Dopiero teraz bowiem uświadomiłam sobie, że nie mam się w co ubrać. Co stąd wywiozłam, zostawiłam w Paryżu, przywiozłam natomiast nowe rzeczy, świeżo kupione we współczesnych czasach, w przekonaniu, że będę je nosiła. Zarazem jednak przypomniał mi się mój wyjazd w tamtą stronę w wielkim pośpiechu i skąpość bagażu, ledwie trzy suknie wzięłam, w tym jedną podróżną, zatem reszta musiała tu zostać i teraz mogła mi służyć. I gorsety… Szczęście, że miałam ich kilka, choć tak od nich odwykłam, że błysnęła mi myśl, czyby nie dało się bez nich obyć…
Musiałabym chyba ubierać się sama, w tajemnicy przed własną pokojówką…
W pierwszej kolejności kąpiel zarządziłam, mocno postanawiając sobie jedną garderobę na prawdziwą łazienkę przerobić, z toaletą i wodą bieżącą. Cały wodociąg i kanalizacja byłaby do tego niezbędna, nie miałam pojęcia, jak to urządzić technicznie, ale mogli Rzymianie, mogłabym i ja, a Roman bez wątpienia znał się na tym i radę potrafiłby znaleźć. Pieniądze miałam, bo ten spadek po pradziadku przecież załatwiłam…?
W kąpieli zamierzałam sama dość długo posiedzieć i trochę się nad tym całym bałaganem zastanowić. Nie chcąc prezentować Zuzi moich nowych strojów, wysłałam ją na poszukiwanie gorsetów, bielizny i letnich sukien, każąc wszystko zgromadzić tak, bym przeglądu całości łatwo dokonać mogła. Nie zdołała ukryć zdziwienia i rozczarowania.
– Jakże to, czy też jaśnie pani nowych rzeczy nie przywiozła? Takam ciekawa była, jaka tam moda w Paryżu się nosi! Nie skarciłam jej, bo sama ją do pewnej poufałości przyzwyczaiłam, jedyną zauszniczkę przez dziesięć lat w niej mając, ale prawdy przecież wyjawić jej nie mogłam.
– Dużo kupiłam, moja Zuziu, ale tak samo wyjeżdżałam z Paryża, jak i stąd do Paryża. W pośpiechu takim, żem nic nie wzięła i teraz muszę ze starych sukien korzystać. Nic straconego, bo niezadługo znów tam pojadę i teraz już może śpieszyć się nie będę musiała. A na razie zrób, co mówię, a ja sobie trochę odpocznę po tej podróży.
W wannie leżąc, do której co jakiś czas dziewka gorącą wodę mi donosiła, rzeczywiście zaczęłam myśleć. Przede wszystkim należało porozumieć się z panem Jurkiewiczem, moim tutejszym plenipotentem, ustalić ściśle mój stan posiadania, potwierdzić prawo własności… Papiery wszelkie miałam już zgromadzone przed wyjazdem, uporządkowane, udało mi się nawet pospłacać i poodbierać wierzytelności mojego męża, wygrać sprawę o nieruchomość w Warszawie i oddać w dzierżawę stawy rybne. To wszystko wiedziałam i pamiętałam, nie znałam tylko dokładnej wysokości moich dochodów, tę kwestię trochę zlekceważyłam. Zostawiłam ją na koniec i nie zdążyłam policzyć, ale właśnie pan Jurkiewicz miał zestawić rachunki w czasie mojej nieobecności. Trzeba do niego zadzwonić i kazać mu przyjechać ze wszystkimi dokumentami, po czym dokonać spisu dla uwidocznienia w testamencie…
Zimno mi się nagle w tej gorącej wodzie zrobiło i aż zdrętwiałam. Zgłupiałam chyba, jakie zadzwonić, w co, w dzwon kościelny czy w rynnę…?! I jaki znowu testament, na co mi testament, jak w ogóle mogę sporządzić testament, pojęcia nie mając, co posiadam we Francji! Papiery tamtejsze u pana Desplain zostały, co mam zrobić, nieszczęsna, przecież z panem Desplain też się nie zdołam na poczekaniu porozumieć, chociaż nie, telegram jeśt możliwy… I co mi, do diabła, z tego telegramu, przecież telegramem mi kopii nie prześle…!!!
A cóż za wściekłe uciążliwości teraz na mnie spadły…! Dziewka mi jeszcze gorącej wody dolała, ale już chciałam wyjść z tej wanny. Zdenerwowałam się okropnie. Uprzytomniłam sobie zarazem, że w obecnej sytuacji testament jest mi potrzebny jak dziura w moście i piąte koło u wozu, miał mnie wszak uchronić od ataków Armanda Guillaume, gdzież tu Armand Guillaume, przecież przed tą jakąś idiotyczną barierą czasową nawet o nim nie słyszałam! Niczym mi nie grozi! O Boże…! A gdzież Gaston…?!!!
Teraz dopiero skamieniałam doszczętnie i w rzetelną panikę wpadłam. Nie, doprawdy, za dużo tego było, komplikacje jakieś nie do rozwikłania! Jak ja mam żyć…?!
Po dłuższej chwili odzyskałam przyrodzone władze fizyczne, wyskoczyłam z wanny, nie dzwoniąc nawet na Zuzię, rozchlapałam wodę po całej garderobie, ruszyłam do gabinetu, ręcznikiem kąpielowym owinięta, żeby do załatwiania korespondencji się rzucić, kiedy drogę zastawiła mi Mączewska, moja gospodyni. Czegoś pewno ode mnie chciała i czatowała na moje wyjście z kąpieli, bo już usta otworzyła, żeby jakieś pytanie zadać, ale wzrok jej padł nagle na mój strój i tak została, z otwartą gębą, zastygła niczym żona Lota. No owszem, górą i dołem odzienia mi trochę brakowało, ale przecież nie na rynku się znajdowałam i nie do kościoła zamierzałam się udać! Zniecierpliwienie mnie ogarnęło, cóż to ma być, żebym we własnym domu nie mogła ubierać się, jak mi się spodoba!
– Niech Mączewska nie stoi mi tu jak słup soli, tylko do gabinetu zaraz przyjdzie – rzekłam gniewnie – a przedtem Zuzię proszę mi przysłać. Nie myślała chyba Mączewska, że z wanny w niedźwiedzim futrze wyjdę?
Ominęłam ją z pewnym trudem, bo szczuplutka nie była, i skorygowałam zamiary. Udałam się do sypialni. Zuzia już się tam znajdowała, zmieszana, zdezorientowana, ale też i zaciekawiona nadzwyczajnie, bo nosem dobrej pokojówki węszyła jakieś niezwykłości, a w dodatku rozpakowała rzeczy, przeze mnie przywiezione. Krótkie suknie i spódniczki w osłupienie ją wprawiły, także bielizna, pończochy… Jedną suknię wieczorową, z rozcięciami na bokach, właśnie w rękach trzymała, wpatrując się w nią wzrokiem pełnym zarazem zachwytu i zgrozy.
– Czy to, proszę jaśnie pani, takie coś w Paryżu się nosi…? – spytała niemal bez tchu. – A pod tym co…?
Zła byłam taka, że się nie powstrzymałam.
– Nic – odparłam szorstko. – Własne nogi się pokazuje. – Jezusie Maryjo…!
Aż się zachłysnęła, ale uwierzyć nie zdołała.
– Eee, jaśnie pani żarty sobie takie robi… Toż przecie niemożliwe, ksiądz by taką rzecz wyklął, a i na ulicy policja by złapała, i gnojem by rzucali… Obraza boska! Ale jakby ze spodu koronki i tiule wystawały, o, to tak, toby można dopiero toaletę pokazać! Ale na figurze obcisłe…?
Trudno, musiałam się opanować, żeby rewolucyjnej demoralizacji od własnej pokojówki nie zaczynać. Wiadomo przecież, że naszą opinię służba kształtuje. Z westchnieniem ciężkim powiadomiłam Zuzię, że nowa moda paryska wielkie zmiany wprowadza, zatchnęłam się nieco na myśl, że Bóg raczy wiedzieć jak naprawdę w tej chwili paryskie mody wyglądają, ja sama owszem, wiem, co się będzie za sto lat nosiło, a pojęcia nie mam, co teraz, ale przecież Zuzia do Paryża się nie wybierała… Od razu postanowiłam nakłamać, ukłon uczynić w kierunku wygody i dowolności, zdyskredytować gorsety, skrócić spódnice, zamordować tiurniury, nogi pokazać, kostiumy kąpielowe wyeksponować, modę na opaleniznę słoneczną delikatnie napocząć…
– Tiul przezroczysty spod takiego rozcięcia wygląda – rzekłam konfidencjonalnie. – Ale tego, moja Zuziu, zbytnio nie rozgłaszaj, bo w pierwszej chwili zgorszenie może budzić. Pod tiulem zaś noga się pokazuje, ledwo osłonięta. Przeto rzecz taką wymyślono, żeby podwiązka nie przeszkadzała, pończochy całe, jak rajtuzy, aż do pasa. Gorsety z użycia wychodzą, szczególnie w czasie wielkich upałów, i ledwo stanik zostaje, a spódnice pod suknią tylko w zimne dni się nosi. Obcisłe na figurze, owszem, zgadza się, i w sekrecie ci wielkim powiem, że podobno płeć męska tego zażądała, na co wielcy krawcy musieli się zgodzić, żeby prawdziwe kształty niewiast niczym nie były skłamane. Sama w pierwszej chwili czymś takim byłam przerażona, ale po pewnym czasie przywykłam. Nie dość na tym, w gorące lato nad morzem nawet i pończoch się nie nosi, tylko bose nogi spod krótkiej sukni wystają…
Urwałam ten wykład, widząc, jak Zuzi oczy zgoła w słup stają. Nie za wiele na raz. Szczególnie że te osłupiałe oczy na mój kostium i garsonkę przeszły, letnie i krótkie, i na nich znieruchomiały. Wprost widać było nad biedną Zuzią myśl straszną, że tak potwornie nieprzyzwoitą rzecz jej pani na sobie mieć mogła.
– Nad morzem i na plaży jeszcze gorsze rzeczy widzieć można – rzekłam niemiłosiernie. – I nikt się tym nie przejmuje, więc Zuzia też nie musi. Kiedy indziej ci opowiem, jakie to zmiany na świecie zachodzą, a teraz ubrać bym się chciała, bo wiele mam interesów do załatwienia. Z gorsetem damy sobie spokój chwilowo, liliową suknię poproszę, zapniesz mi ją zwyczajnie z tyłu, a pod spód nikt nie będzie zaglądał. Nie mam czasu na dostojniejszy strój. Rusz się, moje dziecko, dziwić się będziesz kiedy indziej. I do czasu trzymaj język za zębami.
Stanowczość, brzmiąca w moim głosie właściwy skutek wywarła. W dziesięć minut byłam gotowa pokazywać się ludziom, wychodząc zaś, widziałam, jak Zuzia padła na krzesło, półprzytomna niemal. Zostawiłam ją, by spokojnie przyszła do siebie i pogodziła się z rewolucją, i Mączewską odnalazłam, pod drzwiami gabinetu stojącą.
– Proszę – rzekłam zimno. – Mączewska ma mi coś do powiedzenia. Słucham.
Na widok pani ubranej normalnie, w suknię jak się należy, Mączewska odzyskała zdrowe zmysły.
– A bo to, proszę jaśnie pani – rzekła ze zwykłą sobie energią – nim jeszcze jaśnie pani dojechała, dwie rzeczy się zapowiedziały, jedno, to pan Armand Guillaume był tu, jako powinowaty jaśnie pani, i wizytę zapowiedział, a drugie, to jaśnie pani Ewelina Borkowska na sam powrót jaśnie pani chciała przybyć i możliwe, że już dziś tu będzie, i z jakimś gościem jeszcze. Więc nie wiem, chciałam zapytać, czy to razem nastąpi, czy oddzielnie, i jaki obiad mam zarządzić albo śniadanie, albo co. Albo może przyjęcie wieczorne, kolację czy jak. Na litość boską…!
Zmartwiałam. Armand Guillaume…!!!
Przez mgnienie oka korciło mnie, żeby zalecić Mączewskiej dolanie Armandowi do wina szaleju, blekotu albo ekstraktu z tojadu, bo skoro on chciał mnie rybą fugu uszczęśliwić, czemuż nie miałabym mu odpłacić produktem krajowym, ale zdołałam sobie przypomnieć, że tych dekoktów w domu nie mamy, i trzeba by je było dość długo przygotowywać. Mignęły mi jeszcze w głowie grzyby trujące, na które właśnie był czas, ale te musiałabym chyba sama zebrać, żeby służby na konsekwencje nie narażać. Z pół minuty milczałam.
Doświadczenia całego życia pozwoliły mi wreszcie zarządzenia właściwe wydać.
– Zrobi Mączewska coś, co do podgrzania się nadaje, bigos w pierwszej kolejności. Trunki proszę przygotować, co na zimno, na lodzie postawić i niech czeka. Pierogi grzybowe i mięsne robić zaraz, odsmażone i zrumienione w razie czego się poda, śledzie są, mam nadzieję…?
– Są,
– Bardzo dobrze. W każdym wypadku od śledzi zaczniemy. Z ciast, zimny sernik z galaretką owocową przygotować, kruche ciasteczka już robić, konfitura do nich będzie… Konfitury chyba przez czas mojej nieobecności nie znikły?
– Co też jaśnie pani…!
– Doskonale. Szynka w śpiżarni jest? – Pewnie, że jest!
– Przeto, zależnie, śniadanie czy kolacja, omlet z szynką łatwo zrobić. Dwie kaczki zabić zaraz…
– Pasztet z zająca mamy, świeżutko zrobiony – przerwała mi żywo Mączewska. – Zamiast kaczki może bażant, bo to się krócej piecze i w razie potrzeby…
Też jej przerwałam.
– Doskonale, zatem w ostatniej chwili Mączewskiej powiem i to się poda, co najbliżej będzie. Sama nie wiem, Bożeż ty mój, przed paroma godzinami przyjechałam, kto i kiedy nam wizytę złoży, a wstyd byłoby źle gościa przyjąć. Z tego, co mówię, Mączewska sama musi jadłospis ułożyć, z tym że nie musi to być coś nadzwyczajnego z racji ledwo mojego powrotu, ale też i nie byle co. I służba głodna być nie może, bigos, bigos! Już ten bigos trzeba gotować!
Mączewska nadęła się tak, że o mało nie pękła.
– Bigos, proszę jaśnie pani, to już od blisko dwóch niedziel w garnkach perkocze – rzekła godnie. – Toż głupia bym musiała być, żeby bigosu nie gotować, skorom wiedziała, że jaśnie pani wraca. Jeno te frykasy śniadaniowe czy kolacjowe… Coś mną nagle szarpnęło.
– A skąd Mączewska wiedziała, że akurat teraz wracam? – spytałam delikatnie, ciepło, miękko i z bardzo wymuszonym uśmiechem.
– A toż ze wszystkich stron! Ten pan powinowaty Armand Guillaume powiedział i jaśnie pani Borkowska mówiła… Na miłosierdzie pańskie…
Wiedzieli o mnie. Jak to się mogło, do tysiąca piorunów, stać…?!Ewa, w porządku, znałyśmy się, mogłyśmy się spotkać znów po moim i jej ślubie, ale skąd Armand…?!!!
On sam się objawił czy jakiś jego pradziadek…?
– Romana proszę mi wezwać natychmiast – zażądałam na zakończenie.
Mączewska poszła sobie, nawet dość zadowolona, bo lubiła sama o jadłospisie decydować i wiedziałam, że głupstwa żadnego nie zrobi. Zdążyłam usiąść przy biurku, kiedy przyszedł Roman.
Popatrzyliśmy na siebie.
– No i dalej nie wiem, jak ten mój dom wygląda – wyrwało mi się z lekką goryczą, ale zaraz przeszłam do kłopotów bieżących. – Roman wie, że Armand Guillaume tu się pokazał?
– Wiem – odparł, wyraźnie zatroskany. – Między służbą o wszystkim się gada. Sam nie rozumiem, skąd się wziął, ale musi to mieć związek ze spadkiem.
– Też tak uważam. Pan Jurkiewicz jest mi potrzebny gwałtownie, list napiszę, a Roman po niego do Warszawy pojedzie. I do pana Desplain telegram trzeba wysłać. Boże drogi, jak mi okropnie telefonu brakuje!
– Więcej różnych rzeczy będzie jaśnie pani brakowało, ale takich słów jaśnie pani w ogóle nie powinna używać. A co do testamentu…
– Okazuje się, że chcąc nie chcąc, muszę go napisać. Już się zastanowiłam, spadkobierczynią swoją uczynię Zosię Jabłońską, pokrewieństwo z nią jest bardzo dalekie, ale jest.
– Ale to dziecko? Jak pamiętam, panienka Jabłońska ma sześć lat?
– Toteż chyba mnie nie zabije? I jej rodzice też nie, ponieważ nie żyją, to sierota, u ciotki na wychowaniu. Ale nikomu o tym nie należy mówić, żeby później rozczarowań nie było…
– To się mija z celem – przerwał mi Roman rozsądnie. Przecież po to jaśnie pani pisze testament, żeby się właśnie rozeszło i żeby pan Guillaume się dowiedział.
Zakłopotałam się, bo miał rację.
– To jak to zrobić, żeby Armand wiedział, a Zosia Jabłońska nie? Bo cały spadek dla Zosi, to Roman rozumie, szum się zrobi i wielka sensacja. A potem biedne dziecko na lodzie zostanie. Albo nie! Nie zostanie, coś jej naprawdę zapiszę, żeby przynajmniej posag miała, ciągle nie wiem, ile mam pieniędzy, ale chyba wystarczy?
– Wedle mojego rozeznania wystarczy na parę posagów i nawet jaśnie pani uszczerbku nie zauważy. To rozumiem, że w telegramie do pana Desplain podania wysokości dochodów jaśnie pani trzeba zażądać?
– Pewnie, że trzeba. A jeśli nawet się zdziwi, że sumy nie znam, nie szkodzi, niech się dziwi do upojenia i niech mnie za idiotkę uważa. Kobieta do głupoty ma prawo.
– Otóż to! – przyświadczył Roman skwapliwie. – Ja nawet pozwolę sobie zwrócić jaśnie pani uwagę, że jaśnie pani za dużo wie. Bo ta przeszłość z przedwczoraj to się teraz zrobiła przyszłością i jaśnie pani musi strasznie uważać, żeby się z czymś nie wyrwać. Najlepiej byłoby właśnie, gdyby jaśnie pani głupotę udawała, że ośmielam się radzić.
Pokiwałam smętnie głową, bo znów miał rację. Niech się wygłupię z komputerem, telewizorem, samolotem czy oświetleniem elektrycznym i już się Armand postara, żeby mnie w domu obłąkanych zamknęli. Wszyscy zgodnie zaświadczą, że zdradzam objawy szaleństwa, a tak ze trzysta lat temu pewnie by mnie na stosie spalili. Pocieszające dosyć, że teraz już nie.
Zasiadłam do listów. Boże drogi, okazało się, że już zdążyłam odwyknąć od stalówki i atramentu! Omal nie sięgnęłam po długopis, który miałam w torebce i który swojego charakteru wcale nie zmienił, ale opamiętałam się. Nie tylko pan Jurkiewicz zdumiałby się śmiertelnie, ale także i pan Desplain… No nie, pan Desplain nie, do niego mój rękopis nie dojdzie, telegram na miejscu wypisany dostanie. Co to za szczęście, swoją drogą, że gęsie pióro już mi nie groziło, świętej pamięci ojciec każdy wynalazek z zapałem chwytał, a i mój mąż nieboszczyk stalówkami się posługiwał od pierwszej chwili, kiedy się pokazały.
Wysłałam Romana z korespondencją i za przeglądanie rachunków i dokumentów różnych się zabrałam, znów żałując, że nie mam pomocy technicznych. Widziałam takie rzeczy w komputerze gromadzone i nawet zdążyłam się nauczyć ich wyszukiwania i drukowania, co mi się bardzo spodobało. A tu nic. Wszystko ręcznie…
Nie chciało mi się samej do każdego sedna rzeczy dochodzić, dodawać i odejmować, ogólne pojęcie o swoich sprawach zyskałam, rzeczywiście w czasie mojej nieobecności pan Jurkiewicz uporządkował całą resztę, a teraz postanowiłam na jego przyjazd zaczekać i od niego ostateczne wyniki dostać. Rachunki domowe przejrzałam pobieżnie, nic w nich nagannego nie było, mogłam zatem zająć się wreszcie najważniejszym, a mianowicie strojami.
Do łatwego i wygodnego człowiek szybko przywyka. Spodziewałam się wizyt, musiałam zatem wyglądem przystosować się do obyczajów, nie należało od pierwszej chwili wstrząsów powodować. Zuzia posłusznie wyłożyła zawartość moich szaf, święcie przekonana, że koniec żałoby, który właśnie nadszedł, ma spowodować odmianę mojego ubioru. Gdyby wiedziała, jakiej odmiany byłam spragniona, pewnie by służbę wymówiła, nie mogąc strawić zgorszenia. Suknie sukniami, większość z nich dobrze leżała i była twarzowa, ale bielizna…? Niemal w panikę wpadłam na myśl, że grożą mi moje własne pantalony, długie koszule, gorsety, podwiązki, obciskające nogę, aż ślady czerwone zostawały. Za dużo tego było i teraz dopiero pojęłam, jak przeszkadzały i krępowały ruchy! Przez dwadzieścia pięć lat nie zdawałam sobie z tego sprawy, raz poczuwszy swobodę, jakże miałam wrócić do tamtych uciążliwości?
Dobrze chociaż, że upały wielkie nie panowały, co we wrześniu mogło się zdarzyć…
Od razu pojęłam, że będę musiała przekabacić Zuzię. Trochę bielizny przywiozłam, zapas niewielki, gdybym przeczuła tę przeklętą barierę czasową, przywiozłabym całe kufry! Nikt by mi przecież nie zaglądał, co pod suknią noszę. W obecnej sytuacji jednakże należało chyba uszyć nowe na wzór przywiezionych i nie dopuścić, żeby Zuzia paraliżu rąk doznała. Z koronek zrezygnuję, tego by może Zuzia nie potrafiła, a szkoda. Jak na razie, to, co miałam na sobie w podróży, uprać trzeba, najlepiej od razu wrzucić do pralki…
Jęku nie zdołałam powstrzymać. Święty Józefie, a gdzież tu pralka?! Pomieszania zmysłów dostałam i pozbyć się go nie mogę, jaka pralka, urządzenie mi niedostępne, a najlepsze, by prane sztuki garderoby ukryć, własną ręką je do środka wrzucając, własną ręką z suszarki wyjmując… Robiłam to już przecież! Do małej przepierki w Trouville nawet Florentyny nie wzywałam, czasem najwyżej wysuszone sztuki wyjmowała i układała w komodzie. A teraz…?
Padłam na krzesło przy oknie i głowę w dłoniach ukryłam, bo mnie na moment rozpacz ogarnęła. Czemuż tej Zuzi w tamtą podróż nie wzięłam, teraz by, tak jak Roman, do innego życia już była przyzwyczajona, wspólniczką bym ją miała! Co mam zrobić, nieszczęsna, ileż wysiłków mnie czeka?!
Zuzia na widok mojej rozpaczy spłoszyła się okropnie.
– Ależ proszę jaśnie pani! Co się stało? Czy to zmartwienie jakie? Czy się jaśnie pani coś nie powiodło? A toż Roman mówił, że sprawy tak doskonale załatwione, pałac piękny jaśnie pani w spadku dostała, czemuż teraz…? Czy jaśnie pani może chora? Ja ziółek przyniosę, a może wina, bo to mówią, że stare wino na lekarstwo dobre? Po doktora może posłać?
Porzuciła całą moją garderobę i do kolan mi przypadła, szczerze przerażona, bo zazwyczaj żadnych histerycznych ataków nie miewałam. Nie śmiąc rąk mi odrywać, próbowała choć z boku zajrzeć mi w twarz, tajemniczą chorobę odgadnąć. Nie trzymałam jej długo w niepewności.
– Wina! – zażądałam słabiutko, dobrze wiedząc, że w kredensie i koniak stoi, ale nie chcąc przesadzić. Jeszcze by naprawdę po doktora posłano.
Zuzia porwała się jak szalona, w trzy minuty wielki kielich czerwonego wina mi przyniosła. Przez ten czas, w nie zmienionej pozycji siedząc, zdążyłam sobie przypomnieć, że kluczy od kredensów jeszcze Mączewskiej nie odebrałam i trzeba to będzie zrobić, choć na tę chwilę akurat dobrze się złożyło. Oderwałam ręce od twarzy i uniosłam głowę, po wino sięgając, dzięki czemu ujrzałam za oknem powóz, który już do gazonu podjeżdżał, a tuż za nim jeźdźca na koniu. Masz ci los, goście! Teraz, zanim jeszcze zdążyłam swój stan ducha uporządkować!
Zuzia, nie widząc łez w moich oczach, uspokoiła się znacznie, pusty kielich z rąk mi wyjęła i również w okno spojrzała.
– A toż jaśnie państwo Borkowscy! – wykrzyknęła żywo. Poznaję powóz i konie. A i jeszcze z nimi ktoś konno! Jaśnie pani zejdzie?
– Pewnie że zejdę. Niech Mączewska drugie śniadanie poda.
– Nie obiad? – zdziwiła się Zuzia.
Rozzłościły mnie nagle te wszystkie kłody na drodze, o które się co chwila potykałam.
– Nie. Nie obiad. Nowe obyczaje z podróży przywiozłam i teraz obiad się będzie jadło o piątej po południu. A drugie śniadanie owszem, może być obfite i na gorąco. Leć i powiedz jej to, ja tu sobie dam radę.
Najwyraźniej w świecie w pojęcia Zuzi istną rewolucję wprowadziłam, ale posłusznie pobiegła. Niepotrzebna mitu była, bo nie wytrzymałam, do toaletki skoczyłam i odrobiną pudru bodaj nos upiększyłam, nie ośmielając się jeszcze makijażu robić. No, jeszcze szminka, naturalny kolor nie pozwalał jej nawet odgadnąć, a usta jednak innego wyrazu nabierały. Liliowa suknia do pory dnia pasowała, chwyciłam szybko koronkową narzutkę i ametysty na szyję i spokojnym krokiem na dół zeszłam.
Ciekawa byłam Ewy wprost szaleńczo… No i znów, jakiej Ewy, nie żadnej Ewy, tylko Eweliny Borkowskiej, której przeszło osiem lat nie widziałam!
Jednym rzutem oka zdołałam ją obejrzeć, a pewność miałam, że i ona mnie. Szczupła była, doskonale ubrana, jednakże wydała mi się co najmniej o pięć lat starsza, a byłyśmy przecież rówieśnicami! Chwyciła mnie w objęcia, rzewnymi łzami płacząc. – O, moja Kasiu biedna! – wykrzyknęła.
Pojęcia nie mając, dlaczego jestem biedna i dlaczego ona płacze, na wszelki wypadek wycisnęłam z siebie kilka łez do towarzystwa. Chwalić Boga, Ewelina zaraz w następnych słowach swoje łkania wytłumaczyła.
– Ach, moja droga, za późno o twoim nieszczęściu się dowiedziałam, list przyszedł już długo po pogrzebie!
Byłabym przyjechała, żeby ci bodaj okrucha pociechy dostarczyć! Tyle starań, tyle poświęceń i wszystko na nic! I jeszcze tyle kłopotów po nieboszczyku na ciebie spadło, a teraz ten skandal w Montilly…!
Aż do skandalu w Montilly rozumiałam, że mówi o śmierci mojego męża i zwykłe kondolencje mi składa, ale skandal mnie oszołomił. Na miły Bóg, co tam było, czyżby ona o ostatnich wydarzeniach wiedziała? Obecne zbrodnie miały miejsce sto lat wcześniej czy co…?
