Musi zachowywać się całkiem normalnie.
Zła moc nie może powziąć żadnych podejrzeń, bo wówczas będą straceni.
Dopiero gdy spojrzała w szybę, zorientowała się, że czegoś brakuje, że nie widzi czegoś, co powinno tam być. Tego czegoś po prostu nie było! W końcu zrozumiała przyczynę. Powoli objawiła jej się straszna prawda, tak straszna, że z przerażenia zrobiło jej się słabo.
Przez chwilę stała jak sparaliżowana. Czuła, że mięśnie napinają się coraz mocniej.
Benedikte miała świadomość, że nie zdoła ukryć, iż wie.
Mruknęła pod nosem wytłumaczenie, że musi wyjść na moment. Nie było nic dziwnego w tym, że ktoś nagle pospiesznie wychodzi w bardzo prywatnej sprawie, w odpowiedzi pokiwali więc tylko głowami. Byli poza tym zajęci Adele, która właśnie usiadła, i nie zwracali uwagi na Benedikte.
Jak mogła ich uratować?
Poszła za dom, jak najdalej od złej mocy. Musiała myśleć jasno, a tam, w środku, było to niemożliwe. Wiedziała już teraz, że jej zaklęcia nie wystarczą. Z pewnością zdołałaby zmusić kapłana do zejścia w głębinę, ale on i tak wkrótce by powrócił. Najpierw należało zniszczyć ową straszliwą moc, która utrzymywała go przy „życiu”. Inaczej stale będzie tu wracał…
A Fergeoset należało oczyścić!
Benedikte musiała odnaleźć pradawną silę, kryjącą się za wszelkim złem, panującym w tej pięknej, bezludnej górskiej wiosce. Należało umożliwić ludziom swobodne poruszanie się po tych okolicach, tak by nie zerkali ukradkiem w stronę Fergeoset i zastanawiali się, czy przypadkiem nie znaleźli się zbyt blisko. Nie powinni stronić od tego przepięknego miejsca jak od zarazy.
Tak, Benedikte i jej przyjaciele dawno już zdawali sobie sprawę, że kryje się tu coś więcej, coś znacznie potężniejszego i groźniejszego niż straszny upiór z łodzią. Kapłan sam nie posiadał dostatecznie wielkiej mocy, by uczynić trzech wykształconych, trzeźwo myślących młodych mężczyzn, jakimi byli Morten, Walter i Gert, niewolnikami i wykorzystać ich przy tak makabrycznym obrządku ofiarnym. Najwyraźniej zostali wybrani przez przewoźnika, który bezpiecznie przeprawił ich swym promem.
Źródło wszelkiego zła musiało znajdować się w kościele. Bo czyż nie „w głębokie piwnice” Tengel Zły zaklął tę potęgę, aby nie przeciwstawiała się jego mocy?
Była to naprawdę potężna siła, skoro nawet Tengel Zły jej się obawiał.
Tengel, który pragnął być jedynowładcą na ziemi, kiedy nadejdzie jego czas.
Nie zauważyła nawet, że podeszła do samego kościoła. Z domu nie można było jej dostrzec. Zatrzymała się przy drzwiach, które już nie istniały, i przyglądała budynkowi z szacunkiem pomieszanym z przerażeniem. Mały i niepozorny, a jednak skrywał w swym wnętrzu tak straszliwą tajemnicę. Taki spokojny wydawał się w półmroku. Nadal wszystko ukazywało się w odcieniach czerni i szarości, żadne inne kolory nie dały się jeszcze odróżnić.
Musiała podjąć próbę rozwikłania tej zagadki, tylko ona była do tego zdolna, bo w jej żyłach płynęła krew Ludzi Lodu.
Że też wcześniej nie zrozumieli tego, co powinno objawić się ich oczom. Co wręcz objawiło się ich oczom! Jedyne sensowne wyjaśnienie, jeśli chodzi o kapłana!
Usłyszała za sobą kroki i drgnęła przestraszana. Ale to był tylko Sander, który niepokoił się o nią. Zbyt długo nie wracała.
Gdy ujrzała Sandera, ustąpiło napięcie, w jakim pozostawało całe ciało Benedikte i wszystkie jej zmysły. Dostrzegł, jak bardzo się rozluźniła, kiedy uśmiechnęła się do niego zawstydzana. Opowiedziała mu szybko, do jakiego wniosku doszła i co postanowiła zrobić.
Sander przeraził się nie na żarty.
