. Jakoś musiała ją przedtem skołować i namówić do tych rzeczy, z zeznań wynika, że dziewczyna naprawdę była strasznie głupia i miała dobre serce. Wzięła ją pod włos, może ją przekupiła. No a później ta doskonała głupota mogła się okazać niebezpieczna…

– Boże jedyny – powiedziałam ze zgrozą. – Ależ ona mogła potem zabić także pradziada! Dziedziczyłaby, jako żona!

– Mogła, czemu nie – zgodził się Roman. – Ale że nie zabiła, to pewne, bardzo źle jej śmierć pana hrabiego wypadła i pewnie zgłupiała trochę, zastawszy go w trumnie. Akt ślubu był na nic. A nie mogła z tego Paryża wrócić od razu, bo musiała przede wszystkim pozbyć się dziewczyny, co miałoby swój sens, gdyby pan hrabia pożył dłużej.

– Nie miałoby sensu – zaprzeczył Gaston. – Wywoływać sensację i zamieszanie zaraz po fałszerstwie? Zupełna bzdura. Powinna była zaczekać spokojnie co najmniej kilka tygodni, żeby nikt nie kojarzył tych wydarzeń ze sobą. Jej współpracownice w ogóle by o pannie Lerat nie pamiętały.

– Na rozum owszem – znów zgodził się Roman. – Ale tam wchodziła w grę jej głupota i gadatliwość. Diabli ją wiedzą, mogła mieć wyrzuty sumienia i zaraz następnego dnia chcieć się kogoś poradzić. Możliwy był szantaż. A możliwe, że po prostu panna Lerat trafiła na okazję i wykorzystała ją.

– Jak ona załatwiła tę kraksę?

– Księżna Diana posłużyła jej za wzór. Sama prowadziła, rąbnęła w słup w tunelu stroną pasażera. W nocy, rzecz jasna. Z niewielką szybkością, bo, oczywiście, chciała z tego ujść z życiem, urzędniczka też by pewnie uszła z życiem, ale dostała w głowę dodatkowo i przepadło. Stąd podejrzenia od, pierwszej chwili i pewność, że ktoś tam się o to postarał…

A cóż za uroczą podporę starości pradziad sobie znalazł…! Przez piętnaście lat udawała anioła, a teraz wyszło szydło z worka. Zbrodniarka! I jakaż przedsiębiorcza…

– Ale wątpliwości jest dużo – kontynuował Roman. – Między innymi plątał się im tam jakieś świadek kradzieży samochodu, kloszard, który upierał się, że złodziej był mężczyzną. Panna Lerat za mężczyznę w żaden sposób nie mogła uchodzić, nawet gdyby sobie przyprawiła długą brodę i wąsy, zdradziłaby ją figura…

– Skąd Roman wie? – przerwałam ze zdziwieniem.

– Widziałem ją przecież za poprzednim pobytem. Jaśnie pani też powinna… a, nie! Przed jaśnie panią pannę Lerat ukrywano…

Odrobinka zakłopotania Romana uświadomiła mi, że wchodzimy na grząski grunt. Za ostatnim pobytem, to było przeszło sto lat temu, młodą panienką będąc, o pannie Lerat nie miałam prawa nawet słyszeć. Ale zaraz, jakże to, panna Lerat wówczas i panna Lerat obecnie, czy to była ta sama osoba…? Wróciło mi nagle to pomieszanie czasów, którym już się przestałam przejmować, o którym niemal zapomniałam, a którym teraz na nowo poczułam się skołowana. I kiedyż panna Lerat swoje przestępstwa popełniała, w dawnych latach czy w czasie teraźniejszym…?

Nie mogłam o to Romana pytać ani niczego wyjaśniać, bo Gaston w naszej rozmowie brał udział. Komu, jak komu, jemu z pewnością nie miałam ochoty nasuwać myśli, że ma do czynienia z kobietą obłąkaną!

Na szczęście Roman dostrzegł niebezpieczeństwo i zdobył się na wysiłek.

– Była za gruba – ciągnął, przerwę uczyniwszy prawie niedostrzegalną. – Gruba typowo po babsku, żadne przebranie by jej nie pomogło. Ponadto z odciskami palców w tym samochodzie też im coś nie grało, za dużo ich mieli, właścicielka nie umiała sobie przypomnieć, kto z nią jeździł, zabezpieczyli całość, także mikroślady, ale zidentyfikować wszystkiego nie zdołali. Panna Lerat, jako sprawczyni kraksy, jest pewna, co do okoliczności towarzyszących natomiast mają właściwie same wątpliwości.

– Zdumiewająco dużo pan się dowiedział – zauważył Gaston z nie ukrywanym zdziwieniem. – Jakim cudem? Policja zazwyczaj nie jest rozmowna.

– Mój odnaleziony krewniak miał akurat chwilę odpoczynku – odparł, śmiejąc się, Roman. – On w ogóle z Paryża, młody bardzo, a ta kraksa urzędniczki to była jego pierwsza sprawa, wydział zabójstw włączył go, kiedy pojawiło się podejrzenie, że to nie wypadek. Przejął się nieziemsko, bo on z tych, co chcą się wykazać w zawodzie. Ode mnie trochę usłyszał, wydałem mu się nieszkodliwy, skoro mnie tu tak długo nie było, a zarazem użyteczny, no i ulały mu się zwierzenia. Myślał głośno, a mnie wystarczy pół słowa. Z innymi też pogadałem, razem uzbierało się nieźle. I to jeszcze nie koniec, wywęszyłem, że mają jakieś dodatkowe ślady, ale jakie dokładnie, tego już nie wiem. Na miejscu zbrodni znaleźli.

Zaczęło mnie to wszystko emocjonować niesłychanie. Gaston… Gdyby nie Gaston, rzuciłabym się jak szalona do czytania książek kryminalnych, rzuciłabym się do wszystkiego, ach, nadrobić przeszło sto lat…! Ale z Gastonem też miałam dużo do nadrobienia, jak już udało mi się stwierdzić…

No nie, na takie nieprzyzwoite myśli nie powinnam sobie pozwalać…

Liczne informacje miał Roman także i od innej strony. Rozmawiał z ludźmi, których wielu znał od dawna, i bez szczegółów wprawdzie, ale zdołał się nieco zorientować w układach prywatnych. Plotki dość powszechnie krążyły, głównie wśród służby, że panna Lerat zakusy ma jakieś i dziwną politykę uprawia, w czym nie było nic osobliwego, bo zawsze o takiej parze plotki krążą. Bogaty starzec i młodsza od niego o pół wieku uboga i piękna niewiasta, jak świat światem żer stanowili dla złośliwego gadania i choćby panna Luiza świętą była, też by posądzenia rozmaite na nią padły. Pradziad zaś całe życie słynął z upodobania do płci pięknej. Sam jej pomysł, by go poślubić, nie dziwił nikogo i łatwo dawał się odgadnąć, ale tu istniało coś więcej. Podobno panna Luiza amanta jakiegoś sobie znalazła i z nim spiskowała w tajemnicy wielkiej, aż nawet panu Desplain doniesiono, że zamach na spadek się szykuje. Panna Luiza poślubi mojego pradziada, na jego śmierć niezbyt długo poczeka, odziedziczy wszystko, a potem z amantem jawnie się zwiąże i razem będą w dostatki opływać. Testamentowi pradziada zaś, wcześniej napisanemu, sam akt małżeństwa automatycznie ważność odbierze.

Pan Desplain mógł sobie nie wierzyć, by mój pradziad bez jego wiedzy taki krok uczynił, ale ludzie uważali, że wszystko jest możliwe, a obfite wdzięki panny Lerat miały nad panem hrabią moc wielką. Osoba amanta intrygowała wszystkich, żywili nadzieję, że po zbrodni się ujawni, ale nie było go widać i już zaczęły się podejrzenia, czy to przypadkiem nie on okaże się sprawcą. Co nie miało żadnego sensu, po cóż by ją bowiem miał zabijać, nie załatwiwszy przedtem tych wszystkich ślubów i kwestii dziedziczenia?

Niecierpliwość pewnie by mnie pożarła, tak chciałam zajrzeć do królestwa panny Luizy, gdyby nie to, że innych zajęć miałam powyżej uszu, a wszystkie wydawały mi się nader atrakcyjne. Musiałam porzucić te sensacje kryminalne w Montilly i wracać do Paryża dla obejrzenia apartamentów, jakie pan Desplain mi wynalazł, musiałam czas znaleźć, żeby ukradkiem z Romanem jazdy odbywać i prowadzenia samochodu się uczyć, musiałam koniecznie ochłody zażyć w Trouville i opalić się jeszcze trochę, musiałam kupić sobie olbrzymie mnóstwo rzeczy, no i najważniejsze, musiałam te lata całe zaniedbań nadrabiać nie tylko w filmach, bibliotekach i lekturach, ale także w objęciach Gastona…

Na apartament zdecydowałam się jeszcze tego samego wieczoru. Mieszkanko pięciopokojowe blisko placu des Ternes miało tę dobrą stronę, że należał do niego dodatkowy pokój na samej górze, gdzie mógł Roman zamieszkać. Konsjerżka z radością zadeklarowała wszelkie usługi, bo na służbie skąpić nie zamierzałam, meble kazałam zaraz nazajutrz dostarczyć i tym sposobem u siebie mogłam zamieszkać. I rozbestwiłam się już chyba kompletnie, ponieważ nie tylko telewizor, ale i komputer kazałam sobie kupić.

Gaston towarzyszył mi wszędzie…

W Trouville z największą niecierpliwością czekała na mnie Ewa. Gazety w niewielkich wzmiankach doniosły o kryminalnym odkryciu w Montilly, na szczęście jednak tak policja, jak i pan Desplain zdołali powstrzymać obfitszy strumień informacji i tylko drobna cząstka wiedzy przedostała się do wiadomości publicznej. Ewa odgadywała, że ja znajduję się w samym środku wydarzeń, zatem znam sprawę ze szczegółami, i aż iskrzyła się ciekawością. Chciała wszystko usłyszeć.

Chyba równie gorąco pragnęłam podzielić się z nią przeżyciami i doznaniami, ale stanowczo wolałam czynić to w cztery oczy. Dwa dni zaledwie mnie nie było i towarzystwo w Trouville pozostawało bez zmian, w tym Armand, który, jak natychmiast się zorientowałam, wcale ze mnie nie zrezygnował. Mniej zuchwale prezentował swoje natręctwo, ograniczył bezczelność, otaczał mnie subtelnymi względami, udając, że godzi się z pierwszeństwem Gastona, czułam jednakże na sobie jakby presję. Nacisk podstępny i niedostrzegalny, a za to silny. Nie ufałam mu.

Nie mając po temu właściwie żadnego wyraźnego powodu, wolałam nie wyjawiać przy nim niczego. Pytał mnie, oczywiście, tak jak wszyscy, a może nawet więcej, ale odpowiadałam możliwie skąpo, kryjąc szczególnie te rzeczy, których dowiedział się Roman. Własną niewiedzę kładłam na karb powściągliwości policji, co było powszechnie znane i zrozumiałe.

Ewie, rzecz jasna, wyjawiłam prawdę. Przejęła się do głębi. – Wiesz, że to istny cud – rzekła z przekonaniem. – Zabójca, panny Luizy wyświadczył ci kolosalną przysługę. Popatrz, gdyby jej nie zabito, nikt by sobie nie zawracał głowy jej palcami, nikt by nie sprawdzał podpisów w urzędzie stanu cywilnego, nikt nie podważyłby aktu ślubu i cześć pieśni. Cały spadek dla niej!

– Pan Desplain od początku węszył oszustwo – odparłam niepewnie.

– Węszyć sobie mógł, ale tak wnikliwych badań by nie przeprowadził. Poza tym, Boże drogi, ileż czasu by to trwało! Nie, stanowczo uważam, że zbrodni dokonano na twoją korzyść. Może to jakiś ukryty wielbiciel?

Prawie mnie przeraziła tą myślą.

– Sądzisz, że tak pilnował mojego dobra przez całe lata? Bez mojej wiedzy? Wszystko przewidział i we właściwej chwili usunął pannę Luizę? To któż to jest?

– Nie wiem. Może twój Roman?

– Niemożliwe. W tamtym czasie był razem ze mną w Sękocinie.

– Mógł wsiąść w samolot, przylecieć, rąbnąć babę i tego samego dnia wrócić.

Omal mi się nie wyrwało, że przed miesiącem samoloty jeszcze nie istniały i najkrótsza podróż do Paryża trwała cztery dni, a bywało, że i trzy tygodnie. Zamiast tego powiedziałam stanowczo:

– Ustalili dokładnie datę, padła trupem dwudziestego trzeciego czerwca, a ja akurat bardzo dokładnie wiem, co było u nas dwudziestego trzeciego czerwca. Sobótki. Wianki. Miałam gości, Roman od samego rana musiał być pod ręką. I był. Odpada, to nie on.

Ewa chętnie i bez oporu zrezygnowała z kandydatury Romana. Rozpatrywała dalej moje korzyści.

– Zauważ, że ona mogła cię jeszcze okraść. No, nie ciebie, twojego pradziadka, chociaż nie, teraz już ciebie. Mogła wynieść jakieś rzeczy, biżuterię chociażby, nie zrobiła tego, bo liczyła na mariaż, była zdania, że i tak wszystko jej przypadnie. Czyli ten jej pomysł też ci wyszedł na dobre. Byłabyś pierwszą podejrzaną, gdyby nie to, że cię nie było.

– Mącisz mi w głowie, bo zaczyna mi się wydawać, że to ja wymyśliłam ślub panny Luizy z moim pradziadem. A tymczasem wręcz przeciwnie, byłam czymś takim przerażona. Nie jestem biedna, ale ten spadek bardzo mi się przyda.

– Jak ona wyglądała? – zaciekawiła się nagle Ewa i nie miałam wątpliwości, o kogo pyta.

– Czarna…

– Murzynka…?!

– Ach, nie. Mam na myśli włosy i oczy. W sypialni pradziada stało jej zdjęcie. Dość gruba, ale tak jakoś wdzięcznie. Raz ją widziałam, w dzieciństwie, więc nic więcej nie wiem.

– Ten jej amant mnie intryguje.

– Wszystkich intryguje, policję też. – Skąd w ogóle o nim wiadomo?

– Tyle mam o tym informacji, ile mi Roman dostarczył. Ludzie podobno widzieli ją z jakimś mężczyzną, ale niewyraźnie, krótko i najwyżej trzy razy. Poza tym wieczorami niekiedy wyjeżdżała samochodem, kiedy pałac już spał, a zdarzało się, raz czy dwa, że przyjmowała po cichu jakiegoś gościa. Też go nikt dokładnie nie widział, więc od razu wymyślono potajemny romans. A to mógł być, na przykład, jakiś jej krewniak, czyhający na spadek po niej.

– Osobiście skłaniam się raczej ku romansowi – powiedziała stanowczo Ewa. – I nic nie rozumiem, ale jestem okropnie ciekawa, co się wykryje. Armand też.

– Co Armand? – zainteresowałam się podejrzliwie.

– Jest ciekaw. Wypytywał mnie, ale nic mu nie mogłam powiedzieć, bo nic nie wiedziałam.

– To i dalej mu nic nie mów, bardzo cię proszę. Zdziwiła się trochę.

– Dlaczego? Twój Roman wie, Gaston wie, i z Philipem rozmawiałaś…

– Ale bez tych wszystkich szczegółów!

– Karolowi też mam nic nie mówić?. – Karolowi możesz, on chyba nie jest z Armandem zbytnio zaprzyjaźniony?

– Co się tak uczepiłaś Armanda? Owszem, obstawia cię, ale mam wrażenie, że dyskretniej, ostatecznie Gaston się rzuca w oczy. Pewnie ma nadzieję go wygryźć.

– Wykluczone! Podobał mi się z początku, ale mnie Zraził. Nie chcę go w żadnym wypadku i nawet, przyznam ci się, boję się go trochę.

– Że na ciebie czatuje, to pewne – przyznała Ewa po krótkim namyśle. – Jak cię nie było, to jego też prawie nie było, jak przyjechałaś, jest go pełno. Teraz też, niby się nie pcha, ale oka od nas nie odrywa.

– Czeka, aż wejdę do wody, żeby też polecieć – powiedziałam z irytacją, bo rozmawiałyśmy na plaży w cieniu namiociku, gorąco było okropnie i właśnie miałam ochotę wejść do wody. – Gdzie oni wszyscy się podzieli, wolałabym mieć w morzu większe towarzystwo. Gdzie twój Karol?

– Poszedł oddać zdjęcia do wywołania. Razem z Gastonem chyba, zaraz powinni wrócić. Ja też wejdę do wody. O, tam jest Philip! Namówimy go na kąpiel!

Przystałam na to chętnie, każdy był dobry, żeby mnie odgrodzić od Armanda. Wyznałam Ewie prawdę, nie wiadomo dlaczego rzeczywiście odczuwałam przed nim jakiś głupi lęk. Nie była to wielka obawa, ale uczucie bardzo nieprzyjemne, a w dodatku dla mnie samej niezrozumiałe.

Pogłębił je Roman. Korzystając z okazji, uczył mnie prowadzić samochód i upierał się czynić to o wschodzie słońca, w tajemnicy przed wszystkimi. Twierdził, że o tak wczesnej porze na szosach jest pusto, nie napotkam żadnych przeszkód i policja nas nie złapie. Wedle prawa powinnam jeździć z dyplomowanym instruktorem i wielką literą L na dachu, a takich komplikacji nie chciało nam się stosować, lepiej więc było unikać świadków. Trochę mi się to wydawało głupie, bo nie mogłam przecież ograniczyć się do umiejętności jazdy wyłącznie na pustyni, należało nauczyć się jazdy także i w gęstym ruchu, wśród innych samochodów i ludzi. Egzamin miałam wyznaczony za dwa tygodnie.

– Jaśnie pani postąpi tak, jak wszystkie rozsądne osoby – odparł mi stanowczo na wyrażone wątpliwości. – Zda pani egzamin, dostanie prawo jazdy i potem dopiero spokojnie nauczy się jaśnie pani całej reszty, już ja tego dopilnuję. Nikt nigdy nie nauczył się jeździć na kursie, każdy nabiera wprawy później. A wschód słońca najlepsza chwila, bo wtedy wszyscy śpią.

I zaraz nazajutrz zaproponował mi rzecz osobliwą, a to wyjście na tyły przez okno. Myślałam w pierwszej chwili, że źle słyszę, i wręcz posądziłam go o pijaństwo, ale prędzej już chyba sama mogłabym być pijana niż Roman.

– I na cóż to? – spytałam podejrzliwie. – Jeśli już frontem nie mam wychodzić, to dlaczego nie kuchennymi drzwiami? – Bo też jest z nich wyjście tylko na promenadę – odparł

zimno. – A z okna prosto na ulicę z tyłu i tak jaśnie pani ośmielam się radzić.

– Bo co?

– Bo jak wczoraj wracaliśmy, ktoś się nam przyglądał i ta sama osoba może teraz popatrzeć, jak wyjeżdżamy. Skoro jeździmy w tajemnicy, to w tajemnicy, a dla jaśnie pani, bez urazy, wychodzenie przez okna nie pierwszyzna. Jaśnie pani raczy pamiętać, że znam jaśnie panią od najmniejszego dziecka i więcej widziałem niż ktokolwiek inny.