Karol do mnie przystąpił.
– Gdybyśmy o tragedii na czas usłyszeli, sam bym się postarał wszelką pomocą pani służyć. Racz pani przyjąć najszczersze wyrazy współczucia…
Dłoń moją z szacunkiem wielkim ucałował i trzeba przyznać, że stosowne słowa podziękowania z trudem przez usta mi przeszły, bo omal się do niego zwyczajnie per “ty” nie zwróciłam. W dodatku prawie skrępowanie poczułam, że czarnej sukni z welonem nie mam na sobie, ale znów mnie to zirytowało i zdecydowałam się z miejsca wziąć byka za rogi.
– Już mi się żałoba skończyła – zwróciłam im uwagę, pilnując, by nie okazać z tej racji uciechy i taktownym smętkiem zionąć. – A kłopotów istotnie miałam tyle, nie tylko tu, ale także w tej męczącej podróży, że wydaje mi się, jakbym wdową od pięciu lat była. Jakże się cieszę, że was widzę, najprzyjemniejsza wiadomość, jaką po powrocie uzyskałam, to ta o waszej obecności. I pociecha to dla mnie, i radość!
– A ileż sobie mamy do powiedzenia! – wykrzyknęła żywo Ewelina, porzucając grobowe nastroje. – Czyś chociaż, kuzynko droga, we Francji swoje odzyskała…?
Już widać było, że tematów do rozmowy nam nie zabraknie. Nieznacznie zadzwoniłam na służbę, Mączewska stanęła na wysokości zadania, bo zaraz Wincenty, mój kamerdyner, się pokazał z trunkami rozmaitymi i maleńką przegryzką, ciasteczkami serowymi, stanowiącymi jej specjalność. Jednakże nie spełniłam jeszcze wszystkich obowiązków pani domu.
– Mam wrażenie, że z kuzynostwem drogim ktoś więcej jechał? – spytałam grzecznie i bez nacisku, żeby na wścibstwo nie wyszło. – Czy to znajomy jakiś na spacer się wybrał?
Ewelina rzuciła na Karola błyskawiczne spojrzenie, ale on zachował twarz kamienną, więc zdecydowała się ujawnić zakłopotanie.
– Ach, mój Boże, powinnam była od razu powiedzieć… Ale na twój widok, Kasiu moja kochana, takie wzruszenie mnie ogarnęło, żem o wszystkim zapomniała, i nawet o manierach przyzwoitych. I nadal niepewna siebie jestem, bo mam obawy, że ci nietakt wielki wyrządzam. Z góry o przebaczenie cię proszę!
Gotowa byłam przebaczyć jej wszystko natychmiast, bo i ciekawość mnie ogarnęła, i jakiś niepokój. W stresie i lęku żyłam już od paru tygodni i wszelkich niepewności zaczynałam mieć po dziurki w nosie. Cóż tam za jakaś podejrzana postać wokół nich się plątała?
– Ależ ja tu żadnego nietaktu nie widzę, najdroższa Ewelino, i nie mam nic do przebaczania! Toż wiesz przecież, że w moim domu jesteś u siebie, tośmy sobie przecież już dawno przyrzekły! O cóż chodzi?
– O, zatem wprost powiem. Przywieźliśmy ci gościa w pośpiechu wręcz gorszącym, ale tak nalegał, żem mu odmówić nie umiała. Poznał cię jeszcze za twoich panieńskich czasów i teraz odnowić znajomość pragnie, od niedawna tu jest, bo podróżował i o nikim innym, jak tylko o tobie, nie mówi. Ma dla ciebie, tak twierdzi, ważne jakieś wiadomości. Tyle jeszcze przyzwoitości okazał, że nie ośmielił się wejść razem z nami bez twojego zaproszenia, a w ogóle jest to przecież twój daleki krewny, tyle że od francuskiej strony.
Armand…! Zimno mi się zrobiło, ale opanowanie zachowatam. Raz kozie śmierć.
– Ależ moja droga, oczywiście, zaraz Wincentego wyślę, któż to widział tak gościa za drzwiami trzymać! Zadzwoniłam, polecenie szybko wydałam.
– I kto to jest? – spytałam, całe męstwo zbierając.
– Hrabia Gaston de Montpesac, z Felicji Radomińskiej się rodzi…
Coś tam jeszcze dalej Ewelina mówiła, ale nie usłyszałam ani jednego słowa. Dobry Boże, Gaston…!!!
Szczęście, że zdążyłam już Wincentego po niego wysłać, bo teraz nie byłabym do tego zdolna. Słabo mi się zrobiło, usiadłam czym prędzej, kolana się same pode mną ugięły, nie wiem, co moja twarz mogła wyrażać, ale płomień na niej poczułam, radość buchnęła we mnie tak, że mi tchu zabrakło. Głos Eweliny brzmiał mi w uszach niczym jakieś brzęczenie, trwałam w bezruchu, w wejście do salonu wpatrzona, o wszystkim już zapomniawszy.
I w tym wejściu ukazał się Gaston.
Że mu od razu w objęcia nie padłam, to cud istny, bo zerwałam się z fotela jak sprężyną rzucona. Miłosiernie fotel z Karolem na drodze mi stanął, co mnie wyhamowało odrobinę, a i Gaston tak się zachował, że oprzytomniałam. Nie runął ku mnie, elegancko już od drzwi zaczął się kłaniać, dał mi czas na powrót do jakiej takiej równowagi. Mój impet niestosowny i nieprzyzwoity nabrał dzięki temu charakteru przeprosin, że tak długo gościa nie przyjmowałam, każąc mu czekać przed domem…
Opanowałam się. No tak, oczywiście, moja pamięć dobrze działała. Był to ten właśnie młodzieniec, który w oko mi wpadł w przeddzień mojego ślubu, dziś o osiem lat starszy, ten sam, którego spotkałam w Paryżu i rozpoznałam natychmiast, w którym zakochałam się na śmierć i życie i którego miałam poślubić w październiku, o czym, zdaje się, on nie miał najmniejszego pojęcia…
Mimo wszystko może i zdołałabym poślubić go w październiku, tylko ciekawa rzecz, którego roku…?
Na to drugie śniadanie, w żadnym razie nie będące obiadem, został zaproszony i po krótkich certacjach zaproszenie przyjął. Maniery miał nieskazitelne, z umiarem wielkim toczył ze mną rozmowę, przyświadczając, że istotnie posiada pewną wiedzę, która, być może, okaże się dla mnie interesująca, ale wszak nie przy posiłku będziemy trudne sprawy omawiać, Eweliny i Karola nie zaniedbywał, uśmiech przyjemny utrzymywał na twarzy, ale cały czas, od pierwszego momentu, w oku trwał mu ten błysk, który każda kobieta bezbłędnie rozpozna i zrozumie. Ewelina też go dostrzegła, wzrokiem powiedziała mi, że widzi, zbyt dobrze jednak była wychowana, żeby bodaj najdrobniejszą uwagę uczynić. O, do omawiania mieliśmy wszyscy tak wiele, że od razu wizyty umówiłam, nikogo nie dziwiło, że i z przyjaciółką, i z dalekim krewnym będę rozmawiać w cztery oczy, najbliższe dwa dni już się stały zajęte, bo i o panu Jurkiewiczu musiałam napomknąć. Dziś przed owym późnym obiadem miał go Roman przywieźć.
Cudem chyba żadnego faux pas nie popełniłam, a jeśli nawet, to niewielkie, bo w głowie, w sercu i w całej sobie miałam Gastona. Do niego, tego nowego, czy może raczej należałoby powiedzieć: starego… musiałam przywyknąć i jego do siebie nowej przyzwyczaić. Inaczej przecież wyglądał niż kilka dni temu… to znaczy odwrotnie, za sto lat… nagle poczułam wyraźnie, że jeśli nie odczepię się od tej mieszaniny czasów, wariactwa niechybnie dostanę! Ale strój, uczesanie, różnica w zachowaniu, jakże drobna, a jednak uchwytna… Tam… To znaczy wtedy… rzucałam się w oczy powściągliwością na tle ogólnego rozwydrzenia, teraz raziłabym zapewne na tle ogólnej skromności…
Już widzę, co by to było, gdybym go natychmiast do sypialni zawlokła…
Ogólna sytuacja, z racji mojego zaledwie dzisiejszego powrotu, była taka, że zaproszenie ich na obiad nie wchodziło w rachubę. W żadnym razie by nie przyjęli, tylko cham jakiś nachalny siedziałby na karku skłopotanej pani domu. Ewelina mi nawet na stronie podziw wyraziła, żadna niewiasta tuż po powrocie z takiej podróży gości by nie przyjęła, każda by miała, choć przez dzień jeden, istne trzęsienie ziemi, urwanie głowy i ze sobą samą, i z domem, ja zaś tak wyglądam, jakbym nigdzie nie wyjeżdżała, a w domu wszystko idzie niczym w najlepszym zegarku. Najeżdżając mnie dzisiaj, wyrzuty sumienia miała, ale już jej przeszły.
Całą zasługę Mączewskiej przypisałam, o bałaganie w garderobie przezornie nie wspominając. Zasługiwała zresztą na pochwałę, bo też istotnie dom prowadziła konkursowo i służbę trzymała żelazną ręką.
Najwięcej opanowania musiałam z siebie wykrzesać przy pożegnaniu z Gastonem. Aż mnie język świerzbił, żeby mu delikatnie podsunąć myśl o wspólnej kolacji, niechby nawet pod pozorem udzielania mi owych wieści z Francji, ale przypomnienie pana Jurkiewicza pomogło mi zachować resztkę przyzwoitości. Widać jednakże było, że z pierwszej sposobności skorzysta, żeby mnie zobaczyć i jutro jego wizyty mogę być pewna.
Wróciłam wreszcie na górę, znacznie już pocieszona i pełna dobrej myśli.
Zuzia mi się zaprezentowała jako dokładne moje przeciwieństwo. Siedziała wśród wszystkich wypakowanych rzeczy, zgrozą przejęta, jak zmartwiała, bliska płaczu i łamania rąk.
– Ja nic nie mówię, proszę jaśnie pani – rzekła żałosnym głosem. – Ale co to jest, te takie dziwne, i do czego to, i skąd jaśnie pani to wzięła? I co się z tym robi? I w ogóle, ja nawet nie śmiem myśleć, proszę jaśnie…
– To nie myśl – poradziłam jej beztrosko, ale zlitowałam się. – No dobrze, wszystko ci wyjaśnię, co do czego służy, a na początek wiedz, że na upały wielkie trafiłam. Zaś przy upałach i gorącu wiejskie dziewczyny boso i w krótkich spódniczkach sobie biegają, a wielkie panie mdleją na ulicy. Wszystkim się te omdlenia zaczęły w końcu wydawać nieprzyzwoite, a to chyba rozumiesz?
– A to, to przecie! – przyświadczyła Zuzia gorliwie, już pełna nadziei, że jej rozterkę ukoję.
– No więc poszły po rozum do głowy i cały spodni strój zmieniły tak, żeby nic nie grzało i nie uciskało. Pantalony chociażby, na zimę doskonałe… – na moment urwałam, bo wyobraziłam sobie obecny Paryż… nie, nie tak, przyszły Paryż w takich pantalonach i śmiech mnie porwał, który z trudem opanowałam – ale na gorące lato nie do wytrzymania. W słońcu szczególnie…
Zuzia ośmieliła się mi przerwać.
– A to właśnie, proszę jaśnie pani, ja nie śmiałam nic mówić, ale czy to jaśnie pani białości nie straciła? O wybaczenie proszę, czy tam jaśnie pani po słońcu chodziła czy jak…? Boć to prawie jak pani Marczycka, która sama koło gospodarstwa chodzi i słońce ją chwyta, bo jakże ma z parasolką kury macać…
– O, i bez macania kur taka moda nastała – zapewniłam ją z czystym sumieniem. – Doktorzy do takiego wniosku doszli, że trochę słońca i więcej powietrza, wiatru nawet, dla zdrowia jest konieczne i każdy tego zażywa. Z umiarkowaniem, ale po twarzach widać i całkiem biała osoba z potępieniem się spotyka. Że o zdrowie nie dba i głupia być musi. – A toż od wiatru paniom skóra pierzchnie!
Wskazałam jej toaletkę i cały zestaw tych przerażających dla niej produktów.
– Właśnie dlatego kosmetyki wymyślili. I na spierzchnięcie, i na gładkość, i na miękkość… Zamiast, na przykład, serwatki, czystego smalcu albo świeżej śmietanki używać, takie rzeczy zrobili, które łatwiej mieć pod ręką i nie śmierdzą, tylko przeciwnie, przyjemny zapach mają. Wszystko dla zdrowia. A i z włosami zobaczysz, jaki postęp wielki, zamiast żółtko, rumianek albo ocet mieszać, smarowidło z tego wszystkiego zrobili dla wygody i ułatwienia, samo się pieni i z rozczesaniem żadnego kłopotu nie ma.
Zuzia zaczęła kręcić głową z mniejszym już zgorszeniem, a większym podziwem.
– Czego to ludzie nie wymyślą… Znaczy, że to, proszę jaśnie pani, dla przyzwoitych osób, a nie dla takich…- no, tych… takich… Że nie dla nierządnic wyłącznie, musiałam w nią wmówić stanowczo i rzetelnie, bo inaczej rady bym z nią sobie nie dała. Cały wykład naukowy do niej wygłosiłam, z czego połowy co najmniej nie miała prawa zrozumieć, bo i ja nie bardzo rozumiałam, co mówię, ale za to tym bardziej uwierzyła. Możliwe nawet, że ta lekkość strojów, to słońce i powietrze, wydały jej się całkiem rozsądne.
Z panem Jurkiewiczem kłopotów żadnych nie miałam, obiad zjadł z wielkim smakiem, po czym z łatwością przystąpiliśmy do kontynuacji poprzednich rozmów o interesach. Dopiero mój zamierzony testament wprowadził drobną kontrowersję.
– Sama myśl bardzo słuszna – pochwalił pan Jurkiewicz w pierwszej chwili. – Czy jakąś propozycję na piśmie pani hrabina już sporządziła?
– Nie – odparłam i zawahałam się, czy wyjawić mu chęć zamążpójścia. – Sądzę, że nie będzie to mój testament ostateczny, nie jest wykluczone, że go w przyszłości zmienię. Mam nadzieję pożyć dłużej niż do jutra.
– Niechże pani hrabina takich głupstw nie mówi! Do jutra, do jutra… Moje dziecko… Najuprzejmiej przepraszam, ale znam panią przecież prawie od urodzenia! No dobrze, nad spadkobiercą pani hrabina chyba się zastanowiła? Bliskiej rodziny nie ma.
– Toteż właśnie. To delikatna sprawa. Zdecydowałam się na Zosię Jabłońską.
Pan Jurkiewicz trochę się żachnął.
– Panna Jabłońska… Ależ to dziecko jeszcze! – No to co?
– Opiekunowie… Młody pan Burzycki… Jak by tu…
O, do licha! O tym zupełnie zapomniałam. Wujostwo Zosi, ciotka i wuj Burzyccy, byli w porządku, solidni i przyzwoici ludzie, choć może nie nazbyt tkliwi, ale dorósł przecież ich syn, kochany Januszek, oczko w głowie. Januszek zdolny byłby roztrwonić dziesięć majątków, a nie tylko jeden, a że uczyniłby to bezprawnie, to i cóż? Nawet gdyby w więzieniu miał za to siedzieć, należności żadna siła ludzka już by z niego nie ściągnęła, a rodzice, matka szczególnie, nie byli w stanie odmówić mu niczego. Gdybym umarła, nim Zosia dorośnie, zarząd spadkiem w ich ręce by przeszedł.
– Zabezpieczyć jakoś – bąknęłam. – Zastrzeżenie uczynić. Fundusz powierniczy… Bank…
– A dochody? Z dochodów spadkobierca korzysta. Kto by korzystał w tym wypadku, jak też pani hrabina myśli?
Pani hrabina myślała całkiem rozsądnie, że owszem, Januszek, ale wyjścia na poczekaniu nie umiała znaleźć. Gapiła się tępo na pana Jurkiewicza.
– A właściwie skąd i do czego pani hrabinie ta tymczasowość testamentu? – spytał pan Jurkiewicz bystrze. – I na cóż pośpiech aż tak wielki?
No i co ja mu miałam odpowiedzieć? Wyjawić prawdę o zbrodniach, o Armandzie…? Zaraz, kto mi w ogóle ten testament doradzał? Wszyscy! Pan Desplain, pani Łęska, Roman… Zadzwonić natychmiast do pani Łęskiej…!
Prawie się poderwałam z krzesła i opadłam na nie z powrotem. Do diabła z tym głupim, zacofanym wiekiem i z tymi telefonami nie istniejącymi!
Ale Roman już był. Wrócił przecież, przywożąc pana Jurkiewicza!
Zadzwoniłam, Wincenty się zjawił, kazałam czym prędzej wezwać Romana. Musiał, jak zwykle, mieć jakieś przeczucie i czekał w pobliżu, bo i minuta nie minęła, kiedy do drzwi zapukał. Nie bacząc wcale na niewątpliwe zdumienie pana Jurkiewicza, powiedziałam bez wstępów:
– Zna Roman sprawę testamentu. Pan Desplain zalecał, pani Łęs… – zatrzymałam się, bo pani Łęska w czasach obecnych mogła jeszcze nie istnieć. – Pani Patrycja też. Co by tu zrobić z panną Jabłońską, żeby pan Janusz Burzycki zbytnio z tego nie skorzystał?
Roman najwidoczniej już sprawę przemyślał.
– Ośmielam się radzić i przypomnieć jaśnie pani, żeby po Pierwsze pannę Jabłońską tylko częściowo uwzględnić, a po drugie pani Patrycja o kościele wspominała. To i rozgłosić można na wszystkie strony, i zmienić w razie czego.
– A pośpiech z czegóż? – spytał pan Jurkiewicz, nieco nadęty, bo kto widział takie rzeczy ze sługą omawiać.
– A to żeby jakieś niepowołane osoby wielkich nadziei sobie nie robiły – odparł Roman natychmiast. – Jaśnie pan radca sam wie najlepiej, jak to bywa z niewiastą młodą i majętną, a bez bliskiej rodziny. Wszak łowców posagowych nie brakuje, a i gorsze rzeczy mogą się przytrafić, nie daj Boże bywało, że ktoś wypadek spowoduje…
Pan Jurkiewicz aż się otrząsnął, ale nie zaprzeczył. Przyjrzał się Romanowi, przyjrzał się mnie, jakby chciał się upewnić, czy mnie młodość jeszcze przypadkiem nie odbiegła, i wreszcie nawet kiwnął głową. Jakiś wyraz zrozumienia mignął mu w oczach.
– No dobrze. Jeśli pani hrabina tak sobie życzy, sporządzimy propozycję od razu. Co do panny Jabłońskiej… Wykonawcę się znajdzie, który i o dochody zadba. Czy francuskie majętności pani hrabina już określić potrafi?
– Do pana Desplain telegram poszedł, ale i tak, jeśli na kościół, można chyba ogólnie napisać, że wszystko…
– A legaty dla służby? Tego pani hrabina zaniedbać nie może, a wyszczególnić należy ściśle, żeby zadrażnień nie było. Przeciwko legatom dla służby nie miałam żadnych zastrzeżeń,
ale diabli wiedzieli kto tam, w Montilly, do tej służby w chwili obecnej należy. Łatwiej by mi się na ten temat z Romanem rozmawiało niż z panem Jurkiewiczem, ale dla samego pozoru przyzwoitości musiałam go odesłać. A i tak pan Jurkiewicz nie omieszkał mnie spytać, skąd taka konfidencja ze zwyczajnym stangretem, z naganą i podejrzliwie przy tym na mnie patrząc.
– To nie jest zwyczajny stangret – rzekłam sucho. – Wielkie usługi oddał mi we Francji. Kłopoty były tam ogromne, o których nie chcę mówić z racji ich… nieprzystojności. Jak pan wie zapewne, Roman francuski język zna doskonale, od służby tamtejszej nader cenne informacje uzyskał, które, na dobrą sprawę, majątek mój uratowały. Więcej wie o wszystkim niż ja sama i jego radami praktycznymi warto się kierować.
Pan Jurkiewicz musiał sobie w tym momencie przypomnieć, że Roman zna mnie od urodzenia i pod jego opiekę wielokrotnie bywałam oddawana, bo wyglądał, jakby częściowo dał się przekonać. Wrócił do sprawy testamentu i jął się nade mną znęcać, najwyraźniej w świecie pojąć nie mogąc, jakim cudem, dla załatwienia spraw majątkowych pojechawszy, tak mało wiem o ich rezultacie. Wypominał mi rozsądek i znajomość rzeczy, jakie tu po śmierci męża wykazałam, orientację błyskawiczną i bystrość, i gniótł mnie tak, że wreszcie wpadłam w desperację ostateczną. Złe chyba jakieś we mnie wstąpiło.
– No dobrze, przyznam się – powiedziałam szeptem i rozpaczliwie. – Ale niech pan to zatrzyma przy sobie. Jadłam tam wyłącznie ostrygi, popijając szampanem i białym winem, i byłam bez przerwy pijana.
Pan Jurkiewicz osłupiał. – Ja… ja… jak to…?
– No właśnie…
– Pani… pani hrabina raczy żartować…? – A skąd. Samą prawdę mówię.
– Jak to…?! – wykrzyknął, również szeptem, ale pełnym zgrozy. – I pan radca Desplain tego nie zauważył…?!
– Zauważył; oczywiście. Dlatego właśnie przestał ze mną rozmawiać i rozmawiał z Romanem.
– Wielkie nieba…!
– Jeśli ma pan ochotę, może pan też wykrzyknąć: “Do stu tysięcy fur beczek!” – podsunęłam życzliwie. – Nic nie poradzę, tak wygląda okropna rzeczywistość.
– Że okropna, to fakt niezbity…
Łupnąwszy go tym obuchem, zyskałam wreszcie trochę spokoju. Dobrego kwadransa pan Jurkiewicz potrzebował na powrót do jakiej takiej równowagi. Nie wątpię, że podratował go koniak, który cichutko pozwoliłam sobie własnoręcznie mu zaserwować, bo stoliczek z napojami stał także i w gabinecie. Ogłuszony był tak, że pewnie sam nie wiedział, co pije i kto mu to podaje.
Otrząsnąwszy się wreszcie, pomyślał chwilę i zażądał powrotu Romana. Roman w kwestii dziewiętnastowiecznej służby w Montilly miał pełne rozeznanie i bez mojego udziału owe legaty ustalili. Ponadto, zważywszy, iż tak naprawdę byłam w tej chwili idealnie trzeźwa, dowiedziałam się o jeszcze jednej posiadłości, w owym czasie do pradziada, a zatem i do mnie należącej, która w ciągu minionych stu lat musiała przepaść, bo u pana Desplain mowy o niej nie było. Do tego bardzo intratne składy towarowe w Hawrze, też w sto lat później bezpowrotnie utracone. Do licha, rozrzutni byli ci moi francuscy przodkowie…
Zrobiło się w końcu tak późno, że powrót pana Jurkiewieza do Warszawy stracił wszelki sens. Pozostał u mnie na nocleg z obietnicą odwiezienia go o najwcześniejszym poranku. Przywiezienie gotowego do podpisania testamentu ustalił na pojutrze.
Miałam wielką nadzieję, że dzień jutrzejszy jakoś przeżyję i poszłam wreszcie spać wę własnej sypialni, we własnym łóżku, we własnej pościeli…
Udało mi się zasnąć dopiero, kiedy wstałam cichutko i otworzyłam okno, przez służbę nie tylko zamknięte, ale szczelnie kotarą osłonione. Okazało się, że przywykłam do świeżego powietrza i duchota w pokoju męczyła mnie niewymownie. Noc wrześniowa była piękna, pogodna, rozgwieżdżona, chłodna wprawdzie, ale bezwietrzna i wcale nie zimna. Odetchnęłam kilkakrotnie głęboko z prawdziwą przyjemnością i wróciłam do łóżka.
Zasnęłam nie na długo. I pomyśleć, że kiedyś moje łóżko uważałam za doskonale wygodne! A otóż nic podobnego, nie umywało się do materaców, na których sypiałam ostatnio, jakieś nierówne było, niedostatecznie miękkie, doły niepotrzebne w nim czułam i pagórki ugniatające, po krótkim śnie znów się obudziłam. Zmęczenie podróżą sprawiło, że nie próbowałam dokonywać żadnej zmiany, przenosić się na kanapę na przykład, albo przesuwać te piernaty pod sobą, usiłowałam bodaj drzemać, z nadzieją, że wreszcie zasnę głębiej.
Z drzemki jakiś odgłos mnie wyrwał. Ocknęłam się nagle całkowicie, otworzyłam oczy i próbowałam nadsłuchiwać. Niebo dawało blask od księżyca i gwiazd pochodzący i rozświetlało ciemności sypialni, ale w pierwszej chwili sięgnęłam ręką do nocnej lampki. Zdaje się, że jakieś niestosowne słowo się ze mnie wyrwało, kiedy przypomniałam sobie, że o żadnej elektrycznej nocnej lampce nie może być mowy, musiałabym świecę zapalać, a potem lampę, a i tak cienie by mi się po kątach kryły. Rezygnując zatem na razie ze światła, słuchałam tylko odgłosów domu, znanych mi przecież, choć może nieco zapomnianych.
Jakiś dźwięk usłyszałam. Jakby trzaśnięcie i szurnięcie lekkie. Nie mogłam się zorientować, skąd dobiegł, nad moją głową się rozległ czy gdzieś za ścianą? Jeśli nade mną, oznaczałoby to, że w pokojach służby na strychu coś się dzieje, może romanse jakieś się uprawiają, to by mnie nie bardzo obeszło i z pewnością nie leciałabym ich ukrócać, ale jeśli za ścianą…? Któż by się plątał w nocy po mojej garderobie, buduarze, gabinecie…?
Zaraz, a może kot? Kotów było u nas kilka i nigdy nie wzbraniałam im pobytu w domu, lubiłam je, a one odpłacały mi wielką elegancją i grzecznością, żadnych szkód nie czyniąc. Koty prowadzą nocne życie. Ale z drugiej strony kot jest stworzeniem cichym, wręcz bezszelestnym i porusza się zręcznie, niczego nie potrącając…
Czekałam, wsłuchana we względną ciszę domu. Z zewnątrz odległy rechot żab dobiegał i nawet psy nie szczekały. Już pomyślałam, że ów dźwięk był złudzeniem i niepotrzebnie tak czekam nie wiadomo na co, kiedy skrzypnięcie wyraźne rozległo się za ścianą na moim poziomie. A zatem na korytarzu. Wiedziałam doskonale co oznacza, ktoś nastąpił na miejsce, gdzie obluzowane klepki posadzki głos taki z siebie wydawały, a trudno było je omijać.
Czyżby istotnie ktoś się plątał po korytarzu? Kto? I po co? Przypomniałam sobie nagle, że pan Jurkiewicz u mnie nocuje i może w ciemnościach łazienki szuka, potem zaraz otrzeźwiałam, jakiej znowu łazienki, do mojej garderoby kapielowej się pcha czy co? Wszystkie niezbędne utensylia toaletowe ma u siebie, w pokoju gościnnym, umie ich chyba używać…?
Żaden lęk mnie jeszcze nie ogarnął, irytacja raczej, nie dość, że mi się niewygodnie we własnym łóżku śpi, to jeszcze głupie hałasy mnie budzą! Z gniewu i chcąc się pozbyć problemu, z myślą, że niech sobie chodzi, ile mu się spodoba, byle z daleka ode mnie, zerwałam się z pościeli, boso do drzwi podbiegłam i klucz z cichym szczęknięciem przekręciłam. Zamknęłam się.