– Nie możesz wejść do tego kościoła, Benedikte, nie wolno ci! Ja także zrozumiałem, że pradawna moc tu właśnie jest ukryta, ale za nic w świecie nie pozwolę, byś tam weszła. Musimy sprowadzić pomoc, posiłki z Christianii, musimy…
– Kogo? – spytała łagodnie.
To pytanie go załamało. Zastanowił się. Kto w całej Norwegii może podjąć walkę z tym nieznanym?
Nikt. Księża z wodą święconą, egzorcyści, parapsycholodzy… Nikt ani nic nie zdoła przeciwstawić się mocy ukrytej pod kościołem.
Tylko ktoś z Ludzi Lodu.
A jedynym dotkniętym z rodu Ludzi Lodu była właśnie Benedikte.
– Nie boję się, Sanderze – przekonywała go łagodnie. – A przynajmniej nie bardzo. Bo mam teraz ciebie.
W ustach tej wstydliwej i nieśmiałej dziewczyny słowa te wydały się wprost zaskakujące. Sander zrozumiał, jak wiele musiały ją kosztować, wszak ona uważała się za najmniej godną uwagi dziewczynę w całej Norwegii. Z dumą pojął, że ofiarował jej choć trochę pewności siebie.
Sander Brink zawsze umiał postępować z kobietami. Intuicyjnie wyczuwał, co pragną usłyszeć, jak chcą, by się wobec nich zachowywał. Ale jej nie wolno pójść do kościoła!
Zdecydowanym ruchem ujął ją za ramię.
– Benedikte, jesteśmy wszyscy już zbyt zmęczeni, wrócimy tu innego dnia. Oni już zaczęli przewozić rannych na drugą stronę jeziora. Chodź, teraz stąd odejdziemy!
– Nie!
Jej zdradzający przerażenie krzyk zmusił go, by popatrzył na nią uważniej. W świetle nocy była trupio blada. Oczy miała wielkie, pociemniałe ze strachu.
Ledwie mogła wydusić z siebie słowa:
– Nie możecie zejść nad jezioro! Czy nie pojmujesz, gdzie jest kapłan? Chyba poszaleliście!
Ostatnie słowa wprost wykrzyczała. Wyrwała mu się i biegiem ruszyła ku domowi.
Sander musiał wytężyć wszystkie siły, by dotrzymać jej kroku.
– Kto miał przeprawić się jako pierwszy? – zapytała przez ramię. Jej głos zdradzał, że jest przerażona do szaleństwa.
– Ranni, Walter i Marten – odparł Sander. – W łodzi Livora nie ma więcej miejsca, ponieważ oni muszą leżeć.
– Aha – mruknęła Benedikte, a Sander uznał, że zabrzmiało to jak „dzięki Bogu”.
Widzieli już dom, ale Benedikte biegła dalej wprost na brzeg jeziora. Przy łodzi kręcili się lensman i Livor, Adele siedziała na piasku, skulona, z kolanami podciągniętymi pod brodę, z twarzą ukrytą w dłoniach.
W momencie gdy Benedikte i Sander już się zbliżali, uniosła głowę i tonem protestu zwróciła się do lensmana Svega:
– Już mówiłam, że chcę się przeprawić! Jaki sens ma zabieranie ich jako pierwszych? Oni się nie boją tego strasznego miejsca!
– Będzie tak, jak powiedział Livor, on wie najlepiej – oznajmił Sveg. Odwrócił się do Benedikte i Sandera. – Ale wam się spieszy, wyglądacie, jakby was gonił upiór!
Było to sformułowanie całkiem nie na miejscu i on sam chyba także to zrozumiał.
– Nie, mamy go przed sobą – wysapała Benedikte. – Zatrzymajcie łódź! Ona nie może wypłynąć na jezioro!
– O co ci chodzi?
– Nie może wypłynąć na jezioro!
Wpadła w panikę. Biegła tak szybko, że teraz nie miała dość siły, by skoncentrować się tak jak powinna, a oni niczego nie pojmowali!
Livor odepchnął już łódź od brzegu i starając się utrzymać równowagę sadowił się na swoim miejscu.
– Zatrzymaj się, przeklęty duchu otchłani! – zawołała Benedikte unosząc ręce w stronę łodzi. W dłoni trzymała mandragorę.
Livor odwrócił się. Jego dobroduszną chłopską twarz ściągnął grymas nienawiści. Urósł nagle i zgarbił się, głowa wysunęła się do przodu między ramionami, a jego twarz na ich oczach zmieniała się w straszną, wykrzywioną maskę, której brakowało lewej połowy od oka do szyi, tak że bielały odsłonięte zęby.