Zakłopotałam się na moment, bo też istotnie w dzieciństwie zbyt potulna nie byłam. Owszem, pozornie grzeczna i posłuszna, swoje kaprysy miewałam, sił i wigoru czułam w sobie zbyt dużo, jak na egzystencję dobrze wychowanej panienki, i nie raz jeden, i nie dziesięć, oknem się wymykałam, by wzroku służby uniknąć, to nad wodę do kąpieli, to na jazdę konną, to do lasu, który o świcie najpiękniejszy mi się wydawał, to Cyganów podglądać, to owoce prosto z drzewa zjadać, i jakoś wcale mnie nie dziwiło, że w drodze powrotnej prawie zawsze Romana spotykam. Teraz nagle pojęłam, że czuwał nade mną z daleka i moje wykroczenia znał doskonale.

No dobrze, ale co innego dziecko dwunastoletnie, a co innego dorosła kobieta. Z własnego domu przez okno wyłazić, żeby się ukryć… Przed kim?!

– I któż to jest, ta osoba? – spytałam sucho.

– Pan Armand. Nie muszę chyba mówić, że on się jaśnie

panią bardzo interesuje?

Masz ci los, znów Armand…! W jednym mgnieniu oka zdecydowałam się na to okno od tyłu i trzeba przyznać, że wyjście przez nie najmniejszych trudności mi nie sprawiło.

Dzięki czemu zresztą od razu bardzo dużo się nauczyłam, bo Roman kazał mi samej ruszyć, z wąskich uliczek wyjechać, a potem mocno przyśpieszyć, w dodatku we wsteczne lusterko cały czas jednym okiem patrząc dla sprawdzenia, czy nikt za nami nie jedzie. Ta sztuka udała mi się dzięki edukacji całego życia, gdzie indziej patrzeć, a co innego widzieć, to każda niewiasta potrafi. No, może przy patrzeniu całkowicie do tyłu trochę się trzeba wysilić.

Nim się zdążyłam obejrzeć, Roman dokonał zakupu drugiego samochodu dla mnie, mniejszego nieco, i na zmianę jęłam jeździć to jednym, to drugim. Wciąż o tym świcie wczesnym, tuż przed wschodem słońca zaczynając. Trzeciego dnia doznałam uspokojenia, bo Armand zapowiedział swój wyjazd do Paryża, gdzie rankiem musiał coś załatwić i wrócić zamierzał dopiero pod wieczór. Byłam świadkiem jego odjazdu i dopiero kiedy znikł mi z oczu, pojęłam, jak ciężki kamień zlatuje mi z serca. Z wyjątkową przyjemnością wyszłam z domu przez drzwi…

Po czym, wczesnym popołudniem, przeżyłam chwilę straszliwą.

Weszłam do wody zwyczajnie, zadowolona bardzo, obok mnie były osoby znajome, Gaston w pobliżu, nieco dalej Philip, odpłynęłam w głąb morza radośnie, bo coraz bardziej pływanie mi się podobało i przemyśliwałam już nad nauką nurkowania głębokiego i umiejętnością posługiwania się deską ze skrzydłem, na co dotychczas brakowało mi czasu, w samym pływaniu nabierałam jeszcze większej wprawy i siły, kiedy nagle nastąpiło coś, co niemal mnie sparaliżowało.

Znienacka poczułam, że coś mnie chwyta za nogi i ciągnie w głębinę.

Nie krzyknęłam, na szczęście, bo przy próbie krzyku woda mogłaby mnie zadusić. Powietrze miałam w płucach, wstrzymałam je, poszłam pod wodę bezwolnie, aż te sekundy paniki minęły. Nie wiem, jakim cudem udało mi się uwolnić nogi i wyprysnęłam w górę. Wtedy krzyknęłam. Po czym znów uczułam owe więzy, ale tym razem tylko za jedną nogę coś mnie chwyciło, drugą w coś uderzyłam, wciągnięta w głąb otwarłam oczy i ujrzałam widok tak przerażający, że od niego samego powinnam była paść trupem. Potwór jakiś straszny, czarny i z wyłupiastymi oczami mnie napastował, do ryby żadnej niepodobny, do człowieka też nie, monstrum z bajki najokropniejszej macki ku mnie wyciągało, pod wodę wlokąc. Siły nadludzkie we mnie wstąpiły, w walkę z tym

– Jest takie powiedzenie, i bardzo słuszne – pouczył mnie Roman przy tej okazji. – Kierowca ma oczy dookoła głowy…

Kiedy po powrocie z tej jazdy dosyć kawalerskiej znów weszłam przez to samo okno i wyjrzałam nieznacznie na front, Roman mi pokazał Armanda, wśród namiocików na plaży ukrytego. Więc jednak…! Śledził mnie…? Może i był jakiś sens w mojej obawie przed nim…?

Wahałam się, czy Gastonowi o nim powiedzieć. Pojedynki wprawdzie w obecnych czasach były nie w modzie, ale jakieś nieprzyjemności mogły z tego wyniknąć. W dodatku tak dziwnie mało czasu mieliśmy dla siebie, że szkoda go było na długie dyskursy. Nie konwersacji byłam spragniona i nie sztuki rozmowy musiałam się uczyć, inne doznania nowość kuszącą dla mnie stanowiły i bywało, że, wspomniawszy chwile niedawno przeżyte, sama czułam, jak mi rumieniec na twarz wypływa. Któż by przypuszczał…?! Czyż to takimi sposobami kurtyzany wiernych mężów od żon odrywały, pozbawiając razem przytomności umysłu i majątku…?

O Boże, wszelka moralność mnie odbiegła…!

Na sam widok Gastona jakiś przewrót we wnętrzu czułam, a i w nim widać było, jak przy mnie światło wielkie gdzieś mu w środku rozbłyska. Nad twarzą panował, co, miałam nadzieję, że i mnie się udaje, ale oczy wszystko mówiły wyraźnie. Ciałem, duszą i sercem należałam do niego i aż dziw brał, że nic przy tym nie myślałam i nad przyszłością nie zastanawiałam się wcale.

– Nigdy w życiu nie spotkałem takiej dziewczyny jak ty – rzekł mi jednego wieczoru. – Jest w tobie coś, czego nie umiem określić, czasem wydajesz mi się wręcz nierzeczywista. Pomijam już twoje wszystkie inne zalety, od pierwszego spojrzenia na ciebie dostałem małpiego rozumu, to było chyba widać? Świat mi z oczu zginął. Zdawałoby się, że. zaczynam cię poznawać, a jednak nie, co, u diabła, jest w tobie takiego…? Bo że jest, czuję wyraźnie!

A pewnie, że było. Dziewiętnasty wiek. Nie mogłam mu tego przecież powiedzieć… koszmarem się wdałam, ale pewnie bym uległa i została utopiona, gdyby nie to, że nagle tuż obok ktoś więcej w wodę się zwalił. Poczułam, że chwyt na nogach zelżał, jak szalona wyskoczyłam nad powierzchnię morza i popłynęłam do brzegu. Kątem oka dostrzegłam, że komuś na desce płynącemu skrzydło padło do wody, sam też się ześlizgnął, teraz wyłaził z powrotem. Nie krzyczałam już, ale i tak ujrzałam, że jakieś osoby płyną ku mnie, najbliżej Gaston, niespokojnie próbujący pytać, co mi się stało. Nie odpowiadając, parłam ku brzegowi, aż wreszcie na nogach udało mi się stanąć na płytszej wodzie i wówczas dopiero ze szlochem padłam mu w ramiona.

Nadpłynęli wszyscy, przestraszeni, Ewa z brzegu do wody zbiegła, wyprowadzono mnie na piasek, posadzono pod namiocikiem, wezwano z tarasu kelnera z koniakiem, mogłam wreszcie mówić zrozumiale i opowiedzieć im rzecz całą. W pierwszym momencie zwątpili w moje zdrowe zmysły, ale już po chwili Karol wysunął przypuszczenie, iż mógł to być jakiś płetwonurek, który sobie taką zabawę urządził.

Oprzytomniała już i nieco uspokojona, po krótkim namyśle przyznałam mu rację. Owszem, czarny potwór przeraził mnie śmiertelnie, ale też istotnie widziałam podobne kształty na filmach. Nie ryba i nie człowiek, stwór podwodny… Możliwe, że tu nurkował, dowcipniś idiotyczny, kretyński pomysł wpadł mu do głowy, żeby nastraszyć kogoś. Doprawdy, gdyby nie to, że Armand odjechał do Paryża, jego bym o to posądziła, bo dostrzegłam w nim już skłonność do głupich żartów, jeśli grubiańskie nietakty w ogóle żartami nazwać można…

W rezultacie oburzenie ogólne ten wypadek wzbudził, jego sprawca zaś uciekł pod wodą i tyle go widziano. Przyszłam do siebie całkowicie, ale na razie zaniechałam dalszych wypraw pływackich. Mogłam przecież równie dobrze pływać wzdłuż brzegu, gdzie kąpało się więcej ludzi i żadne niebezpieczeństwo nie groziło.

Cztery dni zaledwie trwała ta moja nauka jazdy, bo przyszła wiadomość od pana Desplain, że policja wyniosła się z pałacu i zostawiła otworem kredensowe miejsce zbrodni Natychmiast z Romanem i, rzecz jasna, z Gastonem pojecha łam wprost do Montilly.

Woń okropna już prawie całkowicie wywietrzała, bo piękna pogoda pozwalała trzymać okna cały czas otwarte i przeciągi robić. Jeszcze w tkaninach się trzymała, kazałam zatem od razu firany i zasłony zdjąć i do prania zabrać, meble wyściełane postanawiając wyrzucić później. Zresztą niewiele ich było, kanapa, fotel jeden, trzy krzesła i kilka poduszek. Reszta, drewniana, tylko renowacji wymagała.

Pan Desplain z wyraźną niechęcią przystąpił wraz ze mną do przeszukiwań.

– Nie wiem, co pani chce tu znaleźć – rzekł sucho. – Policja spenetrowała wszystko bardzo dokładnie, każdy przedmiot i każdy papierek obejrzeli, międry innymi w nadziei, że trafią na ślad tego tajemniczego wielbiciela panny Lerat, bo oczywiście plotki dotarły i do nich. Nie wiem, na co trafili.

– Otóż to – odparłam. – Jeśli znajdę to samo, co oni, tyleż samo będę wiedziała. Nie zabrali przecież niczego?

– Nie. Zdjęcia zrobili.

– No właśnie, zdjęcia! Też bym je chciała znaleźć tu i zobaczyć! – Policyjnych tu przecież nie ma.

– Nie szkodzi. Wystarczą mi zwykłe, prywatne, ludzkie… Zorientowałam się już, że w obecnych czasach fotografia jest czymś powszechnym i nie istnieje chyba w Europie człowiek, który by nie miał żadnej swojej podobizny. Panna Luiza również musiała posiadać takie pamiątki, fotografowano ją przecież bodaj w szkole czy w rodzinie, a tak strasznie chciałam zobaczyć, jak naprawdę wyglądała, że aż mnie skręcało. Portretowe jej zdjęcie w sypialni pradziada z dawniejszych lat pochodziło i mogło być pochlebione, poza tym tylko twarz i popiersie przedstawiało, a gdzież reszta? Panu Desplain do tak niepoważnej ciekawości wolałam się nie przyznawać.

Jednakże fotografii nie było. Owszem, album jeden, w którym głównie pradziad się znajdował, to przed pałacem na schodach, to na koniach różnych, to przy stajniach w towarzystwie panów, którzy mi wyglądali na ważne jakieś osobistości, to w salonie, w fotelu przed kominkiem lub przy stole karcianym, raz nawet z kielichem w ręku toast wznoszący, głowy gości przed nim siedzących widoczne były, ale panny Luizy ani śladu. Miał zapewne ten album świadczyć o jej wielkim uczuciu do niego.

Z uporem pomyślałam, że trzeba będzie przekopać się przez wszystkie albumy w pałacu, gdzieś bowiem może leżeć taki, który by świadczył o wielkim uczuciu pradziada do panny Luizy, i tam ją znajdę, ale w tym momencie pan Desplain udzielił mi niezmiernie ważnej informacji.

– Sądzę – rzekł – że swoje prawdziwe pamiątki rodzinne i z dzieciństwa trzymała we własnym mieszkaniu.

– Jak to? – spytałam, zaskoczona. – Myślałam, że tu było jej mieszkanie?

– Poniekąd tak, istotnie. Ale jako osoba przezorna zachowała swoje mieszkanie w Paryżu i tam była zameldowana. Nie zdziwiło pani, że, mieszkając w Montilly, ślub załatwiała w Paryżu, w siedemnastej dzielnicy?

Wcale mnie nie zdziwiło i nic mi w ogóle w tej kwestii do głowy nie przyszło. Teraz dopiero przypomniało mi się niejasno, że zwyczaj nakazuje brać ślub w parafii panny młodej, gdyby zatem oboje, i pradziad, i panna Luiza, oficjalnie mieszkali w Montilly, Paryż byłby niemożliwy. Skoro jednak tam była usadowiona…

– Małe mieszkanko, gdzie jeszcze z matką przed laty mieszkała, matka umarła, pannie Lerat lokal został i cały czas był opłacany. Bywała tam niekiedy, zatrzymywała się jedną lub dwie noce – ciągnął pan Desplain, dziwnie jakoś niezadowolony. – Przyznam się, że o tym nawet nie wiedziałem, wyszło to na jaw dopiero ostatnio. Rachunki płaciła sama, nie przechodziły przeze mnie. Tam zapewne przechowywała swoje rzeczy najbardziej osobiste.

Wydało mi się to wielce prawdopodobne.

– I co? – spytałam. – Policja też tam grzebała?

– Z całą pewnością. Szczególnie że, o ile wiem, klucze tu przy niej znaleźli.

Pożałowałam gorzko, że to policja, a nie my, Roman chociażby albo nawet i ja sama, przeprowadziła tutejsze poszukiwania. Miałabym te klucze… Nic, poza ciekawością rzeczy nowej i krew w żyłach mrożącej, nie przymuszało mnie do tego, ale skoro już takiej kryminalnej sensacji stałam się prawie uczestniczką, niechbym już wszystkie korzyści odniosła. Zrozumiałabym lepiej ową współczesną rzeczywistość, na ekranie telewizora oglądaną.

– A teraz? – spytałam trochę niecierpliwie. – Co teraz?

– Nadal mają te klucze i nie można tam wejść?

– Przeciwnie. Domagają się nawet, żeby przyszedł tam ktoś, kto znał pannę Lerat możliwie dobrze i udzielił informacji o znaleziskach.

– I kto to ma być?

Pan Desplain skrzywił się z wielką urazą i niesmakiem.

– Mnie zaproponowano rolę znawcy, ale nie czuję się na siłach wnikać w prywatne sprawy panny Lerat i oceniać pamiątki po niej. Interesowała mnie i zajmowała tylko o tyle, o ile jej poczynania dotyczyły spraw mojego klienta. Wysunąłem kandydaturę kogoś z dawnej służby i zdaje się, że właśnie szukają odpowiedniej osoby.

– Musiałby to być ktoś bardzo wścibski, kto jej nie cierpiał, albo odwrotnie, ktoś, kto jej chętnie służył – zaopiniowałam w zadumie.

– Bardzo trafna uwaga.

– A co to było, te znaleziska? Wie pan coś o tym?

– Nie dokładnie. No, biżuteria oczywiście. Ponadto zdjęcia, korespondencja, jakieś przedmioty…

– A ktoś z rodziny…? Miała jakąś? Kto w ogóle po niej dziedziczy? Jeśli coś po niej zostało, do kogo teraz należy?

– Tu zdziwi się pani niezmiernie – odparł pan Desplain tonem nieco jadowitym. – Do pani.

Osłupiałam. – Do mnie…?!

– Tak jest. Do pani.

– Ależ… Jakim cudem…?!

– No cóż, pewne sprawy, długo utajnione, notariusz po śmierci klienta musi ujawnić spadkobiercy. Z niechęcią to czynię, bo nie najpiękniej rzutują na charakter pani świętej pamięci pradziada. Testament na pani korzyść istniał od lat. Pan hrabia zrobił sobie coś w rodzaju dowcipu, miał… powiedzmy… dość osobliwe poczucie humoru. Obiecał pannie Lerat bardzo istotne korzyści, jeśli swoją spadkobierczynią uczyni tę samą osobę, co on. Dla udowodnienia, że kocha go bezinteresownie. Nie wykluczał nawet małżeństwa, z tym że unikał obietnic wyraźnych. Panna Lerat poszła na to, nie traktując sprawy poważnie, napisała testament, uczyniła panią swoją spadkobierczynią i niewątpliwie zamierzała zmienić swoją ostatnią wolę we właściwej chwili, zapewne zaraz po śmierci pana hrabiego, ale nie zdążyła. Testament leżał u mnie, opatrzony podpisami świadków i najzupełniej prawomocny. Rzecz oczywista został otwarty dopiero teraz, kiedy wyszło na jaw, że testatorka nie żyje, a o całej historii wiem od pana hrabiego, który mówił mi o tym osobiście, jako o doskonałym dowcipie. Nie byłem zorientowany, w jakim stopniu go zrealizował, okazuje się, że w pełni.

Milczałam przez chwilę, przychodząc do siebie. Wszystkiego mogłam się spodziewać, ale nie dziedzictwa po pannie Luizie. Nie mógł to być majątek godzien podziwu i starań, i nie on mnie poruszył, tylko myśl, która natychmiast zaświtała mi w głowie. Skoro jestem spadkobierczynią, będę mogła zapewne zwizytować przypadłe mi mieszkanie panny Luizy od razu, nie czekając na koniec postępowania spadkowego…

To jedno kazało mi nie zrzec się tego spadku bezzwłocznie, co pewnie bym zaraz uczyniła, bo wcale nie chciałam po niej dziedziczyć. Odrzucała mnie i jej osoba, i jej całe życie przy boku pradziada, i ten widok straszny, który w kredensowym gabinecie ujrzałam, i ta woń, nieco się jeszcze wokół mnie snująca. Pomyślałam, że cokolwiek po niej zostało, na dobroczynne cele przekażę, chyba że będą to przywłaszczone pamiątki po mojej prababce.

– Skoro tak – rzekłam wreszcie – może wpuszczono by mnie do owego mieszkania? Razem z Romanem, moim… kierowcą?

– Widzi pani w tym jakiś pożytek? – zdziwił się pan Desplain trochę podejrzliwie, mniemając zapewne, i słusznie, iż kieruje mną tylko naganna ciekawość.

– Owszem – odparłam stanowczo. – Tak się jakoś składa, że Roman więcej wie niż ktokolwiek inny, z panną Lerat stykał się wiele razy, przy każdej podróży do Paryża jeszcze rodziców moich, całą dawną służbę znał doskonale i nawet jakieś przyjaźnie pozawierał. Wszystkich plotek wysłuchiwał i, choć niczego nie rozpowiadał, to jednak znajomość całego tematu osiągał. Jestem pewna, że się przyda, a chciałabym przy tym być, bo w końcu różne rzeczy z dawnych czasów sama jeszcze pamiętam.

Pan Desplain zastanowił się, kiwnął głową kilkakrotnie, jakby samemu sobie przyświadczając, po czym przyznał mi rację. Obiecał zaraz porozumieć się z właściwym pracownikiem policji i już bez oporu żadnego podał mi adres paryskiego mieszkania panny Luizy. Po czym zawahał się, spojrzał na mnie bystrze i rzekł:

– Nie zamierzam się wtrącać zbyt natrętnie, ale zobowiązany jestem dbać o pani sprawy. Czy pani sama napisała już testament?