Nie czyniłam tego nigdy, żeby rankiem Zuzia mogła wejść do mnie ze świeżą kawą, bez potrzeby otwierania jej drzwi. Przeważnie już wówczas nie spałam, ale bywało, że dopiero przyjemny zapach mnie budził. Zdążyłam teraz pomyśleć, że samej sobie niewygody przyczyniam, a szczęknięcie pewnie było na korytarzu słyszałne i może nawet dla pana Jurkiewicza obraźliwe, ale pozostawiłam zamknięcie i wróciłam do łóżka równie szybko, jak z niego wyskoczyłam.
Taka byłam z siebie zadowolona, że nadsłuchiwałam jeszcze ledwo przez chwilę, w czasie której najmniejszy szmer się nie rozległ, po którym nagle, nie wiadomo kiedy, zasnęłam twardo i głęboko…
Ten obecny Gaston, jak na czasy i obyczaje, wziął tempo wstrząsające.
Posłaniec z bukietem prawie ze snu mnie wyrwał, także i z bilecikiem, owszem, podziękowanie za wczorajszą wizytę zawierającym, przeprosiny i tym podobne dusery. Znałam te zabiegi doskonale, kiedyś z konieczności zganiłabym zbytnią poufałość, teraz wolałabym, żeby przybył osobiście i od razu chwycił mnie w objęcia. Zniecierpliwienie mnie ogarnęło, ale pozory zachować musiałam.
Pociechy dostarczyły mi konie, bo wreszcie mogłam na długi spacer wierzchem wyjechać, czego mi przez więcej niż miesiąc brakowało. Gwiazdeczka rżała na mój widok, pysk wyciągała, nie wiem, która z nas miała większą uciechę, kiedy na nią wsiadłam. Przesadziłam chyba nawet trochę, bo aż w kościach i mięśniach tę kawalerską jazdę poczułam, po trzech godzinach dopiero wróciwszy.
Roman, odwiózłszy pana Jurkiewicza, przywiózł mi w zamian dwóch fachowców do zrobienia wodociągu i kanalizacji. Wyjaśniłam, czego sobie życzę, budząc w nich niemal przerażenie, ale już po krótkiej chwili rozważań zapalili się do dzieła. Nie słuchałam nawet ich propozycji technicznych, dobrze wiedząc, że w przyszłości postęp pójdzie znacznie dalej, godząc się tylko na wszelkie koszta, czym ujęłam ich sobie do tego stopnia, że w miesiąc obiecali roboty zakończyć. Po ich odjeździe dopiero, a odesłałam ich Władkiem stajennym i małym powozikiem, bo Romana pozbywać się na tak długo nie miałam ochoty, dowiedziałam się, że mój spacer poranny bardzo mi się przydał.
W czasie mojej nieobecności bowiem wizytę złożył mi pan Armand Guillaume…
Czekał nawet z pół godziny, ale rozgoryczona wielce Mączewska odebrała mu nadzieję mojego rychłego powrotu i poradziła raczej szukać mnie po polach i lasach. Zła była na mnie z pewnością, bo znów ją zostawiłam własnemu losowi, żadnych dyspozycji nie wydając, co dotychczas nigdy się nie zdarzało. Jakaś taka lekkomyślna i roztrzepana z tego Paryża wróciłam, że wprost nie można się ze mną dogadać, a tu jesień wczesna i decyzje w kwestii tysiąca robót należy podejmować…
No i dobrze, omówiłam z nią wszystko, z powrotem szacunku dla mnie nabrała, pojęcia nie mając, że szybkość i stanowczość moich postanowień stąd się bierze, że mnie to nic nie obchodzi. Uczciwie mówiąc, w nosie miałam ilość i rodzaj konfitur, sposób spożytkowania wełny z owiec, cenę i jakość serów, stosunki mojego rządcy z żydowskimi kupcami, konserwy na zimę i nawet nowe lustro do wielkiego salonu. Gaston mnie interesował i tyle.
Godzina wizyt się zbliżała, czekałam na niego. Miał mi wszak przekazać jakieś wieści z Francji, więc powinien przybyć. Podejrzewałam, że nie on jeden, ktoś z sąsiedztwa z pewnością nie wytrzyma, żeby mnie nie odwiedzić, baby szczególnie, na paryską modę nastawione. Śmiech pusty mnie ogarniał na myśl o tej paryskiej modzie, z przywiezionych sukien jedna tylko, wieczorowa, od biedy by się nadała do pokazania, ale też zgorszenie potężne musiałaby obudzić. Ze względu na Gastona całą konferencję z Zuzią odbyłam, bo w coś jednak musiałam się ubrać, aż wreszcie jakiś strój dla siebie stworzyłam, możliwie mało nieprzyzwoity. Zarazem rozważałam kwestię umówienia go na inną porę, której nikt natręctwem nie zagrozi, wciąż dla tych wieści poufnych, nie do udzielenia przy ludziach. Wieczór może…? Albo spacer poranny, konno, wyznaczyć mu miejsce spotkania w lesie, przy szałasie drwali, w tej porze roku pustym…
Można powiedzieć, że nie zawiodłam się na nikim. Jako pierwsza przyjechała pani Porajska z córkami, rzekomo ze spaceru wstępując. Wyprzedziła nawet Gastona, którego elementarna przyzwoitość musiała powstrzymywać, przez co pojawił się dopiero w kwadrans po niej. Widziałam, jak chciwie okiem łypała, patrząc na moje powitanie go, a plotki już jej w ustach pęczniały, ale od razu postarała się swoimi córkami go zająć, co jej o tyle łatwo przyszło, że ja z kolei następnych gości miałam na głowie. Prawie razem przybyli pan baron Wąsowicz, jak zwykle w lansadach, zasapany i potem opływający, i pani baronowa Tańska, która jedna zuchwale z ciekawością się nie kryła i wprost wyznała, że najnowszych wieści z Paryża jest namiętnie spragniona, a o moim powrocie wie już od wczoraj. Pól godziny nie minęło, jak pojawił się Armand.
Wincenty, na szczęście, anonsował, więc miałam czas przygotować twarz na jego przyjęcie. Musiałam wszak udawać, że go widzę na oczy po raz pierwszy w życiu, co w pewnym stopniu było nawet prawdą, bo też istotnie w czasach bieżących nie słyszałam o nim nawet. Możliwe, że Mączewska moją lekkomyślność trafnie oceniała, żaden lęk mnie bowiem nie ogarnął, a tylko silne zaciekawienie.
Taki się okazał, jak sobie wyobrażałam. Urodziwy, pewny siebie i odrobinę zuchwały, z tą iskierką bezczelności, która budzi zgorszenie i fascynuje kobiety. Kuzynkę pragnął odwiedzić, ta kuzynka to ja, do swojego nieślubnego pochodzenia wręcz gotów był publicznie się przyznać! Nie zdziwiła mnie wcale ani jego wcześniejsza, jak wyszło na jaw, znajomość z baronową Tańską, ani wyraźna nieufność pani Porajskiej, której obycie salonowe wiele pozostawiało do życzenia.
No i oto miałam piękną okazję porównać obyczaje obecne z przyszłymi. Zmiłuj się Panie, a cóż za obłuda! Przez dwadzieścia pięć lat jej nie dostrzegałam, a ujrzałam w mgnieniu oka w to jedno wczesne popołudnie! Toż cały świat wiedział, że pani Porajska gwałtownie dla córek mężów szuka, bo tylko patrzeć, jak w staropanieństwo wkroczą, jedna dziewiętnaście lat, a druga aż dwadzieścia jeden, nie mówiła zaś o nich inaczej, jak “dziewczynki” i sama już nie wiedziała, na~ którą stronę je popychać. W moim salonie znajdowało się wszak trzech kawalerów do wzięcia, a wszyscy, wedle opinii ludzkiej, majętni. Najlepiej Gaston jej pasował, czego w żaden sposób ukryć nie zdołała i śmiech ogarniał, jak usiłowała dyplomatycznie zalety “dziewczynek” przed nim prezentować, zarazem ujmując im wieku. Baronowa Tańska, acz silnie wyemancypowana, symulowała obojętność wobec Armanda, chociaż ślepy by dostrzegł, że mocno nim zajęta. Jednakże trzeba przyznać, że Gaston ją zainteresował. Baron Wąsowicz koło mnie dość jawnie skakał, ale też pilnując, żeby najmniejsza poufałość w to skakanie się nie wkradła, kompromitacją mi grożąc.
Śmieszne to wszystko razem było, ale przy tym denerwujące i uciążliwe. Nagle zatęskniłam do swobody przyszłości, choć z drugiej strony… No, jakieś formy…? Formy, formy, bez przesady z formami, może prosta grzeczność wystarczy, zwyczajne dobre wychowanie, takie właśnie, jakie wykazywali Gaston, Karol, Philip, w ostateczności nawet Armand… Podobała mi się i ulgę sprawiała szczerość i bezpośredniość pani Łęskiej…
Nagle, ni z tego, ni z owego, stroje mi się przypomniały i w wyobraźni ujrzałam barona Wąsowicza w krótkich spodenkach w kwiaty, z krzywymi odnóżami, spod nich wystającymi, bo że miał krzywe, byłam pewna… włochatymi do tego. Bez gorsetu, którym się katował, z brzusryskiem, wylewającym się w zwałach… Panią Porajską z całą jej tłustością białą jak świńskie sadło pierwszego gatunku, opiętą w dżinsy albo w krótką spódniczkę, na grubiutkich nóżkach, z fałdami pod każdą łopatką…
A cóż za widok okropny! Z drugiej strony jednakże Armand czy Gaston w samej koszuli z krótkimi rękawami, z widoczną pod nią silną, posągową Bryją… Byle nie za dużo tego widoku…
Nie miałam czasu porządnie się nad tym wszystkim zastanowić, ale wyraźnie poczułam, że jednak wolę te późniejsze czasy, mimo ich okropnego rozwydrzenia. Córki pani Porajskiej, luzem puszczone, już by sobie partnerów znalazły, baronowa Tańska poszłaby spokojnie do łóżka z Armandem, nerwowości się wyzbywając, a ja bym mogła jawnie Gastona zatrzymać… Gdybyż tak się dało wymieszać jedne obyczaje z drugimi, połączyć, ocalić rozumne i dobre, a wyrzucić głupie i złe…
Wszystkim razem zajęta, dopiero po chwili dostrzegłam, że Gaston Armandowi pewną sztywność okazuje i stara się rozmowy z nim unikać. Przypiął się na trochę do barona Wąsowicza, ten jednak rywala od razu w nim wywęszył i o niczym innym, jak tylko o polowaniach mówił, dziedzinie istotnie sobie najbliższej. Panią Porajską wyraźna rozterka szarpała, bo i ode mnie o modzie chciała usłyszeć, i córki swatać, baronowa Tańska o zmiany w Paryżu wypytywała, różnych drobnostek od Armanda żądając i udając, że w roztargnieniu wcale nie wie, do kogo się zwraca, Armand zaś uparcie próbował ku mnie się zbliżyć, na co nie chciałam pozwolić.
Trzeba przyznać, że grono gości miałam wyjątkowo źle dobrane.
Zaczęli wreszcie się zbierać, bo nie mogli u mnie wiekować, Armand szczególnie, z pierwszą wizytą przybyły. Bezczelny czy nie bezczelny, jakieś pozory dobrego wychowania zachować musiał.
Ale też i swoje osiągnąć potrafił…
– Pozwolisz, droga kurynko – rzekł do mnie w chwili pożegnania – że przybędę o jakiejś dogodnej dla ciebie porze, bo wydaje mi się, że różne sprawy rodzinne powinniśmy omówić. Jutro może? Zaraz po śniadaniu?
Powiedział to głośno, jawnie i wprost, wszyscy usłyszeli, wszelką ukradkowość wykluczył. Ach, jakże mnie korciło, aby mu zimno odrzec, że nie mamy czego omawiać, bo żadnych spraw rodzinnych między nami być nie może, więc i wizyta niepotrzebna. Nie uczyniłam tego jednak, bo już miałam własny plan.
– Ależ proszę bardzo, panie Guillaume – powiedziałam słodko. – Wcześniej z konnego spaceru wrócę i z przyjemnością pana ujrzę u siebie.
Po czym natychmiast zwróciłam się do Gastona.
– Panie de Montpesac, zechciej pan pozostać jeszcze kilka chwil. Miałam wiadomość od pana Desplain, którą, wedle jego słów, pan mógłby rozszerzyć i wyjaśnić. Swoje sprawy powinnam jak najrychlej ułożyć i uporządkować, a nie są to kwestie przyjemne, więc im szybciej się je zakończy, tym lepiej. Pozwoli pan, że zajmę mu jeszcze odrobinę czasu.
Nie miałam najmniejszego pojęcia, czy obecny Gaston zna w ogóle obecnego pana Desplain i co z moich słów zrozumie, ale już mi było wszystko jedno. Liczyłam w każdym razie, że zdoła się opanować i żadnego zdumienia nie okaże.
Istotnie, okiem nawet nie mrugnął, skłonił się tylko grzecznie.
– Jestem do usług pani hrabiny…
– Ależ droga hrabino, towarzysza podróży mi zabierasz! – wykrzyknęła na to baronowa Tańska. – Miałam nadzieję, że pan de Montpesac do domu mnie odprowadzi! A tu proszę, znów muszę korzystać z opieki pana Guillaume!
– Jak też pan de Montpesac mógłby odprowadzać panią baronową, skoro jest własnym wolantem? – zdziwiła się młodsza Porajska z tak niebiańską niewinnością, że w jej niedorozwój umysłowy największy sceptyk by uwierzył.
– Ja zaś i opieką, i towarzystwem pani baronowej służę w każdej chwili, choćbym miał się i bryczki, i koni wyrzec – wyrwał się baron Wąsowicz, całą wizytą i zrozpaczony, i uszczęśliwiony zarazem. Zrozpaczony, bo już dwóch rywali widział, uszczęśliwiony zaś, bo z litości przez kilka minut całkiem miło z nim rozmawiałam. Pozwoliłam mu nawet końce paluszków ucałować.
Wszyscy, rzecz oczywista, przybyli własnymi powozami i jeden Armand dysponował swobodą, przyjechawszy konno. On też, powołując się na tę szczęśliwą okoliczność, ogłosił się giermkiem baronowej Tańskiej. Mógł zarówno jechać obok, jak i konia z tyłu powozu uwiązać. Na jego dobro należało zapisać, że słysząc moje zaproszenie Gastona, najmniejszego zaskoczenia nie okazał.
Pojechali wreszcie wszyscy do diabła. Wróciłam do salonu, gdzie czekał Gaston.
Stałam przez chwilę w drzwiach, patrząc na niego, a serce mi się z piersi rwało i ręce same wyciągały. Taki był, jaki powinien być, tylko ubranie go trochę szpeciło. Jakimś tam błyskiem, kawalątkiem umysłu, stwierdziłam, że czyni go mniej męskim, w porównaniu z przyszłością zniewieściałość pewna w jego obecnej garderobie się objawiała. Kryła zalety figury, którą wszak znałam doskonale, spodnie na nim jakoś gorzej leżały… Już bym chyba wolała te przyszłościowe dżinsy!
I ciekawa rzecz, co też miał pod spodem? Takie same gacie, jak mój nieboszczyk mąż nosił…?
Śmiać mi się zachciało na myśl, co by było, gdybym go o to spytała. Nie, takich szaleństw nie mogłam popełniać, ten obecny Gaston wziąłby mnie za kokotę albo za wariatkę. Uciekłby w przerażeniu i nie chciał mnie znać. Musiałam wrócić do czasów, które już zdążyły przestać być moimi własnymi.
Poruszyłam się wreszcie. On przez ten czas też patrzył na mnie ze spokojną twarzą, ale w oczach miał wszystko, czego za nic w świecie nie wymówiłyby usta. Skłonił się teraz.
– Pani hrabino – rzekł. – Racz pani wybaczyć, że się wtrącam, z pewnością zbyt natrętnie…
Boże drogi, wypisz wymaluj te same słowa powiedział do mnie za sto piętnaście lat! A cóż za potworne pomieszanie czasów, także gramatyczne…!
– … ale widzę grożące pani niebezpieczeństwo i nie mogę milczeć – ciągnął. – Szczęśliwy jestem, że pozwoliła mi pani wyjaśnić wszystko tak szybko.
– Domyślam się trochę, co od pana usłyszę, i dlatego wolałam się pośpieszyć – odparłam, siadając i wskazując mu miejsce naprzeciwko siebie. – Pan zapewne znał mojego świętej pamięci pradziada?
– Tylko pośrednio. Widzę z tego pytania, że nie wejdę na grunt nie przygotowany. Czy pozwoli mi pani mówić szczerze? Choć uprzedzam, że będą to sprawy, o których uszy niewieście nie powinny nigdy słyszeć, i które mogą zatruć i umysł, i serce. Rozpacz mnie ogarnia, że muszę być zwiastunem takiej obrzydliwości.
Czas dawnego obiadu, a obecnie, wedle moich nowych rozporządzeń, drugiego śniadania, już nadszedł, zadzwoniłam zatem i kazałam podawać, nawet go nie zapytawszy o zdanie. Trochę może chciałam mu udowodnić, że od tych wieści nie zamierzam wcale stracić apetytu i nie tak bardzo się nimi przejmę, jak on się obawia.
– Z mojej służby francuski język zna tylko mój stangret Roman, reszta zaledwie po kilka sław, więc możemy rozmawiać swobodnie – powiadomiłam go, ukrywając, że francuski język zna także bardzo dobrze kamerdyner Wincenty, ale do usługi przy tym śniadaniu zażądałam lokaja i pokojówki, więc nie miało to żadnego znaczenia. – Dopomogę panu. Sprawa zapewne dotyczy ostatnich chwil życia mojego pradziada i spadku po nim?
– Zatem odgadła pani? Niezmiernie żałuję, że nie spotkałem pani we Francji, ale to wina mojej nadgorliwości. Zbyt wcześnie przyjechałem do Polski i minąłem się z panią w drodze. No a potem już postanowiłem zaczekać na pani powrót. – Bardzo słusznie. Mogliśmy się znów minąć.
– Tak jak minęliśmy się przed ośmiu laty…
Wyrwały mu się te słowa wbrew woli, to było widać. Ucieszyły mnie nadzwyczajnie, ale musiałam poddać się zwyczajowej obłudzie i udałam zdziwienie.
– Co pan ma na myśli?
– Odbiegłem od tematu, proszę o wybaczenie. Cóż, przed ośmiu laty wielokrotnie bywałem w Kosowie, jakże blisko i Zrębów, i Sękocina, i tak się składało, że pani była wtedy z rodzicami w podróży. po raz pierwszy ujrzałem panią jako pannę młodą…
Więc on to pamiętał…! Ciepło mi się na sercu zrobiło. Pozwoliłam sobie na szczere wyznanie.
– Istotnie, przypominam sobie pana. Wiem, że pokrewieństwo między nami istnieje, ale tak dalekie, że wręcz trudno go dociec. Ujrzał mnie pan w przeddzień…
– Niewielka różnica. VU każdym razie ujrzałem panią straconą dla świata i małżonkowi pani zdążyłem z całej siły pozazdrościć. Stąd mój upór, aby teraz przyjazdu pani doczekać i nie dopuścić do nieszczęścia.
Byłabym próbowała dalej go ośmielać, gdyby nie dzika ciekawość tych wydarzeń, które znałam tylko z przyszłości i które teraz niezmiernie mnie intrygowały. Postanowiłam wreszcie mieć to z głowy.
– No więc właśnie, cóż tam zaszło takiego, o czym nic nie wiem? Jakież nieszczęście może mi grozić?
– O tym, iż planowane małżeństwo pana hrabiego nie doszło do skutku, wie pani niewątpliwie?
– Wiem. Fałszerstwo…
Ugryzłam się w język, bo przecież dziś wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej niż później. Trudno sobie wyobrazić, ża panna Luiza zabiła urzędniczkę w samochodzie, który pojawi się dopiero za jakieś czterdzieści lat, i skąd w ogóle urzędniczka w merostwie!
– Owszem, fałszerstwa też próbowano – przyświadczył Gaston, wyraźnie zatroskany. – Nie udało się dzięki świadectwu księdza, który pana hrabiego na śmierć dysponował, choć zainteresowana dama usiłowała twierdzić, iż związek zawarto na łożu śmierci. Ale współpretendent pani do spadku nie złożył broni i przypadkiem dowiedziałem się, że zdecydowany jest albo panią poślubić, albo usunąć ze swej drogi, bo wówczas cały spadek jemu by przypadł. Pan Desplain to ostatnie stwierdził niezbicie. No i, niestety, jest to pan Armand Guillaume, którego z przerażeniem ujrzałem w pani własnym domu.
No i masz ci los, myślałam, że uciekam od Armanda i zapewniam sobie bezpieczeństwo, tymczasem już mnie zdążył dogonić. Z tymi samymi zamiarami, które żywił w Trouville! Czy nie wpadłam przypadkiem z deszczu pod rynnę?
– A co się stało z panną Lerat? – spytałam, zapomniawszy, że nie powinnam może nawet znać jej nazwiska.
Gaston się zmieszał.
– Rzecz okropna. W ostatniej niemal chwili dostałem od pana Desplain telegraficzną wiadomość, której miałem nadzieję pani zaoszczędzić. Zniknęła…
– To wiem, że zniknęła. Nie odnaleziono jej?
– Owszem. Właśnie odnaleziono i to nas przeraziło jeszcze bardziej. Panna Lerat, wybaczy pani, że o osobie jej konduity ośmielam się mówić… została odnaleziona w Paryżu, w swoim mieszkaniu, o którym wcześniej nikt nie wiedział. Nieżywa. – Zamordowana…! – wyrwało mi się.
Gaston się jakby zachłysnął i spojrzał na mnie dziwnie. – Skąd pani to wie?
– O, wcale nie wiem, dedukuję logicznie. Nie była to przecież osoba, skłonna do samobójstwa, a zdrowie, o ile słyszałam, miała żelazne. Pan Desplain spodziewał się po niej wielkich nieprzyjemności i sam był zdziwiony, że nie czyni żadnego zamieszania…
Równocześnie zdążyłam pomyśleć, że oszalałam chyba, w tych czasach tyle logiki nie miałam prawa prezentować. Nie do myślenia kobiety zostały stworzone, sawantek bał się każdy. Do diabła, niech się przestanę wygłupiać, bo stracę Gastona bezpowrotnie!
Na razie jeszcze się na to nie zanosiło.
– Jestem pełen podziwu, odgadła pani najtrafniej! Co za szczęście, że tak mężnie pani to przyjmuje! Istotnie, wszystko powiodło do takiego wniosku, zważywszy jednak, że od wydarzenia do odkrycia upłynął długi czas, nic już się nie da stwierdzić ani udowodnić.
Znaleziono ją nie w Montilly, a w jej mieszkaniu, o którym nikt nie wiedział… Pewnie też po miesiącu, no oczywiście, po moim wyjeździe, musiała zapewne strasznie śmierdzieć i konsjerżka się zainteresowała. O mało tego nie powiedziałam, na szczęście zdołałam się powstrzymać. Zarazem na myśl, jak romantyczne tematy omawiamy, znów mi się zachciało śmiać.
– A motywy zbrodni? – spytałam. – Pan Desplain ma jakieś przypuszczenia?
– Woli ich nie wyjawiać. Ale ja… Tu właśnie obawiam się własnego natręctwa… Zazwyczaj, i błagam, żeby zechciała mi pani uwierzyć, nie zajmuję się plotkami służby, ale tym razem były znamienne i do mnie same dotarły. Wynika z nich, że pan Guillaume był z panną Lerat silnie związany… Planował różne podstępne posunięcia… Po śmierci pana hrabiego panna Lerat okazała się już do niczego nieprzydatna… Za nic w świecie nie powtórzyłbym tego, nie rzucałbym na nikogo takich kalumnii, gdyby nie obawa o panią. Przy swej szlachetności i… niewiedzy… może pani coś zlekceważyć, zaniedbać ostrożności… I paść ofiarą kolejnego podstępu…
Ach, jak czarująco wyglądał, kiedy tak dławił się tymi, w jego pojęciu niehonorowymi, słowami! Siłą je z siebie wyduszał. Rozumiałam obawy, mogłam go przecież posądzić, że zalicza się do siewców obelżywych plotek, że chce tylko zdyskredytować rywala, mogłam obrazić się za, bądź co bądź, kuzyna… Nie uwierzyć mu w ogóle, nabrać nieufności… Potem przyszło mi na myśl, iż, dając mi do zrozumienia, że Armand Guillaume będzie usiłował poślubić mnie dla pieniędzy, sam nie oświadczy się nigdy w życiu i za żadne skarby świata. No rzeczywiście, jeszcze by mi tego brakowało…!
– Muszę wyznać, że wcale nie jestem zaskoczona – rzekłam czym prędzej. – Potwierdza pan moje bardzo niejasne przypuszczenia. I wdzięczna jestem panu za to potwierdzenie, bo sama zapewne nie ośmieliłabym się w nich ugruntować. Już pan Desplain podsuwał mi myśl, że na życzliwość i przyzwoitość pana Guillaume nie powinnam liczyć, ale czynił to w sposób nader zawoalowany i mogłam sądzić, że cała sprawa ograniczy się do żywionej ku mnie głębokiej, acz ukrywanej niechęci. Od pierwszego spojrzenia jednakże… na pana Guillaume…
Zająknęłam się nieco, bo tak naprawdę przy tym pierwszym spojrzeniu Armand wzbudził we mnie wielkie zainteresowanie i prawie się w nim zakochałam, później dopiero opamiętanie na mnie przyszło. Na widok Gastona. Gdyby nie jego przybycie…
No i proszę, znów tego nie mogłam powiedzieć! Nie tylko ze względu na obyczaje, ale też i przez tę wściekłą mieszaninę czasów! Na litość boską, czy już nigdy w życiu nie będę mogła rozmawiać swobodnie z nikim, oprócz Romana?! A jeszcze może na starość sklerozy dostanę i wtedy dopiero za obłąkaną zacznę uchodzić!
Na razie jednak musiałam brnąć dalej.
– Nieufność się we mnie zalęgła – rzekłam z lekkim wysiłkiem. – Pan Guillaume czyni wrażenie kogoś, kogo należy się wystrzegać. Mogłam sądzić, że tylko na gruncie prywatnym, ale w istniejącej sytuacji…
Zgubiłam się trochę w tych wyjaśnieniach, sama już niepewna, co powiedziałam, a czego nie, ile z tego wszystkiego miałam prawo wiedzieć i co też on mógł z mojej, pożal się Boże, dyplomacji wywnioskować. Musiał jednakże też się trochę zgubić, bo na moment się rozpromienił i oko mu zabłysło, i chociaż zaraz powrócił do spokojnego wyrazu twarzy, widać było, że jakiegoś ukojenia doznał. Pożałowałam, że siedzimy spokojnie przy stole, gdzie nie miałam żadnego pretekstu do żywych ruchów i żadnej możliwości nagłego strzelenia urokami, wyciągnięcia szpilek z uczesania i rozpuszczenia włosów na przykład, albo prezentacji kostek u nóg przy jakiejś przeszkodzie… Gdyby to było w ogrodzie, gałęzie przyszłyby mi z pomocą, czy pierwszy lepszy kamień, po czym zaskoczonemu wielbicielowi całe moje gadanie pomieszałoby się już dokładnie. Niestety, musiałam zachować przyzwoitość…
– Pani, szczęśliwy jestem, że nie sprawiam pani przykrości niespodziewanej… – zaczął Gaston, ale rozumny pomysł wpadł mi nagle do głowy i przerwałam mu gestem.
– Przejdźmy do salonu – rzekłam żywo, nie patrząc nawet, czy to śniadanie nam się już skończyło, czy nie. – Albo nie, do gabinetu! Okna wprost na ogród wychodzą, przyjemniej nam będzie tam wypić kawę, a przy tym może jakieś dokumenty okażą się potrzebne…
Żadne dokumenty nic mnie w tej chwili nie obchodziły, ale po drodze do gabinetu miałam możliwość co najmniej potknięcia się lekkiego. Leżał o trzy schodki niżej niż jadalnia, ciaśniej był umeblowany, a portefenetry wiodły na zewnętrzny taras i próg do przekraczania był dosyć wysoki. Coś z tego wszystkiego postanowiłam wykorzystać w uwodzicielskich celach.