Odwrócił się, ustawił tak, by z powrotem zejść na ląd, ale łódź mocno odepchnął nogą dalej, ku głębinie. Adele krzyczała jak szalona, kryjąc się za Sanderem. Wszyscy czworo zaczęli się cofać, podczas gdy upór zbliżał się do nich coraz bardziej.
Sander zbyt późno zrozumiał to, co było dość jasne: jeśli kapłan, zepchnięty przez Tengela Złego zaklęciem w głębinę, powrócił w innej postaci, musiało się stać tak samo i teraz, gdy dokonała tego Benedikte. A kogo spotkali w chwilę później? Kto przewiózł ich łodzią na drugą stronę? Nie wiadomo, gdzie znajdował się prawdziwy Livor, najprawdopodobniej już nie żył, zgładzony, by kto inny mógł przejąć jego ciało i ziemskie życie. „Livor”, który nigdy nie słyszał o upiorze!
Zaczęli biec pad górę, ścigani odgłosem ciężkich kroków. Przewoźnik głucho ryknął z wściekłości. Wiedzieli wszyscy, że nie ma dla nich żadnego ratunku, jeśli Benedikte nie…
Z desperacją starała się skupić myśli na zaklęciu, którego wyuczyła się na pamięć, ale w mózgu miała przerażającą pustkę.
– Uciekaj! – wrzasnął Sander. – Uciekaj, jeśli ci życie miłe!
Upiór przestał ryczeć. Słyszeli za sobą tylko kroki, ciężkie, dudniące, jakby kulejące.
Z pewnością nie były to kroki Livora.
Gdyby zdołali dotrzeć do domu, ale wydawał się tak nieskończenie daleko… I czy pomaże im to, że znajdą się w środku?
Raczej nie.
Benedikte biegła jako ostatnia, uważała bowiem, że powinna chronić innych. Próbowała wypowiedzieć zaklęcie; to sprawiło, że musiała zwolnić. Zatrzymała się i obróciła ku potwornemu prześladowcy.
Sander wyciągnął do niej rękę.
– Benedikte, kochana moja, ze względu na mnie… spróbuj uciekać!
Adele znalazła się tuż przy nich i zawołała histerycznie:
– Sanderze, szybko, nie zwracaj na nią uwagi! Ona nie jest twoją ukochaną, bo chyba nie spałeś także i z nią? Szybko, Sanderze, pospiesz się!
Benedikte uniosła ramiona ku potworowi, choć na jego widok ogarniały ją mdłości, i już zaczęła wymawiać pierwsze słowa zaklęcia. Odniosły taki skutek, że zjawa się zatrzymała. Ale do jej uszu doszły krzyki Adele.
Także? Spał z nią także?
To znaczy, że…
– Nie! – zawołała. – To nie może być prawda!
Kapłan-przewoźnik znów się poruszył.
– Zaklęcie, Benedikte!
To Sander do niej wołał.
Spróbowała raz jeszcze. Powiodło jej się na tyle, że kapłan znów znieruchomiał, ale myśli jak szalone wirowały jej w głowie. Kiedy Sander uspokajającym gestem ujął ją za ramię, wyrwała mu się zniecierpliwiona i uderzyła w twarz.
– Nie dotykaj mnie! – syknęła.
– Benedikte…
– Nie odzywaj się do mnie! – krzyknęła. – Nie odzywaj się do mnie! Nie chcę cię więcej widzieć, nie przeszkadzaj mi!
Jeszcze raz spróbowała wymówić zaklęcie, ale szlochała tak gwałtownie, że ledwie wypowiadała kolejne urwane sylaby. Mogło to utrzymać upiora w miejscu, ale nic poza tym. Gdyby tylko przestała mówić, uwolniłby się od czaru.
– Benedikte! Adele nic dla mnie nie znaczy – powiedział Sander szybko, zanim zdołała mu przerwać. Pojął natychmiast, co wywołało gniew Benedikte, i, szczerze mówiąc, rozumiał ją. Wiedział, że jest winien, ale przeklinał Adele za to, że wybrała jak najmniej odpowiedni moment, by zdradzić ich mały sekret. Zazdrosne kobiety bywają jednak nieobliczalne.
Benedikte nie powodowała tylko zazdrość. Sander z rozpaczą przypomniał sobie jej nieśmiałość i strach przed tym, że nie okaże się go godna. Być może nigdy nie uwierzyła jego zapewnieniom o miłości. A teraz… cały jej świat się zawalił. Cały!
Ze ściśniętym sercem słuchał, jak bez powodzenia kolejny raz próbuje zatrzymać upiora. Niestety, jego zapewnienie, że Adele nic dla niego nie znaczy, nie odniosło zamierzonego skutku.