Wcale mi nie było przyjemnie przyznać mu się, że nie. Faktem było, iż po śmierci mojego małżonka zamierzałam napisać, ale jakoś zbyt szybko czas mi przeleciał i do tej pory nie zdążyłam. Ponadto aż prawie do ostatniej chwili, porządkując interesy, sama nie wiedziałam, czym rozporządzam, teraz zaś nowe mienie na mnie spadło i tym bardziej kwestie majątkowe pozostawały dla mnie niezupełnie ustalone. Co gorsza, w grę zaczynały wchodzić sprawy dodatkowe, któż bowiem miałby w tej chwili po mnie dziedziczyć?

Dzieci nie miałam. Jedynaczką będąc, nie miałam też żadnego rodzeństwa. Jedyny brat ojca zmarł bezpotomnie, a dwie starsze siostry mojej matki, osoby bardzo leciwe, również potomstwa się nie doczekały i nadziei na nie już nie było. Jakieś dalekie pokrewieństwa jeszcze się wokół mnie plątały, ale nikogo sobie nie wybrałam na dziedzica albo dziedziczkę. Nie wyrzekałam się drugiego męża i dzieci, nie mogłam jednakże czynić ich spadkobiercami, skoro jeszcze nie istnieli. Gdybym zaś napisała testament teraz, i tak straciłby ważność w chwili zawarcia związku małżeńskiego.

I czy miałby to być testament obecny czy też ten sprzed stu lat…? Kto był moim krewnym dziś, na dobrą sprawę nie miałam najmniejszego pojęcia…

Nie kryjąc skruchy i zakłopotania, obiecałam panu Desplain przemyśleć wszystko i do niego po radę się zwrócić we właściwej chwili. Nie wydawał się w pełni usatysfakcjonowany, ale zostawił mnie w końcu samą w tym kredensowym gabinecie i poszedł załatwiać interesy.

Nie zaniechałam poszukiwań nie wiadomo czego. Korciło mnie to sanktuarium panny Luizy. Słusznie sądziłam, że trzymała tam rachunki gospodarskie, które niekoniecznie jej chlebodawca powinien był oglądać, zaś na czym jak na czym, ale na rachunkach tego rodzaju znałam się doskonale i nawet nowy sposób drukowania mi nie przeszkodził. Czytać, mimo wszystko, umiałam…

Wśród biżuterii, starannie przez policję zebranej, zadziwiająco skromnej jak na chciwą kokotę, ujrzałam dowód niedbalstwa i nieporządku. Czymże innym mógł być urwany kawałek złotego łańcuszka albo jeden kolczyk z pary, podczas gdy drugi zapewne został zgubiony? Kolczyk nie wiszący, a w ucho wkręcany, maleńki, w kształcie gwiazdki, z diamentem w środku. Przymierzyłam go.

Po czym obejrzałam dokładniej, ponieważ wydało mi się, że coś podobnego już gdzieś nie tak dawno widziałam. Zreflektowałam się jednak, kolczyków podobnych mogłam widzieć dużo, moda na nie nastała i nie tylko płeć żeńska je nosiła, ale także mężczyźni. Zwróciłam już na to uwagę.

Parę godzin spędziłam w tym kredensowym gabinecie i wyszłam stamtąd mocno rozczarowana. Nie zaspokoiłam ciekawości. Najbardziej mnie irytowało, że zdjęć żadnych nie znalazłam…

Konferencję prywatną urządziłam u siebie w mieszkaniu, gdzie dostarczeniem obiadu zajęła się konsjerżka. Usługę wzięła na siebie jej córka, po czym zostaliśmy sami, Gaston, Roman i ja.

Roman, jak zwykle, miał już nowe wieści.

– Policja już sprawdziła, czy rzeczywiście w chwili zabójstwa panny Lerat obydwoje, jaśnie pani i ja, byliśmy w Sękocinie – rzekł na wstępie. – Testament panny Lerat czyni jaśnie panią jej spadkobierczynią, to jaśnie pani już wie…?

– O, nieba…! – jęknął Gaston, który dopiero teraz o tym usłyszał.

– Wiem. I co? – zainteresowałam się gwałtownie, bo sama byłam ciekawa, co też mogłam robić w Sękocinie w czasach obecnych.

– I oczywiście fakt odniesienia korzyści nasuwa podejrzenia. Ale, na szczęście, wszyscy tam doskonale pamiętali ten dzień, w dodatku są protokóły policyjne z przesłuchań, bo poprzedniego wieczoru grupa bandziorów napadła na budowę w naszym sąsiedztwie i nazajutrz od rana mieliśmy gliny na karku. Jaśnie pani to sobie przypomina? – dodał nagle bez miłosierdzia i z wielkim naciskiem.

No pewnie, że powinnam sobie przypominać, skoro byłam przy tym. Na moment poczułam się ogłuszona, ale zdołałam kiwnąć głową. No owszem, wydarzyło się coś takiego przed stu przeszło laty, kiedy to szajka złodziejska próbowała wedrzeć się do pana Taczyńskiego w przekonaniu, że go nie ma w domu. Był jednakże, z fuzją wyskoczył i cała awantura echem się aż u mnie odbiła. Nie mogła to być chyba ta sama awantura…?

Roman się zlitował i nie przymuszał mnie do udzielania odpowiedzi.

– Nie było wątpliwości, że nikt z nas nigdzie nie wyjeżdżał. Alibi doskonałe.

– Nie posądzili kogoś z krewnych albo przyjaciół? – spytał żywo Gaston.

– Nie ma takich. Szczęśliwie jaśnie pani ostatni rok spędziła jak na patelni, a zarazem samotnie. Bliskiej rodziny w ogóle przecież nie ma, wynajęcie przez jaśnie panią płatnego mordercy nie wchodzi w rachubę, bezpośrednie kontakty urwały się parę lat wcześniej i w ogóle spadek po pannie Lerat jest niczym wobec spadku po panu hrabim, więc od razu dali sobie z tym spokój. Przerzucili się na szantaż. Tu z kolei Gaston kiwnął głową.

– Zgadza się i ma to nawet jakiś sens. Mamin Beck mi się zwierzył, a ja sobie wyciągnąłem własne wnioski. Ten sfałszowany akt ślubu… Przy usunięciu owej głupiej urzędniczki panna Lerat miała pomocnika, wierzę zeznaniu kloszarda. Przez śmierć twojego pradziada sprawa się skomplikowała i pomocnik przyleciał ją szantażować. Jeśli to ona wystrzeliła z pistoletu…

– Ona – przyświadczył Roman. – Zrobili test, mimo upływu czasu został jeszcze proch na dłoni.

– No to facet się wystraszył, bo przy drugim strzale mogła lepiej wycelować. Rzucił się na nią w obronie własnej, upadła do tyłu, uderzyła głową. Wbrew zamiarom i chęciom zabił kurę, która miała mu znosić złote jaja.

– A ten tajemniczy wielbiciel? – wtrąciłam z lekkim protestem, bo bardziej mi się podobało zabójstwo romansowe. – Może nie mieć z tym nic wspólnego i teraz siedzieć cicho, rozpamiętując swoją klęskę.

– Równie dobrze może być tym pomocnikiem – powiedział Roman. – W każdym razie szukają go.

– Źle go szukają – oświadczyłam stanowczo, kryminalna wiedza rozwijała się bowiem we mnie w imponującym tempie, aż sama byłam zdziwiona. – Zostawili coś, co mogłoby im być pomocne.

Obaj spojrzeli na mnie, więc powiedziałam im o kolczyku. Przyszło mi do głowy, bo takie rzeczy już widywałam, że ten drugi od pary znajdował się w uchu amanta. Po nim dałoby się go znaleźć. Boże drogi, z jakąż piorunującą szybkością uczyłam się tego nowego świata! Nigdy bym nie posądzała siebie o takie zdolności…

– Może jaśnie pani być spokojna, że mają to na zdjęciach, bardzo szczegółowych, i odciski palców odpracowali – zapewnił Roman. – A ja z kolei od dawnej służby dowiedziałem się paru drobnostek. A propos, cała dawna służba chętnie wróci do pałacu. Okazuje się, że zwolniła ich wszystkich panna Lerat na dwa tygodnie przed tą całą imprezą, zostawiła tylko jedną podkuchenną i jednego lokaja, w dodatku z tych młodszych, krócej zatrudnionych. Nie wiadomo dlaczego, więc każdemu się to wydaje podejrzane, coś tak, jakby miała jakieś dziwne zamiary i wolała, żeby jej nikt na ręce nie patrzył. No, pielęgniarka do starszego pana przychodziła…

– Im mniej świadków, tym łatwiej ukryć jakieś machinacje – zauważył Gaston. – Ponadto, chwileczkę, przeciwko udziałowi w tym zabójstwie tajemniczego wielbiciela przemawia właśnie fakt odnalezienia na miejscu zbrodni tego kolczyka, o ile, oczywiście, stanowił, jak by tu powiedzieć… dowód uczuć. Przecież by go zabrał, żeby ukryć swój związek z ofiarą! Chyba że go nie dotyczył…?

Roman spojrzał na mnie jakoś niespokojnie i z lekkim zakłopotaniem.

– Co do tego, nie ma pewności – rzekł. – Mógł go szukać i nie znaleźć, bo nieboszczka miała go nie w uchu, tylko w kieszonce. Może głupio mu było ją przeszukiwać. Dopiero policja znalazła.

Zdrętwiałam niemal na myśl, że przymierzałam przedmiot, zdjęty z trupa. Roman musiał to odgadnąć, bo od razu znalazł słowa pociechy, biżuterię przed zwrotem umyto i zdezynfekowano, żaden ślad na niej nie pozostał. Mogłam się uspokoić.

– Zatem na dwoje babka wróżyła – westchnął Gaston. Wielbiciel okazał subtelność i nie szarpał zwłok damy serca albo obcy zabójca nie interesował się pamiątkami.

– Tak to wygląda – przyświadczył Roman. – Dalej, co do plotek, które zdobyłem… Cała służba upiera się przy koncepcji ślubu z panem hrabią, przyśpieszenia jego zgonu i potem ślubu z amantem. Z tym że w tej ostatniej kwestii zdania są podzielone, jedni twierdzą, że to jej zależało, zakochała się i trzymała go pazurami, wabiąc majątkiem, a drudzy, że przeciwnie, to on jej pilnował, czatował na to dziedzictwo, a ona grymasiła. Trudno ocenić, która opinia jest słuszna.

– Wszystko zależy od osoby wielbiciela – rzekłam stanowczo, bo niewiasty takie, jak panna Luiza, znałam doskonale, pod tym względem nic się na świecie nie zmieniło. – Jeśli był piękny i młodszy od niej, a przy tym z dobrej rodziny, ona go trzymała. Jeśli był zwykłym łowcą posagowym, może nawet ordynarnym i grubiańskim, zniszczonym życiem, on się jej czepiał, a ona przemyśliwała, jak by się go pozbyć. Trzeba go znaleźć koniecznie, bez tego nic się nie rozstrzygnie.

– Istnieje jeszcze jeden szkopuł – odezwał się znów Gaston, jakby z lekkim wahaniem. – Wybacz mi, że wiem te rzeczy, nie starałem się, nie zamierzałem być wścibski, dowiedziałem się przypadkiem. Podobno ostro się tam kręcił wokół spadku jakiś Guillaume, potomek w prostej linii twojego pradziada, tyle że… hm… nieślubny chyba… W chwili jego śmierci próbował zagnieździć się w pałacu, czemu przeciwdziałał pan Desplain. Krótko potem znikł z horyzontu. Przedtem bywał często. Nie jest wolny od podejrzeń. Chwilowo nie wiadomo gdzie przebywa, zapewne gdzieś na wakacjach.

– I co?

– Nie wiem. Muszą go przesłuchać.

Zwróciłam się do Romana.

– Pan Desplain obiecał mi załatwić sprawę wizyty w prywatnym mieszkaniu panny Luizy w Paryżu. Roman pójdzie tam ze mną, możliwe, że znajdziemy jakieś wskazówki. Policja policją, a zdarza się, że zwykły człowiek dostrzeże coś interesującego, a Roman zna przecież różnych ludzi z dawnych czasów…

Najpierw ugryzłam się w język, a potem dokończyłam:

– …z mojego dzieciństwa. W ogóle nie ma w Montilly zdjęć panny Luizy. Może tam będą? Jeśli spotykała się ze swoim amantem, może robili sobie jakieś fotografie? Może dałoby się, na przykład, rozpoznać okolicę i w tej okolicy ktoś ich widział…?

– Mam nadzieję, że i policji przyszło to do głowy – wtrącił Gaston. – Sprawa w ostatecznym efekcie może okazać się nie do rozwikłania, ale byłoby to dla wszystkich nieprzyjemne. Ponadto ów Guillaume… Gdyby nie testament, miałabyś przez niego kłopoty, Paul Renaudin wyznał mi, że on posiada akcje spółki. Za mało, żeby bruździć, ale na wszelki wypadek lepiej byłoby usadzić go jakoś, a w każdym razie więcej o nim wiedzieć.

Zirytował mnie ten Guillaume. Oczywiście, że nieślubny, samo nazwisko na to wskazywało. Musiał to być jakiś skandal z dawnych czasów, późniejszych niż moje, ale dostatecznie odległych, żeby zatarł się w pamięci. Pradziada gryzło, skoro tak stanowczo odmawiał mu wszelkich praw i zobligował pana Desplain do pilnowania sprawy. Nie miałam ochoty się nim zajmować.

– No więc niech go policja szuka. Ja chcę iść drogą prywatną, zrozumieć pannę Lerat jak kobieta kobietę. No dobrze, przyznam się wam. Ze zwyczajnej ciekawości, bo Roman ma rację, wedle prawa nas to nie dotyczy. I jeśli jutro wpuszczą nas do jej mieszkania…

Wpuścili. Gaston okazywał tyle taktu, że kwestia towarzyszenia mi w ogóle się nie pojawiła. Poszłam tam z Romanem.

No i znów okazało się, że dobrze zgadłam.

W pierwszej kolejności rzuciłam się na fotografie, których wielka ilość w pudełkach i albumach leżała. O tak, znajdowała się na nich panna Luiza, wreszcie widoczna w całości. Dobrze ją odgadłam, korpulentna była już za młodu, wdzięcznie i w sposób, jaki mężczyźni zawsze wysoko cenili. Z wiekiem stopniowo nabierała ciała, ale wciąż z umiarem, niemniej jednak istotnie męski strój jej płci by nie ukrył, szczególnie biustu. W kostiumie do konnej jazdy najlepiej to było widoczne.

Nie tylko współczesne zdjęcia panna Luiza przechowywała, znalazłam nawet dagerotypy. Przodkowie jej i moi, na jednym swoich rodziców ujrzałam. Cóż za związki obie rodziny pomiędzy sobą miały? Okropne pomieszanie historyczne mogło mnie do reszty ogłupić, gdyby nie Roman, we własne zdrowe zmysły wierzyć bym przestała. I pradziad mój, na Boga, dwóch ich było czy jeden? Nie mógł żyć przecież dwieście lat…?!

Wyrzuciłam z umysłu te komplikacje potworne, zajęłam się rzeczywistością obecną. Naszyjnik diamentowy bez wątpienia do prababki mojej należał, mógł go pradziad ofiarować pannie Luizie w jakiejś chwili szału, tym bardziej powinien był teraz wrócić do rodziny. Rozśmieszyła mnie myśl, że go dziedziczę podwójnie. Pamiętnik babki panny Luizy, zajrzałam do niego… Coś podobnego, panna Luiza była imienniczką swojej praprababki, która służyła u mojego pra-pradziada, stąd ta mieszanina czasów i moja wiedza o skandalu! Ależ przydarzył się on, istniał, już przed stoma laty! A teraz się odnowił, musiał to być albo zbieg okoliczności, albo świadome działanie, naśladownico owych prób i usiłowań, które się niegdyś nie powiodły!

Nad zdjęciami się zamyśliłam, bo policja bez wątpienia też je przeglądała i jeśli gdzieś tam wśród nich widniał osobnik podejrzany o romans z panną Luizą, już go tu nie mogłam zobaczyć. Zabrali to z pewnością. A denerwowała mnie myśl o nim, bo wciąż wydawało mi się, że w ludzkim uchu widziałam ów kolczyk gwiaździsty.

Roman też oglądał fotografie i na jedną zwrócił mi uwagę. Stara była, ale młodsza od wieży Eiffla, która w tle widniała, i przy tym stroje wskazywały modę z samego początku obecnego wieku. Jasne chyba, że ewolucji mody najprędzej się nauczyłam… Wśród kilku osób, w grupę upozowanych, stała młoda dama, bardzo piękna, zupełnie mi nie znana.

– O ile pamiętam, to jest matka pierwszego pana Guillaume z naszej rodziny – rzekł. – Jaśnie pani pozwoli, przez lupę warto popatrzeć… Tak, to ona, poznaję.

Podał mi duże szkło powiększające i podsunął fotografię. Z ciekawością przyjrzałam się twarzy, ale nic mi z tego nie przyszło, nie widziałam jej nigdy. Pytająco popatrzyłam na Romana.

Westchnął ciężko.

– Raz, i na bardzo krótko, w tamtych czasach przez pomyłkę się znalazłem, już nie mówmy o tej barierze czasu, bo to istna kołomyja… Ale widziałem ją na własne oczy. W towarzystwie ówczesnego naszego jaśnie pana. Skandal już huczał, bo to nie była zawodowa kurtyzana, tylko panna z dobrej rodziny, a jaśnie pan do ojcostwa nawet się przyznawał, ale nazwiska nie chciał dać. Ona była Guillaume z domu.

– To widzę, że w ich rodzinie na nieprawych potomków panował duży urodzaj – zauważyłam nieco zgryźliwie.

– Tak wygląda – zgodził się Roman. – Może nie od Średniowiecza, ale już ze dwieście lat… Zdaje się, że zapoczątkował to hrabia Guillaume de Restaud i od jego imienia nazwisko poszło… W tej mieszaninie czasów ja się trochę interesowałem historią, a im dawniej, tym było łatwiej…

– Niech mi Roman nawet o tym nie wspomina, bo chcę zachować przytomność umysłu – zażądałam surowo. – Co ta panna Guillaume ma wspólnego z panną Luizą?

– A tego właśnie nie wiem. I nie mam pojęcia, skąd tu to zdjęcie.

– Może było w Montilly i panna Luiza zagarnęła je sobie?

– W Montilly mogło być, po ojcu nieboszczyka jaśnie pana zostało, bo on był sprawcą… Po co jednak pannie Lerat?

Natchnienie jakieś nagle na mnie spłynęło.

– Jedno tylko widzę wytłumaczenie. Wczoraj o tym mówiliśmy, tajemniczym amantem panny Luizy był ów Guillaume, który do spadku pretendował, ona zaś w podobiznę jego prababki się zaopatrzyła, z tym że też nie wiem, po co. Dla własnej przyjemności? Czy chciała je ukryć? Przed kim?

– Szantaż mógł wchodzić w grę – odparł Roman w zadumie. – Źle mówię, to nie szantaż, raczej handel. Tego Guillaume’a chciała trzymać w garści, na przykład, odda mu zdjęcie, jeśli on coś tam dla niej zrobi. Możliwe, że jest to jedyne zdjęcie tej panny Guillaume, innego nie ma, a jemu było potrzebne dla udowodnienia praw spadkowych. Ja tak ogólnie mówię, bo może w tym nie być żadnego sensu, praw spadkowych nikt nie udowadnia zdjęciami…

– Jakiś sens jest – poparłam stanowczo jego supozycje. – Nie miałam na to czasu, ale przy pierwszej okazji sprawdzę, czy jeszcze jakieś zdjęcie tej panny w Montilly istnieje. Wezmę to ze sobą.

– Powiększenie można zrobić. Teraz takie rzeczy potrafią. – Bardzo dobrze, niech Roman to załatwi. Dziwne, że policja tego nie zabrała.