Zapomniałam jednak kompletnie o jednym drobiazgu. Kotka czarna o imieniu Sadza, niezbyt już młoda, upodobała sobie do snu gerydon wysoki, na którym niegdyś waza z kwiatami stała, później zaś, w wyniku jej uporu, bo wciąż te kwiaty gniotła i niszczyła, miękki szal angorski został położony. Na nim zwijała się w kłębek i we wczesnych godzinach popołudniowych gabinet do niej należał. Nie życzyła sobie, żeby jej w śnie przeszkadzać i protest wyrażała bardzo energicznie, ja zaś, lubiąc koty, w pełni się z tym godziłam.
Trzebaż trafu, że w momencie, kiedy niecierpliwie skrzydło drzwi do gabinetu pchnęłam tak silnie, że aż o gerydon stuknęło, na tarasie zewnętrznym gwałtownie i ostro zaszczekał pies. Ściśle biorąc suka, Dama. Taka ona była dama, jak ja król hiszpański, zwykła kundlica, owoc uczuć zbiorowych naszej pinczerki i całego stada psów wiejskich, ale czujna niezwykle, wierna bez granic, przymilna i kochająca. Stróżowała tak pilnie, jakby chciała przeprosić za swoje pochodzenie, gorliwie obiegając całą posiadłość i ostrzegając przed wszystkim, co wydawało się jej nie w porządku. Tyle już usług oddała, że należało ją szanować i pozwalało się jej robić, co zechce.
No i teraz właśnie szczeknęła. Przy otwartym portefenetrze do ogrodu. Wszystko razem, moje głośne szczęknięcie klamką, stuknięcie drzwiami o gerydon, ostre zaszczekanie Damy, nastąpiło równocześnie.
Dla Sadzy to było stanowczo za wiele. Dosłowńie wystrzeliła ze swego legowiska na wysokościach, z gniewnym skrzekiem przefrunęła wprost na ciężki stół pośrodku gabinetu, odbiła się na nim i runęła prosto pod nasze nogi. Ze stołu razem z szarpniętą pazurami serwetą zleciał wielki świecznik wieloramienny na osiem świec i tacka z karafką i kieliszkami, które z trzaskiem rozbiły się na podłodze. Ja miałam już stopę nad drugim schodkiem, kiedy Sadza podbiła mi tę stojącą jeszcze nogę, Gaston był tuż za mną i zapewne też zaczynał schodzić, bo oboje w tej samej chwili straciliśmy równowagę.
Gaston próbował mnie podtrzymać z jak najgorszym rezultatem. Sama mu w tym przeszkodziłam, uczepiwszy się jego odzieży, i wspólnie zjechaliśmy do gabinetu niczym grupa cyrkowa dokładnie zespolona, dobrze jeszcze, że nie głowami w dół.
Moje życzenia spełniły się wręcz w nadmiarze. Siedziałam na posadzce, oszołomiona, włosy rozsypały mi się co najmniej w połowie, co było o tyle dziwne, że przecież Sadza podcięła nam nogi, a nie głowy, suknia zachowała się rozumnie, odkrywając tyle nóg, ile było trzeba, żeby ukazać ich kształty, Gaston siedział koło mnie na ostatnim schodku z wyrazem osłupienia na twarzy, ale widzieć przez to nie przestał i damę obok zdołał obejrzeć, wstrząs zaś wybił mu z głowy taktowne zamykanie oczu.
Przez długą chwilę milczeliśmy, patrząc na siebie, po czym śmiać mi się zachciało straszliwie. Możliwe, że parsknęłam pierwsza. Na twarzy Gastona przez moment toczyły ze sobą walkę różne uczucia, po czym też nie wytrzymał.
Zaczęliśmy się śmiać razem tak okropnie, że słowa żadne z nas nie mogło wymówić, a łzy płynęły nam z oczu. Zachowałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że nie tykałam sukni, a za to wyjęłam szpilki z rozczochranych włosów i cały ich płaszcz na mnie spłynął. Na huk i rumor, rzecz jasna; przyleciała służba, lokaj Bazyli omal na nas nie runął, cudem chyba zdołał zatrzymać się w drzwiach nad schodkami i tam znieruchomiał, przerażonym wzrokiem patrząc, jak państwo na podłodze płaczą i pieją, dzikiego śmiechu nie mogąc opanować.
Nie wiem, jak długo by to trwało, choć śmiech Gastona zmieniał już swoje oblicze najwyraźniej w świecie na widok, jakiego mu dostarczyłam. Przypomniała mi się jego reakcja na ów płaszcz z włosów, stanowiący jedyne moje odzienie… Też mi rozbawienie zaczęło w gardle zamierać, kiedy, na szczęście, za portefenetrem na tarasie pojawił się Roman.
Jednym rzutem oka ogarnąwszy scenę, objął komendę. Gaston opanował się w mgnieniu oka, rozbawienie sobie pozostawiając, ale już w taktownym zakresie. Pozwoliłam się podnieść. suknię poprawiając tak, jakby nie miało to żadnego znaczenia, włosy zgarnęłam, zwinęłam i upięłam szpilkami, nadal śmiejąc się wdzięcznie i wyjaśniając winę Sadzy. Obawiam się, że czułości w głosie ukryć nie zdołałam… Damie w cichości ducha postanowiłam ofiarować cały pasztet z zająca, co było jej uwielbianym przysmakiem.
Dzięki energicznym zarządzeniom Romana w mgnieniu oka wszystko wróciło do równowagi i dostarczono nam kawę razem z nowym zestawem szkła. Zarazem wyszło na jaw, że mojego osobliwego stangreta Gastonowi przedstawiać nie muszę, sam wspomniał, iż zna go doskonale i niemal życie mu zawdzięcza, uratowany przy jakiejś komplikacji końskiej. Wsiadł na Szafira, nie ujeżdżonego jeszcze, świeżutko przewiezionego do Montilly…
Wolałam nie wnikać, kiedy to było i przy jakiej okazji. Usiedliśmy do dalszej rozmowy.
I nagle okazało się, że stosunki między nami panują zupełnie odmienne. Ten śmiech nas zbliżył. Nie byliśmy ludźmi, którzy poznali się osobiście zaledwie przed dwoma dniami, a dwojgiem przyjaciół, zżytych zgoła od urodzenia. Inny ton rozmowy, inne słowa nawet padały, znikła wszelka sztywność, bliskość wzajemna stała się faktem dokonanym. O, jasną jest chyba rzeczą, że wykorzystałam to wszechstronnie! W końcu trzeba było się rozstać.
– Pani – rzekł mi Gaston na pożegnanie, kiedym go odprowadziła aż na taras. – Jak ciężko odjeżdżać z raju… Przeżyłem najbardziej wstrząsającą i bez wątpienia najpiękniejszą chwilę w życiu. Pozwolę sobie…
– Ach, pozwól pan sobie na wszystko, co zechcesz – przerwałam mu ryzykownie, zdając sobie sprawę z nieprzyzwoitego zuchwalstwa i pełna obłudy wręcz rozkosznej. – Kompromitacja moja w pańskich oczach była tak potężna…
Oczywiście urwałam specjalnie, żeby mógł zaprzeczyć.
– Kompromitacja…? Kompromitacją nazywa pani uchylenie
Jakąż straszną ochotę miałam podpowiedzieć mu: “…kretyna z siebie zrobiłem”, ale udało mi się powstrzymać.
– …ośmieliłem się patrzeć na bóstwo…
– Podobno i kotu wolno patrzeć na króla – wyrwało mi się. Wspomnienie kota załatwiło sprawę. Spojrzeliśmy na siebie i znów zaczęliśmy się śmiać, ale już inaczej. Ogień był w tym śmiechu.
– Uwielbiam koty! – krzyknął Gaston, odwracając się 2 konia.
Podzielając w pełni jego upodobanie, wróciłam do domu. Roman na mnie czekał.
– Co jaśnie pani zamierza zrobić, dopóki pan Jurkiewicz testamentu do podpisania nie przywiezie? – spytał bez wstępów.
Nieszczęściem nie testament i nie pana Jurkiewicza miałam w tej chwili w głowie.
– Nic – odparłam beztrosko. – Wie chyba Roman doskonale, że pan de Montpesac mnie interesuje i chciałabym go skłonić do oświadczyn także i teraz. W ostateczności mogę z nim wziąć dwa śluby w odstępie stu lat. A co…?
– Jaśnie pani raczy okazywać lekkomyślność, która mnie bardzo martwi. Pan Guillaume się tu plącze. Sytuacja jest dokładnie taka sama, jak za te sto piętnaście lat, a przestałem być pewien, co łatwiej uszkodzić, karetę czy samochód.
Wciąż jeszcze trwało we mnie radosne upojenie. – Jeśli nie rozhukamy koni, kareta wolniej jedzie…
– Za to więcej drzew rośnie. Jaśnie pani musi to potraktować poważnie i Bogu dziękujmy, że ogólnie cała sprawa jaśnie pani jest znana. Pan de Montpesac mówił o tym, co już wiemy?
– Tak. Z tą różnicą, że panna Luiza padła trupem u siebie, w paryskim mieszkaniu.
– Dla nas to wszystko jedno. W obecnych czasach sprawcy nie znajdą, choćby pękli, chyba że wynajmą wróżkę z kryształową kulą. Ale ja się poważnie obawiam, że dla złoczyńcy istnieje obecnie więcej możliwości i jaśnie pani bardziej jest narażona. Dopóki ten testament nie zostanie podpisany, ja będę jaśnie pani pilnował. Mam nadzieję, że pan de Montpesac również. A zechce jaśnie pani zauważyć, że i trucizny różne są jeszcze nie do wykrycia.
Zaczęłam wreszcie uważniej go słuchać.
– Trucizny działają w obie strony – zauważyłam odkrywczo. – Nie musi pan Guillaume koniecznie otruć mnie, mogę otruć i ja jego. Ale w tym celu muszę go czymś karmić, a na razie jakoś go tu nie ma.
– Był wczoraj.
– I nic się nie stało.
– Czy ja wiem… Mogło się stać.
Nagle przypomniałam sobie hałasy nocne.
– Ejże! Zapomniałam zapytać pana Jurkiewicza, czy się błąkał nocą po pałacu i po co. Ktoś chodził po korytarzu. Zmęczona byłam i nie chciało mi się sprawdzać, ale sądziłam, że to pan Jurkiewicz.
– I co jaśnie pani zrobiła?
– Nic. Zamknęłam się. Przejście przez gabinet też było zamknięte, bo zawsze zamykam, Roman wie, pieniądze tam leżą…
Roman jakby nagle zesztywniał. – Jaśnie pani jest pewna?
– Czego?
– Że ktoś chodził? – Pewna. A bo co?
– Bo pan Jurkiewicz, wyjeżdżając, chwalił sobie nocleg u nas i mówił, że dawno mu się tak doskonale nie spało. Jak się z wieczora położył, tak dopiero pokojówka go rano zbudziła… Coś we mnie drgnęło i popatrzyliśmy na siebie.
– Naprawdę Roman myśli, że pan Guillaume jakoś się dostał do nas po odjeździe i sprawdzał, czy nie udałoby się mnie, na przykład, udusić we śnie…?
– A jaśnie pani jest pewna, że nie? – spytał Roman zimno.
A skąd, u licha, mogłam być pewna czegokolwiek, co Armand zdołałby wymyślić! Gdybym padła trupem przed podpisaniem testamentu, dziedziczyłby wszystko, a co jak co, ale alibi sobie znalazł z pewnością. Gdzież on się w ogóle zatrzymał, gdzie mieszkał…?!
– Gdzie on stoi? – spytałam pośpiesznie. – Roman wie? – Pod samym naszym nosem, w naszej oberży, i mieni się krewnym jaśnie pani, który lubi swobodę i dlatego pałacu unika. W życiu tyle się nie nagadałem ze służbą, co teraz, praczka z oberży już myśli, że się z nią ożenię.
Pocieszyłam go.
– Za dwa dni już będzie po paradzie, bo testament podpiszę. Dwa dni przeżyć chyba mi się uda?
– Nie wiem czy dwa dni – odparł Roman ponuro. – Nie miałem kiedy jaśnie pani powiedzieć, że pan Jurkiewicz mocno się waha i kłopoty przewiduje, jak go tu wiozłem, wypytywał mnie o francuskie sprawy i coś mamrotał, że bez porozumienia z panem Desplain testamentu nie da rady sformułować tak, żeby go nikt nie zaczepił. Jakieś prawo własności nie do końca zostało ustalone. Mówił o tym jaśnie pani?
Mówić, mówił, ale zdaje się, że w tej rozmowie nie najwłaściwszy udział brałam. Niemniej jednak pan Jurkiewicz
testament na jutro obiecał…
– Nie wierzę – rzekł Roman stanowczo. – Zobaczy jaśnie pani, że on jutro tylko propozycję, szkic taki, przywiezie albo przyśle do akceptacji jaśnie pani, a gotowy do podpisu i wedle prawa sporządzony dokument napisze dopiero po odpowiedzi pana Desplain. A to potrwa może nawet parę tygodni.
Rozzłościłam się. Bywało przecież, że ktoś testament zgoła nabazgrał i ogólnikowo się w nim wypowiedział, a ważny był i wszyscy go szanowali. Spadkobierca niekiedy sam nie wiedział, co dziedziczy. Na to mi Roman przypomniał, że owszem, wśród ludzi przyzwoitych takie rzeczy przechodziły bezboleśnie, ale też i takie właśnie testamenty zwalano najłatwiej wystarczało, żeby się jacyś krewni upomnieli i już kłopoty. A że w moim przypadku krewny się upomni, rzecz jest pewna, musi to być zatem załatwione tak, żeby mu najmniejszej nadziei nie zostawić.
Westchnęłam ciężko, bo miał rację, i zajęłam się przybyciem prawie w tym samym momencie panny Cecylii Chodaczkówny, stałej naszej rezydentki, która z płaczem wielkim do rąk mi się rzuciła. Mojego nieboszczyka męża daleka powinowata, więcej niż pół życia w Sękocinie spędziła, ubogą sierotą będąc, choć jakieś tam cioteczne siostry i braci miała, którzy nie chcieli jej u siebie trzymać na łaskawym chlebie. Z wizytą do nich się udała krótko przed moim odjazdem do Francji, z wielką nadzieją, że jednak rodzinę w nich znajdzie, bo jakiś spadek odziedziczyli, a teraz właśnie wróciła we łzach i rozżaleniu.
– Tak mnie przyjęli, jak tego psa przybłędę! – szlochała już na dziedzińcu, z wózka żydowskiego wysiadając. – Nie poznawali zgoła, w komórce jakiejś utknęli, każdy kawałek chleba w gardle mi stawał! Jużem nie chciała Katarzynce nad karkiem wisieć, jużem myślała, że na starość swoi mnie przy, garną, a tu topić się chyba przyjdzie! Jedna moja nadzieja, że mnie Katarzynka do łask przywróci, że mi tu kąta jakiego udzieli…!
Zdziwiłam się nawet nieco tym jej lamentom, bo zazwyczaj spokojna była i histerii żadnych nie wyprawiała, ale odgadłam, że jakiś cios w samo serce kochani krewni musieli jej zadać. Uspokoiłam ją od razu.
– Niechże mi tu panna Cecylia przestanie rozpaczać, pokój panny Cecylii nietknięty czeka i miejsce jest zawsze, jest tu panna Cecylia u siebie i nikt niczego nigdy nie skąpił. No już, już, nie warto złej rodziny żałować. Franciszek rzeczy weźmie, Józia pomoże, chodźmy do domu, panna Cecylia po tych przeżyciach odpocznie.
– Ja dobrze mówię całe życie, że Katarzynka jest anioł prosto z nieba…!
Żal mi jej było, prawdę mówiąc, szczególnie teraz, kiedy uświadomiłam sobie, że ledwie sześćdziesięciu lat dobiega, i błysnęło mi porównanie z osiemdziesięcioletnią blisko panią Łęską. Akurat odwrotnie powinny wyglądać.
Ja się do panny Cecylii zwracałam per “pani”, a ona do mnie “Katarzynko” i sama tak od początku zarządziłam. Kiedym tu przybyła szesnastoletnią dzieweczką, ona mi się wydała starszą panią, a że ubogą i na łasce mojego męża, nic to nie znaczyło wobec jej pochodzenia całkiem przyzwoitego z bogatej niegdyś, senatorskiej szlachty. Wiek nie pozwolił mi wówczas żądać dla siebie hrabiowskich splendorów, po czym już tak zostało i wszyscy przywykli. Nieszkodliwa była zupełnie, cicha i grzeczna, na cóż mi było ją upokarzać, skoro przez swoje nieszczęśliwe życie i staropanieństwo na litość zasługiwała, a nie na wzgardę.
Ucieszyłam się nawet z jej powrotu, bo im więcej osób w domu, tym lepiej dla mnie, a gorzej dla złoczyńcy. Panna Chodaczkówna przy tym słynęła z tego, że sen miała nadzwyczaj lekki, a za to ciekawość w sobie wielką i każdy szelest sprawdzała. W obecnej sytuacji mogła się bardzo przydać.
Nawet i Roman na jej widok trochę się uspokoił i poszedł swoje zarządzenia wydawać…
Gości rozmaitych dopiero przed wieczorem się pozbyłam, a wszyscy niby to przypadkiem przejeżdżając, po różnych oznakach poznali, że wróciłam i okazjonalnie wstąpili mnie witać. Spokojniejsza już o Gastona, rozumniej mogłam z nimi rozmawiać i na temat paryskiej mody fantazjować. Jeden Armand nie krył, że specjalnie z wizytą po raz drugi tego samego dnia przybywa, zaproszonego udawał, i samej sobie mogłam gratulacje złożyć, że tak go trafnie od samego początku oceniłam.
Robił, co tylko zdołał, żeby mnie skompromitować. Do poufnych szeptów się zabierał, aluzje różne czynił, wręcz można było mniemać, że całą podróż z Paryża w jego towarzystwie odbyłam, szarogęsił mi się jak zadomowiony, aż pani Korecka, największa plotkara w powiecie, dziwnym wzrokiem zaczęła na mnie i na niego patrzeć. A tak sobie zręcznie postępował, że nijak zaprotestować nie mogłam bez wywołania skandalu. Bałam się, że spróbuje zostać dłużej, a już co najmniej wyjść ostatni, ale na szczęście tego numeru mi nie wywinął, głośno zapowiadając się tylko na jutro dla owego omawiania spraw rodzinnych, o którym już wcześniej napomknął. Od razu postanowiłam Ewelinę i Gastona ściągnąć do pomocy przeciwko niemu.
Resztę wieczoru na pisaniu listów musiałam spędzić i znów z całego serca pożałowałam telefonu, który by wszystko o ileż szybciej załatwił!
W dodatku z góry przewidywałam dla siebie okropnie głupie kłopoty. Do mycia włosów fryzjera musiałam ściągnąć i posiadanie owych cudownych szamponów i balsamów wyjaśnić, bo bez nich wręcz nie miałam odwagi głowy pod wodę włożyć. W kosmetykach wszelkich i różnych utensyliach higienicznych sama sobie porządek zrobiłam, nie chcąc Zuzi na ustawiczne wstrząsy narażać, i pochowałam starannie drobiazgi rozmaite, z innej epoki pochodzące.
Spać mi się jeszcze wcale nie chciało, a za to nagle poczułam się okropnie głodna. Najzwyczajniej w świecie głodna tak, że pewnie nie zdołałabym zasnąć, i uprzytomniłam sobie; że przez dzień cały prawie nic nie jadłam. Drugie śniadanie z Gastonem mocno zlekceważyłam, potem, przy gościach, ledwie trochę kawy wypiłam, przy obiedzie, zirytowana Armandem, wcale nie miałam apetytu, a o kolacji w ogóle zapomniałam. Ugrzęzłam przy listach w gabinecie i przy porządkach w sypialni, i służbę, która o coś usiłowała zapytać, niecierpliwie odesłałam, nie słuchając. Pewnie właśnie o kolację pytali.
Światła wszystkie pogasiłam i bez namysłu wyszłam z sypialni. Przywykłszy już do oświetlenia elektrycznego, nie pomyślałam, żeby bodaj z jedną świecę zabrać ze sobą, i w korytarzu nagle znalazłam się w ciemnościach. Nie całkowitych, wszędzie u mnie po zakamarkach na każdym piętrze maleńkie lampki oliwne świeciły, wskazówkę dla oka stanowiąc, i kiedy wzrok się już przyzwyczaił, pozwalały poruszać się prawie swobodnie, ale dostatecznych, żebym musiała odczekać chwilę. Stojąc tak i czekając, ciszę pałacu usłyszałam, służba już poszła spać, Zuzia zapewne jeszcze drzemała u siebie, czekając na moje ostatnie wezwanie…
Mogłam zadzwonić i czegoś do jedzenia zażądać, i dawniej tak właśnie bym postąpiła, ale teraz znienacka rozbawiła mnie myśl, ża sama we własnym domu pożywienia sobie poszukam i zobaczę, co znajdę. Cicho ruszyłam korytarzem, omijając skrzypiące miejsca, w świetle lampki nieźle jui widząc, zeszłam po schodach i najpierw zajrzałam do jadalni. Tam też tradycyjne światełko się paliło. Przy jego blasku ujrzałam pusty stół i zamknięte kredensy, przypomniałam sobie, że klucze od nich trzyma Mączewska, a nie ja, do żadnego się zatem nie dostanę. Poszłam do pokoju śniadaniowego, tam sytuacja wyglądała podobnie, udałam się do małego salonu, gdzie często na paterach czekoladki stały, ale okazało się, że Mączewska przezornie i czekoladki zamknęła, poza tym wcale nie miałam chęci na czekoladki, tylko na coś solidniejszego. Kiełbasę, szynkę, pieczeń wołową, którą przy obiedzie ledwo skubnęłam, kurczaka, a chociażby jajecznicę ze skwareczkami. Na myśl, że ktoś ze służby mógłby mnie o tej porze zastać w kuchni, smażącą sobie jajecznicę, ogarnął mnie pusty chichot i tym bardziej nabrałam ochoty na taki wygłup. Źle w głowie musiałam mieć w tym momencie.
Zawróciłam do kuchni. Do nóg przyplątał mi się któryś kot, łasząc się i pomrukując cicho. Szeptem obiecałam mu trochę śmietanki, jeśli ją gdzieś znajdę i, wciąż poprzestając na tym marnym, awaryjnym oświetleniu, przeszłam przez wszystkie pomieszczenia.
Lampki zaś owe paliły się u mnie od wielu lat, od czasu, kiedy gość nasz ówczesny, pan Komorowski, nocą ze schodów zleciał z hukiem i krzykiem i złamał nogę. Piekło istne zapanowało, wszyscy na siebie wzajemnie i na pana Komorowskiego wpadali, świec szukając i światło jakieś usiłują zapalić, co same trudności napotykało. Ktoś, macający po gzymsie kominka, porcelanową figurkę zrzucił i stłukł, co mnie nawet ucieszyło, bo nigdy jej nie lubiłam, choć podobno bardzo droga była, a mój własny świętej pamięci mąż całą żardinierę z kwiatami wywrócił i guza na czole sobie nabił. Wreszcie kucharka przybyła z wieczną lampką oliwną, sprzed Matki Boskiej zabraną, co pozwoliło zacząć coś widzieć i inne światła zapalić.
Od tamtej chwili postanowiłam, że zawsze jakaś iskierka ma ciemności rozświecać we wszystkich miejscach domu, żeby nigdy więcej taka okropność nie wystąpiła. I tak już zostało na zawsze.
Pan Komorowski zaś w ciemnościach schodził i ukradkiem, bo nalewka nasza tak go korciła, a do swoich skłonności pijackich nie chciał się przyznać. Kilka karafek zostało na kredensie, których do końca nie kazałam uprzątać, żeby sobie na opinię skąpiradła nie zarobić. Siedemnaście lat wtedy miałam i doświadczeń własnych, jako pani domu, niewiele, a skłonności pana Komorowskiego wcale nie były mi znane. Później się dopiero dowiedziałam, że wszelkie alkohole przed nim właśnie należy zamykać.
W kuchni też się lampeczka paliła. Tu jednak postanowiłam lepsze światło zyskać, bez trudu znalazłam świece i lampy naftowe, zdecydowałam się na świece, żeby woni nafty na rękach uniknąć, zapaliłam ich osiem, podsyciłam ogień przykryty starannie popiołem i zaczęłam szukać pożywienia. Pozamykane, rzecz jasna, było wszystko z podręczną spiżarnią włącznie, ale wiedziałam, gdzie Mączewska zapasowe klucze trzyma. Ona to wiedziała, kucharka i ja, nikt więcej. Potrzebne zaś to było, bo zdarzały się potrawy, które od najbledszego świtu należało rozpoczynać i kucharka pierwsza do roboty wstawała, nie zrywając niepotrzebnie Mączewskiej.
Na ogniu herbatę sobie przyrządziłam i potrawkę z grzybów podgrzałam, kawał pieczeni zdecydowałam się zjeść na zimno, koty, bo i drugi się znalazł, nakarmiłam ich ulubionymi frykasami, na deser w śpiżarni mus gruszkowy znalazłam, po czym, bardzo zadowolona i rozweselona, usiadłam pyry stole. Co mi szkodziło jeść w kuchni, skoro nikt tego nie widział?
W dodatku na stole kalendarz dla służby znalazłam, pełen rozmaitych sentencji, porad, przepisów i ostrzeżeń, które mnie nadzwyczajnie zainteresowały i rozśmieszyły, bo gdzieniegdzie o najnowszych i niebezpiecznych wynalazkach była tam mowa. Zaczęłam sobie to czytać i omal w głos nie zachichotałam, dowiedziawszy się, że używanie telegrafu jest grzechem i grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem dla całego świata, bo iskra pędząca po drucie może ogień na całej swojej drodze zażegnąć, zaś w drugim miejscu wyrażone były poglądy na temat pojazdów bez koni, które nawet w moim ojcu śmiech by obudziły. Żadnej przyszłości miały nie mieć i nawet sama myśl o nich też była bezbożna. Kolejom żelaznym tylko przyznano prawo istnienia. Za to porady w kwestii karmienia drobiu jałowcem i migdałami wydały mi się całkiem rozsądne, wiadomo przecież, że tym mięso przechodzi, co zwierzyna jada.
Tak się tą lekturą zajęłam, że nie zauważyłam nawet upływu czasu. Dobrą godzinę, albo i więcej, musiałam już w tej kuchni siedzieć, kiedy nagle krzyk jakiś przeraźliwy rozległ się w głębi domu. Poderwałam się jak oparzona, krzyk się powtórzył, hałasy dodatkowe usłyszałam, świadczące, że i służba się zrywa, chwyciłam świecę płonącą i wypadłam na korytarze. Krzyk dobiegał z góry.
W połowie schodów już ludzi napotkałam przerażonych i ledwo rozbudzonych, a wyżej smugi dymu się snuły. Wśród nich miotała się jak szalona panna Chodaczkówna, w koszuli, w jakiejś kapie z frędzlami i w nocnym czepku, szlochając rzewnymi łzami i wciąż krzycząc. Palcem przy tym w stronę moich apartamentów wskazywała, skąd najwyraźniej ów dym pochodził.
Sama na moment głowę straciłam i nie wiedziałam, co robić. W pierwszej chwili rzuciłam się ku swojej sypialni, ale Wincenty mnie powstrzymał, przodem Franciszka wysyłając.