Przeciwnie! Otrzymał cios pięścią, od którego zatoczył się i padł na ziemię. W jednej chwili spostrzegł, kim ona jest naprawdę: dotkniętą z Ludzi Lodu. Benedikte była silna, a krew dotkniętych w połączeniu ze słusznym żalem dodały jej zgoła nadludzkich sił. Lensman Sveg, zaskoczony atakiem upiora, nadbiegł wraz z Adele, która krzycząc histerycznie pociągnęła Benedikte za rękę.
– Zatrzymaj go, zatrzymaj!
Tak to chyba zabrzmiało, ale zrozpaczona Benedikte, zewsząd osaczona, była jednym wielkim chaosem rozpaczy. Uderzyła Adele tak, że delikatna panna ze stolicy aż upadła. Lensman także otrzymał cios w głowę, ale on był bardziej przyzwyczajony do wymachujących ramionami pijaków, zdołał więc złapać Benedikte za ręce i przytrzymać ją, przynajmniej na tyle, by móc wrzasnąć jej prosto do ucha:
– Upiór się budzi!
Oczy wszystkich skierowały się na straszliwą postać. Ohydny stwór powoli się poruszył, opuścił ramiona i uniósł nogę, by znów podążyć w ich kierunku.
Adele uderzyła w krzyk i tak jak leżała na ziemi, zaczęła niezwykle szybko czołgać się do tyłu, Sander stał niby sparaliżowany, lensman musiał mocno nim potrząsnąć, by zachęcić go do podjęcia ucieczki, a Benedikte…
Benedikte nie mogła nic zrobić. Nie była w stanie myśleć, wydusić z siebie choćby jednego słowa, wstrząśnięta wszystkim, co się działo, szlochała tylko bezradnie w poczuciu całkowitej niemocy.
– Zginiemy! – wrzeszczała Adele. – Zginiemy! Zróbcie coś, inaczej zginiemy!
Ciężkim, dudniącym krokiem kapłan Nerthus zbliżał się do nich w całej swej grozie. Wstrętne oblicze wykrzywiał jeszcze dodatkowo gniew. Było jasne, że nie zamierza oszczędzić nikogo. Kątem oka Sander dostrzegł, że łódź skryła się pod powierzchnią wody. Nie był nawet w stanie pomyśleć, jakie są tego następstwa, jakby i jego mózg przestał funkcjonować. Ogarnął go śmiertelny strach, bo wiedział, że mają do czynienia z upiorem.
– Uciekaj, Benedikte! – wykrztusił.
Z jej ust wydarł się tylko żałosny jęk, zdawała sobie sprawę, że na niej spoczywa cała odpowiedzialność, ale nic nie mogła zrobić. Adele próbowała wstać, by dotrzeć do domu, ale potknęła się o kępkę trawy i przewróciła z szaleńczym wrzaskiem. Lensman stanął jak ogłupiały, targany jednocześnie instynktem samozachowawczym i poczuciem odpowiedzialności. Sander za wszelką cenę chciał pomóc Benedikte, ale czuł, że ona nim gardzi, miotał się więc jedynie, nie wiedząc, jak się zachować.
Wszyscy czworo wiedzieli: byli straceni.
Przewoźnik był już przy Benedikte, dziewczynie wydawało się, że zaraz straci przytomność, tak straszny przedstawiał sobą widok. Jej wargi mimowolnie się poruszały, ale nie zdołała uformować ani jednego słowa, nie pamiętała niczego, owładnął nią strach. I rozpacz spowodowana małością Sandera, która niczym czarny welon przesłoniła jej myśli.
Mandragora stanowiła teraz jej jedyną ochronę, ale była jak ściana z papieru, mająca dać osłonę przed burzą.
Usłyszała wypowiadane szeptem modlitwy lensmana Svega, ale wiedziała, że i tak nie podziałają. Nic, absolutnie nic nie mogło ich ocalić.
W następnym momencie wszyscy drgnęli, kuląc się w sobie, bo mroczne niebo rozdarł oślepiający błysk światła, jakby błyskawica, i zaraz ogłuszył ich grzmot.
Raz po raz błyskały bezlitosne dla oczu pioruny, powietrze drgało od sypiących się iskier i grzmotów tak potwornych, że nigdy żaden człowiek nie był świadkiem czegoś podobnego.