– Policja nie może mieć o tych sprawach najmniejszego pojęcia, panny Guillaume w życiu na oczy nie widzieli, dawno umarła i nic ich nie obchodzi. To ja ją zapamiętałem, bo muszę przyznać, że bardzo piękna była…

No i proszę, dobrze myślałam, że z tej gmatwaniny historycznej Roman coś wyłowi. Dziwiło mnie trochę, że i biżuteria tu została i nie zabrano jej do depozytu, co przy podejrzanych sprawach zdarzało się często, ale okazało się rychło, że o tę kwestię zadbał pan Desplain. Na jego odpowiedzialność wszystko przeszło w moje ręce bezpośrednio, z czego byłam bardzo zadowolona.

Równie zadowolona byłam z nieobecności w mieszkaniu panny Luizy Gastona, bo doprawdy przy nim nie moglibyśmy z Romanem tak swobodnie rozmawiać o tych dziwactwach czasowych. Nowe przypuszczenia jednakże chciałam mu wyjawić, uzgodniliśmy zatem, że Roman podobiznę widział, a nie pannę Guillaume osobiście, wiedział o niej od innych osób, a działo się to w czasach mojego dzieciństwa, kiedy więcej lalki mogły mnie ciekawić niż stare skandale rodzinne. Miałam wielką nadzieję, że się w rozmowie nie pomylę i z głupstwem żadnym nie wyrwę.

Rozczarowana trochę nikłością znalezisk, ponownie udałam się do Trouville, gdzie czekał mnie wkrótce egzamin na prawo jazdy. Chciałam je mieć. Prowadzenie samochodu podobało mi się coraz bardziej…

Ewa urządziła u siebie małą kolacyjkę dla czterech osób, żeby się nam nikt niepożądany nie przyplątał, co w miejscu publicznym zawsze byłoby możliwe. Nie musiałam już z nią rozmawiać w cztery oczy, bo Gaston był au courant całej sprawy, a Karol zasługiwał na pełne zaufanie.

– Uważam, że słusznie dedukujesz – pochwaliła mnie Ewa. – Amantem tej całej panny Luizy powinien być Guillaume. Mieli ze sobą spółkę. A Guillaume, jestem pewna, zna ciebie doskonale i może nawet śledzi. A propos, jak mu na imię?

Stropiłam się. Uświadomiłam sobie nagle, że nie wiem. Owszem, pan Desplain wymienił jego imię już w pierwszej rozmowie ze mną, ale za nic w świecie nie mogłam go sobie przypomnieć. Cóż to było? Bernard…? Bertrand…? Pierze…? Adrian…? Henri…? Nie, nic z tego, prawie każda możliwość mi pasowała, nie pamiętałam i koniec.

Przyznałam się do swej niewiedzy, której sama się nawet zbytnio nie dziwiłam. Odsunięty od spadku Guillaume wydał mi się wówczas mało ważny, a natłok wrażeń późniejszych przykrył go całkowicie. Nie mogłam jednakże powiedzieć Ewie, że.w pośpiechu, z wysiłkiem i zgoła wśród zawrotów głowy uczyłam się życia w tym nowym i obcym mi świecie, zostałam zatem potępiona za zlekceważenie przeciwnika.

– Są ferie – przypomniał Gaston. – Wszyscy się porozjeżdżali i facet może znajdować się wszędzie. Sądzę, że wcześniej czy poźniej wróci do siebie i policja go znajdzie, chociaż nie wiem, czy jest aż tak podejrzany, jak nam się wydaje. Ale macie chyba rację, obydwoje z panną Lerat musieli się znać…

Wróciwszy do siebie, dowiedziałam się, że dzwonił pan Desplain z informacją o nowym gościu, jaki do mnie podobno przyjeżdża. Powtórzyła mi to Florentyna. Pani Leska, daleka powinowata, niegdyś przyjaciółka mojej prababki, ma zamiar przybyć do Trouville i w moim domu się zatrzymać.

O żadnej pani Leskiej nie miałam najmniejszego pojęcia, czego nie ujawniłam z uwagi na obecność przy tym Gastona. Spytałam tylko, kiedy mam się jej spodziewać, okazało się, że jutro po południu. Z napomknień Florentyny wywnioskowałam, iż owa pani Leska bywa w Trouville i mieszka tutaj prawie co roku, i jest to jakiś uświęcony obyczaj, któremu nie należy się przeciwstawiać.

Pożałowałam, że pan Desplain mnie nie zastał i nie rozmawiałam z nim osobiście, bo od razu spytałabym go o imię pana Guillaume. Chciałam sama zadzwonić do niego, ale Florentyna mi rzekła, że nie znajdę go w domu, bo gdzieś w gości pojechał, o czym właśnie uprzedził telefonując tak wcześnie, chociaż wiadomo było, że nikt w takiej miejscowości jak Trouville w murach zamknięty nie siedzi.

Po wyjściu Gastona zrobiło się zbyt późno, żeby z Romanem kwestię gościa omawiać, spytałam go zatem o panią Leską nazajutrz o wschodzie słońca, bo, jak zwykle, podjęliśmy moją naukę jazdy.

Roman znał sprawę. Okazało się, że nie jest to żadna pani Leska, tylko pani Łęska, rzeczywiście najpierw wychowanica, a potem przyjaciółka i towarzyszka mojej prababki, która mieszkała w Montilly aż do objęcia rządów przez pannę Lui

– A i to nie od razu się wyniosła – oświecał mnie Roman. – Próbowała nie popuścić, nastawiła się na to, że zostanie w Montilly w charakterze gospodyni i opiekunki pana hrabiego, a pannę Lerat wygryzie, ale nic z tego nie wyszło. No więc się w końcu wyprowadziła, żeby nie sankcjonować własną obecnością jawnego zgorszenia. Krzywda jej się przez to nie stała, nie jest biedna, nigdy nie była, przeciwnie, pani hrabina, prababka jaśnie pani, przygarnęła bogatą sierotę, która poślubiła po jakimś czasie pana Łęskiego, przemysłowca, pomieszkała z nim u nas, w Polsce, owdowiała i wróciła na stare śmiecie. Do Montilly.

– A jakie jest to powinowactwo? – zaciekawiłam się. – Po kim?

– Dziesiąta woda po kisielu. Zdaje się, że jakaś kuzynka pani hrabiny miała brata, ten brat miał żonę, a pani Łęska jest córką siostry tej żony czy coś w tym rodzaju, więc żadne pokrewieństwo nie wchodzi w rachubę, tylko powinowactwo, a i to bardzo dalekie. Co nie przeszkadzało, że była traktowana jak członek rodziny i do tego przywykła. Obrażona na pana hrabiego, do Montilly nawet się nie zbliżała, ale tu, w Trouville, w naszym domu, mieszkała często, bo to jest dom po pani hrabinie.

– W jakim jest wieku?

– Koło siedemdziesiątki. Dawno jej nie widziałem, ale podobno doskonale się trzyma.

W trakcie tej rozmowy ja prowadziłam samochód i szło mi tak dobrze, że Roman prawie nie musiał już instrukcji udzielać. Słońce wzeszło, ale na szosach jeszcze pusto było, z rzadka się jakiś pojazd pokazywał. Jechałam coraz szybciej aż do chwili, kiedy nagle, już do Honfleur dojeżdżając, psa ujrzałam, który znienacka na drogę wypadł. Przeraziłam się, że go przejadę, a za nic w świecie nie przejechałabym żywej istoty, jęłam hamować, pedał z całej siły naciskając, aż samochodem rzuciło, jakbym na narowistym koniu siedziała… a wciąż jeszcze koń był mi bliższy niż jakakolwiek maszyna… możliwe, że nieumiejętnie się zachowałam, ale noga mi drgnęła, samochód potoczył się jeszcze, znów nacisnęłam, pies w ostatniej chwili spod kół wyskoczył, samochód kawałek obrotu uczynił i zatrzymał się. Motor zgasł.

I dokładnie w tym momencie prawe przednie koło nam odpadło.

Siedziałam za kierownicą jak skamieniała i słabo mi się robiło. Samochód się przekrzywił podobnie jak powóz, który koło utracił, a nawet w powozie, gdyby jechał, moglibyśmy życie postradać, Roman na zewnątrz wyskoczył, oglądając szkodę. Zaraz jednak ku mnie się zwrócił, z niepokojem pytając, jak się czuję i czy nic mi się nie stało.

Wszystko to nastąpiło tak szybko, że myśli zebrać nie mogłam. Roman był blady bardzo i zęby miał zaciśnięte. Nie, nic mi się nie stało, tylko ta słabość chwilowa mnie dotknęła, która zaraz zresztą zaczęła przechodzić. Odetchnęłam głęboko kilka razy, Roman czym prędzej kieszeń na drzwiczkach pomacał, płaską butelkę wyciągnął, metalową zakrętkę zdjął i w nią mi napoju nalał.

– Jaśnie pani wypije – rozkazał surowo. – Już! Do dna! Spełniłam jego polecenie i słabość szybciej mnie opuściła. Koniak to był, o którym już doskonale wiedziałam, że lekarstwo powszechne stanowi. Zażądałam drugiej porcji i odzyskałam równowagę.

– Nic mi nie jest – powiedziałam uspokajająco. – Co się właściwie stało i co ja źle zrobiłam?

Roman, widząc, że przychodzę do siebie, cofnął się o krok i oglądał samochód.

– Nic jaśnie pani złego nie zrobiła – zapewnił mnie i brwi zmarszczył. – Każdego by rzuciło przy takim hamowaniu, a ja sam też bym na tego psa nie chciał wpaść. Ale coś mi się wydaje, że właśnie ten pies uratował nam życie.

Pies już uciekł, nie czekając na nasze podziękowania. Popatrzyłam za nim, popędził do niedalekiego baru, który właśnie otwierano, przygoda zdarzyła nam się przy wjeździe w pierwsze zabudowania.

– Bo co się stało? – powtórzyłam pytanie. – Rozumiem, że koło odpadło, ale dlaczego? Czy to się często przytrafia? Myślałam, że tylko w powozach…?

– I bardzo dobrze jaśnie pani myślała… To jest mercedes, w mercedesach koła tak same z siebie nie odpadają. Mam złe przeczucia…

Podniósł głowę, popatrzył na mnie i dodał:

– A tak uczciwie mówiąc i w cztery oczy, wcale jaśnie pani nie musiała hamować. Raczej docisnąć. Ten pies był jeszcze daleko i nie zdążyłby wpaść pod samochód, przelecielibyśmy przed nim. Więc chwała Bogu, że to nie ja za kółkiem siedziałem, tylko jaśnie pani, bo ja bym jechał i koło odpadłoby nam w czasie jazdy na pierwszym łuku. I nieszczęście gotowe.

Dreszcz mi po plecach przeleciał i po raz trzeci zażyłam lekarstwa.

– I co? – spytałam bardzo głupio, bo nic rozumnego nie przychodziło mi do głowy.

Roman pochylił się, wciąż wszystko z wielką uwagą oglądając, i odpowiedział mi dopiero po chwili.

– Teraz to sam się zastanawiam, co zrobić. Zadzwonić do serwisu czy nie? Mogę to sam naprawić, a jeśli serwis przyjedzie, zainteresują się, bo ktoś tej katastrofie dopomógł. Na moje oko śrubę z piasty wykręcił. Jaśnie pani zechce wysiąść?

Zechciałam. Uczyniłam to nawet chętnie, bo mi się krzywo siedziało. Niewygodnie. Poczułam, że nogi mam trochę miękkie w kolanach, i tęsknie popatrzyłam w kierunku baru, do którego pobiegł pies. Tego, co mi Roman powiedział, nie zrozumiałam wcale, majaczyło mi się tylko, że coś tu jest okropnie nie w porządku.

Roman zastanawiał się nadal.

– Ci z serwisu mogą nawet zawiadomić policję, a nam byłoby to bardzo nie na rękę. Musielibyśmy nakłamać, że ja prowadziłem, bo jaśnie pani nie ma prawa jazdy, a tu ślady hamowania widoczne jak byk… Żaden doświadczony kierowca tak by nie hamował. Nie, jednak lepiej będzie, jak sam to zrobię, dam radę. Jaśnie pani raczy zaczekać w tamtym barze, o, już otwarty…

Obejrzałam się na bar.

– To znaczy, Roman uważa, że co?

– Że ktoś nam obluzował koło i dlatego zleciało. Tak jak w karecie, z piasty spadło. Trzeba będzie o tym pomyśleć, ale to nie w tej chwili, najpierw zrobię tu porządek…

Dosyć stanowczo podprowadził mnie do baru, posadził przy stoliku i dał mi trochę pieniędzy, bo, oczywiście, wyjeżdżając na tę naukę o świcie, nic ze sobą nie brałam. W kieszeni lekkiej spódnicy miałam tylko chustkę do nosa.

Kawę i soki owocowe sobie zamówiłam, nie chcąc dnia od wina zaczynać, koniak mi już dostatecznego animuszu dodawał. Z odległości patrzyłam, jak Roman coś tam robił, jak podszedł do niego chłopak z furgonetki, która towary jakieś do baru przywiozła, i zaczął mu pomagać.

Czekałam cierpliwie. Oprzytomniałam po chwili całkowicie i nawet rozpoczął się we mnie proces myślenia.

Cóż ten Roman do mnie powiedział? Coś o jakiejś piaście i że ktoś się przyczynił do tej katastrofy. Czy miało to znaczyć, że ktoś coś zepsuł specjalnie, żeby narazić nasze życie? Dokonał takiego dziwnego zamachu technicznego? Jakim sposobem to uczynił? Nikt przecież nie może niczego psuć w trakcie jazdy, chyba żeby jechał razem z nami i dłubał gdzieś tam w podłodze. Nonsens wierutny. Więc musiał psuć, kiedy samochód stał i nikt go nie widział, zatem prędzej w garażu niż na ulicy, zatem nocą…

Nie wiedziałam nawet, czy mój garaż w Trouville ma porządne zamknięcie!

I któż by to miał być? Miałażbym jakichś wrogów? O żadnych moich wrogach nie miałam najmniejszego pojęcia, poza, ewentualnie, panną Lerat, która już nie żyła, i panem Guillaume, który i tak był wydziedziczony, no owszem, na moją korzyść, więc może zapragnął się mścić? Satysfakcję by mu sprawiło, gdybym leżała w szpitalu, poszkodowana w katastrofie…

I dla tej satysfakcji nie oszczędziłby niewinnego Romana?! Wydało mi się to wprost niemożliwe. Więcej byłam zdumiona niż przestraszona własnymi pomysłami, niepewna przy tym, czy w ogóle mają jakiś sens. Zdążyłam sobie jeszcze wysnuć z tego wszystkiego supozycję romansową, że to Armand się mści za odrzucenie jego awansów, ale w takim wypadku powinien chyba raczej napastować Gastona…? Gdyby go nie było, wróciłabym może do niego, tak mógłby to sobie wyobrażać, więc usuwanie Gastona miałoby w sobie cień logiki, mnie natomiast żadnego. Poza tym wczoraj Armanda w ogóle nie widziałam na octy…

Więcej żadnych bzdur nie wymyśliłam, ponieważ przyszedł po mnie Roman.

– Już wszystko w porządku – rzekł uspokajająco. – Dokręciłem co trzeba. Możemy jechać, ale chyba wrócimy i może ja poprowadzę?

Zgodziłam się na to natychmiast i ruszyliśmy w drogę powrotną. Dość wolno i spokojnie jadąc, mogliśmy przystąpić. do omówienia całej tej sprawy naszej niedoszłej katastrofy.

– Tego, że śrubę ktoś obluzował, jestem pewien – mówił Roman. – Pytanie: kiedy, gdzie i kto. Musiało to nastąpić dopiero co, bo długo ona wytrzymać nie mogła, wobec czego tu, w Trouville, może nawet ostatniej nocy. Krótka robota, symulował, powiedzmy, zmianę koła… I gotowe. Samochód stał w naszym garażu, wyprowadziłem go dopiero o świcie, a postawiłem wczoraj po południu. Jaśnie pani się już nigdzie daleko nie wybierała, a ja sam poszedłem inne sprawy załatwiać. Zamek we wrotach garażowych jest zwyczajny, da się wytrychem otworzyć, a światło na zewnątrz nie przebija. I hałasów stamtąd w domu nie słychać, więc mógł robić, co mu się podobało, szczególnie że przez cały wieczór tylko Florentyna była i też, zdaje się, na trochę gdzieś sobie poszła.

Słuchałam jego rozważań z niecierpliwością, bo bardziej ciekawiła mnie osoba sprawcy.

– I Roman uważa, że kto by to mógł być, ten, co psuł?

– Sam nie wiem. Ktoś, kto po jaśnie pani dziedziczy. Albo ktoś, komu jaśnie pani w interesach przeszkadza. Mam swoje podejrzenia, ale wolę nic nie mówić, póki paru drobiazgów nie sprawdzę.

– Jakich drobiazgów? Roman milczał przez chwilę.

– Jaśnie pani zechce wybaczyć, że się może zbytnio wtrącam – rzekł tonem, który niewiele miał wspólnego z prośbą o wybaczenie. – Ale ja się na ludziach dosyć dobrze znam. Chciałem pana Armanda wczoraj znaleźć, bo jakoś znikł nam z oczu, a on dla jaśnie pani może być… nie mówię, że zaraz niebezpieczny… ale, no, nieprzyjemny. I wolałbym wiedzieć, co robi.

Teraz ja zamilkłam, bo Roman potwierdził moje głupie przeczucia. Cóż mi właściwie ten Armand mógł złego zrobić? Nic. Skompromitować mnie? O, nie, to nie te czasy. Wystarczyłoby Gastonowi zawczasu wyznać prawdę o jego natręctwie i żadne głupstwa już by nie miały do niego dostępu. A opinia ludzka…? Cóż teraz kogoś obchodziła opinia ludzka, im gorzej ktoś się w jej oczach prezentował, tym większe wywoływał zainteresowanie, sama wyraźnie to stwierdziłam na podstawie publicznych wiadomości, w prasie, w telewizji, w stosunkach towarzyskich… Gdybym kokotą była, kurtyzaną, utrzymanką, nawet i kilku protektorów razem, zazdrość najwyżej mogłabym budzić…!

Porwać mnie, gwałtu dokonać…? Ależ wśród ludzi ciągle się znajdowałam, krzykiem bodaj mogłabym pomoc sprowadzić. A i on sam też nie wyglądał na takiego, któremu by powodzenia wśród płci pięknej brakowało, na cóż mu były gwałty i przemoc? Nie zakochał się przecież we mnie aż tak, żeby świat z oczu stracić!

Nie wyjaśniłam z Romanem tej kwestii, bo dojechaliśmy do domu, gdzie Florentyna śniadanie szykowała, a co ni kwadrans nie minął, jak się Gaston pojawił. Przebrać się później musiałam i z włosami jakiś porządek zrobić, co nigdy łatwe nie było, a przez ten czas oni obaj z Romanem w doskonałą komitywę wpadli. Musiał mu Roman o tej śrubie powiedzieć, bo Gaston wydał mi się zarazem zły i zatroskany.

Roman wystąpił, nim zdążyłam usta otworzyć.

– Jaśnie pani pozwoli, że się na parę godzin oddalę – rzekł. – Na wszelki wypadek mercedesa do przeglądu oddam, a gdyby to miało potrwać, peugeota będziemy używali. Pan de Montpesac jaśnie panią się zaopiekuje.

– A dlaczego… – zaczęłam, chcąc dalej buntowniczo spytać, czemuż to nie miałabym zaopiekować się sama sobą, ale nie zostałam dopuszczona do głosu.