Ktoś otworzył któreś okno i w stronę stajni wrzeszczał, że gore, głosem niczym trąba jerychońska, przez co wszystkie psy zaczęły szczekać. Mączewska z dołu o wodę rozpaczliwie wołała, Franciszek, wpółuduszony, biegiem z dymu wrócił i ledwie zipiąc, twierdził, że spod moich drzwi tak wali, że zgoła podejść nie można. Jakaś rozumniejsza dziewka kuchenna ze szczękiem okropnym drzwi boczne otwierała, żeby z zewnątrz ludzi wpuścić, a już po chwili chłopak kredensowy z pełnym wiadrem na górę leciał. Zaraz za nim i Roman się pokazał, po czym obaj z Wincentym komendę objęli, mnie stanowczo w oddaleniu trzymając.
– Jak się otworzy, płomień buchnie, bo teraz widać, że tylko coś tam się tli – zaopiniował Roman. – Przeciąg będzie, bo u jaśnie pani zawsze okno otwarte. Wody do drzwi jak najwięcej, żeby chlusnąć od razu! I drabinę do okna, na nią ludzi z wiadrami!
Wincenty mu przyświadczył i całą służbę pogonił. Zuzia, rozgorączkowana i roztrzęsiona, przypominała, że byle się do łazienki mojej dostać, to tam zawsze woda jest. Ruch się zrobił racjonalniejszy, do okna mojej sypialni drabinę przystawiono, usłyszałam pyry tym dziwną rzecz, a mianowicie, że wszystkie okna zamknięte, otwartego nie ma. Zdążyłam się tym zdumieć, bo Roman miał rację, zawsze co najmniej jedno trzymałam otwarte, ale już się do sypialni przez drzwi wdarli z całą wodą i w najgęstszy dym poczęli chlustać.
Owego dymu było tyle, że dusił aż na korytarzu, i co chwila ktoś półżywy z niego wybiegał, ale niedługo to trwało. To coś palące się przygasło, okna ktoś otworzył, płomień się pokazał i natychmiast ugaszony został, a dym jęło wywiewać. Pozwolili mi wreszcie wejść do sypialni.
Światła kazałam pozapalać, co już można było uczynić bezpiecznie, i obejrzałam swoje pogorzelisko.
I znów zdumienie mnie ogarnęło, bo znacznie większych zniszczeń mogłam się spodziewać. Meble nie tknięte były, dywan owszem, w wielkie dziury powypalany, zasłony przyłóżku, których już nie zaciągałam, też się spaliły, samo łóżko również, i kłąb szmat jakichś w czarnej kałuży leżał. No i fotel jeden oparcie i siedzenie kompletnie miał wypalone, drewno natomiast ledwo się okopciło i z politury oblazło. Woń spalenizny tylko przenikała wszystko i nadmiar wody okropne czynił wrażenie, ale nawet lustro nie pękło i nie stłukła się żadna lampa, co stanowiło szczęście prawdziwe, bo gdyby nafta ten osobliwy pożar podsyciła, rzeczywiście cały dom byłby zagrożony.
Ucieszyłam się, że drzwi do garderoby i buduaru trzymałam zamknięte, bo dzięki temu owe pomieszczenia odorem nie przeszły i wszystkich sukien nie musiałam wyrzucać. Kuferek z kosmetykami, do kąta wsunięty, też ocalał w pełni.
Zgarnąć wodę tylko poleciłam, resztę sprzątania zostawiając na jutro, dla siebie zaś przygotować sypialnię gościnną. Mogłam się przenieść do dawnej sypialni małżeńskiej w apartamentach mojego męża, które opuściłam już po dwóch latach wspólnego łoża, ale tam porządki więcej wysiłku wymagały, tu zaś najlepszy pokój gościnny zawsze był w pogotowiu. Mączewska oprzytomniała i po krótkich lamentach zarządziła co trzeba.
Wówczas dopiero odnalazła się panna Chodaczkówna, która pierwsza alarm wszczęła, a potem całą akcję ratunkową przemodliła się w bibliotece, gdzie krzyż piękny i bardzo stary wisiał pomiędzy szafami na ścianie. Płacząc teraz już ze szczęścia, do mnie się rwała, po rękach usiłując całować.
– A toż ja myślałam, że Katarzynka tam na śmierć się dusi! – wykrzykiwała.
Zważywszy, ii źródłem pożaru była moja sypialnia, myśl wydawała się całkiem logiczna. Wszystkich jednak zaciekawiło, skąd panna Cecylia wzięła się na tym akurat korytarzu, bo mieszkała w drugim skrzydle, a tam dymu jeszcze poczuć nie mogła. Na co odparła, że hałasy jakieś usłyszała i ze swego pokoju wyszła.
– Najpierw wcalem nie wiedziała, co to jest – wyjawiła bardzo chętnie, dumna ze swego lekkiego snu i doskonałego słuchu. – Jakby okiennica skrzypiała, ale tak cichusieńko. Tom poszła spojrzeć i wtedy Katarzynka nadeszła od siebie i na dół poszła schodami. Też cichutko, ale ja słyszałam. I jużem zawróciła do siebie, jak w parę minut Katarzynka do własnego pokoju wróciła…
– W parę minut…? – wyrwało mi się ze zdziwieniem. – No w parę minut, dziesięć może…
Niemożliwe, żeby panna Cecylia przeszło godzinę tkwiła na korytarzu i nie zauważyła upływu czasu. Kto też mógł iść po schodach na górę, bo że nie ja, to pewne!
Panna Cecylia mówiła dalej z wielkim przejęciem.
– Tom się jeszcze wstrzymała i posłuchałam, czy Katarzynka do sypialni idzie i w rzeczy samej, tam poszła, więc któż by inny? No to wróciłam do siebie, ale jakoś usnąć nie mogłam, bo ciągle mi się wydawało, że jeszcze coś słyszę, że tam koty na strychu harcowały, to ja taką rzecz rozróżniam, ale oprócz kotów znów jakby kroki. Ale gdzie indziej. Tom znów wyszła posłuchać i tak jeszcze parę razy. Aż za ostatnim zdało mi się, że dym poczułam, i jeszczem się wahała, ludzi nie chciałam budzić, ale sprawdzić należy, bo spać bym nie mogła. Ogień łatwo zaprószyć. No, tom poszła dalej i dym więcej poczułam, więc jeszcze wróciłam do siebie, w co się przyodziać na wszelki wypadek, bo to nigdy nie wiadomo. I już nawet nie nadsłuchiwałam, tylko tego dymu tak zaczęłam szukać, aż się pokazało, że to z sypialni Katarzynki! Jezusie Maryjo Józefie święty! A tam Katarzynka zamknięta i pewno już śpi w takim dymie, że podejść nie można, i kto to wie czy jeszcze żywa! No, tom krzyku narobiła, sama nijak ratować nie mogąc…
Gdybym rzeczywiście spała w sypialni, zapewne nie byłabym już żywa, bo dym istotnie dusił wyjątkowo. Ale też okna miałabym otwarte! Kto je zamknął, do licha? Znów, z drugiej strony, przy otwartym oknie płomienie mogły buchnąć gwałtowniej i pewnie bym się spaliła. Przyjemna perspektywa, nie ma co.
Nie podkreślałam kwestii mojej nieobecności w sypialni, nie chcąc pannie Chodaczkównie zasługi uratowania mi życia odbierać, jeśli bowiem nie życie, to w każdym razie ładny kawałek domu dzięki niej ocalał. Ciekawiło mnie, skąd ten pożar mógł się wziąć, bo w kominku już prawie wygasło, a światła nie zostawiłam i wszyscy zaczęli się nad tym zastanawiać. W końcu uznano, że jednak iskra jakaś musiała się pod popiołem uchować i wyskoczyła, prysnąwszy daleko, aż na dywan. Mnie samej własnoręcznego podpalenia nie przypisano, bez wątpienia wyłącznie z grzeczności.
Jeden Wincenty śmielszy się okazał. Odczekał, aż cała służba poszła, i wówczas dopiero wyjawił mi fakt, przez siebie osobiście stwierdzony.
– Mogła jaśnie pani jedną świecę zapaloną zostawić, może przez przeoczenie, i ona z lichtarza spadła – rzekł konfidencjonalnie, choć z szacunkiem. – Akurat przy łóżku na wypalonym kawałku leżała. Sam ją podniosłem i nikt nie widział.
Mogłam dać głowę, że pogasiłam wszystkie, ale nie chciałam się z nim sprzeczać. Więcej mnie te zamknięte okna intrygowały i dwa razy pytałam, czy jest tego pewien. Był pewien tak samo, jak ja tych lamp i świec, a jeszcze i Roman przyświadczył, z tym że jedno okno rygielków zasuniętych nie miało, a na pół klameczki tylko zostało zahaczone. Gdyby je silnie szarpnięto, zapewne dałoby się i z zewnątrz otworzyć.
Uspokoiło się wreszcie wszystko i ludzie z powrotem spać poszli, nawet panna Chodaczkówna, pławiąca się w chwale. Postanowiłam jakoś ją jutro wynagrodzić. Własnych poglądów na temat całego wydarzenia na razie nie zamierzałam zdradzać nikomu, szczególnie że jeden mi się z nich na pierwszy plan wybijał.
No tak, jeśli panna Chodaczkówna westchnienie kota słyszy i tak skwapliwie leci źródła dźwięków rozpoznawać, to jak zdołam Gastona w gorszących celach przyjąć…?
– Żeby nie to, że pan Guillaume prawie w samej Warszawie, w mokotowskim dworku państwa Skąpskich był przyjęty i tam nocował, byłbym się upierał, że to on – rzekł mi Roman nazajutrz pod wieczór z wielką troską. – Pasuje ten cały pożar do niego.
– A pewne jest, że nocował?-spytałam, równie zatroskana. – Sam śledztwo przeprowadziłem i nawet służba zaświadcza. Co prawda, spać poszli tam wszyscy po bardzo wczesnej kolacji, a rano pan Guillaume dopiero na późnym śniadaniu się pokazał, ale druga rzecz jest istotna. Koń mianowicie rankiem nie był złachany, każdy mógł stwierdzić, że noc spokojnie w stajni przestał. Chyba że jakiego innego wynajął albo ukradł.
– Noto gdzieś w okolicy zgonionego konia ktoś by widział? – To jest możliwe i jeszcze popytam, ale tak zaraz to nie będzie. Jeśli komu zapłacił, to ten jakiś sam z siebie pary z gęby nie puści, więc sprawa potrwa. A pożar, swoją drogą, podejrzany i cud istny, że jaśnie pani w sypialni nie było.
Nawet i Roman nie ośmielił się zapytać, gdzie mnie diabli po nocy nosili, ale jemu mogłam prawdę powiedzieć. Wyznałam, że głód mnie pognał do kuchni i zabawę sobie z tego zrobiłam, na co odetchnął z wielką ulgą.
– Szczęście, że jaśnie pani mi to mówi. Bó już tam w kuchni wielka awantura wybuchła, kto kredensy otwierał i naczynia używane na stole zostawił, a najgorsze, że pannę Chodaczkównę podejrzewać zaczęli. Ja zaś zdążyłem pomyśleć, że to podpalacz taki był bezczelny, i już się głowiłem, czemu to miało służyć. Jaśnie pani pozwoli, że delikatnie te podejrzenia odkręcę?
Zgodziłam się, bo w końcu we własnym domu do rozmaitych fanaberii miałam prawo, a przy tym rozśmieszona się czułam. Co do pożaru natomiast, jednakowe poglądy obydwoje z Romanem żywiliśmy, te zamknięte okna najlepiej świadczyły, że ktoś tam się musiał wtrącić, bo świeca z lichtarza owszem, mogła wypaść. Tyle że zgaszona.
Wyobraziłam to sobie, głośno myśląc, a Roman mi przytakiwał. Gdybym to ja chciała kogoś dymem zadusić, podglądałabym najpierw, czy cały dom śpi. Dom spał, u mnie jednej światło bardzo długo się paliło, do północy prawie. Aż wreszcie zgasło, w żadnym innym oknie nawet nie mignęło, pomyślałabym zatem, że moja ofiara zasnęła, poczekałabym chwilę i wkradłabym się tam, żeby łóżko podpalić. Może jakieś szczególnie duszące materiały przyniosłabym ze sobą, okno bym zamknęła…
– A przez okno do sypialni jaśnie pani bez drabiny nie tak łatwo wejść, bo akurat żadne drzewo nie rośnie, a mur gładki z tej strony i bez gzymsów – uzupełnił Roman moje gadanie.
Kiwnęłam głową i dusiłam ofiarę dalej. Dobrze byłoby drzwi na klucz zamknąć, ale to by od wewnątrz trzeba i samemu przez okno wyłazić, co i trudne, i klameczki opuścić nie dałoby się rady. No więc niech będzie, wyjść przez drzwi i uciec. A tam, w sypialni, gdyby ratujący razem okno wybili i drzwi otwarli, płomień wielki by buchnął i gdyby ofiara na łóżku leżała, już byłoby po niej. Bardzo dobrze.
Zbrodnia mi się udała, ale kłopot się pojawił, którędy też zbrodniarz do domu się dostał? Od parteru z pewnością, skoro panna Cecylia na schodach go słyszała, ale parter zawsze bywał porządnie zamykany. Czyżby ktoś domowy…?
Popatrzyliśmy z Romanem na siebie prawie ze zgrozą. Przez wszystkie minione lata w uczciwość i wierność całej służby mogłam ślepo wierzyć. Niemożliwe wprost było, żeby ktoś z nich postanowił mnie zabić, bo kto i dlaczego?! A nawet i dał się namówić, choćby za wielkie pieniądze, do wspólnictwa jakiegoś…
– Jaśnie pani raczy wybaczyć, że ja znów sobie, z całym szacunkiem, na wielką szczerość pozwolę – rzekł Roman po długiej chwili. – Ale zdarza się, że pokojówkę czy służącego jakiś amant przekupuje, żeby z jedno wejście otwarte zostawić, i o żadnych zbrodniach mowy nie ma, tylko przeciwnie, o romans idzie. Głupia sługa uwierzy…
– Przecież nie u mnie! – przerwałam z irytacją. – Mogę sobie jawnie amantów sprowadzać, ile mi się spodoba!
– Ja bardzo przepraszam, ale jaśnie pani czasy się trochę pomieszały.
Tym mnie ustrzelił. Rzeczywiście. Jawnie, oszalałam chyba, to przecież nie teraz! Wyklęto by mnie, a ksiądz z ambony o jawnogrzesznicach by wykrzykiwał. Ale znów do spotkań potajemnych żadne przekupywania nie byłyby potrzebne, sama mogłam ukradkiem drzwi i okna otwierać, a nie chcianego gacha z wielkim hukiem kazać z domu wyrzucić. Bez sensu. Owszem, rzecz ogólnie znana i stosowana, ale u mnie akurat bez sensu.
– Na wszelki wypadek ja śledztwo przeprowadzę – obiecał Roman i z tą obietnicą poszedł.
Na Gastona czekałam niecierpliwie, zaproszonego na wieczór, na poobiednią kawę. Gości nieproszonych udało mi się uniknąć, bo po nocnych wydarzeniach dłużej spałam i o wiele później wyjechałam na spacer. Że zaś Gaston od świtu niemal na mnie z kolei czekał pod szałasem drwali, od razu jasne było, że mój spacer mocno się przedłuży.
Co też istotnie nastąpiło.
Musiałam jednakże zachować umiar w odpowiedziach na jego uczucia, żeby mnie nie posądził o rozdwydrzenie absolutne i nie zniechęcił się zbytnią łatwością dostępu do mnie. Umiejętności w tej dziedzinie wpajano we mnie przez całe życie, trudności zatem wielkich nie miałam i pozostał sam urok tych zabiegów, które w sto lat później podrywaniem nazwano. Poczułam nawet wielkie zadowolenie, że ta akcja romansowa między nami rozgrywa się teraz, kiedy mam tak liczne doświadczenia za sobą, a nie kiedyś, kiedy byłam niewinną dzieweczką bez pojęcia o świecie.
Wspomógł mnie przy tym nocny pożar, dodatkowego tematu dostarczając. Gaston przejął się straszliwie, bardziej chyba nawet niż w Trouville i omal mi się na tym tle głupia uwaga nie wyrwała, bo, jak zwykle, zaczęły mi się mylić czasy.
Kilka cudownych godzin spędziliśmy razem, pozwoliłam mu przyjechać z wizytą wieczorem i wróciłam do domu tak późno, że goście mnie nie dopadli. Zniecierpliwiona ludzkim natręctwem, postanowiłam sama wizyty poskładać i przypomnieć wszystkim, że tylko w dwa dni tygodnia przyjmuję. Choć wiadomo było, że na wsi w pełni się do tego nie dostosują, to jednak ograniczenie trochę pomoże.
Przy okazji uniknęłam także i Armanda, który koło południa przyjechał i jakoś, szczęśliwie, nie upierał się przy dłuższym oczekiwaniu mojego powrotu z przejażdżki, chociaż, jak twierdził, podobno był umówiony. Po drodze właśnie wstąpił, od państwa Skąpskich jadąc. O moje zdrowie troskliwie wypytywał, które, wnioskując z tego, że swobodnie na konia wsiadłam, musiało mu się wydać doskonałe. Na temat nocnych wydarzeń niewiele usłyszał, bo zabroniłam o tym gadać, udając, że chcę ukryć przed ludźmi swój kompromitujący, kuchenny posiłek, zatem na razie służba milczała.
Od pana Jurkiewicza posłaniec przyjechał i okazało się, że znów Roman miał trafne przeczucia. Nie żaden projekt testamentu mi przywiózł, tylko informację o kłopotach z wykonawcą mojej ostatniej woli. Przed Januszkiem Burzyckim chcąc spadek dla Zosi Jabłońskiej zabezpieczyć, musiał pan Jurkiewicz nad wyraz rzetelnego człowieka znaleźć, i nawet myśl mu przyszła, żeby władze kościelne w to wplątać. Poradzić się chciał księdza biskupa, który lada chwila miał z Rzymu wrócić, szczególnie że kościół kościołem, ale jakaś konkretna jednostka organizacyjna musiałaby zostać wymieniona. I która, nasza czy francuska? Chyba że całe mienie postanowię papieżowi osobiście zapisać…
Wydało mi się to skomplikowane nie do zniesienia i znów usiadłam do korespondencji. Gniew sprawił, że, oprócz listów, napisałam także i testament własnoręczny, mający by~ wskazówką, w którym sto tysięcy rubli Zosi Jabłońskiej zapisałam, pięćdziesiąt tysięcy dla służby przeznaczyłam do podziału wedle uznania pana Desplain i pana Jurkiewicza, całą resztę, ile by jej nie było, oddałam na kościół, a wykonawcą wyznaczyłam Karola Borkowskiego, męża Eweliny. Ni z tego, ni z owego do głowy mi przyszedł, a miałam nadzieję, że z Januszkiem Burzyckim w przyjaźni nie pozostaje. Na świadków tego pisma dość osobliwego wezwałam mojego rządcę i Żyda Szmula, dzierżawcę mojej oberży, który akurat po mięso ze świeżego uboju do nas przybył i przez okno go przypadkiem ujrzałam. O Szmulu wiedziałam, że jest to człowiek uczciwy i rozumny, nie bez powodu dzierżawcą go swoim uczyniłam.
Obaj, zdumieni strasznie późnym wezwaniem, posłusznie do gabinetu na dole przybyli, obaj usłyszeli, że majątek na kościół przeznaczam i obaj się podpisali bez protestu. Dziwnie trochę na mnie patrzyli, ale to ważności testamentowi nie odejmowało. Razem z listami wyekspediowałam ten dokument natychmiast, nie bacząc, że posłaniec z pewnością pana Jurkiewicza ze snu wyrwie. Niech wyrwie, może to wyrwanie popędu mu trochę doda.
Służba dzień cały spędziła na porządkach i mogłam wrócić do swojej sypialni, gdzie nie spaleniznę już, a lawendę, wosk, żywicę i moje perfumy czuć było. Łóżko z małżeńskiej sypialni do mnie przeszło, tam zaś postanowiłam sprawić całkiem nowe z materacami bez gór i dołów.
Łazienki z przyszłości brakowało mi wprost straszliwie…
Noc przeszła wreszcie spokojnie bez żadnych sensacyjnych wydarzeń. Nie zakazałam mówić świadkom o podpisywaniu mojego testamentu i jego kościelnej treści, miałam zatem wielką nadzieję, że Armand ze Szmula te informacje wydobędzie. Zważywszy, iż beneficjentem stała się instytucja, umiejąca swego bronić, powinien raczej chronić moje życie niż na nie nastawać. Co najmniej do chwili, kiedy zmienię poglądy…
Z Gastonem przestaliśmy już udawać, że spotykamy się na przejażdżce przypadkowo, tym razem jednak w pewnym oddaleniu towarzyszył nam świadek. Roman dyskrecję Szmula oceniał chyba wyżej, bo pilnowanie mnie potraktował poważnie i dosłownie. Później dowiedziałam się od niego, że Armand również był w lesie, szukał mnie chyba, ale nie znalazł, gorzej znał teren i przesieki go myliły. Lada chwila jednak lepsze rozeznanie ryska, więc muszę się liczyć z tym, że dodatkowe towarzystwo będę miała zapewnione.
Upilnował mnie za to w domu. Nie zaprosiłam Gastona na drugie śniadanie, bo umówiona byłam z Eweliną, ponadto ludzie do zrobienia wodociągu i kanalizacji przybyli i zanim zostawiłam ich Romanowi, jakieś decyzje musialam podjąć, ledwo zatem Ewelina się pokazała, zaraz za nią i Armand przybył. Na jego widok spojrzała na mnie pytająco, ja zaś ledwie zdążyłam skrzywić się i pokręcić głową, co, na szczęście, zrozumiała właściwie.
Czystym ratunkiem w tej sytuacji stał się baron Wąsowicz, który nie wytrzymał i przyjechał, rzekomo z polowania wracając. Dzikie kaczki mi przywiózł.
Zdziwił się może nieco na tak płomienne zaproszenie, z jakim się spotkał, ale jego uczucia niewiele mnie obchodziły, broń zaś na Armanda stanowił doskonałą. Normalną było rzeczą zostawić panów samych, żeby sobie przy naleweczce polowanie omawiali i zniknąć z przyjaciółką w buduarze.
Trochę moja zbytnia szczerość i poufałość w pierwszej chwili Ewelinę zaskoczyła, ale przystosowała się do niej w mgnieniu oka, dzięki zapewne sensacyjnym treściom, jakie w sobie zawierała. Żeby nie odczuwać ciekawości, Ewelina musiałaby być z kamienia. Nie była, na szczęście.
– Ależ sama o niej słyszałam, w Paryżu będąc! – wykrzyknęła na wzmiankę o pannie Lerat. – Widziałam ją nawet z daleka. No i popatrz, zamordowana we własnym mieszkaniu…! A nam o tym pan de Montpesac słowa nie powiedział! To dlatego nie było z nią kłopotów…
– Otóż to – przyświadczyłam z zapałem. – Za to większy kłopot w salonie z panem Wąsowiczem rozmawia. I tu ci powiem, że sama nie mam pojęcia, jak się go pozbyć.
Iwelina wyraźnie chciała okazać obłudne zdziwienie, ale nagle zrezygnowała z tych sztuk.
– No więc właśnie, zauważyłam, że jest ci nie na rękę. O, i nie musisz mi mówić, że o kompromitację przy nim aż nazbyt łatwo! Ale on przecież pretendował do spadku?
– Obawiam się, że nadal pretenduje.
– O twoją rękę się stara, tego nie ukrywa. Ostrzegam cię, moja droga, że gadanie już się zaczyna, sam pan Guillaume daje mu podstawy, wyznam ci, że jechałam tu niespokojna o ciebie, bo prawie pewna, że o bliskich zaręczynach usłyszę…
– No to przecież nie z nim! – wyrwało mi się z gniewem. Ewelinie uszy pod sufit urosły.
– A kto…? Chyba nie pan de Montpesac…?
– A czemuż by nie on? – odparłam zuchwale. Ewelina aż się żachnęła.
– Ależ… Boże drogi, przecież pan de Montpesac… No, moja kochana, nie chcę robić plotek, ale chyba powinnam cię ostrzec? On podobno ma szalenie skomplikowaną sytuację osobistą… Zobowiązania dość… intymne… A do tego zaręczony jest z panną de Rousillon…
– Kto tak powiedział? – przerwałam jej wrogo. – Słyszałaś o tym w Paryżu? Bo ja nie.
Ewelina się nagle zakłopotała i jakoś zastanowiła. – A wiesz, że nie… W Paryżu ja także nie…
– Ale widywałaś go tam? Z Francji go znasz?
– O, znam go od dawna, od dzieciństwa niemal, rodziny nasze się znały i widywały, tyle że rzadko bardzo. W Paryżu jakoś nie… Wiesz, że to dziwne, dopiero tu i teraz to się rozeszło, nie wiem jakim sposobem…
Poruszona się poczułam głęboko, ale umysł mi przez to nie zamarł.
– Czy to przypadkiem nie pan Guillaume na takie niedyskrecje sobie pozwolił? – spytałam chłodno. – Konkurencję szkalowaniem niweczyć, zdaje się, że to do niego podobne? Może nawet zaczął wcześniej, jeszcze przed moim przyjazdem?
Ewelina przez długą chwilę przyglądała mi się z wielkim namysłem. Nie była ghzpia, to pewne.
– Że panu de Montpesac wpadłaś w oko od pierwszej chwili, to się dało zauważyć – rzekła wreszcie. – Czy on rzeczywiście miał dla ciebie różne poufne… No nie, głupstwo mówię i niepotrzebnie pytam, już sama informacja o pannie Lerat świadczy, że istotne wieści jakieś ci przywiózł. Coś więcej może…?
– Owszem – przyznałam bez oporu. – Pewne sekrety, o których pan Desplain nie chciał wyraźnie pisać. Po cóż tak jawnie kalać pamięć mojego nieboszczyka pradziada?
Ewelina zrozumiała doskonale, że owo kalanie pamięci musiało się wiązać z panną Lerat, i kiwnęła głową aprobująco. Ja miałam raczej na myśli charakter pradziada, złośliwy i podstępny, dzięki któremu mienie panny Lerat w całości na mnie przeszło, ale wyjaśniać tego szczegółowo nie zamierzałam, niepewna, czy wydarzenie z przyszłości nastąpiło i teraz.
Ewelina jęła rozważać sprawę.
– Czyli w tym oszustwa nie było żadnego. W Paryżu pan de Montpesac złej opinii nie miał. No oczywiście, mógł się ukrywać… Na Polach Elizejskich koło powozu panny de Rousillon raz go sama widziałam… Ale, mówiąc prawdę, tylko jeden raz. – To jeszcze o niczym nie świadczy.
– Może nie świadczyć. Pana Guillaume tak dobrze nie znam, więcej może o nim powiedzieć baronowa Tańska… – I bardzo bym chciała, żeby jej się trzymał, a nie mnie – przerwałam gniewnie.
– Ależ moja droga, myślże racjonalnie! Z nią się przecież ożenić nie może, baron Tański żyje w najlepsze! A skoro mniemasz, że razem z twoją ręką pan Guillaume chce zagarnąć mienie przodków, musi się żenić, inaczej niczego nie osiągnie. Powtarzam, nie znam go dobrze, ale instynktem kobiecym czuję, że chyba masz słuszność, jest w nim coś z bestii. No, mówmy szczerze, bestii nader urodziwej. Okiełznać bestię, może byłby to sukces?
W oku jej wesoło błysnęło i nagle ujrzałam przed sobą Ewę z przyszłości, tę, która się pojawi za sto piętnaście lat, jak widać nieodrodna praprawnuczka swojej praprababki. Uwierzyłam w ciągłość cech, przechodzących z pokolenia na pokolenie. Śmiałyśmy się chwilę, aż pierwsza spoważniałam.
– Nie chcę – rzekłam stanowczo. – Pomijając już wszystko inne, pan Guillaume mógłby mnie zamordować, żeby zawładnąć całością majątku. Nie mam na to ochoty.
– Mógłby cię zamordować i teraz – zauważyła Ewelina, nagle zaniepokojona. – Skoro już rozpatrujemy tak okropne przypuszczenia, przypominam ci, że nie masz dzieci i on po tobie dziedziczy…
Przerwałam jej z wielkim triumfem.
– A otóż właśnie nic z tego, bo napisałam testament. Wszystko przeznaczyłam na kościół! Kościoła nie zaczepi, a prawnie żaden zachowek mu się nie należy. Musiałby być z rozumu obrany, żeby mordować mnie teraz!
Ewelinę mój komunikat zachwycił i przyklasnęła pomysłowi. Chciałam jej powiedzieć i resztę, wszystko o legatach dla służby i dla Zosi Jabłońskiej, a przede wszystkim uprzedzić, że wykonawcą testamentu uczyniłam Karola, jej męża, ale nie zdążyłam. Armand w salonie stracił cierpliwość.
Żaden przyzwoicie wychowany człowiek nie wdarłby się przemocą w poufną rozmowę pani domu z przyjaciółką, będącą także gościem. Raczej oddaliłby się, rozumiejąc, że nie będzie przyjęty, i pożegnanie przekazując przez kamerdynera. On zaś ośmielił się osobiście zapukać do buduaru i wejść, nie czekając na zaproszenie! Podobną rzecz mógłby uczynić ojciec, brat lub mąż, ale nawet nie oficjalny narzeczony!
Inna rzecz, że dobrze wychowana pani domu zostawiłaby tak gościa własnemu losowi tylko w wypadku, gdyby go chciała specjalnie obrazić, a co najmniej dać mu do zrozumienia, że wybrał się z wizytą nie w porę. Nie miałam nic przeciwko obrażeniu Armanda, szczególnie przy świadkach, ale z drugiej strony barona Wąsowicza obrażać wcale nie zamierzałam. Tyle że on, mając pod ręką atrakcyjne napoje, czekałby spokojnie bodaj i do wieczora, potem zaś z łatwością dałby się przeprosić.
Armand zaprezentował zuchwalstwo i bezczelność, jakiej się nawet po nim nie mogłam spodziewać. Obie z Eweliną zesztywniałyśmy na drewno.
Nim się odezwałam, zdążyłam sobie szybko pogratulować zwierzeń, bez których ona przenigdy nie uwierzyłaby, że nie łączą mnie z nim stosunki jak najbliższe. Z miejsca ochłodziłaby przyjaźń ze mną, a zaraz potem ją zerwała, świat zaś bezapelacyjnie przypisałby mnie Armandowi i moja kompromitacja stałaby się faktem dokonanym.
– Czy coś się stało? – spytałam cierpko. – Czy cała moja służba uciekła? Cóż za powód niezwykły każe panu przerywać naszą rozmowę?
– Przywilejem pięknych dam jest nie dostrzegać upływu czasu – odparł na to, nie tracąc kontenansu. – Nam natomiast, pozbawionym upragnionego i czarującego towarzystwa, wlecze się on niewymownie. Obaj z panem baronem tracimy cierpliwość.
– Jeśli panu się śpieszy, nie zatrzymuję – rzekłam zimno, bo diabli mnie wzięli.
– Cóż znowu! Cały mój czas jest na pani usługi!
– Zechce pan zatem poświęcić go jeszcze trochę i zaczekać, aż skończymy rozmowę. Nastąpi to za chwilę.
– Czy przyłączyć się do niej nie można?
No, to już przekraczało wszystko. Ewelina, dotychczas jakby oniemiała, przyszła mi nagle z pomocą.
– Nie! – odparła takim głosem, że nic już nie mógł uczynić, jak tylko wyjść z ukłonem.
Przez kilka sekund patrzyłyśmy za nim, a potem spojrzałyśmy na siebie. Ewelina złapała oddech.
– No wiesz…!
– A ty sobie wyobrażałaś, że ja mogłabym go poślubić – rzekłam, kiwając głową z politowaniem. – Wolałabym popełnić samobójstwo od razu. Chociaż nie! Wolałabym go otruć!
– Ze względu na barona Wąsowicza musimy tam wrócić. Bóg raczy wiedzieć co on do niego może nakłamać…
To Armand do barona nakłamał, ciężko było odgadnąć, ale coś z pewnością, bo baron był jakiś zmieszany. Plątał się w słowach, pochrząkiwał, z uwielbieniem ku mnie mniej się wyrywał niż zwykle i było w nim widoczne wyraźne skrępowanie. Chciał się już nawet żegnać, ale na złość go zatrzymałam. Nie miałam żadnych wątpliwości, że Armand zamierza i jego, i Ewelinę przeczekać i sam ze mną zostać nie dla jakiejś tam rodzinnej rozmowy, a dla prezentacji swoich rzekomych praw. Pożałowałam gorzko, że Gastonowi kazałam przyjść dopiero wieczorem, potem ucieszyłam się z tego, bo przyszło mi na myśl, że Armand zdolny byłby do pojedynku doprowadzić, wreszcie zaczęłam się modlić o jakichkolwiek następnych gości i modlitwa moja została wysłuchana. Przyjechała baronowa Tańska.
Nic lepszego nie mogło nastąpić.
Nawet i bez polowania na Armanda też by pewnie do mnie przyjechała, bo nudziła się u siebie śmiertelnie. Na jego widok wyraziła wielkie zdziwienie, mnie uczyniła wyrzut, że wiecznie jestem oblężona i o paryskich plotkach nie ma kiedy ze mną pogawędzić, Ewelinie swego kucharza wypożyczyć na trzy dni obiecała, a z baronem Wąsowiczem zaczęła się na polowanie umawiać. Na zwierzynę tym razem, ale okazało się, że i na Armanda również, on bowiem dopiero w owej chwili żywiej do konwersacji przystąpił, najwidoczniej zainteresowany tematem.
Odetchnęłam z ulgą i nawet już nie zwracałam uwagi, jakie tam sobie terminy ustalają, chociaż baron Wąsowicz solennie mi co najmniej dwa dziki obiecywał. Armand przy pani Tańskiej z bezczelności w stosunku do mnie zrerygnował, Ewelina, acz mocno sztywna wobec niego, za Karola łowieckie zobowiązania czyniła, aż wreszcie wszyscy razem odjechali. Na panią Tańską mogłam liczyć, że już Armanda z pazurów nie wypuści.
Natychmiast usiadłam przy sekretarzyku i liścik do Eweliny napisałam, zapowiadając na jutro swoją wizytę u niej. Tylu rzeczy nie zdążyłam jej powiedzieć, od niej dowiedzieć się niczego, poradzić się jej też chciałam, a u mnie, jak widać, wszelka rozmowa jest wprost niemożliwa. Chłopak stajenny z karteczką pojechał, mając przykazane na odpowiedź zaczekać.
Ziarno, rzucone przez Ewelinę, choć na kamienistą i nieurodzajną glebę padło, jednakże zczeznąć nie chciało.
Cóż ja właściwie wiedziałam o tym obecnym Gastonie? Tego z przyszłości znałam, o tak, poznałam jego przyjaciół, byłam w jego domu, znał go pan Desplain, wszyscy w nas parę widzieli i nikt mnie przed nim nie ostrzegał. Żył jawnie, z niczym się ukrywać nie musiał, cały miesiąc spędziłam przy jego boku, pani Łęska go aprobowała, Roman również, a specjalnie przecież plotki o nim zbierał. Tamten Gaston był w porządku i mogłam mu siebie zawierzyć.
A ten…? Raz go ujrzałam przed ośmiu laty, a drugi raz przed trzema dniami. I to tu, u mnie, a nie tam, gdzie żył i mieszkał. I nie żył przecież w pustelni! Tamten był rozwiedziony, ten nie, bo o czymś takim byłoby głośno, a niemożliwe, żeby nie dotknął żadnej kobiety! Układy, w których nawet przyzwoity młody człowiek utrzymywał kontakty z ladacznicami, zdarzały się często, samo dobre wychowanie kazało je ukrywać, ale istniały. Kto wie ery Gaston nie zaplątał się zbytnio…
W zaręczyny z panną de Rousillon stanowczo postanowiłam sobie nie wierzyć.
Kochał mnie, to pewne. Ślepy wół by zauważył. Tamten też mnie kochał, obaj mnie kochali, zaraz, ratunku, przecież nie może ich być dwóch…! Jeden Gaston i kocha mnie, obojętne, teraz czy po stu latach. No dobrze, ale ery teraz wszystko z nim jest w porządku? Czy może mnie kochać i poślubić bez żadnych przeszkód? Czy mogę mu wierzyć tak, jak za sto piętnaście lat?
Wyraźnie poczułam, że od tych stu piętnastu lat zwariuję z całą pewnością.
Siedziałam przy stole i rozmyślałam. Zdaje się, że siedziała także panna Chodaczkówna, cicha jak myszka, zdaje się, że obiad nam dali, zdaje się, że coś jadłam. W rozmyślaniach potwornie przeszkadzały mi jakieś huki, łomoty i szurania, zdaje się, że spytałam o nie, podobno ludzie przerabiali moją łazienkę.
Ciekawe, co by było, gdyby nie nastąpiło to przerażające wydarzenie czasowe? Gdybym nie przekroczyła tej jakiejś kretyńskiej bariery i ciągle żyła w obecnych, własnych czasach? Czy coś byłoby inaczej?
No, z pewnością inne byłyby moje poglądy, inna wiedza o świecie, mniejsza znacznie… Jaka tam mniejsza, wcale by jej nie było! Kto wie czy nie zdecydowałabym się na Armanda, czy nie dałabym się oszukać, znęcona jego zuchwałą urodą, zaskoczona postępowaniem… Być może, uwierzyłabym we wszystkie plotki o Gastonie…
Nie dostrzegałabym niewygód i braków w domu, miałabym na sobie gorset, pantalony, ściskające podwiązki, pod suknią koszulę i spódnicę, i nie wiedziałabym wcale, jaką przyjemność może sprawiać swoboda, świeże powietrze, morska kąpiel, wiatr i słońce… Nie wiedziałabym także, jaką piękną mogę mieć twarz…
Myśl o twarzy ruszyła mnie wreszcie. Oczekiwałam Gastona, dla niego chciałam być najpiękniejsza w świecie. Mogłam pozwolić sobie na makijaż, w sztucznym świetle nie widać wspomożenia natury, a już lada chwila ciemno się zrobi i świece zapalone zostaną…
Ledwo zdążyłam się upiększyć, kiedy Wincenty go oznajmił. Tym razem zamierzałam przyjąć go w buduarze, ale nagle zmieniłam zdanie i zdecydowałam się na mały salon. Buduar. to zbyt intymne, jednoznaczne, a we mnie coś jakby przeskoczyło, nieufność się zalęgła czy może uraza? Jednak te plotki Armanda swój wpływ wywarły…
Na myśl, że mogłyby w sobie zawierać bodaj odrobinę prawdy, aż mi się serce ścisnęło. Pożałowałam, że Romanowi nie kazałam sprawdzić, ale Roman gdzieś znikł i na oczy go od śniadania nie widziałam. Zarazem złość mnie wzięła na te idiotyczne czasy, w których pomieszczenie tak starannie musiałam wybierać, przecież za te sto lat mogłabym z każdym mężczyzną siedzieć, gdzie by mi się spodobało, bodaj w sypialni albo w łazience, i nikt by z tego żadnych wniosków nie wyciągał! I wszelkie plotki miałabym w nosie!
Gaston od pierwszej chwili wyczuł zmianę mojego nastroju. Przystępniejsza byłam w lesie o poranku. Mógł sądzić, że swojej przystępności żałuję i teraz pozory staram się zachować, albo może kaprysy jakieś każę mu zwalczać. Przystosował się posłusznie, oczami tylko wyrażając wielkie uczucia, a mnie udręki opadły, bo tak strasznie chciałam go mieć! Dla siebie tylko, na prawach wyłączności, bez żadnych ladacznic na boku!
I oczywiście w obecnych czasach nie mogłam tego powiedzieć. Nie mogłam nawet dać do zrozumienia, dopóki on sam się nie zdeklarował. A nie oświadczył się jeszcze… Co za bzdura, nie mógł się przecież oświadczyć po trzech dniach znajomości!
Mimo wszystko przy nim szczęśliwa się czułam i jego miłości pewna, i już ta sztywność wewnętrzna jęła we mnie mięknąć, kiedy on sam nagle okropny dysonans wprowadził.
O swoim wyjeździe zaczął mówić.
Wręcz w pierwszej chwili jego słów nie zrozumiałam. Wyjazd…? Jaki wyjazd? Cóż on sobie myśli, wielbi mnie przez trzy dni, wielkie nadzieje mi stwarza, a teraz zamierza odjechać? Oszalał chyba!
Wszystkich sił potrzebowałam, żeby wzburzenia nie okazać, on zaś wyjaśniał mi dalej, że sprawy różne wzywają go do Paryża, które pozałatwiać musi jak najpilniej. Trudno mu strasznie ode mnie się w tej chwili oddalić i mojej obecności się wyrzec, ale właśnie ze względu na mnie owe sprawy uporządkować i chce, i powinien.
Tak mi się to świetnie zgodziło z owymi plotkami o ladacznicy i nawet o pannie de Rousillon, żem niemal ogłuchła i dopiero po długiej chwili dotarło do mnie, iż ma to być wyjazd krótki, na dwa tygodnie najwyżej, może trzy, ale nie więcej. Po czym wróci tu, już swobodny, z nadzieją, że może będzie oczekiwany i mile przyjęty, i pozostanie dostatecznie długo, żeby moje serce zdobyć.
Serce…! A rękę…?
To była pierwsza myśl, jaka mi błysnęła, a za nią poszła druga, że wysilać się nie musi, bo serce już przed pięcioma tygodniami zdobył. Wraz z całą resztą mojej osoby… Po czym nadbiegła trzecia, nieco rozumniejsza, że przecież sama się obawiałam, iż w obliczu zakusów Armanda Gaston oświadczyć się nie ośmieli. Cóż zatem przewidywał, kochankę mieć we mnie, wolny związek tworzyć…? Za sto piętnaście lat proszę bardzo, ale przecież nie teraz, w dodatku za sto piętnaście lat datę ślubu mieliśmy już ustaloną!
– Ale przecież w październiku… – zaczęłam w oszołomieniu i ugryzłam się w język tak okropnie, że aż jęknęłam, na szczęście cichutko. Że z jedzeniem będę miała kłopoty, od i razu wiedziałam.
– W październiku już się tu znajdę z powrotem – podchwycił żywo Gaston, jakby odrobinę zdziwiony. – Czy masz pani jakieś plany na październik, o których nic nie wiem?
Gdyby nie ból języka, pewnie znów bym się z jakimś idiotyzmem wyrwała. Co, miałam mu może powiedzieć, że w październiku zawieramy związek małżeński? Miałam mu się sama oświadczyć? Teraz, kiedy najwyraźniej w świecie jechał do Francji nieodpowiednie związki zrywać? Pojedynkować się może z bratem czy ojcem panny de Rousillon…?!
– W październiku… Nie, doprawdy… Miałam zamiar… – poczęłam jąkać, z tym przygryzionym językiem się mocując, i nagle wymyśliłam odpowiednie łgarstwo. – O, nie warto o tym mówić, w październiku sama myślałam o wyjeździe do Francji, ale zrezygnowałam, nie wybieram się tam na razie, tu zostanę. Interesy różne wymagają mojej obecności.
– Jeśli masz pani coś do załatwienia w Paryżu, chętnie służę.
Miałam, czemu nie? Ustalić wreszcie wysokość majątku i moje dochody…
– O, nic wielkiego. Wszystko zdołam załatwić z panem Desplain korespondencyjnie, nie ma potrzeby pana trudzić. – To nie trud byłby, a przyjemność…
Aż mnie korciło, żeby go czymś obciążyć, związać ze sobą bodaj czymkolwiek do załatwienia, zmusić do utrzymania kontaktów! Mógł przecież wyjechać i zniknąć mi z oczu na całą resztę życia, które straciłoby wszelki sens, zatrute dodatkowo Armandem…
– Szkoda, że i pan Guillaume nie wyjeżdża – rzekłam kąśliwie. – Wolałabym cieszyć się jego nieobecnością. Boję się go.
Gaston zmroczniał, żachnął się, przez chwilę wyglądał jak struty.
– Też się go boję dla pani – wyznał z troską. – Tym ciężej mi odjeżdżać. Ale może uda mi się spowodować konieczność i jego odjazdu, może okazać się, że musi pilnie wracać do Paryża, panią pozostawiając w spokoju. Rysują mi się takie możliwości. A tu zostanie pani pod dobrą opieką i to mnie nieco pociesza.
Opieką, pociesza, zawracanie głowy… Gdyby mnie kochał naprawdę, nie zostawiałby w niebezpieczeństwie! Zwątpiłam w jego uczucia.
Odjechał po kolacji, bardzo późno i niechętnie, widać było, że na cień znaku ode mnie zostałby i do rana. Wystrzegałam się tego znaku, szarpana okropną rozterką, niepewna, w co mam wierzyć, w to, co widzę, czy w to, co dedukuję, zakochana śmiertelnie i z cierniem w sercu. Nie, nie było to ostatnie spotkanie, jutro jeszcze mieliśmy się widzieć, w p~ dróż wyruszał pojutrze.
Spać znów musiałam w gościnnym pokoju, bo moja łazienka była w stanie ruiny.
Wieści różne i raczej dość istotne uzyskałam dopiero blisko południa po porannej przejażdżce, którą, rzecz oczywista, odbyliśmy razem. Z lasu nie wróciłam do domu, konno udałam się do Eweliny, Gaston zaś, który u niej wszak mieszkał, musiał udawać, że jeździł gdzie indziej i zaraz za mną nadjeżdża przypadkowo.
Więcej miał taktu niż Armand i w rozmowie nam nie przeszkadzał. Obaj z Karolem bilardem się zajęli.
Znów zapomniałam Ewelinie powiedzieć o wyznaczeniu Karola wykonawcą testamentu, bo zaskoczyła mnie informacjami. Okazało się, że Gaston o moim testamencie wie.
– Sama mu powiedziałam, droga Kasiu, i musisz mi to wybaczyć – wyznała z lekkim zakłopotaniem. – Przejmował się i gryzł tak okropnie, że żal było patrzeć, więc dostarczyłam mu tej pociechy. Nie masz mi tego za złe?
– Cóż znowu! – wykrzyknęłam z wdzięcznością. – Jest to pociecha i dla mnie!
I też się zakłopotałam, bo Ewelina chciała wiedzieć, co znaczą moje słowa. Jakże jej miałam wyjaśnić, że ta niedyskrecja stała się balsamem dla mojego zranionego serca! Skoro Gaston wiedział o moim zabezpieczeniu, miał istotnie prawo wyzbyć się bodaj części obaw, mógł mnie zostawić, nie narażoną już na ataki Armanda. Jego ataki natury romansowej groziły najwyżej kompromitacją, a nie śmiercią.
O francuskich interesach Gastona Ewelina też miała jakieś pojęcie, istniały i rzeczywiście wymagały uporządkowania, jakaś tam kwestia spadku wchodziła w grę, jakiś dom był remontowany i budowniczy na właściciela czekał. Gaston podobno przyjechał tu do nas nagle i w pośpiechu, wszystko pozostawiając w rozsypce. No cóż, nawet jeśli w skład tego wszystkiego wchodziły kurtyzana i narzeczona, do mnie się śpieszył…
Ponadto, zdaniem Eweliny, Gaston wynajął jakiegoś człowieka do pilnowania mnie. Nie chciał, żebym o tym wiedziała, bo mogłabym zaprotestować, posądzić go, że dla własnej przyjemności śledzi moje kroki, Bóg wie co jeszcze, a tymczasem on pragnął tylko mnie strzec. Nie mówił o tym wyraźnie, Ewelina sama odgadła. I możliwe, że wynajął także kogoś do pilnowania Armanda.
Pożałowałam, że nie wiedziałam tego wcześniej. Nie byłabym taka sztywna i obca… Albo może i dobrze się stało, w miękkości i bliskości mogłabym posunąć się za daleko…
Zgodziłam się jeszcze urządzić pojutrze przyjęcie dla myśliwych, którzy na wczesny poranek polowanie sobie wyznaczyli, i zakończyłam wizytę, nie chcąc zawracać sobie głowy gośćmi Eweliny. Właśnie zaczęli napływać.
W drodze do domu Romana spotkałam, który naprzeciwko mnie wyjechał, zaniepokojony mocno. Okazało się, że mój arendarz, Szmul, wbrew spodziewaniom nie jest gadatliwy i do tej pory Armandowi o swoim świadczeniu przy testamencie słowa nie powiedział. Już prędzej po moim rządcy niedyskrecji można by oczekiwać, ale trudno go przecież z Armandem umawiać. Roman spróbował temu zaradzić, dyplomatycznie Szmulowi instrukcji udzielając, które, jest nadzieja, że mądry Żyd zrozumiał, zatem przed jutrem Armand o testamencie powinien już wiedzieć.
Przypomniało mi się, że Ewelina też coś na ten temat napomykała. Baronową Tańską uszczęśliwiła plotką o mnie, a od pani Tańskiej do Armanda przejść powinno z łatwością. Chyba że mieli co innego do roboty niż o mnie plotkować.
Ponadto Roman wszystko w domu sprawdził i okazało się, że w przejściu od strony oranżerii zamek był zepsuty. Na oko wydawał się zamknięty, tymczasem śruby w sztabie żelaznej odłamane zostały i jedno skrzydło drzwiowe dawało się uchylić na tyle, by postać ludzka zdołała się przecisnąć. Do oranżerii zaś dostać się można z łatwością, szybę jedną z samego dołu wyjmując.
Mimo niebezpieczeństwa, jakim takie otwarcie domu groził, odetchnęłam z ulgą, bo podejrzenia ze służby spadły. Ktoś z zewnątrz wszedł do środka, panny Chodaczkówny słuch nie zawiódł, musiał iść schodami na górę i nikt z mojego personelu nie miał powodu mu pomagać. Rzecz oczywista, zamknięcie zostało natychmiast naprawione.
W domu zastałam list od pana Jurkiewicza, pełen irytacji, która mnie rozśmieszyła, bo pomyślałam, że istotnie z twardego snu musiałam go wczoraj posłańcem wyrwać. Treścią nie przejęłam się zbytnio, choć pan Jurkiewicz mocno krytykował moje sformułowania i ganił wzięcie Żyda na świadka obdarzania majątkiem chrześcijańskiego kościoła, upierając się przy tym, że cały dokument trzeba sporządzić na nowo, nadając mu właściwą formę prawną. Proszę bardzo, mógł sobie sporządzać, na razie ten nieformalny swoją moc posiadał.
Karola Borkowskiego, jako wykonawcę, zaakceptował prawie w pełni, wyrażając tylko wątpliwość, czy nie ma on zbyt łagodnego charakteru.
Znów byłam zajęta Gastonem i wracały mi wszystkie do niego uczucia, a ból w sercu zelżał znacznie. Może i rzeczywiście jechał w interesach, może te związki do zrywania nie były takie bardzo poważne, może łatwo zdoła dla mnie się ich pozbyć…
Jednakże, kiedy go żegnałam, pełna byłam złych przeczuć.
Armand mnie gwałtownie na polowanie namawiał, ale nie chciałam w nim brać udziału, obowiązkami gospodyni się zasłaniając. Uległam wreszcie o tyle, że jako osoba towarzysząca, z boku i z pewnego oddalenia miałam asystować. Wizyta u mnie znów mu się nie udała, bo i rządca miał pilne sprawy, i wikarego nasz proboszcz przysłał po zasilenie jednej dotkniętej klęską rodziny, które już dawno obiecałam, i ludzie od robót łazienkowych mojej akceptacji co chwila żądali, ja zaś, tym wszystkim zajęta, choćbym chciała, nie mogłam go podejmować. Nie upierał się jakoś, szybko odjechał i dobrowolnie.
Jutrzejsze przyjęcie myśliwych Mączewskiej kazałam zarządzić, po czym zapomniałam o nim całkowicie. Gaston z każdą chwilą oddalał się ode mnie i przy tym wyłącznie myśl moja utkwiła.
Do tego stopnia polowanie wyleciało mi z głowy, że nazajutrz, bardzo wcześnie na zwykłą przejażdżkę wyruszyłam, te miejsca odwiedzając, gdziem się z Gastonem spotykała. Tak mało tego było, a tak wiele…! Z całej siły żałowałam owej chwili urazy, która stosunki między nami zepsuła na jeden dzień i upragniony wieczór tak mi zmarnowała. Niczego przecież nie pragnęłam bardziej, jak znaleźć się znów w jego objęciach…
Smętnie i żałośnie błąkałam się po lesie, prawie nie patrząc, dokąd koń idzie, przystanki czyniąc długie, głucha na wszelkie dźwięki, aż wreszcie dość z bliska szczekanie psów mnie dobiegło i echo strzałów. Przez chwilę jeszcze nie zważałam na te odgłosy, po czym polowanie nagle mi się przypomniało i wyraźną niechęć poczułam ku niemu się kierować. Chociaż… Obiecywałam może…? Zaraz, komu obiecywałam, Armandowi! O, niech się wypcha i nawet obrazi, żadnych obietnic dotrzymywać mu nie będę!
Odryskałam energię i zawróciłam Gwiazdeczkę, bo szczekania i huki zbliżały się do mnie. Bez pośpiechu wielkiego, ale już nieco szybciej ruszyłam w stronę domu, żeby tego zamieszania uniknąć i gości w progu powitać, odgłosy z tyłu jęły zostawać, i nagle gwizdnęło mi coś koło ucha. Zarazem jakby szarpnięcie lekkie za włosy poczułam, zdumiona niezmiernie, nie zrozumiałam, co to znaczy, ale w tym samym prawie momencie Roman na koniu mnie dogonił.
– Gazu, jaśnie pani!!! – wrzasnął okropnie.
Dziwnie mi to zabrzmiało, a zarazem znajomo. Błyskawicznie pomyślałam, że widocznie dziki moim śladem idą i cała strzelanina na mnie pójdzie, i nie daj Boże konia mi jakiś kretyn postrzeli. Skoczyłam do przodu, przez Romana skłaniana do pośpiechu.
Gwiazdeczka, hamowana do tej pory, chętnie w galop szaleńczy wpadła i rychło te łowieckie hałasy ucichły, a ja znalazłam się przed wjazdem do własnego parku. W alei zwolniłam i na Romana się obejrzałam.
– Mnie Roman ostrzegał, a sam się nie upilnował – rzekłam ze śmiechem. – Dobrze, że nikt nie słyszał tego polecenia samochodowego. Nie wiem, co by pomyśleli.
– Też nie wiem, ale wyrwało mi się – usprawiedliwił się Roman. – Słów dobierać nie było czasu. Do jaśnie pani ktoś strzelał.
– Nie do mnie, tylko do dzików…
– Dziki bokiem poszły. A jaśnie pani kapelusz swój raczy obejrzeć.
– Teraz?
– Kiedy jaśnie pani wygodniej…
Zdumiał mnie, zaciekawił i zaniepokoił, ale aż do wejścia dojechałam i dopiero na tarasie kapelusz zdjęłam i obejrzałam.
Dwie dziurki w nim były, jedna naprzeciw drugiej. W milczeniu na nie patrzyłam. Roman, wbrew zwyczajowi oba konie chłopakowi oddawszy, pokazał mi rękaw swojej kurtki, nad łokciem rozszarpany.
– Możliwe, że, jaśnie pani nie mogąc dosięgnąć, mnie przy okazji chciał się pozbyć – powiedział spokojnie. – Jaśnie pani nie zauważyła, bo już z tyłu byłem.
Nadal ze zgrozą oglądałam kapelusz, po czym pytające spojrzenie skierowałam na Romana. Nie wymówione pytanie zrozumiał.