– Moja miła, płetwonurek żartem pod wodę cię wciąga, a tajemnicza ręka zabezpieczenie ci z piasty wykręca, też zapewne żartem – powiedział Gaston zarazem czule i stanowczo. – Przy następnych dowcipach pozwolisz, że postaram się być obecny. Czemu miałyby służyć jakieś przejawy straceńczej odwagi z twojej strony? Jeśli ci moja obecność niemiła i jeśli sobie jej nie życzysz, będę cię pilnował ukradkiem i z daleka.

O, przeciwnie, wolałam mieć go przy sobie jawnie i z bliska. Przypomniała mi się ta okropna próba topienia mnie w morzu, o której niemal zdążyłam zapomnieć, i jakoś mi się dziwnie zrobiło. Na miły Bóg, czyżby naprawdę ktoś na moje życie nastawał…?! Trudno uwierzyć!

Może i potrafiłabym zadbać sama o siebie, nawet trzęsąc się ze strachu, ale o ileż przyjemniej mi było czuć nad sobą opiekę kogoś, do kogo i tak serce mnie ciągnęło. I po cóż miałam to ukrywać? Poprosiłam tylko Romana, żeby postarał się wrócić przed przyjazdem pani Łęskiej, co nie wątpiłam że pojął doskonale. Poradził, żebym, na wszelki wypadek, nie pojawiała się w domu zbyt wcześnie, co było w pełni zgodne z moimi zamiarami.

Tym sposobem, spędziwszy z Gastonem pół dnia, mogłam Przyjąć panią Łęską w progu domu już w obecności Romana…Około siedemdziesiątki…? Dobry Boże! Pięćdziesięciu bym jej nie dała I

Z samochodu, który sama prowadziła, wysiadła dama średniego wzrostu, nie gruba i nie chuda, żywa i zręczna, zarazem godna i energiczna. Jasne włosy bez śladu siwizny pięknie miała uczesane, a twarz, choć przywiędłą, to jednak kwitnącą. Tak mnie powitała, jakbyśmy się nie dawniej niż przed miesiącem rozstały.

– Jak się masz, moja Kasiu? Masz tu kogoś do bagażu…? A, to, zdaje się, Roman… Zaraz pójdziemy na obiad, tylko się trochę ogarnę. Mój pokój, mam nadzieję, Florentyna przygotowała?

W tym momencie z przerażeniem uświadomiłam sobie, że nie wiem, jak jej na imię i jak się powinnam do niej zwracać. W dodatku nie miałam pojęcia, który to jest ten jej pokój. Rozpaczliwe spojrzenie skierowałam na Romana, który już zajmował się walizami i samochodem, odpowiedziałam jej jakoś bezosobowo i bardzo niepewnie weszłam do własnego domu.

Na szczęście, Florentyna doskonale wiedziała, co powinna była przygotować, a pani Łęska równie dobrze wiedziała, dokąd ma się udać. Nie pchałam się za nią, zaczekałam na Romana.

– Patrycja – odparł na moje gorączkowo wyszeptane pytanie. – A jaśnie pani może mówić do niej po imieniu, “pani Patrycjo”. Dzieckiem, raz w życiu, jaśnie pani ją widziała.

O masz ci los, a z powitania mogłam wnioskować, że znałyśmy się całe życie! No nic, jeśli dzieckiem, miałam prawo niewiele pamiętać i nawet pytania jej zadawać…

Nie musiałam wcale. Pani Łęska najwidoczniej spragniona była rozmowy i sama z siebie udzielała mi informacji istnym potokiem wezbranym. Od razu dowiedziałam się, że zawsze jada w tej dużej restauracji na rogu, że w Paryżu na ostrygi nie sezon, zatem tu będzie jadła wyłącznie ostrygi, po to specjalnie przyjeżdża, że nie życzy sobie ustawicznego towarzystwa, chce mieć święty spokój i mam się nią w ogóle nie zajmować, że śniadania lubi jadać samotnie w swoim pokoju, ale obiady w liczniejszym gronie, że będzie robiła, co jej się spodoba, i ja również mogę robić, co zechcę.

Nawet nie czułam się ogłuszona jej gadaniem, bo mówiła jakoś zabawnie, choć spokojnie, nie był to terkot, tylko jakby relacja, bardzo składna i rzeczowa. Po czym zamilkła na długą chwilę i tylko patrzyła na mnie.

– No, słucham – rzekła wreszcie niecierpliwie. Prawie się przestraszyłam.

– Czego…?

– Jak to? – zdziwiła się. – Nie masz nic do opowiadania? Po tych wszystkich sensacjach, które ostatnio nastąpiły?

– Pani wie…?

– Oczywiście, że wiem, tyle że bez szczegółów. Nareszcie będę mogła pojechać do Montilly. Podobno już zaczęłaś remontować pałac? Czy mój apartamencik bardzo został zniszczony?

A diabli mogli wiedzieć, który to był jej apartamencik. Miałam to pamiętać z dzieciństwa?

– Nie wiem, który to… – zaczęłam mężnie.

– No pewnie, że nie wiesz, nawet go nie widziałaś. Ale jeśli jest tam gdzieś jakaś ruina…

Przerwałam jej od razu.

– Nie, żadnej ruiny nigdzie nie ma, wszystko podniszczone jednakowo i tylko remontu wymaga. To prawda, że już zaczęty, Martin Beck ludzi znalazł.

– Martin Beck…? A tak, za moich czasów to był taki młody chłopiec, dwudziestu lat nie miał, ale bardzo solidny. To dobrze. No cóż, nie spodziewałam się, że panna Lerat zejdzie z tego świata przede mną, ale muszę przyznać, że wielkiego żalu nie odczuwam. Czy naszyjnik prababki odzyskałaś?

– Który?

– Ten diamentowy. Wart majątek!

– Tak. Miała go w paryskim mieszkaniu.

– Zatem to istny cud, że się znalazł. Sądzę, że w ostatniej chwili. Skoro go już wywiozła do Paryża, bez wątpienia miał go dostać jej kochaś. Chyba wiesz, że utrzymywała go za pieniądze twojego pradziadka?

Zainteresowałam się gwałtownie, bo temat robił się znacznie ciekawszy niż przyzwyczajenia pani Łęskiej.

– Tak podejrzewałam. Pani wie może, kto to był? – Jak to? A ty nie wiesz?

– Nikt nie wie. Wszyscy się nad tym zastanawiają i policja go szuka. Pani wie?

– Cóż za głupota! – wykrzyknęła pani Łęska. – Oczywiście, że wiem. Nie musiałam tam osobiście bywać, żeby mieć informacje, od tego są ludzie. No i, rzecz jasna, widywałam ich w Paryżu, chociaż bardzo się kryli, szczerze mówiąc, trafiłam na nich przypadkiem, przemyśliwałam nawet, żeby ich ujawnić, ale nie miało to sensu, bo ona w twojego pradziadka mogła wmówić wszystko. Nie uwierzyłby mi.

– Więc kto…?! – wysyczałam dziko.

– Ależ to jasne, że Armand Guillaume. Ta podstępna idiotka zakochała się w nim do szaleństwa, a on wiedział, co robi. Wątpił, czy uda mu się zagarnąć sukcesję, chociaż bardzo się starał, liczył zatem na jej małżeństwo z twoim pradziadkiem, na jego rychłą śmierć, zamierzał potem sam się z nią ożenić i zdobyć wszystko. Jakoś by się jej szybko pozbył, jak sądzę.

Teraz wreszcie poczułam się ogłuszona doszczętnie. Więc jednak…! Nasze luźne i niejasne przypuszczenia okazały się trafne! Tajemniczym amantem panny Luizy był ów Guillaume, Armand Guillaume, oczywiście, że to imię wymienił pan Desplain, pamięć mi nagle wróciła. Niechże go znajdą i przesłuchają! Czy jednak pani Łęska się nie myli…?

– Moja droga, paryski adres panny Lerat znam doskonale – odpowiedziała zimno na moje wątpliwości. – Znałam go od początku, przecież stamtąd do nas przyszła. A ten cały Guillaume tam ją odwiedzał, tam się spotykali, wystarczyła odrobina starań, żebym go zobaczyła na własne oczy. Też go przecież znałam od lat. Znając ich obydwoje, od początku przeczuwałam najgorsze, dziwię się wręcz, że nie zamordowali twojego pradziadka wspólnymi siłami. Powstrzymały ich te ślubne machinacje i kto wie czy panna Lerat nie osiągnęłaby swego, gdyby on nie umarł, bo na starość już kompletnie dziecinniał. Podobno coś tam było śmiesznego z jej testamentem?

Wciąż jeszcze nieco oszołomiona, wyjaśniłam sprawę testamentu panny Luizy. Pani Łęskiej spodobało się to ogromnie. – No tak, on lubił takie złośliwostki, z wiekiem coraz bar

dziej. Na dobre ci wyszło. Ale ostrzegam cię, że Guillaume nie zrezygnuje, jeśli nie będziesz miała dzieci, on nadal pozostanie w czołówce, bo naprawdę jest twoim krewnym, a nieślubne pochodzenie w tej chwili nie ma już takiego znaczenia, jak kiedyś…

Od dawna już siedziałyśmy w restauracji nad tymi ostrygami, same, we dwie. Ewa z daleka pomachała mi ręką, razem z Karolem usiedli przy oddalonym stoliku, nie chcąc nam zapewne przeszkadzać. Przysiadł się do nich Gaston i zdążyłam nawet pomyśleć, że czego jak czego, ale natręctwa mu zarzucić nie. można. Pojawił się i Philip, pani Łęska z kolei pomachała ręką ku niemu, nie zachęcająco jednakże, tylko tak, jakby go odpędzała. – Doktór Villon – powiedziała. – Znasz go?

– Znam.

– Uroczy człowiek, co roku go tu spotykam, ale to później się z nim przywitam, teraz chcę pogadać z tobą i asysta mi niepotrzebna. W głowę zachodzę, kto tę hurysę twojego pradziadka mógł zabić, bo zabójstwo urzędniczki z merostwa mają z tej okazji już rozwiązane. Wiesz o nim, mam nadzieję?

– Wiem – odparłam i w tym momencie na skraju stolików pokazał się Armand.

Ukłonił mi się i uczynił krok, jakby zamierzał podejść, ale w tym momencie oko jego padło na panią Łęską, obróconą do niego tyłem. Zatrzymał się, jakby wrósł w ziemię, zawrócił i szybko odszedł.

Pani Łęska musiała mieć oczy dookoła głowy i widzieć wszystko za plecami, bo obejrzała się nagle.

– A ten co tu robi? – spytała niemal ze zgrozą.

Nie byłam pewna, o kim mówi, Armand bowiem znikł już za ścianą budynku.

– Kto?

– Jak to, kto? O wilku mowa! Ten łajdak, Armand Guillaume! Poczułam się zdezorientowana.

– Ależ… Gdzie…?

– Odszedł tam przed chwilą. Kłaniał ci się. Ty go znasz? – Ależ tam poszedł Armand de Retal…

– Nonsens, jaki tam de Retal, Armand Guillaume! De Retal, rzeczywiście… Wziął sobie przydomek od Retal, to taka wiocha, no, małe miasteczko, matam kawałek ziemi, dom z ogrodem. Przypadkiem się dowiedziałam, że ostatnio zaczyna się podpisywać Guillaume de Retal, pewnie chce tego Guillaume’a całkowicie zgubić i zostać panem na Retal. Skąd on się tu wziął i co robi?

Nie byłam w stanie jej odpowiedzieć. Wstrząs to już był zupełny, który mi dech i mowę odebrał. Armand Guillaume, na litość boską…! Pomyśleć, że mi się z początku podobał i omal z nim do łóżka nie poszłam, Armand Guillaume, mój konkurent spadkowy, który od pierwszej chwili zawładnąć mną usiłował…

Pani Łęska ponownie spytała, co on tu robi, i nie wiem, jakim cudem wyrwały mi się z ust słowa niedawno dopiero poznane.

– Podrywa mnie – rzekłam ponuro.

– Ach, tak? – krzyknęła pani Łęska. – I ty, głupia dziewczyno, dałaś się na to nabrać?!

To mnie otrzeźwiło.

– Nie! – wrzasnęłam bardzo kategorycznie. – Nie wiedziałam, że to on, ale i tak mnie odrzuciło! Piękny, nie piękny, nie chciałam go! No, może przez chwilę, ale zaraz mi przeszło!

Gwar panował w restauracji, morze trochę szumiało, orkiestra jakaś grała gdzieś obok, więc moich krzyków, na szczęście, nie było słychać. Ledwo ktoś tuż przy nas się obejrzał, reszta ludzi nie zwróciła uwagi. Pani Łęska pokiwała i pokręciła głową.

– Chwałaż Bogu. Wystrzegaj się go. No, nie żeby zaraz miał ci zrobić coś złego, na razie jesteś bezpieczna, póki ma nadzieję cię poślubić. Rozumiesz chyba, że to jest dla niego najprostsza droga do majątku?

O tak, to rozumiałam doskonale i dreszcz okropny po plecach mi przeleciał. Armand już chyba tę nadzieję stracił…? Bo jeśli nie, to kto dybie na moje życie? A jeśli tak…

– Zdenerwowałam się – powiedziała pani Łęska z irytacją. – Nie posądzałam go o zbrodnię, ale myślałam, ie jednak gdzieś tam przysechł, bo panna Lerat najlepszego towarzystwa nie stanowiła. Po jej śmierci dochodzenie, te wszystkie pytania, nie mogło mu to być na rękę, powinien spędzać wakacje na Karaibach albo w Meksyku i siedzieć tam tak długo, aż się tu wszystko uspokoi. Więc albo jest niewinny i nie musi się bać, albo taki bezczelny, że niewinnego udaje, albo, wiedząc o twoim przyjeździe, bo musiał przecież wiedzieć, uparł się. omotać cię od razu. Jesteś pewna, że mu się to nie udało?

Czwartej możliwości, która pchała mi się do głowy wręcz nachalnie, pani Łęska nie wymyśliła. Nie byłam w stanie na razie podsuwać jej tego okropieństwa. Odwróciłam się, czy może samo się we mnie coś odwróciło, i popatrzyłam na Gastona. Musiałam mieć w oczach wyraz przerażenia, zgodny z moim stanem ducha, bo zerwał się nagle z miejsca i pośpieszył ku nam tak, jakby z trudem hamował kroki. Doznałam wrażenia, że najchętniej poprzeskakiwałby przez wszystkie krzesła, stoliki i barierki, i tylko głęboko zakorzenione dobre maniery powstrzymują go przed dawaniem takiego spektaklu.

– Co się… – zaczął i widać było, jak ugryzł się w język. Pomogłam mu odzyskać opanowanie, bo sama jego bliskość sprawiła mi ulgę.

– Pozwoli pani, że przedstawię pana Gastona de Montpesac – powiedziałam żywo – Gastonie, oto pani Patrycja Łęska, przyjaciółka naszej rodziny…

Pani Łęska tylko spojrzała i zdaje się, że od razu wyzbyła się obaw na tle mojego zainteresowania Armandem. W oku jej błysnęło, Gastonowi okazała uprzejmość wielką, kazała mu usiąść obok i spokojnie podjęła temat, bezwiednie udzielając odpowiedzi na jego pytanie.

– Ktoś powinien tej dziewczyny pilnować – oznajmiła bez ogródek, wskazując na mnie. – Armanda Guillaume tu zobaczyłam. Znacie go przecież.

– Armand… – potwierdziłam półgębkiem. Gaston zdziwił się nie mniej niż ja przed chwilą.

– Armand? Guillaume? Przedstawił się jako de Retal…?

– A ja się przedstawię jako księżna de Rohan! – rozzłościła się pani Łęska. – I co? Stanie się to nagle prawdą? Rozumiem, że się przyplątał do towarzystwa, korzystając z tego, że akurat nie matu znajomych, ale to koniec kamuflażu, bo ja go znam doskonale. Nie wiem, co z nim zrobicie, na waszym miejscu zawiadomiłabym policję, gdzie ma go szukać.

To mi się wydało pomysłem doskonałym i mimo woli obejrzałam się za Romanem. Nie było go w pobliżu, ale prędzej czy później musiał się znaleźć, postanowiłam zatem jego tym obarczyć. Albo zadzwonić do pana Desplain…

Gaston sposępniał i zaniepokoił się wyraźnie, też mu widocznie przyszło na myśl, że to Armand może być tym czyhającym na mnie wrogiem. Skłonna już byłam w to uwierzyć, bo spadek po mnie chyba rzeczywiście przypadłby mu w udziale, ale przypomniałam sobie, że nie było go, kiedy płetwonurek chwytał mnie za nogi, wtedy właśnie na całą dobę wyjechał. Więc jakże…? Wynajął kogoś…? Taki świadek byłby chyba zbyt niebezpieczny!

Pani Łęska okazała się istną skarbnicą wiedzy, a nie należała do osób zamkniętych w sobie. Beztrosko i z nie skrywaną przyjemnością opowiadała o wydarzeniach dawniejszych, jakich była świadkiem, i późniejszych, o których się dowiadywała. Na pannie Luizie nie zostawiała suchej nitki, a pana Guillaume odsądzała od czci i wiary. Nie wiadomo co byłby uczynił, gdyby go pradziad niemal siłą nie wyrzucił z Montilly, a główną przyczyną wyrzucenia stał się, rzecz jasna, wywęszony romans z panną Luizą. Co do następnych jego wizyt, rzadkich i potajemnych, najwięcej do powiedzenia miał ów pies Alberta, który przy zbrodni rozstrzygnął sprawę, podobno bowiem na pana Guillaume warczał w sposób szczególny i jego obecność zawsze rozpoznawał. O ile, oczywiście, był w pobliżu…

Zrozumiałam wreszcie, skąd upór pradziada, żeby Armanda całkowicie odsunąć od spadku. Panny Luizy nie mógł mu darować, nawet jeśli myślał, że oderwał go od niej całkowicie. Podejrzenia mu jednakże chyba jakieś zostały, skoro przeciwko małżeństwu z nią protestował i w testamencie jej nawet nie umieścił…

– Ciepłą ręką dostatecznie ją obdarował – sarknęła na moją uwagę w tej materii pani Łęska. – Ale wątpię, czy dużo z tego ocalało, bo Guillaume pazurami jej wszystko z gardła wyrywał i cud istny, że naszyjnika po prababkach nie zdążył wyrwać. Ona małpiego rozumu na jego punkcie dostała.

– W takim razie kto ją zabił? – zastanowił się Gaston. – Bo nie on przecież, dla niego to istna klęska. Gdyby to ślubne fałszerstwo na jaw nie wyszło…

Pani Łęska miała już własne, wyrobione zdanie.

– Nonsens. Nie upieram się, że to on, ale nie uważam tego za niemożliwe. Z jednej strony mógł się obawiać, że owszem, właśnie wyjdzie na jaw, a z drugiej zdecydował się namotać sobie Kasię, legalną spadkobierczynię. W takim wypadku panna Lerat byłaby dla niego kulą u nogi. A jeśli do tego pomagał jej przy zabójstwie urzędniczki, tym bardziej wolał jej zamknąć usta na wieki. Nie mówię, że tak było, ale mogło być i wcale bym się nie zdziwiła.

Skołowało mnie to wszystko razem kompletnie i sama już nie wiedziałam, bać się czy nie. Pani Łęska zmęczyła się w końcu, zostawiła nas i poszła do kasyna, gdzie, jak uprzedziła, nie życzyła sobie żadnego towarzystwa. Przesiedliśmy się do Ewy i Karola, dołączył do nas Philip, ucieszony przyjazdem pani Łęskiej, którą bardzo lubił i od czasu do czasu leczył. Został wtajemniczony we wszystkie szczegóły afery, bo już nie było powodu robić z niej sekretu, skoro pani Łęska milczeć nie zamierzała.

Późnym wieczorem dopiero pojawił się Roman, a chwilę przedtem Gaston mi się oświadczył.

– Sam nie wiem, co jaśnie pani radzić – rzekł mi Roman posępnie nazajutrz, kiedy ledwie skończyłam śniadanie. -Jaśnie pani wybaczy, że się w ogóle ośmielam, ale milczeć nie mogę, bo sprawa jest poważna. Kiedy jaśnie pani zamierza poślubić pana de Montpesac, teraz czy sto lat temu?

Ogłuszył mnie z miejsca. Że Gastona aprobuje i wysoko ceni, o tym już wiedziałam, pomijając to, że w kwestii mariażu nie musiałam prosić o pozwolenie sługi, choćby i opiekuna. Rozsądku i wiedzy wykazywał jednakże znacznie więcej ode mnie i jego rady były mi wręcz niezbędne.

– Co Roman ma na myśli? – spytałam słabo, kryjąc przestrach.

– Tę zmienność czasów. Bóg raczy wiedzieć czy znów się jaśnie pani nie przeniesie… I co wtedy?

O Boże! Nie chciałam o tym myśleć. Nie chciałam o tym pamiętać. Przywykłam już do tego świata obecnego, zapominałam o przeszłości, nie obchodziły mnie źródła tych wszystkich udogodnień, które tak nadzwyczajnie ułatwiały i upiększały życie, światła elektrycznego, łazienek, komunikacji szybkiej, porozumiewania się na każdą odległość, telewizji… ale korzystałam z nich z zachwytem. Jedyne, czego mi brakowało, to konnych spacerów o poranku, tyle jednakże było innych atrakcji, że wręcz nie miałam kiedy do nich tęsknić. A nie wszystko przecież jeszcze obejrzałam, nie wszystkiego spróbowałam, nie chciałam wcale wracać do poprzednich czasów!

Przeraziła mnie uwaga Romana.

– Sądzi Roman, że jest to możliwe? Kiedy? Jak? W jakim miejscu? Pana de Montpesac, nie ukrywam, poślubię chętnie w każdej epoce, tylko czy on tam będzie?

– Tego, proszę jaśnie pani, ja wiedzieć nie mogę… – W takim razie poślubię go teraz!

Roman kiwał i kręcił głową, niepewny i niespokojny. -Teraz to jaśnie pani jest zagrożona. Cały ten czas, kiedy mnie tu nie było, poświęciłem, prawdę mówiąc, na śledzenie pana Guillaume i jego nazwisko już znałem, zanim pani Łęska je wymieniła. Tuż przedtem wykryłem. Tak się urządził, że na wszystkie ostatnie wypadki ma alibi, wszedł gdzieś tam, ludzie go widzieli, po paru godzinach wyszedł, więc musiał być, ale już mi się udało wywęszyć, że niekoniecznie. Pokazać się ludzkim oczom, wymknąć się nieznacznie, zrobić swoje, potem znów się pokazać… Fakt, że niełatwo to udowodnić. Ta nasza śruba została wykręcona byle kiedy, to jest kwestia pół godziny. Jeśli na pół godziny zniknie się ludziom z oczu, w takim, na przykład, kasynie, nikt tego nie zauważy. A on się tu kręcił po całym Trouville, do sklepów wchodził, a na wieczór poszedł właśnie do kasyna. Do późnej nocy siedział, wszyscy tam przysięgną, że go widzieli. I jeśli uprze się jaśnie panią zgładzić, może mu się udać, a wyjdzie z tego czysty. Mnie się to, proszę jaśnie pani, wcale nie podoba.

Mnie też się nie podobało. Nie wpadłam m ślepą panikę, trochę lęku mnie jednakże ogarnęło. Przypomniałam sobie coś, co wyczytałam w kryminalnych książkach.

– Ale gdyby padło na niego podejrzenie, że mnie zabił; w żadnym razie nie mógłby po mnie dziedziczyć – rzekłam stanowczo. – Więc nie tak łatwo mu będzie. A po moim ślubie z panem de Montpesac straci wszelkie szanse, szczególnie jeśli napiszę testament.

– Testament to jaśnie pani mogłaby już teraz napisać. – Mogłabym, ale…

Zawahałam się. Testament na korzyść Gastona, który nie był jeszcze moim mężem, Armand mógłby podważyć, a kto wie, zabiwszy mnie, rzucić na niego podejrzenia. O moich współczesnych krewnych nie miałam najmniejszego pojęcia, ktoś tam się z pewnością plątał, ale nie tu, tylko w Polsce. Ponadto nie wiedziałam dokładnie, czym dysponuję i co mogę zapisywać. Pan Desplain moich polskich interesów nie prowadził i nie znał.

Wyjawiłam ten kłopot Romanowi.

– Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby jaśnie pani pojechała do Sękocina na parę dni – odparł mi na to. – Tylko to prawo jazdy trzeba tu zrobić, bo u nas przepisy są ostrzejsze. Międzynarodowe i będzie z głowy. Myślę, że czas już chyba, żeby jaśnie pani znaków drogowych zaczęła się uczyć. A co do ślubu, to naprawdę nie wiem, ale jeśli jaśnie pani tak sobie życzy, to może go wziąć i wola boska, będzie co będzie.

– Ale policji o panu Guillaume Roman powiedział?

– Owszem. Dziś rano. A panu Desplain jeszcze wczoraj wieczorem.

– I co?

– Nic. Ucieszyli się bardzo. Sami by to odkryli, ale trochę czasu by im zajęło. Zabiorą się za niego.

Trochę mnie to pocieszyło i nabrałam ducha. Oświadczyny Gastona przyjęłam, rzecz oczywista, skwapliwie, darowując sobie wszystkie gierki, jakie obowiązywałyby mnie w dawnych czasach. Chciałam mieć go za męża i nie widziałam powodu, by to ukrywać. Kochał mnie, płonął ku mnie wielkim ogniem i bez najmniejszego trudu budził moją wzajemność.

Datę ślubu od razu ustaliliśmy na jesień, na początek października, bo do tej chwili miałam nadzieję wszystkie już interesy pokończyć. Oczywiście, że w tym celu musiałam bodaj na trochę wrócić do siebie, do Sękocina, zatem rada Romana bardzo przypadła mi do gustu. Mogłabym wyruszyć nawet zaraz, tylko to prawo jazdy stało mi na przeszkodzie, warto było je mieć.

Zawiadomiłam o zaręczynach Ewę osobiście i pana Desplain telefonicznie. Ewa ucieszyła się nadzwyczajnie i pochwaliła moje zamiary bez zastrzeżeń, pan Desplain w zasadzie również nie miał obiekcji, znał rodzinę de Montpesac, cenił ją, ale uparł się przy intercyzie. Osobiście postanowił ją spisywać. Do tego jednakże znów potrzebny był mój powrót do Polski i ścisłe ustalenie tamtejszego majątku.

Gaston przeciwko temu nie protestował, rozumiał potrzebę. Nie krył chęci towarzyszenia mi, to jednakże było niemożliwe, bo nazajutrz po wyznaczonym mi egzaminie na prawo jazdy kończył mu się urlop. Dopiero teraz dowiedziałam się, co robi, prowadził mianowicie ogromne biuro architektoniczne, liczne prace musiał wykonywać w terminie i nie mógł tego zostawić odłogiem. A równocześnie z jego powrotem wybierał się na swój urlop jego wspólnik i zastępca.

– Nie mogę mu wywinąć takiego numeru, żeby sobie przedłużyć wakacje – rzekł ze smętnym westchnieniem. – Ma żonę i dzieci, i rezerwację lotu do Kalifornii, żony samej z dziećmi nie wypchnie, bo jest chora na serce, niezbyt groźnie, ale trzeba się nią opiekować. Trudno, nie dam rady, muszę cię puścić tylko z Romanem, co mnie nieco pociesza. Chyba że poczekasz, aż mój Jean-Paul wróci? To będzie pod koniec września.

Poczekałabym z radością, bo podróż w jego towarzystwie stanowiłaby dla mnie samo szczęście, nie miałam najmniejszej ochoty rozstawać się z nim nawet na krótko; ale dwa elementy wchodziły mi w paradę. Obawiałam się, że na polskie interesy zabraknie mi czasu, to jedno, a drugie…

Drugie było znacznie bardziej niepokojące. Pojęcia nie miałam, co tam zastanę i jak się prezentuje moja majętność obecnie. Dziwnie by to wyglądało, gdybym na przykład własnego domu nie umiała rozpoznać albo nawet w ogóle do niego trafić, co, wobec zmian, jakie tam z pewnością zaszły, było zupełnie możliwe. Te wątpliwości stanowczo wolałam rozstrzygać sama.

Roman odebrał mercedesa sprawdzonego dokładnie, ale jazdy o wschodzie słońca odbywałam nowym peugeotem, żeby się do niego lepiej przyzwyczaić. Zarazem robił mi egzamin z owych znaków drogowych, które na szczęście zdołałam nie tylko z łatwością zapamiętać, ale nawet zrozumieć. Pani Łęska nie zawracała mi głowy wcale, sama o siebie dbając i rzeczywiście nie pchając się do towarzystwa, Armanda widywałam rzadko i tylko z daleka, Gaston zaś, wraz z Ewą i Karolem, pilnowali mojego bezpieczeństwa. Dołączał do nich niekiedy Philip.

I to Philip właśnie uratował mi życie.

Wróciłam z mojej przedostatniej szkoleniowej jazdy, on zaś wyszedł z kąpieli w morzu akurat naprzeciwko mojego domu i w szlafroku kąpielowym złożył mi wizytę. Nie mnie, dokładnie mówiąc, tylko pani Łęskiej, która najściślejsze kontakty z nim właśnie utrzymywała, twierdząc, że sama jego obecność poprawia jej zdrowie. Jednakże jeszcze nie zeszła na dół, zaprosiłam go zatem na śniadanie.

Zjadłam rogalik z masłem i serem, a że apetyt po tych porannych wysiłkach miałam doskonały, sięgnęłam po tosty i jedną grzankę posmarowałam pasztetem z rybich wątróbek, który nadzwyczajnie lubiłam. Już ją brałam do ust, kiedy Philip, który przed chwilą uczynił to samo, nagle wytrącił mi ją z ręki. – Nie jedz tego! – krzyknął ostro.

Przestraszyłam się i, nic nie mówiąc, patrzyłam na niego, spłoszona. Wziął moją grzankę, która oczywiście upadła pasztetem do dołu, powąchał ją, porównał ze swoją i spojrzał na mnie.

– Kiedy to zostało otwarte? – spytał.

– Przed chwilą – odparłam, chyba trochę nerwowo. – W twoich oczach zdjęłam opakowanie, nie zwróciłeś uwagi. – Rzeczywiście, nie zwróciłem. Gdzie ono jest?

Palcem wskazałam odłożoną na bok osłonkę, zdjętą z małej puszeczki, bo takie właśnie porcje pasztetu Florentyna kupowała, wiedząc, że zostaną zjedzone niemal od razu. Philip ujął ją ostrożnie, popatrzył, odłożył z powrotem, obejrzał otwartą puszeczkę i znów obwąchał pasztet. Zeskrobał nożem maleńką odrobineczkę i posmakował, ale nie przełykał, tylko dyskretnie wypluł do serwetki.

– Kiedy to zostało kupione?

– Nie wiem. Florentyna wie. Zapewne wczoraj. – I gdzie leżało?

– W kuchni. Z pewnością w lodówce. Wszystko trzymamy w lodówce.

Pokręcił głową, westchnął, i przysunął ku sobie puszeczkę z resztką pasztetu.

– Wezmę to do zbadania – oznajmił. – Zastanawiam się w ogóle, co Zrobić, zawiadomić policję czy nie. Istnieje możliwość, że produkt zepsuł się sam z siebie, na skutek złego przechowywania, ale ja w to nie wierzę. Jad kiełbasiany można wstrzyknąć nawet w gęstą masę…

– Jad kiełbasiany…?

– Nie wiem, co to jest, mówię przykładowo. Kto to jada tu, u ciebie w domu?

– Tylko ja – wyznałam. – Roman nie lubi, Florentynie szkodzi na wątrobę, a pani Patrycja unika tłustych potraw. A ja lubię i już.

Zarazem smętnie pomyślałam, że mniejszy wstrząs przeżyłam niż powinnam. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do zamachów na własne życie, szczególnie do zamachów niezupełnie pewnych. Na wszelki wypadek jednakże zadzwoniłam na Romana.

Przyszedł od razu i obaj z Philipem rozpoczęli swoje prywatne śledztwo. Florentyna bez wahania stwierdziła, że pasztet kupiła wczoraj rano i od razu umieściła w lodówce, że kupuje go zawsze w tym samym sklepie i tej samej firmy, bo już zauważyła, że ten właśnie najbardziej mi smakuje.

– Chociaż pani zjadłaby i najgorsze świństwo, byleby było tłustym pasztetem – dodała z naganą. – Atak prawdę mówiąc, to kupiłam dwa. Ten drugi jeszcze tam leży.

Philip kazał jej przynieść drugi pasztet, odwinął puszkę z opakowania osobiście i obejrzał ją dokładnie.

– No nie wiem – rzekł z wahaniem. – Zobaczymy… Podszedł do okna i obie wierzchnie folie ostrożnie rozprostował i wygładził na szybie. Zażądał lupy. Kawałek po kawałku obejrzał folie przez lupę, po czym wręczył szkło powiększające Romanowi, który uczynił to samo. Wreszcie dali tę lupę mnie i pokazali palcem miejsce do oglądania.

W jednej z tych folii znajdowała się malusieńka dziureczka. Tak mała, że bez starań wcale nie dałoby się jej zauważyć. – To przesądza sprawę – rzekł Philip posępnie. – Dobrze, że ja mam nie tylko węch, ale także psi instynkt. Chociaż nie wiem czy psi, bo pies niekiedy truciznę zeżre. Od razu mnie tknęło. Co teraz zrobimy?

– Trzeba zrobić badania… – zaczął Roman.

– To się rozumie samo przez się. Załatwię to po kumotersku, mam tu trochę znajomości. Ale co z policją?

Obaj popatrzyli na mnie. Zawahałam się. Wezwałabym tę policję bez chwili namysłu, gdyby nie mój stały szkopuł. Będą przecież zadawać pytania, dociekać, sprawdzać, co kto robił, gdzie i kiedy, a już przecież cały czas toczy się śledztwo w sprawie zbrodni, w końcu stanę się dla nich osobą przesadnie interesującą. Kto wie czy nie zaczną mnie pytać o przeszłość…

Tego bałam się śmiertelnie, o własnej przeszłości pojęcia nie mając. Zapragną wiedzieć na przykład, co robiłam miesiąc temu. Co ja robiłam miesiąc temu…? A, prawda, dzierżawcę gospody na moich gruntach zmieniłam i buhaja świeżo sprowadzonego z Holandii oglądałam, jak akurat telegram od pana Desplain przyszedł…

I to im miałam powiedzieć…?!!!

Bezradnie popatrzyłam na Romana, który już usta otwierał, żeby swoje zdanie wyrazić, kiedy nagle pojawił się Gaston. Florentyna musiała mu już w drzwiach coś powiedzieć, bo niepokój i przerażenie wprost biły z niego.

– Co się stało? – spytał od progu. – Jaka trucizna?! O co tu chodzi?!

– Nic, nic, w porządku – uspokoił go Philip natychmiast. – Truciznę mamy, owszem, ale na szczęście nikt jej nie zjadł. Dobrze, że pan jest, bo nie wiemy, co robić. Proszę siadać i słuchać…

Po naradzie Roman został obarczony obowiązkiem zawiadomienia policji, zadzwoniłam bowiem do pana Desplain, który na to stanowczo nalegał. Zeszła na dół pani Łęska, usłyszała nowinę, zachowała zdumiewająco zimną krew i zażądała natychmiastowego dochodzenia, co też działo się wczoraj w moim domu. To życzenie chętnie spełnili wszyscy.

Wyszło nam, że przez ładne parę godzin w domu nie było nikogo, pasztet zaś leżał już spokojnie w lodówce. Pani Łęska tkwiła w kasynie, ja dzień cały spędzałam z Gastonem na plaży, Roman po kąpieli w morzu szukał Armanda, Florentyna zaś, dokonawszy zakupów i posprzątawszy po śniadaniu, plotkowała u jakiejś swojej przyjaciółki. Drzwi były zamknięte, ale cóż znaczyły drzwi, skoro okna od tyłu pozostały otwarte i każdy przez nie mógł wejść. Zabezpieczenie miały, ale, zdaniem Gastona, każdy złodziej mógłby to zabezpieczenie odblokować i skrzydło szerzej uchylić, a przy tym pozostać nie zauważony, bo z tamtej strony żywopłot osłaniał.

Zatem ktoś wszedł i cienką igłą do mojego pasztetu wstrzyknął truciznę…

Zaprotestowałam. – Ale skąd mógł wiedzieć, że tego pasztetu nikt inny nie jada? A gdyby go jadali wszyscy? A gdyby gość przypadkowy… O, chociażby dzisiaj, Philip…!

– Dużo go obchodzi, że się pół miasta struje – rzekła pani Łęska gniewnie. -A nawet gdyby, można by to zwalić na firmę, zepsuty produkt sprzedali i już ten zamach na ciebie nie rzuca się w oczy. Niech doktór zbada, co to za świństwo było, może ktoś kupował… ale też wątpię. Że Guillaume, jestem pewna, a równie pewna, że mu się nie uda niczego udowodnić.

– Bardzo pocieszające – mruknął Gaston.

– Może Roman wie, gdzie on był? – powiedziałam niepewnie.

– Tylko chwilami – odparł Roman. – Bardzo ruchliwie dzień spędzał, a ja nie chciałem mu się zbytnio pokazywać. Odnajdywałem go i znów gubiłem, ale owszem, mógł to zrobić, jeśli nie zajęło mu więcej niż pół godziny.

Obecna przy tej naradzie Florentyna jakby się nagle przestraszyła i dźwięk jakiś dziwny wydała, więc wszyscy na nią zwrócili uwagę. Zakłopotana, spoglądała to na panią Łęską, to na mnie, niepewna, czy coś mówić, czy milczeć.

– Niech Florentyna mówi! – rozkazała pani Łęska. – Bo widzę wyraźnie, że coś tu Florentyna wie.

– No wiem… No, to chyba moja wina…

– Niech się Florentyna nie jąka, tylko mówi porządnie! Florentyna powzdychała sobie chwilę i rzekła:

– Bo to było tak: już z tydzień temu albo trochę mniej, akurat jak zakupy robiłam w sklepie, pan Armand się zjawił i ciekaw był, co kupuję. A ja ten pasztet dla pani kupowałam, bo go ciągle kupuję, i on sobie nawet na ten temat pożartował, a ja sama, z własnej woli powiedziałam, że pani to tak lubi i na śniadanie jada. Więcej wypytywał, co pani lubi, ale wcale się nie dziwiłam, bo widać już było, że on za panią lata, a pani go nie chce. Raz się tak przydarzyło i wyleciało mi z głowy, ale jak teraz państwo mówią, że pasztet zatruty i że to mógł być on…

Przerażające! Wyzbyłam się ostatnich wątpliwości. Armand Guillaume chciał mnie zabić i czynił próby w taki sposób, że nie dałoby mu się tego udowodnić. Pierwszy lepszy adwokat wybieliłby go bez trudu, szczególnie że spadek po mnie odziedziczyłby dopiero po długich staraniach. I też można tu było dużo nakręcić.