– Jedną breneką człowieka trudno zabić. Trzeba trafić w głowę albo prosto w komorę, to jest, tego… chciałem powiedzieć w serce. Głowa pewniejsza, a dobry strzelec ma szansę. Górą poszło.
– Schyliłam się pod gałęzią – bąknęłam wyjaśniająco. – Całe szczęście i łaska boska…
Przez chwilę jeszcze tak stałam, oglądając to kapelusz, to rękaw Romana, wreszcie władzę nad sobą odzyskałam.
– Do gabinetu Romana zaraz poproszę – rzekłam stanowczo i weszłam do domu, kapelusza z ręki nie wypuszczając.
W gabinecie rozmowę spokojną mogliśmy odbyć. Drzwi na klucz zamknęłam, żeby Roman nad głową sterczeć mi nie musiał, czego nigdy nie lubiłam. Jeśli przy tej okazji ktoś wymyśli, że romansuję z własnym koniuszym, niech mu będzie na zdrowie. Albo nie! Niech mu zaszkodzi.
Jak w dawnych czasach… nie, nie tak, jak w przyszłych czasach… usiadł na krześle blisko, bo głośne gadanie wydało mi się niewskazane, a tak można było porozumieć się nawet i szeptem.
Rzecz była nie do pojęcia. W grę mógł wchodzić wyłącznie Armand, niemożliwe wszak było, żebym miała aż tylu wrogów, a że ktoś strzelał specjalnie, nie ulegało wątpliwości. Jeden strzał, to jeszcze, da się zwalić na głupi przypadek, ale dwa, jeden za drugim…?
Czy oszalał zatem kompletnie i tak mu na kościelnym majątku zaczęło zależeć? Czy Zosię Jabłońską postanowił teraz poślubić? Sześć lat miała, długo by mu przyszło czekać! Jakiż sens widział w usuwaniu mnie z tego świata?!
– Też tego nie rozumiem, proszę jaśnie pani – wyznał Roman, ciężko skłopotany. – Musiał mu już do tej pory Szmul napomknąć o testamencie, więc co ma na celu, nie umiem odgadnąć. Czy są może jakieś pieniądze, jakieś skarby, klejnoty, o których ani jaśnie pani, ani nikt w ogóle nie wie?
– Tu nie ma z pewnością – odparłam z zastanowieniem. – O wszystkim wiem, świętej pamięci pan hrabia nawet skrytkę tajną nad łóżkiem mi pokazał i otwierać ją nauczył. Natomiast w Montilly…? Przecież pojęcia nie mam, co tam jest teraz!
– No więc właśnie. Jeśli coś leży i pan Guillaume o tym wie… Mógłby się tam dostać, jako kuzyn, jeszcze przed otwarciem testamentu. Biżuteria, na przykład, diamenty więcej warte niż cała reszta majętności… No nie wiem, innego wytłumaczenia nie widzę, a i to dosyć głupie. Najgorsze, że dalej musi się jaśnie pani wystrzegać, a ja znowu powęszę dookoła pana Guillaume. Na trochę dałem mu spokój i teraz żałuję. Tu dzisiaj dużo gości będzie, przy świadkach on nic nie zrobi, więc
! jaśnie pani pozwoli, że ja się oddalę. Przed wieczorem wrócę. – Nie tak znów dużo, dwadzieścia osób wszystkiego…
– Ale chyba wystarczy? Byle panu Guillaume na ręce patrzeć…
Nagle w złość wpadłam okropną. Co to jest, żeby ten łajdak tak mi życie utrudniał! Jeszcze mnie otruje w moim własnym domu… O nie! To już lepiej, bym ja go otruła, nie taka to znowu wielka sztuka, ale przecież nie u siebie! Gdzie indziej. W oberży stoi, tam kogo namówić… Bzdura, niepotrzebny świadek. Ustrzelić go może? On chciał mnie, czemuż nie ja jego? Ale to. już prędzej Roman by zdołał, a to niedobrze, na mnie żadne podejrzenia nigdy by nie padły, na niego owszem. Coś powinnam koniecznie wymyślić, bo inaczej się tego Armanda nigdy nie pozbędę, po jego śmierci dopiero stanę się bezpieczna…
Roman już poszedł, a ja jeszcze siedziałam i obmyślałam zbrodnicze sposoby działania. Do żadnych postanowień w rezultacie nie doszłam, bo trąbki i palenie z bata przed domem się rozległo. Goście z polowania zaczęli nadjeżdżać.
Ewelina z drogi zawróciła, udawszy, że ze wszystkimi odjeżdża, szepnąwszy mi przedtem, bym na nią czekała. Nie tylko po śniadaniu już było, ale nawet i po obiedzie, wieczór się zbliżał.
– Kasiu droga, nie miej mi tego za złe, ale czuję się w obowiązku cię ostrzec – rzekła pośpiesznie, zamknąwszy się ze mną w buduarze. -Twoja opinia stoi pod znakiem zapytania!
Ucieszyły mnie te jej słowa, bo już zaczynałam się dziwić. Goście gośćmi i przyjęcie przyjęciem, udało się zresztą Mączewskiej w pełni, ale jakieś sygnały do mnie dobiegły. Kosym okiem spoglądały na mnie co starsze panie, skrępowanie czuć się dawało, sztywność osobliwa, jakby zgoła przymus. Malutko tego było, wręcz cień zaledwie, niemniej jednak dawało się zauważyć i, choć zajęta pilną obserwacją Armanda, jęłam się zastanawiać, co to może znaczyć i kto tu jest osobą niepożądaną. A oto okazało się, że ja!
– Muszę ci się przyznać, że też dostrzegłam w tobie jakąś dziwną zmianę – mówiła dalej Ewelina tak zmieszana, że prawie ze łzami w oczach. – Nie chciałam o tym nawet napomykać, bo mogło mi się tylko wydawać, ale widzę, że jednak… Plotki o tobie wprost wybuchły!
– Przecież to pan Guillaume… – zaczęłam, ale Ewelina zaraz mi przerwała.
– O tym tylko my obie wiemy, a za to ty mu fundamenty dajesz! Już o płci twojej nawet nie wspominam, cóż ty robiłaś w tej Francji, jak mogłaś karnację do takiego pociemnienia doprowadzić?! Ale słyszałam… i wiary temu nie chciałam dać, że sama spacery konne odbywasz po lesie, bez służącego, bez koniuszego, sama całkiem! Cóż to za pomysł szaleńczy i nieprzyzwoity?! Przyjmujesz panów bez asysty… Czy panna Cecylia znikła z powierzchni ziemi? A i rozmowy z tobą, zbyt śmiałe, jakimś zuchwalstwem trącą, stroje… No owszem, żałoba skończona, ale ty podobno pod suknią nic nie masz! Starsza Porajska to zauważyła przy pierwszej wizycie i już się rozeszło, powszechne oburzenie wzbudziło! Czyż to możliwe?!
Mogłam jej zaraz pokazać, co mam pod suknią, trzy sztuki skąpej garderoby i pończochy samoprzylepne, i aż mnie skręciło z chęci, ale zlitowałam się nad nią, ponadto bałam się, że przestanie ze mną rozmawiać albo zgoła trupem na miejscu padnie. Spróbowałam się usprawiedliwić, ale Ewelina nie czekała.
– Ty podobno gorsetu nie nosisz…?! – wykrzyknęła strasznym szeptem, zbulwersowana niebotycznie.
– O, nie! – zaprzeczyłam z wielce godnym oburzeniem, choć razem śmiać mi się chciało i płakać. – Gorset mam, tylko mniejszy i delikatniejszy. Wielkie domy mody mnie na to namówiły!
Była to sama prawda, ponieważ taki gorset do sukni wieczorowej był niekiedy niezbędny, doskonale kształtował figurę. niczym się nie zaznaczając. Miałam ich kilka, ale przywiozłam tylko jeden i przez moment zastanawiałam się, czy pozostałe nie znikły.
– Domy mody! – przeraziła się Ewelina. – W Paryżu bywam ustawicznie, więcej tam u babki siedzę niż tu, a noga moja w czymś takim nie postała! Wszak to krawcy dla kurtyzan!
– Nic podobnego. W każdym razie nie wszyscy. W jednym salonie księżniczkę duńską widziałam…
Pohamowałam ugryzienie w język, bo jeszcze mnie trochę, bolał, ale i tak zdołałam się powstrzymać. Którąż, na Boga, mogłam widzieć, nie Benedictę przecież, zaraz, Alix chyba…? Ewelina ręce załamała.
– Kasiu, zlituj się, czyż ty w swoim postępowaniu nic nagannego nie widzisz? Skądże ta zmiana w tobie?! Bez kapelusza podobno z domu wychodzisz, z gołą głową! To jeszcze możliwe dla młodej panienki, ale nie dla osób w naszym wieku, dla wdowy w dodatku! Przerażasz mnie! Czy doprawdy zgorszenie powszechne postanowiłaś budzić? Przecież, gdyby nie to, że jesteś pierwszą damą w powiecie, już by cię spotkał bojkot powszechny!
Gapiłam się na nią bezradnie, mocno stropiona, bo zaledwie przed dwoma miesiącami żywiłam dokładnie takie same poglądy. Teraz zaś na myśl, że miałabym się do nich ściśle stosować, aż mnie dreszcze przeszły. Sługę za sobą włóczyć po lasach i łąkach, dla wyjścia do ogrodu kapelusza szukać, usztywnić się gorsetem i licznymi halkami, pannę Cecylię bezustannie mieć na głowie, myć się może jeszcze i kąpać w koszuli…? Akurat, już się rozpędziłam!
Bunt mnie ogarnął wewnętrzny, którego na zewnątrz postarałam się nie okazać. Ewelina z dobrego serca i przyjaźni te uwagi czyniła, uświadamiając mi przy okazji, jak daleko od uciążliwości obecnego świata odbiegłam. I doprawdy, wcale nie chciałam wracać!
– Wizyt w terminie nie oddałaś! – krzyknęła jeszcze rozpaczliwie.
Z ciężkim westchnieniem wykrzesałam z siebie objawy skruchy.
– Masz rację i wdzięczna ci jestem, że mi na to uwagę zwracasz – rzekłam obłudnie i kłamliwie. – W skłopotaniu, o którym wiesz, przyzwoitość trochę zlekceważyłam. Może nadmiernie przyjęłam nowe paryskie obyczaje…
– Pozwól sobie powiedzieć, że od lat tam mieszkam i znam te paryskie obyczaje może lepiej od ciebie – przerwała mi znów cierpko i z lekką urazą. – W przyzwoitym towarzystwie takie zmiany nie zaszły, tego mi nie mów. Z kimże się tam stykałaś, na Boga?
Przypomniałam jej, że głównie załatwiałam interesy, co nie odbywa się w salonach. Do innych zbrodni wolałam się nie przyznawać, chociaż na myśl, co by powiedziano, gdybym poszła pływać we własnym stawie w kostiumie kąpielowym, jaki nosiłam w Trouville, omal śmiechem nie wybuchnęłam. Pohamowałam się jednak, obiecałam poprawę, okazałam zmartwienie odpowiednie i po licznych jeszcze jej napomnieniach i moim kajaniu się pożegnałyśmy się czule i tkliwie. Przy okazji wyszło na jaw, że Karol czeka na nią w powozie, zabroniła mu wchodzić, twierdząc, że tylko po zapomniany wachlarz wraca, wtajemniczanie męża bowiem w tak delikatne sprawy byłoby ze wszech miar niewłaściwe. Proszę, kolejny idiotyzm…
Później od służby dowiedziałam się, że w trakcie naszej rozmowy zawrócił do mnie i Armand. Ujrzawszy jednak powóz państwa Borkowskich na podjeździe, zrezygnował z wizyty i nawet z konia nie zsiadł. Wywnioskowałam z tego, że tym razem dla zabicia mnie przyjechał, nie zaś tylko dla kompromitacji, i świadkowie go zniechęcili.
Roman krótko potem się pokazał, tak wyraźnie wzburzony, żem go od razu na rozmowę do gabinetu wezwała, znów drzwi zamykając, smętnie zaciekawiona, kiedy też plotka o moim romansie z koniuszym rozejdzie się powszechnie.
– Już wiem, proszę jaśnie pani, skąd pochodzi pomyłka pana Guillaume – oznajmił bez wstępów. – Udało mi się. Szmul wie, co ma czynić, i tylko na pana Guillaume czyhał, żeby mu się swoim świadczeniem dyplomatycznie pochwalić, ale pan Guillaume na oczy mu się nie pokazał. Noc gdzie indziej spędził, wpadł o świtaniu po moderunek myśliwski i wypadł, nim ktokolwiek zdążył z nim słowo zamienić.
– Ciekawe, gdzie tę noc spędził, bo u nas w domu był spokój – mruknęłam zgryźliwie.
– Jeśli jaśnie panią plotki obchodzą, to na symulowanym wyjeździe do Warszawy, a naprawdę w oranżerii pani baronowej Tańskiej – odparł mi Roman spokojnie. – Ale ja wiem, że rzeczywiście był i w Warszawie, bo to właśnie sprawdziłem. Dependentów pana Jurkiewicza poił i podpytywał, ściśle dwóch, oni zaś mu przysięgli, że żadnego testamentu nie ma. Jaśnie pani nie napisała.
Przeraziłam się.
– Na litość boską, to co pan Jurkiewicz z nim zrobił?!
– Schował u siebie i przez żadne rejestry nie przepuścił. Tego też się właśnie dowiedziałem, mieniąc się zaufanym posłańcem jaśnie pani. Posiadanie dokumentu utrzymał w tajemnicy, choć wszyscy tam wiedzą, że owszem, testament jaśnie pani jest w trakcie tworzenia i jakieś trudności formalne napotyka. Jest to nic innego, jak tylko upór pana Jurkiewicza, który, być może konkurując na odległość z panem Desplain, chce stworzyć jakieś prawnicze arcydzieło.
– Świetnie! – rozzłościłam się. – A przez jego arcydzieło ja życie stracę!
– Na to wygląda. Boję się, że nawet gadanie Szmula nie pomoże, bo pan Guillaume weźmie to za plotki albo też przypuści, że coś tam zostało źle napisane i nie ryska ważności. Albo jeszcze gorzej, że pan Jurkiewicz wcale tego nie ma, tylko jaśnie pani gdzieś u siebie schowała. Zacznie się wdzierać i dom przeszukiwać, a już na pewno nie straci nadziei, że po, Boże nie dopuść, śmierci jaśnie pani znajdzie i zniszczy.
– Do licha… Trzeba było może wikaremu powiedzieć… – Też źle, bo w razie zmiany kościół się obrazi… Popatrzyliśmy na siebie, Roman głęboko zatroskany, ja zirytowana i stropiona.
– Ze wszystkiego wynika, że naprawdę muszę go otruć wyrwało mi się.
Roman, wcale tą myślą nie wstrząśnięty, pokręcił głową. – Osobiście jaśnie pani nie da rady. Natomiast w razie gdyby się nocą włamał do domu… Włamywacza zastrzelić, rzecz zwykła. Pułapkę nawet można by zastawić, drzwi nie zamknąć… No, skandal byłby okropny, bo nikt by nie uwierzył, że on nie z wolą jaśnie pani przyszedł, ale chyba lepszy skandal niż grób?
Też byłam tego zdania, nawet na sto skandali gotowa, żeby życie ocalić. Jedyne, co mnie niepokoiło, to Gaston, kto wie jak by tę kwestię potraktował, jak by przyjął moją rzekomą rozpustę… I to jeszcze z Armandem…
– On przecież nawet teraz może do jaśnie pani przez okno strzelić – powiedział Roman ponuro.
Mimo woli spojrzałam w okno, oczywiście częściowo otwarte, za którym ciemność panowała. Może przynajmniej kotary powinnam zaciągać? I nagle, na poczekaniu, wymyśliłam cały kryminał, otóż nie on do mnie, tylko ja do niego. Przebiorę się po męsku, pójdę czatować pod jego oknem w oberży i strzelę. Nikt mnie przecież o to nie posądzi, wykraść się z własnego domu i potem zakraść z powrotem, to dla mnie żaden problem, najwyżej panna Cecylia mnie usłyszy i pomyśli że znów idę pożywiać się w kuchni. Manii takiej dostałam.
Roman, niestety, skrytykował mój pomysł, który mu natychmiast przedstawiłam. Armand mieszkał na piętrze, żeby go trafić, na drzewie trzeba by siedzieć, nie wiadomo przy tym ule wieczorów i nocy mógł gdzie indziej spędzić. Moją codzienną maskaradę i wykradanie się ktoś by wreszcie zauważył. Do niczego.
– A co gorsza – westchnął – widzę, że jaśnie pani wcale czegoś takiego pod uwagę nie bierze… pan Guillaume wcale nie musi strzelać do jaśnie pani osobiście. Pierwszego lepszego zbira może opłacić, złote góry mu obiecać, zbir w jaśnie panią huknie, a pan Guillaume zaraz potem, przy rozrachunkach, zbira spokojnie zabije, żeby szantażu uniknąć. Dla niego to kiszka z grochem… znaczy, chciałem powiedzieć, małe piwo… znaczy, bardzo przepraszam, chciałem powiedzieć, nic takiego, drobnostka. Śledztwa w sprawie zbira nikt nie będzie prowadził…
Omal w zapale nie zaproponowałam Romanowi, żebyśmy też wynajęli zbira, którego się potem spokojnie zabije, ale zreflektowałam się. Uświadomiłam sobie, że jednak nie poszłoby to tak spokojnie, krwiożerczych skłonności w gruncie rzeczy wcale w charakterze nie miałam. A nawet i samego Armanda… Kto wie czyby mi ręka nie drgnęła.
– Drgnęłaby jaśnie pani bez wątpienia – zapewnił mnie Roman. – Co innego projekty, a co innego czyn. Jechać może jednak do Warszawy, pod nosem panu Jurkiewiczowi stanąć i z testamentem go pogonić…? Choćby i jutro. A przez tę noc, to już ja dopilnuję.
Na tym stanęło.
Co za noc przeżyłam okropną…
Nie, nie przez Armanda, cóż znowu! Przez Gastona. Od chwili kiedy mi na myśl przyszedł, już się tęsknoty do niego pozbyć nie mogłam. Sama zostawszy, tylko jego jednego miałam w głowie, i żeby tylko! W głowie, w sercu, w całej sobie, aż zęby musiałam zaciskać i paznokcie w dłonie wbijać. Szał mnie jakiś do niego ogarniał, w pamięci miałam owe noce, razem za sto piętnaście lat spędzane, i prawie jęki się ze mnie wyrywały. Chciałam go wszystkim, chyba plecami nawet!
O zaśnięciu mowy nie było. Przewracałam się w pościeli, wstawałam, chodziłam po tym gościnnym pokoju, wciąż jako sypialnia używanym, miejsca mi było za mało, biec przed siebie chciałam, coś robić, męczyć się czymś, do wody skakać, na koniu pędzić po wądołach i bezdrożach, tłuc głową o ścianę, a bodaj stajnie czyścić i gnój spod koni własną ręką wyrzucać…!
Kiedy zaś zadrzemałam na chwilę, Gaston mi się natychmiast śnił, garnący mnie w uścisku, i budziłam się rozgorączkowana i nieszczęśliwa bezdennie. Myśl o koniach sprawiła, że omal w środku nocy nie popędziłam osobiście siodłać Gwiazdeczkę i tylko resztki wstydu przed ludźmi mnie pohamowały.
Niedługo jednak wytrzymałam i ledwie świtało, a już na mojej klaczy się znalazłam. Wschód słońca na skraju lasu mnie zastał, nie wiem, która z nas bardziej była zmęczona, z Gwiazdeczki para buchała, ale ja spokojniejsza się nieco poczułam. Wreszcie jakaś rozsądniejsza myśl do głowy mi przyszła, że oto głupstwo robię, na zamach jakiś się narażam, ale siły wielkiej ta myśl nie miała. Własne życie stało mi się obojętne, Gaston tylko istniał, a przy nim znikła reszta świata.
Do domu jednakże wróciłam już opanowana, przynajmniej zewnętrznie. Roman mi wyrzutu żadnego nie uczynił za samotną wyprawę, bo, jak się okazało, Armanda pilnując, o mnie był spokojny. Zbira nawet jeśli Armand wynajął, to tak niedawno, że chyba nie zdążył go na mnie zasadzić, takie rzeczy Roman wiedział, wszędzie swoich ludzi utknąwszy, których nawet pojęcia nie miałam, skąd bierze. Plany nasze nadal były w mocy, ale ostatecznie do Warszawy nie pojechałam, ledwo się bowiem zdążyłam ogarnąć po szaleńczej jeździe, przybył pan Jurkiewicz.
Trafił akurat na późne śniadanie. Z trudem okazałam tyle grzeczności, żeby już przy stole awantury mu nie zacząć robić, ale na więcej się nie zdobyłam. Nim w gabinecie miejsce w fotelu zająć zdołał, z pretensjami wystąpiłam.
I okazało się, że niepotrzebnie, bo pan Jurkiewicz gotowy dokument do podpisania przywiózł. Nadęty mocno i naburmuszony, wytknął mi, że moje lekkomyślne zaniedbania zmusiły go do korespondencji telegraficznej z panem Desplain, bez mała dzień i noc trwającej, co pozwoliło wreszcie mój stan posiadania ustalić i do tego rzecz równie ważną, wykonawstwo testamentu na dwa kraje. Z mojego pisma bowiem wynikało, że w Polsce owszem, występuje pan Borkowski, we Francji natomiast nie wiadomo kto. Wspólnie o tym beze mnie zadecydowali, ja zaś zgodziłam się teraz na ich decyzje, nawet nie słuchając, bo mi było wszystko jedno. Aż się trzęsłam do złożenia podpisu!
Świadkiem jednym był sam pan Jurkiewicz, drugim zaś, jak na zamówienie przybyły ksiądz wikary, który po obiecane pieniądze dla ubogiej rodziny przyjechał. Podpisał się, w treść testamentu wcale nie wnikając, i zaraz odjechał.
Za to na samo zakończenie tej procedury zjawił się Armand, co mnie nad wyraz ucieszyło. Nie omieszkałam powiadomić go natychmiast, co tu robimy i do czego mi ‘pan Jurkiewicz potrzebny. Pan Jurkiewicz lekkie zdziwienie i niezadowolenie okazał, kiedy o rozdysponowaniu majętnością tak skwapliwie mówiłam, i bardzo niechętnie potwierdził kościelną korzyść, Armand natomiast prawie pełne opanowanie zachował. Na moment krótki, niczym błysk oka, w twarzy mignął mu gniew, ale bez uważnej obserwacji nawet bym tego nie dostrzegła, później zaś drwiąco pobożne intencje pochwalił. Mógł sobie chwalić albo ganić, nic mnie to nie obchodziło, bo wreszcie poczułam się przed nim bezpieczna.
W szampański humor wpadłam i pozwoliłam mu zostać na drugim śniadaniu, nie bacząc na głupie plotki i ludzkie opinie, tyle że pannę Chodaczkównę kurczowo przy sobie trzymałam. Bałam się trochę, czy Armand w rozbestwienie przesadne nie wpadnie i znów mi tu nie zacznie roli pana domu odgrywać, ale o dziwo, nic takiego nie nastąpiło i nawet dosyć szybko i bez nacisku wizytę zakończył.
Potem zaś list od Gastona przyszedł, z drogi pisany, i na nowo stałam się stracona dla świata. Zamknęłam się w buduarze dla wielokrotnego przeczytania tej korespondencji, która najmniejszych wątpliwości nie pozostawiała. Nie napisał wprost, że mnie kocha i pragnie za żonę, ale tak wyraźnie dał mi to do zrozumienia, że więcej nie było trzeba. Oczu od jego pisma oderwać nie mogłam, trzech bitych stron nauczyłam się na pamięć i dopiero na obiad z buduaru wyszłam.
I zaraz potem od Romana dowiedziałam się, że zgadliśmy wszystko doskonale. Armand z jakimś złoczyńcą spotkał się tego ranka i musiał go na moją zgubę wynająć, bo, stwierdziwszy osobiście istnienie testamentu, szukał swojego opryszka jak szaleniec, w wielkim pośpiechu. No oczywiście, zabicie mnie teraz przyniosłoby szkodę nieodwracalną, niewątpliwie zatem starał się zlecenie odwołać.
Dwie ulgi razem, które na mnie spadły, sprawiły, że zalęgły mi się w głowie dzikie pomysły. Dawno już bardzo, w dzieciństwie tylko, zdarzało mi się jeździć konno na oklep, bez siodła całkiem, niczym wiejski chłopak. Teraz nagle zaciekawiło mnie, jak też by mi się jechało po męsku z siodłem i strzemionami, i pokusa, żeby spróbować, stała się nieodparta. Prawdę mówiąc, od początku miałam ochotę na ten sposób jazdy, na filmach go widywałam, i strój, na spodniach oparty, wcale mnie nie zrażał, jedyne to były damskie spodnie, które mi się wydawały twarzowe. Zresztą i szeroka spódnica na męską jazdę pozwalała, tyle że trochę nóg musiało się pokazać. Ale wszak nie na paradę się wybierałam…?
Byłabym może jawnie eksperymentu dokonała, gdyby nie całe gadanie Eweliny. Dość się już wszystkim naraziłam. Postanowiłam nawet Romana w tę niepoważną zachciankę nie wtajemniczać i samej to po cichu załatwić.
Siodło jedno męskie, bardzo lekkie, a za to kosztowne i ozdobne, w dawnym gabinecie mojego męża leżało, od dziesięciu lat nie używane. Wyniosłam je, pod pelerynką przed służbą ukryte, na sam koniec ogrodu, gdzie furtka mała wiodła na drogę akurat naprzeciwko kapliczki i w tej kapliczce je schowałam tak, by móc łatwo ręką sięgnąć. Wróciwszy, Tatara kazałam sobie osiodłać, bo Gwiazdeczka już na dziś dość galopu miała, a chciałam jej jutro użyć, po czym na tym spokojnym i posłusznym koniu na powolny spacer odjechałam dookoła własnego ogrodzenia.
Rzecz oczywista, siodło z kapliczki chwyciłam i dalej udałam się do lasu. Na te zamierzone sztuki potrzebowałam schronienia odległego od ludzkich oczu, wybrałam sobie zatem szałas drwali, wciąż pustką stojący, bo tylko w zimie użytkowany, wokół którego teren jakoś nie był grzybny, dzięki czemu nikt tam się nie zapuszczał. Z tej zresztą przyczyny tam się z Gastonem umawiałam… W szałasie znowu siodło ukryłam i spokojnie, choć już o zmroku, wróciłam do domu.
Wszystkie te wydziwiania tak mnie zajęły i nawet rozśmieszyły, że ów głód Gastona trochę we mnie zelżał. Suknię sobie jeszcze wybrałam na jutro, nie amazonkę klasyczną, a inną, z szerszą znacznie spódnicą, dowiedziałam się, że jutro ludzie łazienkę robić skończą i będę mogła wrócić do własnej sypialni, kolację zjadłam i poszłam spać.
No i oczywiście wczorajsze szały mi wróciły: Nie tak już niespokojne, nie takie rozpaczliwe, a za to bardziej upragnione. W sen zapadałam, Gaston mi się śnił, budziłam się, jego obraz przed oczami mając, znów mnie tęsknota ogarniała…
Ale jednak odrobinę mniej dotkliwie. Pomyślałam, chyba rozumnie, że te wysiłki całodzienne ukojenia trochę dostarczają, im więcej się zmęczę, tym mniej cierpienia doznam, niechże choć szalone jazdy i szalone pomysły zaoszczędzą mi nocnych męczarni! Inaczej bowiem zhańbię się ostatecznie, karetę podróżną każę wyciągać i do Paryża za nim pojadę…
Ach, gdybym pretekst miała…! Oszalałam chyba, tak się zakochać…!!!