– Siadasz natychmiast i piszesz testament – zarządziła pani Łęska z wielką energią. – Znajdź sobie spadkobiercę bodaj i z najdalszej rodziny albo zapisz wszystko na kościół. Kościół jest to instytucja międzynarodowa i z gardła jej się niczego wydrzeć nie da, a za to nigdy w życiu nie słyszałam, żeby jakiś ksiądz zamordował testatora. Zawsze czekali cierpliwie. Ponadto kościół, jako taki, na razie nie będzie o tym wiedział, pan Desplain zadba o prawomocność tego testamentu i rozgłosi się to wśród znajomych. Zabijanie ciebie przestanie mu się opłacać.

– Jest to bardzo rozsądna myśl – zaopiniował Philip.

– Szczególnie że później, po namyśle, w każdej chwili będziesz mogła napisać inny testament, a ten zniszczyć – dołożyła pani Łęska.

Tak mnie to wszystko razem zirytowało, że egzaminem na prawo jazdy, który wypadał pojutrze, całkowicie przestałam się przejmować. Philip, nie bacząc na koszty, polecił Florentynie wyrzucić wszystko, cokolwiek jadalnego znajdowało się w domu, Gaston z lupą w ręku obejrzał osobiście nie naruszone jeszcze butelki, do zlewu opróżniając napoczęte. Roman przypomniał nam, że co najmniej przez całą dobę powinien być spokój, bo Armanda policja wezwała na przesłuchanie i w tym celu musiał udać się do Paryża. A bomby w moim domu chyba nie podłożył.

Testament na korzyść kościoła postanowiłam napisać natychmiast po przyjeździe do Paryża. Miałam wielką nadzieję, że Armand w poszukiwaniu swojej ofiary wróci do Trouville…

Nie napisałam tego testamentu, ponieważ polskie majętności znów mi weszły w paradę.

Egzamin na prawo jazdy zdałam, nim się zdążyłam obejrzeć, i w pocie czoła przejechałam sama z Trouville do Paryża. Roman jechał za mną, potem zaś, już w mieście, przede mną, słusznie czyniąc, bo bez jego przewodnictwa z pewnością zmyliłabym drogę. Gaston, pełen szalonego niepokoju, wrócił dzień wcześniej i po południu czekał już na nas przed moim domem.

Spadło na mnie tyle naraz, że wprost się opamiętać nie mogłam. Pan Desplain nalegał na ostateczne uporządkowanie interesów, policja wypytywała mnie o zamachy na moje życie, wyraźnie powątpiewając w moje zdrowe zmysły, w Montilly prace remontowe szły pięknym trybem, o wielu rzeczach jednakże musiałam sama decydować i jeździłam tam codziennie. Na konieczne zabiegi kosmetyczne, czytanie i poznawanie świata prawie nie miałam czasu, a przy tym brakowało mi towarzystwa Gastona, z którym mogłam przestawać dopiero od późnego popołudnia. No, i w nocy…

Roman, już po dwóch dniach, dostarczył nader sensacyjnych wieści.

Przyjaźń z rzekomo spokrewnionym policjantem kultywował tak zręcznie, że całe dochodzenie żadnych tajemnic przed nim nie miało. W sprawie zabójstwa panny Luizy Armand, jak się okazało, wyszedł na czoło listy podejrzanych, jego odciski palców bowiem znaleziono w najważniejszych miejscach. W jej mieszkaniu w Paryżu, w jej pokoju w Montilly, w gabinecie kredensowym, będącym miejscem zbrodni, a do tego jeszcze w owym samochodzie, w którym zginęła urzędniczka. Tego ostatniego całkiem pewni nie byli, bo odcisk palca znaleziono tam tylko jeden, a w dodatku trochę niewyraźny, specjaliści jednak jemu go przypisywali.

Śladów obuwia natomiast, których badanie na miejscu zbrodni tak mnie w pierwszej chwili zdziwiło, nie udało się do niego dopasować. Sprawdzono wszystkie jego buty, takich nie miał. Mógł je wprawdzie nosić wcześniej, a potem wyrzucić, ale tego udowodnić nikt na razie nie potrafił.

Armand Guillaume swego związku z panną Lerat wcale nie krył, przeciwnie, twierdził stanowczo, że ją kochał i zamierzał poślubić. Wyznał nawet wszystkie gorszące plany, potwierdzając w pełni poglądy pani Łęskiej. Owszem, godził się na małżeństwo panny Luiry z moim pradziadem, miał nadzieję, że, jako żona, odziedziczy jego majątek, poczekają spokojnie na śmierć starszego pana, co nie mogło trwać długo, później zaś się spokojnie pobiorą. Może to i nie bardzo szlachetne postępowanie, ale karalnego nic w nim nie było. O legalnym zawarciu owego związku małżeńskiego był najświęciej przekonany, o fałszerstwie pojęcia nie miał, po cóż zatem miałby zabijać bogatą przyszłą żonę? Ten argument istotnie wprowadzał wielkie wątpliwości i z racji motywu prędzej już ja mogłabym być podejrzana.

Co do odcisku palca w samochodzie, wcale się go nie wypierał. Spotykał wszak pannę Lerat w Paryżu, jeździła różnymi samochodami, bo brała swój albo pałacowy z Montilly, mogła też jakiś wynająć, nie zwracał na to uwagi. Możliwe, że spotkał ją i w tym ukradzionym, możliwe, że z nią rozmawiał, do głowy mu jednakże nie przyszło, że właśnie popełnia zbrodnię. Był w niej zakochany, wierzył w każde jej słowo i uważał ją za najszlachetniejszą i najlepszą istotę na ziemi.

Po śmierci mojego pradziada znikła mu z oczu i nie miał pojęcia, co się z nią stało, ale nie podnosił alarmu w obawie, że zaszkodziłoby jej to w załatwianiu spraw spadkowych. Uważał ją za wdowę i chciał być taktowny. Wstęp do pałacu miał wzbroniony, nie mógł zatem stwierdzić jej obecności czy nieobecności i odkrycie jej zwłok było dla niego strasznym wstrząsem.

Wszyscy doskonale wiedzieli, że łże niebotycznie, ale nie było sposobu udowodnić mu łgarstwa. Element najważniejszy, motyw, nie pasował do niego.

Uzyskane przez Romana informacje przekazałam telefonicznie pani Łęskiej, która była ich niezmiernie ciekawa. Chrząkała i parskała w telefon z wielkim niesmakiem, aż w końcu rzekła:

– Słowa prawdy w tym nie ma. Będę chyba musiała sama się tym zająć. Ale to nie w tej chwili, dopiero jak wrócę do Paryża, a jeszcze lepiej, jak zamieszkam znów w Montilly. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?

zapewniłam ją zupełnie szczerze, że będzie tam zawsze mile widzianą rezydentką. O jej stały apartament zdążyłam już zadbać i wydać właściwe dyspozycje.

– I co pani zamierza zrobić? – spytałam ciekawie.

– Odnaleźć taką jedną osobę… No, wszystko jedno, nie będę mówiła, żeby nie zapeszyć. Ale w tym celu muszę być na miejscu, więc wezmę się za to dopiero pod koniec września. A, właśnie! Doktór Villon zbadał tę truciznę w twoim pasztecie! Nie dzwonił jeszcze do ciebie?

– Nie. I co to było?

– Wątróbka z japońskiej ryby, zaraz, jak ona się nazywa… Fu-gu! Cała ryba podobno bardzo dobra, tylko wątróbka i woreczek żółciowy śmiertelnie trujące. Wyrzucają to i zabezpieczają jakoś, ale za pieniądze wszystko można zdobyć. Pomysł doskonały, bo znów trudno udowodnić, że to nie produkcja nawaliła, przypadkiem się zaplątało, to wątróbka i to wątróbka…

Pomyślałam, że chyba przestanę lubić pasztet z rybich wątróbek. Pani Łęska mówiła dalej.

– …A ty, moja droga, pośpiesz się z testamentem, bo skoro Guillaume przebywa na wolności, wciąż jesteś zagrożona. To bardzo dobrze, że jedziesz do Polski, nie pojedzie tam za tobą, bo tu go trzyma policja, więc zyskasz trochę bezpieczeństwa i spokoju. Nie śpiesz się zbytnio z powrotem…

Akurat. Oczywiście, że miałam zamiar powrócić jak najszybciej ze względu na Gastona. Przez urlop wspólnika nie mógł mi teraz towarzyszyć, ale bardzo liczyłam na to, że później rozmaite podróże będziemy mogli odbywać razem. Wahałam się, czym jechać, brać samochód i Romana czy lecieć samolotem, na co miałam wielką chęć, ale dwa względy przemogły i zdecydowałam się na samochód. Roman twierdził, że w Polsce będzie mi potrzebny, to jedno, a po drugie, dłużej jadąc, więcej mogłam po drodze obejrzeć, co również było pociągające.

Wzięliśmy mercedesa, peugeota zamknąwszy w garażu, i ruszyliśmy wczesnym popołudniem. Za sobą zostawiałam nie wyjaśnioną zbrodnię, czyhającego na mnie wroga i namiętnie kochanego i kochającego mężczyznę…

Dość długo ta podróż trwała, bo skoro chciałam widzieć możliwie dużo… Okazja oglądania Europy obecnej zbyt mnie jednakże korciła, żebym nie miała jej jednego dnia więcej poświęcić. Strasburg, Norymberga, Drezno, potem już polskie miasto Wrocław, w którym nigdy nie byłam…

Roman udzielał mi informacji, niezmiernie pouczających. – Musimy tu wziąć benzynę – rzekł, podjeżdżając pod wielką stację benzynową gdzieś zaraz za Norymbergą. – Potem będzie istna pustynia aż do Drezna, a jeśli się omija Drezno, aż do granicy. To jest była NRD.

– To co to znaczy?

– Dawna Niemiecka Republika Demokratyczna. Porządkują ją dopiero teraz, po połączeniu się Niemiec. Roboty drogowe sama jaśnie pani widzi, a teraz to już nic, trzy lata temu zgoła przejechać nie można było, jeden wielki rozkop. I żadnych usług, żadnej pompy, żadnego baru, restauracji, nic. Lasy piękne, ale cywilizacja właśnie w lesie.

– Ale przecież ludzie tu mieszkali?

– Mieszkali, jedli i nawet jeździli samochodami, ale żeby coś znaleźć, trzeba było zjechać z autostrady i mnóstwo czasu stracić. I z hotelami był kłopot. Wszystkie te demokracje ludowe robiły, co mogły, żeby ludziom życie zatruć.

Dość osobliwa wydała mi się ta polityka, o której już trochę słyszałam, zbyt mało jednak miałam czasu, żeby się w nią wgłębiać. Robiła wrażenie tak okropnie głupiej, że wprost nie mieściła się w głowie.

– Całe miasto jest nowe – objaśniał mnie Roman dalej, obwożąc po Dreźnie. – No owszem, Zwinger został, jeszcze parę zabytków ocalało, ale dwadzieścia lat temu Drezno składało się z samych placów. Strzaskane było w czasie ostatniej wojny na miazgę, trochę wcześniej podobnie Hamburg wyglądał, ale szybciej go odbudowali. No i Warszawa… Jedno gruzowisko.

Zniecierpliwiłam się wreszcie. Chciałam już zobaczyć tę Warszawę i Polskę.

– Jedźmy dalej – zarządziłam. – Prosto do nas. Niczego więcej już nie chcę po drodze oglądać!

– Bo też i nic nie ma do oglądania – pocieszył mnie Roman. – A w dodatku nie wiem, czy na wieczór dojedziemy, zależy jak długo będziemy na granicy stali.

Znów mnie zaskoczył, bo między Francją a Niemcami żadnej granicy nie zauważyłam, więc skąd tu…?

Roman cierpliwie tłumaczył:

– Jest to rzecz w ogóle niepojęta. Owszem, można było zrozumieć, że to trwało, kiedy szczegółowe kontrole się odbywały i każdego po pół godziny albo i więcej trzymali, ale teraz sama kontrola trwa dwie minuty, a czeka się na nią czasem i dwie godziny. Nikt nie wie, dlaczego i jakim sposobem. Sama jaśnie pani zobaczy.

Zobaczyłam. Rzeczywiście. Staliśmy w długim rzędzie aut, obok nas stał jeszcze dłuższy rząd potwornie wielkich ciężarówek, i posuwaliśmy się po parę metrów co pięć minut. Z daleka widać było budynki i ludzi, pozornie nic tam się nie działo, dlaczego nie przejeżdżano szybciej, nie byłam w stanie zrozumieć. Dojechaliśmy wreszcie po godzinie do owego wąskiego gardła i Roman miał rację, specjalnie spoglądałam na zegarek, cała nasza kontrola, polegająca na tym, że popatrzono na nasze paszporty, trwała jedną minutę i pięćdziesiąt sekund!

Tak mnie to zirytowało, że niemal zapomniałam, gdzie jestem. Wjeżdżałam oto do Polski, wolnej i niepodległej, w jakiej nigdy nie żyłam i jakiej nawet nie miałam nadziei doczekać. Zamierzałam się wzruszyć i wjechać do niej w podniosłym nastroju, ze łzami w oczach, tymczasem znalazłam się na ojczystej ziemi zdezorientowana i wściekła, głównie zajęta dociekaniami, co za licho na tej naszej granicy takie obstrukcje czyni.

Na przeżywaną teraźniejszość zwróciłam uwagę dopiero, kiedy drgawki jakieś zewnętrzne poczułam i trzęsienie się takie, że zęby można było pogubić.

– Cóż to ma być? – spytałam Romana prawie z przestrachem. – Co się stało? Czy ten samochód nam się rozlatuje?

– Jeszcze nie – odparł z westchnieniem. – Ale możliwe, że się kiedyś w końcu rozleci. To jest nasza polska autostrada. – Ależ co mi tu Roman mówi, to nie żadna autostrada, tylko tara do prania!

– Dobrze jaśnie pani zgadła, tak to nawet nazywają, pralka. Nawierzchnia się marszczy w takie drobne nierówności i rozmaite dziury.

– I dlaczego to tak? Specjalnie?

– Czy specjalnie, nie jest pewne, możliwe, że za dawnego ustroju wszystko było robione przeciwko zwyczajnym ludziom, żeby im się w głowach nie poprzewracało, ale zasadnicza przyczyna jest prosta. Zły asfalt. Nietrwały. Warstwa pod nim też do bani, niedostatecznie utwardzona. I w dodatku nikt o to nie dba i nikt tego nie poprawia, a pieniądze na te rzeczy głównie są rozkradane.

– Przez kogo?

– Przez władze.

– Ależ to zupełnie tak samo, jak pod zaborem! – wykrzyknęłam, wstrząśnięta. – Urzędnicy carscy wszystko rozkradali! Czy mam rozumieć, że nic się nie zmieniło?

– Pod tym względem chyba niewiele. Ale są objawy pocieszające, sama jaśnie pani zobaczy. Całe powiaty, gdzie szosa jak stół, tam akurat siedzą przyzwoici i honorowi ludzie. A gdzie indziej, jak siekierą odcięte, tu nawierzchnia jak atłas, a dalej same dziury i koleiny. Dobrze jeszcze, jeśli znak ostrzegawczy postawią…

Milczałam długą chwilę, bardzo zdenerwowana. Proszę, mój kraj, wyzwolony i niepodległy, szlachetnymi patriotami kwitnący, i cóż się z nim stało? Gdzie miłość do ojczyzny, gdzie ambicja jakaś?! To taka Francja ze swoją rozwichrzoną historią, to Niemcy, które podobno przegrały dwie wojny, o swoje drogi potrafią zadbać, pieczołowicie je wygładzić, a my co…?! Że też nie wstyd tym ludziom rządzącym…

– A jeszcze we Wrocławiu jaśnie pani sobie obejrzy – dodał Roman. – Przez całe miasto przejedziemy, bo objazdu nie ma. Tam dopiero dziura na dziurze i dziurą pogania…

Wyprowadziło mnie to z równowagi i prawie nie rozumiałam, co widzę. Krajobrazy i budowle nie różniły się zbytnio od tamtych, oglądanych w Europie, chociaż tam na ogół było porządniej, za to z pewnością wszystko inaczej wyglądało niż za mojej pamięci. No, gdzieniegdzie wydawało się zbliżone… Ogólnie jednak pasowało do tych czasów obecnych, do których już zdążyłam przywyknąć i nie stanowiło zaskoczenia żadnego. Takie same stacje benzynowe, prawie takie same reklamy, domki i wille, niektóre nawet dość ładne, ludzie tak samo ubrani…

I nagle zdjął mnie lęk. Co też zobaczę u siebie, w Sękocinie? Ewa mówiła, że wycięto lasy, na miejscu lasów coś przecież musiało powstać? Boże jedyny, nie poznam własnego domu! Czy ja w ogóle mam tam gdzie mieszkać?

– A jak teraz u nas jest? – spytałam ostrożnie Romana. Zakłopotał się wyraźnie.

– No, całkiem inaczej niż kiedyś. I dom inny. W pałac bomba trafiła i częściowo się rozleciał, a częściowo spalił. Zaraz po wojnie został odbudowany, tyle że nie całkowicie, bo ten głupi ustrój nastał, i dopiero jakieś dziesięć lat temu doprowadzony do porządku. Przed ślubem jaśnie pani. Wcześniej świętej pamięci pan hrabia za rolnika musiał uchodzić… Ostatnio to się unormowało i te zabrane sto hektarów do jaśnie pani wróciło, a i tak cudem jakimś pięćdziesiąt zostało od początku, no i na tych pięćdziesięciu przez jakiś czas trzeba było kartofle sadzić. Ale że po ojcu nieboszczyku pana hrabiego pieniądze ocalały, w Szwajcarii były, zdaje się, że w złocie… pan hrabia świętej pamięci niezłe łapówki musiał dać, żeby się na swoim utrzymać. I tak jeszcze jaśnie pani wyszła na tym lepiej niż hrabina Branicka, bo wiem, że do tej pory pani Branicka z odzyskaniem swojej własności ciężko się kotłuje i najmarniej dwieście hektarów pod samym miastem jej ugoruje, nikomu niedostępne…

Przerwałam mu, bo hrabinę Branicką owszem, znałam, ale przeszło sto lat temu, o tej obecnej zaś nie miałam najmniejszego pojęcia i jej spadkiem po przodkach nie zamierzałam się zajmować.

– Czy to znaczy, że przyjadę nie wiadomo na co…?

– No nie, bez przesady. Dom jest, stoi i ktoś go pilnuje. – Kto?

– Ze wszystkiego wynika, że ogrodnik jaśnie pani z żoną. No i mecenas Jurkiewicz ma oko…

A, Jurkiewicz… Oczywiście, przypomniało mi się, od pana Desplain słyszałam, że w Polsce reprezentuje mnie pan Jurkiewicz. Więc to był mecenas Jurkiewicz… No, chyba jednak nie ten sam, co sto lat temu, chociaż wygląda na to, że nasze sprawy prowadziło całe pokolenie Jurkiewiczów.

– A oni tam wiedzą, że przyjeżdżamy?

– Owszem. Dzwoniłem do pana Jurkiewicza i on miał zawiadomić Siwińskich.

– Jakich Siwińskich?

– Tego ogrodnika z żoną.

– A dlaczego Roman nie dzwonił wprost do ogrodnika z żoną?

– Dzwoniłem, ale akurat nie było ich w domu. Oni mieszkają oddzielnie.

Zdenerwowałam się okropnie. Robiło się późno. Przez to oglądanie Drezna i oczekiwanie na granicy straciliśmy mnóstwo czasu i zaczynało się już zmierzchać. Poczułam, że nie jestem w stanie przyjeżdżać do własnego, a przy tym kompletnie mi obcego domu w ciemnościach, niemal po nocy, nie wiedząc, kogo tam zastanę, nie mając nawet kluczy do drzwi…

– Nie – powiedziałam nagle z desperacją. – Niech Roman nie zajeżdża przed dom.

Roman zwolnił i spojrzał na mnie niespokojnie i niepewnie. – Tylko gdzie jaśnie pani sobie życzy?

– Gdziekolwiek. Jakiś hotel może tu jest? Oberża przecież była… Do domu ja tak od razu nie mogę, boję się. Wolę w dzień, przynajmniej okolicę zobaczyć… A jeśli tam nikogo nie będzie, to jak wejdziemy?

– Klucze ja mam, proszę jaśnie pani. I pilota do bramy. A hotel jest, owszem, tylko czy miejsce się znajdzie?

– Och, musi się znaleźć! Zapłaćmy podwójnie! Jak daleko jeszcze mamy?

– Nie będzie więcej niż jakieś trzydzieści kilometrów. Pół godziny, bo do krakowskiej szosy musimy się dostać. Teraz na katowickiej jesteśmy.

– Za pół godziny będzie już ciemno zupełnie! Zajedźmy do hotelu!

Roman nie protestował, a i tak jego protesty nie zdałyby się na nic. Uparłam się. Lęk przed powrotem do własnego domu ogarniał mnie coraz większy, gotowa byłam niemal spod samej bramy piechotą uciec. Ciekawość znikła tak, jakbym jej nigdy nie czuła, nie chciałam już wiedzieć, jak tam teraz wygląda, nie chciałam się narażać na zaskoczenie i oglądać jakieś nieznane fragmenty mojej posiadłości, wyłaniające się z mroku. Jeśli już musiałam to ujrzeć, to w całości, od razu, w świetle dnia!

Zresztą myśli i chęci były mało ważne, uczucie mną owładnęło z nieprzemożną siłą i walka z tym uczuciem żadnego sensu nie miała. Coś mnie pchało do noclegu w hotelu i odrzucało od wejścia do domu i nic na to nie mogłam poradzić. A choćby nawet ten hotel o sto kroków od mojego domu się znajdował…!

Roman uległ, bo cóż miał uczynić innego?

Przez ostatni kawałek drogi wielkich różnic nie widziałam, wśród lasu bowiem jechaliśmy. O, nie taki to był las, jaki mi w pamięci został i jaki znałam doskonale, młodszy znacznie i budowlami poprzetykany. Co jakiś czas w świetle naszych reflektorów jakieś ogrodzenia i wille się pokazywały, za drzewami błyskające, i nawet nie byłam pewna, własne już grunta oglądam czy jeszcze nie. Słońce za chmurami zaszło, źle wróżąc o jutrzejszej pogodzie, i ciemność całkowita zapadła, na następną autostradę Roman wyjechał, w lewo skręcił, wbrew chęciom i zamiarom chciwie patrzyłam, aż nagle oświetlony hotel się pokazał. Zjechaliśmy na parking.

– Proszę jaśnie pani, jedno, co im zostało wolne, to apartamencik dwuosobowy, bardzo drogi, jak na tutejsze ceny – rzekł mi, wróciwszy z recepcji. – Ja dla siebie już tam coś załatwię…

Popatrzyłam na niego tak, że więcej pytań nie musiał mi już zadawać. A niechby to był nawet apartament królewski za wszystkie pieniądze świata…!

Słońce zaszło ledwie kwadrans po szóstej, a dzień wcześniej zmroczniał przez chmury, przeto nawet i po zapadnięciu ciemności późno jeszcze nie było. Apartamencik ów, pokazało się, dla nowożeńców był przeznaczony, w podróży poślubnej będących. A nawet i nie w podróży, tylko takich, którzy własnego mieszkania jeszcze nie mając, dwa lub trzy dni bodaj chcieli spędzić z dala od rodziny, co łatwo było zrozumieć. Wynajęto mi go na jedną noc, bo najbliższa młoda para przewidziana była dopiero na jutro wieczór, a Roman solennie poprzysiągł, że jutro rano odjadę.

Znalazłszy się w hotelu, uspokoiłam się. Apartamencik do Ritza się nie umywał, ale był całkiem przyjemny i wygodny, ze wszystkim co potrzeba. Ciekawość powolutku znów zaczynała się we mnie budzić, więc przez wszystkie okna wyjrzałam i nawet na mały tarasik wyszłam, ale poza dziedzińcem i wyjazdem na szosę, tylko zieleń ujrzałam, drzewa i krzewy, trochę latarniami oświetlone. Błysnęła mi nawet myśl, że Ewa przesadziła, nie tak całkiem lasy zostały wycięte, boć przecież od własnego domu nie mogłam znajdować się dalej niż jakie tysiąc kroków. Przeto te drzewa i krzewy do mojego własnego lasu powinny należeć!

Restauracja przyjemnie wyglądała. Uspokoiwszy się, apetyt odzyskałam i zjadłam tam kolację, nagle przy niej poczuwszy, że istotnie we własnej ojczyźnie się znalazłam. Pierogi domowej roboty w karcie znalazłam, bigos i zrazy z kaszą, co mnie skusiło, a do tego Roman, którego przywykłam już przy własnym stole widzieć, namówił mnie na kieliszek zwykłej, polskiej, czystej wódki. Zważywszy, iż czystej polskiej wódki nigdy w życiu dotychczas w ustach nie miałam, uległam dość chętnie.

Pierogi, trzeba przyznać, były doskonałe, choć nieco inne niż sama robiłam. No dobrze, nie sama, kucharka była od tego… Bigos się do naszego nie umywał i zrazy też bym ciekawiej kazała doprawić, ale, ogólnie biorąc, nie było to złe. Wódka zaś zaskoczyła mnie zupełnie, mimo swojej mocy, tak jakoś łatwo przez gardło przechodziła, że nagle pojęłam pijaków, którzy umiar tracą.

Kto wie czy sama bym nie straciła, spokój i doskonałe samopoczucie z nagła odzyskawszy, gdyby nie to, że, jak zwykle, Roman mnie umitygował. Sam dla mnie czarną kawę zadysponował, z naciskiem żądając małej ilości i potrójnej.

– Kawy naprawdę porządnej jaśnie pani tu się byle gdzie nie doczeka – rzekł do mnie przyciszonym głosem. – Rzadko gdzie i rzadko kto w Polsce umie parzyć porządną kawę i nic nie mówiłem do tej pory, bo nie było potrzeby, ale naprawdę rzetelną i prawdziwą kawę potrafią robić tylko Arabowie. Znam jednego takiego, który kawę pijał po wszystkich zakątkach świata, a takiej, jak u Arabów, i to w byle jakiej knajpie, nigdzie nie spotkał. Nie będę jaśnie pani namawiał tak zaraz na podróż do Tunezji albo Maroka, bo Algieria chwilowo odpadła, ale przy okazji… Ostatecznie Włochy na samym południu, Sycylia może…

Zadowolona z życia czułam się jak rzadko. Co do podróży na Sycylię, nie widziałam żadnych przeszkód, pod warunkiem, że towarzyszyłby mi Gaston. Ślub z nim ustalony był na październik, czemuż byśmy nie mieli w podróż poślubną udać się na Sycylię? Kłopot widziałam w jednym, mianowicie chętnie zabrałabym go tu, do siebie, żeby zaprezentować mu pierogi, bigos, zrazy z kaszą, flaki z kołdunami i szczyt osiągnięć mojej kucharki, placki kartoflane z kwaśną śmietaną! Jak tu jechać równocześnie w dwie przeciwne strony…?

No dobrze, po kolei, najpierw tam, potem tu, albo może odwrotnie…

W tych planach matrymonialno-podróżniczych własny dom całkowicie wyleciał mi z głowy i prawie zapomniałam, gdzie jestem. Po dobrej godzinie, jakąś sałatkę owocową jeszcze zjadłszy, trochę zdrowego rozumu odzyskałam i namyśliłam się pójść do pokoju, szczególnie że Roman namówił mnie na obejrzenie programów polskiej telewizji. Na jakieś polityczne dyskusje mogłam trafić, na jakieś reportaże, warto było może z tym się zapoznać…

Zapoznawałam się nie dłużej niż pół godziny, bo dyskusja, na jaką trafiłam, wydała mi się zwykłym przelewaniem z pustego w próżne, potem zaś młodzieniec postury niedźwiedzia nogi z miejsca na miejsce przestawiał, wydając z siebie chrapliwe ryki, co nie wyglądało zbyt pociągająco. Poszłam zatem zwyczajnie spać.

Obudziłam się o dość wczesnym poranku.

W pierwszych chwilach dość bezmyślnie rozglądałam się wokół siebie, nie bardzo rozumiejąc, co widzę. Potem błysnęła mi pierwsza myśl, nader pocieszająca.

Co za szczęście, że już raz to przeżyłam! Ogłupiona poczułabym się ostatecznie i bezdennie, gdyby nie to pierwsze doświadczenie! Teraz, chociaż zlodowacenie jakby w żyłach poczułam, jakieś pojęcie o sytuacji pojawiło się we mnie i trwało.

Położyłam się spać w niewielkiej, ale miłej sypialni, z dużym oknem, z telewizorem na stoliczku w kącie, z lustrem nad konsolką, z lampką nocną na szafce… Ocknęłam się w komnatce z belkowanym sufitem, z maleńkim okienkiem, z baldachimem nad głową, z komodą pod ścianą, z umywalnią marmurową, parawanem częściowo osłoniętą, z nocną szafką, owszem, na której jednakże świeca w lichtarzu stała… Od razu złe przeczucie mnie tknęło.

Chwilę leżałam, spojrzeniem ogarniając pokój, aż poderwało mnie nagle. Rzuciłam się ku jedynym widocznym drzwiom, otwarłam je gwałtownie, za nimi ujrzałam salkę jakby jadalną, ze stołem pośrodku, z kredensikiem, z wielką szafą, z konsolką, obciążoną świecznikiem ogromnym…

Skokiem wróciłam do łoża z baldachimem i ręką pod nie sięgnęłam. Nie zawiodłam się, nocne naczynie wymacałam z łatwością, wyciągnęłam je i nad nim zamarłam.

Wszystko wokół, całe otoczenie, było mi znane doskonale. Powinnam była może z ulgą odetchnąć, do własnych czasów nagle wróciwszy, ale jak gromem raziła mnie jedna myśl: GDZIE ŁAZIENKA?!!!

A otóż to. Z góry wiedziałam, że łazienki nie znajdę i obyć się muszę przeklętym i upiornie niewygodnym nocnikiem oraz niemal równie niewygodną umywalnią. Niech ona sobie i będzie marmurowa albo zgoła ze złota, prysznicu w niej nie wezmę! Wykąpać się nie zdołam! O, na miły Bóg…!!!

Długą chwilę trwałam w bezruchu, jedyną pociechę znajdując w myśli o jakiejś osobie, która znalazłaby się w takiej sytuacji po raz pierwszy. Normalna kobieta z końca dwudziestego wieku, ujrzawszy znienacka to otoczenie, bez wątpienia zbaraniałaby znacznie bardziej ode mnie i Bóg raczy wiedzieć jak dałaby sobie radę. Ja, na szczęście, znałam te czasy i obyczaje i umiałam się w nich znaleźć…

Chociaż dopiero teraz pojęłam, jak bardzo, w tak krótkim czasie, przyzwyczaiłam się do tych łazienkowych wygód i jak trudno mi będzie obyć się bez nich. Niespokojnym okiem rzuciłam na bagaże, owszem, stały, mała walizka i neseser, dużą walizę Roman zostawił w samochodzie, dałby Bóg, żeby się nie przemieniła w tłumok czy kufer…

Boże wielki, samochód…!!!

Rzuciłam się do okna, próbując je otworzyć, bez skutku, zabite było gwoździami. Omal szyby nie wytłukłam, chcąc wyjrzeć, ale okazało się to niepotrzebne, bo i bez tłuczenia na dziedzińcu przed domem własną karetę ujrzałam i własne konie, akurat zaprzęgane. Przy nich Romana. Od ulgi na jego widok prawie zesłabłam.

Starczyło mi jednak siły, by szarpnąć dzwonek na służbę, do którego ręka mi sama trafiła, choć w pierwszej chwili wzrokiem guzików na futrynie usiłowałam poszukać. Dźwięk w głębi domu się rozległ, za chwilę kroki usłyszałam śpieszne i dziewka służebna w drzwiach się ukazała. Tacę ogromną ze śniadaniem trzymała w rękach, co trochę w dygnięciu jej przeszkodziło.

Tacę kazałam na stole postawić, bo widać było, że zamierza mi ją do łóżka zanieść, i wody gorącej zażądałam. To nie do wiary, jak człowiek do mycia się przyzwyczaja… Zęby i bodaj twarz… Ożywić się, zanim jeść zacznę.

Nim z wodą wróciła, z ciekawością obejrzałam śniadanie, bo już zdążyłam zapomnieć, co jadałam we własnych czasach. No tak, oczywiście, polewka piwna z serem, kaszanka na słoninie smażona, jeszcze skwiercząca, jajecznica, połówka pulardy na zimno, miód, chleb razowy świeżutki, masło, konfitura wiśniowa i wczesne groszki. Do tego kawa ze śmietanką, bardzo słaba. Dziw, że mi baby drożdżowej nie dołożyli. Ależ, na miły Bóg, na cały dzień by mi tego pożywienia starczyło, a kto wie czy nie na dwa!

Prawdę mówiąc, po odrobinie spróbowałam wszystkiego, chcąc sobie znane smaki przypomnieć i aż śmiać mi się chciało. Znów zadzwoniłam na dziewkę, żeby tacę zabrała, i dopiero potem zaczęłam się ubierać, nic jeszcze na ten temat nie myśląc. Włosy umiałam już sama zwinąć i w węzeł wielki na głowie upiąć, pomoc nie była mi do tego tak bardzo potrzebna. Wczorajszy strój włożyłam, tylko bieliznę zmieniwszy, twarz przed lustrem uporządkowałam jak zwykle, sama z łatwością spakowałam neseser i peniuar razem z koszulą nocną wrzuciłam do walizki. Jedno, czego się nie nauczyłam, to piżam do spania używać i w ogóle spodni nosić. Po czym znów wezwałam służbę.

W miejsce dziewki w drzwiach pojawił się Roman. Dosyć długą chwilę w milczeniu patrzyliśmy na siebie. Wreszcie Roman, mocno zakłopotany, odezwał się pierwszy.

– Jaśnie pani raczy wybaczyć, że się wtrącam, ale w takim stroju jaśnie pani ludziom się pokazać nie może…

Tylko przez mgnienie oka czułam się zaskoczona, a potem spojrzałam po sobie.

Dobry Boże! Miał rację. W letnim, malutkim kostiumiku odbywałam tę podróż, krótki żakiecik, bluzeczka z dekoltem wielkim i bez rękawów, spódniczka przed kolana, pończochy miałam, najcieńsze z możliwych, samoprzylepne, pantofelki głęboko wycięte, na wysokich obcasach, które polubiłam… No, pończochy i pantofelki jak cię mogę, ale ta reszta…? I, Jezus Mario, nie miałam kapelusza!!!

– O, do licha – powiedziałam z jeszcze większym zakłopotaniem.

– I twarz… – dodał Roman wręcz rozpaczliwie. – Tak się obawiałem i dlatego przyszedłem.

– Do diabła – skomentowałam, już zirytowana. – Niech to piorun strzeli, co ja mam zrobić? Słusznie Roman zauważył, dobrze, twarz zaraz umyję, ale na siebie…? Kapelusz jest w samochodzie… zaraz… w karecie chyba? Jest tam ta duża walizka? – Jest, taka jak była.

– Ale przecież nie ma sensu… zaraz… Już wiem! Przypomniało mi się, ża apaszkę lekką i bardzo dużą mam przy sobie, nią będę mogła głowę okręcić, jakby woalem, co w podróży jest dopuszczalne, ale co dalej? Prześcieradłem się przecież nie owinę… Prawda, mam też spódnicę plażową w kwiaty, długą do kostek, tyle że na guziki zapinaną, ale może guziki umkną ludzkiej uwadze… Zatem przebrać się muszę, a razem wziąwszy, strój z tego wyjdzie zupełnie idiotyczny. No trudno, innego wyjścia nie ma.

– Daleko mamy do domu? – spytałam z troską.

– Wszystkiego raptem półtora kilometra. W jaśnie pani własnej oberży jesteśmy. Tyle że tam służba będzie czekała. Zniecierpliwiłam się.

– No więc dobrze, niech myślą, że w tej podróży zwariowałam. Albo wprost z maskarady wracam. Boże jedyny, co mi do głowy wpadło, żeby się tutaj zatrzymywać, znów mi pewnie Roman powie, że przez jakąś barierę przelazłam!

– No, tak jakby, ale w odwrotną stronę.

– Dosyć mam tego, czy to już każdy hotel będzie mi się w oberżę przemieniał? Albo oberża w hotel? Czy się w końcu w Średniowieczu opatrzę? Albo w tysiąc lat później?

– Co do tysiąca lat, wolałbym nie, bo sam sobie nie umiem wyobrazić, jak tam będzie, ale Średniowiecze na upartego dałoby się wytrzymać. Niech się jaśnie pani przystosuje troszeczkę, żeby zgorszenia nie budzić, a ja za parę minut wrócę po rzeczy.

Na nowo rozpakowałam neseser i walizkę, mleczkiem kosmetycznym zmyłam twarz, z trudem powstrzymałam chęć zostawienia bodaj odrobiny pudru na nosie, zadowolona z tego, że przynajmniej brwi i rzęsy mam przyciemnione trwale i nikt w nich sztuki nie odgadnie, odnalazłam plażową spódnicę i włożyłam na tę od kostiumu, chcąc większą obfitość materii uzyskać. Guziki wręcz zgubą mi groziły, bo nie dochodziły do samego dołu, pozostawiając rozcięcie prawie do kolan. Agrafką je spięłam i na bok obróciłam, z nadzieją, że przy chodzeniu mniej się to rozwiewanie rzuci w oczy. Lustra dużego, na szczęście, w tym apartamencie nie było, więc nie widziałam, jak w tym wszystkim wyglądam, mogłam to sobie tylko wyobrazić, od czego udało mi się powstrzymywać. Apaszką omotałam głowę i byłam gotowa.

Roman przytomnie podjechał pod same drzwi, tak że do karety miałam ledwie trzy kroki, ale przy schodzeniu ze schodów widziałam liczne głowy, gapiące się na mnie zza poręczy. Musiała ich chyba wielce zaintrygować ta nowa moda paryska, przeze mnie przywieziona. Prawie pożałowałam, że nie ustrzeliłam ich prawdziwie modnym letnim strojem w pełnym wydaniu, boso, z zielonym cieniem wokół oczu, w spódniczce mini, z chustką na biuście zawiązaną…

Ale mogliby za mną, jak za nierządnicą, kamieniami rzucać, więc lepiej było nie.

Gdyby nie osobliwość stroju, żadnych większych sensacji bym nie doznała. Podjechałam pod wejście do własnego pałacu, jak podjeżdżałam tysiące razy, służba na schodach czekała z powitaniem, z ulgą dużą Zuzię ujrzałam, która na mój widok wielkie oczy zrobiła, ale zaraz potem za mną pobiegła pomocą służyć. O, tak, jej pomoc była dla mnie zgoła bezcenna!

Загрузка...