Kiedy zbudziłam się tuż po wschodzie słońca, pierwszą moją myślą było szukanie pretekstu dla wyjazdu, a zaraz drugą przypomnienie zaplanowanej próby. Ta druga myśl od razu mnie pocieszyła, ożywiła i oderwała od uczuciowych boleści. Ledwo kawę wypiłam; kazałam siodłać Gwiazdeczkę i prawie bez pomocy Zuzi włożyłam wybraną garderobę. I po cóż się miała dziwić, że nie w normalnej amazonce jadę…
Przed szałasem drwali przesiodłałam moją klacz. Ciekawa byłam, co na to powie, bo więcej przywykła do damskiego siodła niż męskiego, ale okazało się, że musiano ją porządnie objeżdżać w czasie mojej nieobecności, bo nie zdziwiła się i nie protestowała. Suknię podpięłam i podwinęłam trochę na kształt obszernych szarawarów, ciesząc się brakiem licznych halek i spódnic, które by mi tylko przeszkadzały, po czym po pniach równo ułożonych wdrapałam się na siodło.
Wdrapałam, nie wskoczyłam, bo nawyk robił swoje. Inny całkiem zamach nogą był tu potrzebny, nie umiałam go zrobić, w dodatku nikt mi pod stopę dłoni nie podstawiał, musiałam sobie sama radzić. Poradziłam, ulokowałam się na męskim siodle.
Ejże, to było zupełnie inaczej! O wiele pewniej się poczułam, obejmując konia z obu boków nogami niż trzymając je po jednej stronie. Spodobało mi się to, zapragnęłam tylko tak jeździć, buntowniczo postanowiłam nakichać na skandal, towarzystwa się wyrzec, męski strój sobie sprawić i tym sposobem konia używać. I niech gadają, co chcą. Zachichotałam nawet na myśl, że kto jak kto, ale baronowa Tańska rychło zapewne pójdzie w moje ślady i we dwie będziemy okolicę gorszyć.
Gwiazdeczka niecierpliwie rwała się do galopu, puściłam ją na przesiekę, sama się potem w dziczą ścieżkę skierowała i rychło wypadła na skraj lasu, gdzie dziki do kartoflisk się dobierały. Drogą przy łące pędziła jak wiatr, z niepokojem poczułam nagle, że mnie nie słucha, rozszalała się, robi, co chce, no dobrze, mogłam poczekać, aż się zmęczy, i dopiero wtedy zacząć ją hamować, gałęzie mi tu nie groziły, ale ona nagle w skos się rzuciła ku rzędom żarnowca i berberysu. Skoczyła przez nie.
Też dobrze, była skoczna, ileż przeszkód na niej brałam! Chciała sobie poskakać, niech jej będzie. Zaczęło mi się to jeszcze bardziej podobać, bo i skakało się łatwiej w tej męskiej pozycji. Droga w rżysku ugnieciona usłała się przed nami, na niej przed sobą ujrzałam nagle dość wysoką barierę w poprzek stojącą, na biało i zielono pomalowaną, nie zdążyłam pomyśleć, skąd tu jakaś bariera i cóż ona na moich gruntach przegradza, kiedy Gwiazdeczka skoczyła.
I w tym momencie pod lewą stopą poczułam, że puślisko poszło…
Ocknęłam się.
Długą chwilę zmysły odzyskiwałam. Zorientowałam się, że, leżę na trawie, przed nosem widziałam źdźbła suche. Zamrugałam oczami, powolutku i ostrożnie spróbowałam się poruszyć.
Owszem, mogłam. Uniosłam głowę, potrząsnęłam nią, lekki zawrót zaraz mi przeszedł, wsparłam się na rękach, obróciłam, powolutku usiadłam. Wszystkie członki mi działały i miałam nad nimi władzę. Pomacałam trawę. Gruba jej warstwa elastyczna dość była, ale pod nią wyczułam grunt suchy i twardy. Pomyślałam, że ładne parę siniaków rychło się na mnie objawi.
O, doskonale wiedziałam, że przy skoku puślisko mi pękło i zleciałam z Gwiazdeczki, nie dziwiło mnie to wcale. Siodło od dziesięciu lat nie używane, zleżała skóra… Głupstwo zrobiłam, nie sprawdziwszy, w jakim jest stanie. No trudno, przepadło, chwałaż Bogu, że żyję i mniej więcej jestem w całości.
Obejrzałam się dookoła. Gwiazdeczka w pobliżu, już spokojna, szczypała trawę, za mną na słabo wyjeżdżonej drodze wznosiła się biało-zielona bariera, tuż blisko widziałam skraj lasu. Wszystko się zgadzało, a jednak doznałam idiotycznego wrażenia, że jest całkiem inaczej.
Gwizdnęłam lekko na klacz, która chętnie ku mnie przybiegła i chrapami sięgnęła ku mojej twarzy. Uchwyciłam uzdę, uklękłam, wsparłam się na koniu i stanęłam na nogach. Lewego strzemienia przy siodle nie było, jasne, odpadło oderwane.
No i jak miałam na nią wsiąść…?
Był to w tej chwili mój jedyny problem, tak wielki, że nic innego mnie nie obchodziło. Spojrzałam ku lasowi, mały kawałek wyrośniętej łąki mnie od niego dzielił, ruszyłam ku niemu razem z koniem, mając nadzieję na jakiś pniak, ujrzałam słupek kamienny, podprowadziłam do niego Gwiazdeczkę i wdrapałam się na jej grzbiet. Odnalazłam stopą prawe strzemię i oprzytomniałam całkowicie.
Siedziałam na koniu i patrząc z góry, rozglądałam się dookoła.
Dopiero teraz zaczęłam sobie uświadamiać, co widzę. Przede wszystkim szosę. Słupek stał przy wąskiej szosie, o której od razu wiedziałam, że jest asfaltowa. Dalej, za łąką, wznosiły się jakieś zabudowania całkiem odmienne od mojej wsi, wille w zieleni. Za nimi widać było wysokie budowle.
Popatrzyłam na las. Cóż to za las? Nie mógł mieć więcej niż pięćdziesiąt lat, a gdzież moje dwustuletnie dęby? Gdzie jawory i wiązy, stare i potężne?
No tak, Ewa mówiła, że w ostatnią wojnę Niemcy wycięli… Z oddali hałas mnie dobiegał i też wiedziałam, że jest to warkot samochodów, właściwy dla autostrady. Spojrzałam na barierę, ni przypiął, ni wypiął, ustawioną na środku łąki.
No tak, niech to piorun strzeli. Znów przekroczyłam przeklętą barierę czasu! Więc ona tak wygląda…?
Wciąż jeszcze nie ruszałam koniem, zastanawiając się, gdzie wobec tego teraz mieszkam? Roman mówił, że pałac diabli wzięli i na jego miejscu jakiś nowy dom został odbudowany. Doskonale, gdzie może znajdować się to miejsce? Niby powinnam to wiedzieć, ale wszystko dookoła wyglądało jakoś inaczej, ponadto, nawet znalazłszy ten dom, przecież go nie poznam! I, zaraz… jak im tam…? A, Siwińscy. Pilnują go Siwińscy, ogrodnik z żoną, to znaczy, że ogród mi został…
Ciekawość mnie zdjęła tak wielka, że nawet się nie zdenerwowałam, wszystkie dodatkowe komplikacje usunąwszy z umysłu gruntownie i całkowicie. Później się będę nimi martwić. Teraz jęłam rozpatrywać kwestię kierunku.
Tam, gdzie szła autostrada, musiał przebiegać trakt warszawsko-krakowski, nie, odwrotnie, na trakcie krakowskim zrobili chyba austostradę, bo jakiż byłby sens robić ją gdzie indziej? Tu, gdzie ta szosa asfaltowa przy samym lesie… Ależ tak, oczywiście, to był mój dojazd do warszawskiej drogi, tędy, tylko w przeciwną stronę, powinnam dojechać do domu!
Ruszyłam w wywnioskowanym kierunku powoli, bo z jednym, i to prawym, strzemieniem nie najwygodniej mi się jechało i mój oszołomiony rozum jął odzyskiwać równowagę. Zaczęły docierać do mnie elementarne spostrzeżenia. Przede wszystkim tu już zaczynał się mój park i aleja ku pałacowi wiodła wśród drzew, lasu ogólnie było trochę więcej. Właściwie dochodził aż do tej wyjeżdżonej drogi na łące, gdzie teraz widniała biało-zielona bariera, ledwo o parę metrów od niej Gwiazdeczka mnie niosła…
Zaraz, chwileczkę. Czy ten koń teraz pode mną to była w ogóle Gwiazdeczka? Niemożliwe przecież, żeby po stu piętnastu latach życia była wciąż młoda i pełna wigoru, czy nie wydało mi się, że wygląda jakoś trochę inaczej…? Nie, nie wydało mi się… No dobrze, ale ją też przeniosło przez tę kretyńską barierę czasu, więc może to jednak ona…?
Nie mogłam teraz zsiąść i obejrzeć jej dokładnie, bo znowu miałabym kłopot z wsiadaniem, a jej gwiazdka na czole powiedziałaby mi wszystko. Nie było takiej drugiej na świecie, pojawiała się w tej linii klaczy i przechodziła z matki na córkę, nie wiadomo dlaczego omijając ogiery. Znaliśmy jej kształt lepiej niż własne twarze, i ja, i Roman…
Jezus Mario, Roman…! Czy on się tu znajdzie…?
Myśl o Romanie sprawiła, że serce załomotało mi nagłym popłochem, więc czym prędzej wyrzuciłam ją z głowy. Rozglądałam się pilnie, krajobraz nie bardzo mi się podobał, te zabudowania w niewielkim oddaleniu ograniczały go i psuły. Przed sobą miałam linię zieleni, wypatrzyłam w niej żywopłot ogrodzenia, idący w poprzek i za nim rosnące drzewa, nie las już, raczej drzewa parkowe czy ogrodowe. Tam mieszkam…? Jeśli tak, jak mam się tam dostać? Skakać przez ten żywopłot? Bez strzemienia? Trochę wysoki…
Nie, nie musiałam. Asfaltowa szosa poszerzyła się na niewielkim kawałku i ujrzałam bramę. Zamkniętą, niestety. Zatrzymałam się przed nią, niepewna, co czynić, wołać kogo, jechać dalej…? Za bramą był podjazd, obok niego alejka, dalej dom.
Właściwie chciałabym, żeby to był mój dom. Przyglądałam mu się z wielkim zainteresowaniem, podobał mi się, piętrowy, z mieszkalnym poddaszem, rozczłonkowany, w porównaniu z dawnym pałacem niewielki, ale ciasnotą jakoś nie straszył. Ładny był. Przypomniało mi się, że podobno jestem bogata, gdyby nie należał do mnie, mogłabym go może kupić?
Stałam tak i gapiłam się, aż Gwiazdeczka okazała się rozumniejsza ode mnie. Zarżała nagle tak potężnie, że wręcz echo poszło, i jakieś konie jej odpowiedziały, aż się sama wzdrygnęłam. Na ten dźwięk przeraźliwy od razu ukazały się trzy radośnie szczekające psy i dwie ludzkie osoby, niewiasta jakaś wybiegła z domu, a z boku podjazdu wyskoczył… o ulgo niebiańska…! Roman!
– Już otwieram! – krzyknął.
– Nie otwierałam, bo mi się zdawało, że pani ma pilota! zawołała równocześnie niewiasta usprawiedliwiająco. Brama rozsunęła się przede mną dostatecznie wolno, że bym przez ten czas zdążyła jeszcze trochę pomyśleć. Więc jednak. Mój dom, nie muszę go kupować i trafiłam do niego. Ta osoba, co wybiegła, to pewnie Siwińska. Pilota, a diabli wiedzą, może i miałam pilota, chociaż w rym stroju było to wątpliwe. Psy, święci pańscy, czy dla tych psów nie okażę się obca? Wyglądają jak moje domowe, Zagraj, Łobuz i Dama. Doprawdy, Dama…!
Roman bez słowa wziął konia za uzdę i poprowadził dookoła domu, a przypuszczalna Siwińska wróciła do środka. Psy biegały dookoła, Gwiazdeczka nie zwracała na nie uwagi, najwidoczniej cała ta menażeria była w przyjaźni. Milczałam przezornie na wszelki wypadek, aż znaleźliśmy się nie na tyłach budynku, a z boku, gdzie ujrzałam dziedzińczyk, wybieg i bez wątpienia niewielką stajnię.
Roman pomógł mi zsiąść.
– Łaska boska, że Siwińska nie zwróciła uwagi, jak jaśnie pani jest ubrana, a nikogo innego w pobliżu nie ma – westchnął z ulgą niemal równie wielką, jak moja na jego widok. – Zorientowałem się, że jaśnie pani znów przeskoczyła barierę czasu, kiedy się okazało, że nie karetę myję, tylko samochód, i nie bardzo wiedziałem, co robić. Miałem nadzieję, że jaśnie pani trafi, ale już bym pojechał szukać…
– Diabli nadali – wyrwało mi się w odpowiedzi. – Niech Roman popatrzy, czy to jest Gwiazdeczka:?.
– A, tego nie wiem. Zobaczmy.
Razem z szaloną uwagą obejrzeliśmy jej łeb i kłęby. Nie różniła się od siebie niczym.
– Skakałam razem z nią – przypomniałam. – Więc może ona też…?
Roman, na zmianę, kiwał i kręcił głową.
– Bóg raczy wiedzieć. Możliwe, że i ona też przeszła, a z drugiej strony zdarza się, że w którymś tam pokoleniu p jawi się identyczna klacz po jakiejś prababce. Jej, w każdy razie, powinno być wszystko jedno.
– No dobrze, ona czy nie ona, dajmy spokój na razie – zniecierpliwiłam się. -Co się tam dzieje w domu!? Czy ja mam Zuzi wyjaśnień, bardzo cennych, które pozwalały mi przynajmniej rozumieć, co się dzieje.
Ów proszek, wszędzie rozpylany, miał pokazać odciski palców. Te odciski palców wciąż mi się o uszy obijały i wciąż nie wiedziałam, co to jest i czemu ma służyć, ale też wolałam nie pytać, bo wszyscy tak o nich mówili, jakby stanowiły rzecz najprostszą w świecie. Ślady stóp na podłodze zrozumialsze były dla mnie, bo wszak zdarzało się często, że po śladach kopyt końskich złodziei odnajdywano, tyle że końskie kopyta wyraźnie odciskały się w ziemi i błocie, tu zaś posadzka była i maty dywan leżał. Cóż się mogło odcisnąć…? A jednak policja zadowolona była bardzo i z czegóż…?! Z owego odoru nieznośnego, który wszystkich od drzwi odpędził, dzięki czemu nikt do pokoju nie wszedł i śladów nie zadeptał. Chwalili sobie takie wielkie dla nich ułatwienie.
Z uwag Gastona wywnioskowałam, że podobno na najgładszej posadzce najczystsze nawet obuwie zawsze swój ślad zostawia, a przyrządy jakieś tajemnicze, od ludzkiego oka znacznie lepsze, ów ślad wykryć potrafią. Z podziwem słuchałam, że tu już wykryły i pokazały, iż ostatnie osoby, w tym pokoju obecne, to była ofiara i zbrodniarz, a zbrodniarz był płci męskiej. W każdym razie męskie buty miał na nogach. Ku mojemu zdumieniu odkryli nawet ich rodzaj, kształt i wielkość, a dalej mogli odgadnąć wzrost i ciężar złoczyńcy. W cichości ducha postanowiłam możliwie dużo książek kryminalnych przeczytać, takie sprawy opisujących, i dodatkowo postarać się o jakieś naukowe dzieło. Pożytek z encyklopedii płynący zdołałam już zauważyć, teraz zaś chęć mnie wzięła porównać sobie encyklopedię jak najstarszą z nowymi.
Potwierdziło się, że ofiarą padła Luiza Lerat i przestało mnie dziwić, że tak znikła z horyzontu, choć spodziewałam się po niej kłopotów. Pan Desplain na stronie wyznał mi to samo, też był zdumiony jej milczeniem i nieobecnością, nie chciał mi tym zawracać głowy, ale z dnia na dzień oczekiwał trudności z jej strony. Teraz, może to nieprzyzwoite i brutalne, ale ulgi doznaje, że jeden problem upadł.
– Nie śmiem się spodziewać, że i pan Guillaume doznał podobnego uszczerbku – dodał dość cierpko. – Byłaby to zbyt wielka pomyślność. Ale też mnie dziwi, że jakoś przycichł.
Badania wśród ludzi policja jęła czynić. Okazało się, że pies Alberta największą gra w tym rolę i jest świadkiem najcenniejszym, bo z pewnością nie kłamie, niczego nie ukrywa i nie da się przekupić. Moim zdaniem i reszta mówiła prawdę, i bardzo chciałam przy takim przesłuchaniu się znaleźć, ale było to niemożliwe, bo z każdym rozmawiano oddzielnie i w cztery oczy. Każdy jednakże później z zapałem opowiadał, o co go pytano i co odpowiedział, więc i tak można było zyskać dużo wiedzy.
Roman miał jej najwięcej. Policja swoich wniosków jeszcze nie ujawniała, ale sam swoje zdołał wyciągnąć.
– Panna Lerat miała własne klucze, tego wszyscy są pewne – rzekł, podszedłszy ku nam. – Dodatkowe, które musiała po cichu dorobić dla siebie, znaleziono je przy niej. Wkradła się tu, kiedy po zamknięciu pałacu już nikogo nie było, kuchennym wejściem, bo tam śladów najwięcej. Wygląda na to, że zabójca przyszedł z nią razem, zamordował ją, drzwi zamknął… Tych dwóch kluczy przy jej pęku brakuje, więc musiał je zabrać ze sobą, ale kuchenne drzwi zwyczajnie zatrzasnął, bo jest tam zamek zatrzaskowy.
– W nocy to było czy w dzień? – zainteresował się Gaston. – W tym rzecz, że w dzień, bo w nocy, z racji całego ruchu w stajniach, bardzo pilnowano. Jest tu więcej psów, nie tylko ten koronny świadek Alberta, na noc są wypuszczane. Ustalono już datę tego wypadku i wiadomo, że nie mógł uciec od razu, mnóstwo ludzi się kręciło, a wszyscy tutejsi, więc obcego by zauważono. Poza tym istnieją przypuszczenia, że czegoś szukał po pałacu i tak doczekał wieczoru, w nocy natrafił na przeszkody, więc w rezultacie wymknął się w dzień. A ten następny dzień już był dla niego łatwiejszy, ponieważ zaczęto zwozić konie i pojawili się obcy, mógł się wmieszać między nich i nikt by na niego nie zwrócił uwagi.
– Dobę przesiedział ze swoją ofiarą! – wykrzyknęłam ze zgrozą.
– Musiał mieć mocne nerwy. Zresztą, pałac jest duży… Przerażające mi się to wydało. Zaspokoiłam już nieco ciekawość i miałam dość tej woni, którą w samej sobie zaczynałam czuć, zgodziłam się zatem odjechać. Ponadto byłam głodna, co usiłowałam ukrywać, bo nie stracić apetytu w obliczu zbrodni, to wprost nieprzyzwoite i skandalicznej nieczułości dowodzi. Jeść tu, na miejscu, wydawało mi się nieprzyzwoite tym bardziej, wolałam zatrzymać się gdzieś po drodze albo nawet do Paryża na głodno wytrwać.
Czekałam przez chwilę w bibliotece, aż Roman podjedzie, i rozglądałam się wokół. Biblioteki jeszcze wcale nie zdążyłam spenetrować, ledwie okiem na nią rzuciwszy, teraz zatem skorzystałam z okazji i przebiegłam wzrokiem grzbiety książek, którymi całe ściany były zapełnione. Biblioteka w Trouville już mi żeru dostarczyła, ta była większa, stwarzała większe nadzieje. Już widziałam, że pół życia mogłabym tu spędzić na czytaniu, kiedy nagle wpadło mi w oko grube dzieło pod nad wyraz interesującym tytułem. Historia samochodu!
Wyciągnęłam je z półki. Zajrzałam na początek i od razu ujrzałam coś nadzwyczajnego! Wizerunek dokładnie tego automobilu, którym śmiałek-wynalazca przez cały Wiedeń przejechał i który widniał w tygodniku, przez ojca mojego sprowadzanym. Razem oglądaliśmy go z ciekawością wielką, mnie się wydawał dziwaczny i raczej obrzydliwy, a ojcu mojemu zachwycający! Pamiętałam go doskonale…
Pojęłam, że z tej książki mnóstwo się mogę nauczyć, mnóstwo zrozumieć i czym prędzej zagarnęłam ją dla siebie. Romanowi kazałam tylko jakieś opakowanie dla niej znaleźć, by nikt się nie dziwił, że takie rzeczy czytam, i wyszłam z pałacu.
Zatrzymaliśmy się po drodze w pierwszej napotkanej restauracji i wonią rzeczywiście musieliśmy przesiąknąć, bo kelnerka dziwnie jakoś na nas patrzyła. My wszyscy, przywykłszy, na świeżym powietrzu już tego odoru prawie nie czuliśmy.
Jednakże i ja musiałam się wykąpać i przebrać, i Gaston był w tym samym położeniu, a nie wątpiłam, że i Roman postara się zmienić aromat. Dzięki czemu w Paryżu rozstaliśmy się na krótko, Gaston pojechał do siebie, a ja zostałam sama z Romanem.
Rzuciłam się na niego z pytaniami od razu.
– Dobrze, że jaśnie pani nie zdradziła się z tym niepotrzebnie – pochwalił mnie. – Odciski palców to jest rzecz znana już prawie od stu lat. Wykryto, że nie ma na świecie dwóch jednakowych, bardzo długo ludzie nie chcieli w to wierzyć, przeprowadzono miliony badań i fakt jest faktem, nie ma. Najgłupszy złodziej już teraz pracuje w rękawiczkach, ale, oczywiście, rzadko się zdarza, żeby ktoś żadnych śladów palców nigdzie nie zostawił, więc zawsze coś znajdą. Nie dość na tym, teraz już można rozpoznawać nawet ślady rękawiczek. Ślady tkaniny również, powiedzą pani, w jakim ubraniu ktoś na fotelu siedział, odgadną, kto zakleił kopertę, jeśli ją polizał. Właściwie prawie wszystko. Jaśnie pani powinna poczytać książki na ten temat, jeśli jaśnie pani sobie życzy, znajdę coś odpowiedniego w księgarniach i kupię.
Sama też już na ten pomysł wpadłam, więc bardzo jego propozycji przyklasnęłam. Z tym że nie kazałam kupować zbyt wiele, bo istniała możliwość, że dużo lektury we własnych bibliotekach znajdę. Tak jak tę historię samochodu…
Umówiona z Gastonem, nie miałam czasu dalej się kształcić, musiałam zadbać o siebie. Niepokoiła mnie myśl o włosach, we włosach zapach najdłużej się trzyma, ale zabiegi fryzjerskie zbyt długo by trwały, więc tylko perfumami się posłużyłam, doskonale wiedząc, że zbyt silna woń złego gustu dowodzi. Z dwojga złego jednakże wolałam zostać posądzona o zły gust niż rozsiewać trupie odory.
Popołudnie i wieczór spędziłam cudownie.
Trudno mi się było z nim rozstać przed drzwiami hotelu, ale czułam, że muszę. Nie była to chwila na te doznania upojne, które już zaczynałam przeczuwać. Nie w obliczu zbrodni, świeżo odkrytej, nie na oczach całego personelu hotelowego i nie pod strażą Romana…
Ewa darowała mi brak wieści od wczoraj, kiedy wyjawiłam jej, co mnie w Paryżu zatrzymało. Mniej przejęła się dramatem w Montilly niż zaciekawiła, bo o Luizie Lerat nigdy dotychczas nie słyszała, zaś o moich drobnych perypetiach spadkowych nie miała żadnego pojęcia. Nie wdawałam się zresztą w szczegóły tych ostatnich, uważając je za minione i teraz już mało ważne.
– Armand był wściekły – powiadomiła mnie w zamian. – Dopiero późnym wieczorem zorientował się, że pojechałaś do Paryża. A że Gaston zniknął również, wysnuł sobie własne wnioski i nadal jest zły jak diabli. Coś mi się jednak wydaje, że nie zrezygnował… O, proszę, już idzie!
Siedziałyśmy na plaży w cieniu namiociku, nawet jeszcze do wody nie wszedłszy. Karol, Gaston i Philip zostawili nas same, wyraźnie widząc, że jakichś zwierzeń wzajemnych jesteśmy spragnione, Armand natomiast podszedł bez wahania i siadł na leżance tuż przy moich nogach. Myślałam, że pocznie mi czynić jakieś wyrzuty albo zadawać pytania, ale nie, wesoło jął opowiadać o wczorajszych gonitwach konnych w Deauville, gdzie sam śmieszną pomyłkę popełnił i dzięki niej wygrał. Udawał, że moją nieobecnością nie przejął się wcale i tylko zdawkowy żal wyraził, że mnie nie było, bo, jako znawczyni koni, zapewne wygrałabym więcej. Po czym zaproponował na dzisiaj wieczór w kasynie.
Zawahałam się z odpowiedzią. Prawdę mówiąc, powinnam była wracać do Paryża, a ściśle mówiąc, do Montilly, i poważnie się zająć porządkowaniem i odnawianiem pałacu, i nawet miałam zamiar pod wieczór wyjechać, ale był to zamiar bardzo niepewny. Moje myśli i uczucia Gaston wypełniał. W Paryżu hotel, służba, ludzkie oczy… a tu miałam własny dom, w którym jedna Florentyna wcześnie szła spać, Roman zaś już mnie tak nie pilnował…
Złapałam się nagle na tym, że chyba obyczaje współczesnych kobiet przejmuję, czego wszak przysięgłam sobie nigdy nie uczynić! To ja… Ja…!…zastanawiam się, jak spotkanie intymne z mężczyzną urządzić…!!!
Aż wzdrygnęło się we mnie wszystko i mimowolnie oczy zwróciłam na Gastona, który z niewielkiego oddalenia, spod namiociku Ewy, akurat na mnie patrzył. I w tym samym momencie Armand, bezczelnie i zuchwale, przeciągnął dłonią po mojej nodze, przy której tuż siedział.
– Opaliłaś się już bardzo ładnie – rzekł z uznaniem, jakoś namiętnie pochwalnym.
Zerwałam się, jak oparzona, niemal piasek spod moich stóp prysnął, bąknęłam coś o gorącu i chłodzie i popędziłam do wody, nawet o czepku zapominając. Tą gwałtownością zaskoczyłam wszystkich, bo dopiero po chwili poderwał się i Armand, a z nim razem Ewa, panowie obok zaś jeszcze odrobinę później namyślili się nam towarzyszyć.
Armanda, przez przypadek zapewne, zdołałam oszukać. Prawie zdołał mnie dogonić i wielkim skokiem rzucił się w głąb morza, w przekonaniu, że, jak zwykle, zechcę uciekać przed nim, płynąc. Tymczasem ja w tym momencie przypomniałam sobie o włosach, niczym nie okrytych. Gdybym je zamoczyła w morskiej wodzie, na nowo musiałabym wszystkich zabiegów fryzjerskich dokonać, które już dziś rano u Ritza półtorej godziny fryzjerowi zajęły.
Zatrzymałam się zatem jak wryta, ledwie po pas wbiegłszy, on zaś nurkiem wielki kawał odpłynął, a wynurzywszy się, zaczął mnie wzrokiem wokół siebie szukać. Te kilka chwil wystarczyło, bym się znalazła otoczona przez całe towarzystwo, dzięki czemu dostęp do mnie już miał wysoce utrudniony. Pozostałam na płytkiej wodzie, łagodnie się na falach kołysząc i pilnując, by głowy nie zamoczyć, co od razu wszyscy ode mnie usłyszeli i zrozumieli, bo najgorszy debil łatwo by odgadł, że z taką ilością włosów muszę mieć kłopoty. Gastona wzrokiem od wypłynięcia w morze powstrzymałam, do czego już się wyraźnie szykował. Pojął chyba moje spojrzenie, bo coś w nim jakby błysnęło i został przy mnie.