Kapłan zamarł w pół ruchu. Twarz zesztywniała mu w takim samym grymasie przerażenia jak i ludziom, ale to w niego trafiały owe niezwykłe strumienie ognia. Otoczyła go nieznośnie biała łuna światła, a kiedy oślepiane oczy ludzi mogły znów cokolwiek rozróżnić, był zmieniony. Bledszy, mniej wyraźny, jakby bardziej nierealny. Pojawiły się jeszcze dwie rozświetlone błyskawice i towarzyszący im grzmot, który nie przestawał dudnić w uszach…
A potem zapadła cisza.
Kapłan zniknął. Fergeoset uwolniło się od makabrycznego przewoźnika.
Jeszcze przez chwilę nie mogli się poruszyć, ale potem odwrócili się w prawo, w stronę, skąd uderzały pioruny.
Ujrzeli przecudną ukwieconą łąkę, która z wolna nabierała kolorów, bo padły na nią pierwsze promienie słońca. Na łące stał najpiękniejszy mężczyzna, jakiegokolwiek widzieli. Młody, o czarnych jak węgiel włosach, układających się w miękkie pukle, ubrany w prostą koszulę z szerokimi rękawami i złociste aksamitne spodnie. Uśmiechnął się do nich, a ten uśmiech na śniadej twarzy w jednej chwili zawrócił Adele w głowie. Sander, którego uważała za najbardziej pociągającego młodzieńca, jakiego spotkała w życiu, przybladł i zgasł w obliczu takiego zjawiska.
On jednak w ogóle jej nie zauważał. Ku wielkiemu rozżaleniu Adele interesowała go tylko ta beznadziejna Benedikte.
– Widziałem, że miałaś kłopoty – uśmiechnął się do dziewczyny z Ludzi Lodu.
Pamięć Benedikte wytrwale pracowała. To było dawno temu! Tak strasznie dawno temu!
Była wtedy małą dziewczynką. Powróciły obrazy… Dziedziniec Lipowej Alei… Ten moment, o którym przez całe życie starała się zapomnieć. Ulvar, ten straszny Ulvar, który nigdy dla nikogo nie był dobry… Tak mocno ją trzymał. Do gardła przyłożył jej ostrze noża, mówił takie wstrętne słowa. Słowa, które raniły bardziej niż nóż. O tym, że nie warto jej trzymać, że jest najbrzydszą istotą na ziemi. Słowa te na zawsze wbiły się jej w pamięć i bezustannie sprawiały taki ból, tak straszny ból, zniszczyły w niej przekonanie o własnej wartości, niezbędne każdemu człowiekowi w podróży przez życie.
Ulvar poniósł wtedy śmierć. Zginął z ręki brata-bliźniaka, który wylewał później gorzkie łzy. Brat, który jako jedyny naprawdę kochał Ulvara.
– Marco! – wykrzyknęła niemal z czcią w głosie. Pozostali troje, Sander, Sveg i Adele, patrzyli na nią zdumieni. – Marco, czy to naprawdę ty? Sądziliśmy, że nigdy już cię nie zobaczymy!
Podszedł do niej, uśmiechając się łagodnie, i mocno ją przytulił. Prawie dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy widzieli się po raz ostatni, ale on w ogóle się nie zmienił. Był trochę starszy, trochę bardziej dojrzały, to oczywiste, ale jak cudownie było móc znowu go zobaczyć! Benedikte wtuliła się w niego i zaczęła cicho płakać, zmęczona, zrezygnowana.
– Kochana Benedikte – powiedział czule. – Wiedziałem, że wyrośniesz na silną, mądrą i ładną dziewczynę. Ale to cię przerosło, dobrze cię rozumiem.
Najbardziej uradowało ją określenie „ładna”. W tej chwili najbardziej jej było tego potrzeba.
Sandera gnębiły wyrzuty sumienia. Wiedział, że to on stał się przyczyną cierpienia Benedikte, choć to Adele wypowiedziała mordercze słowa.
– Gdzie ty się podziewałeś, Marco? – spytała Benedikte, przypominając sobie wszystkie chwile, kiedy pomagał jej zbierać kwiaty dla babci Belindy i gdy pocieszał ją, kiedy inne dzieci jej dokuczały. – I skąd teraz przybywasz?
– Żyję swym własnym życiem – wyjaśnił łagodnie. – A teraz po prostu przypadkiem tędy przechodziłem.
– No, w to ostatnie wcale nie wierzę.
– Masz rację. Należysz do dotkniętych, Benedikte, i poproszono mnie, bym na ciebie uważał. To niebezpieczne miejsce.
Nie zapytała, kto prosił, by się nią zaopiekował. W takie sprawy nie należało się mieszać.
– Wybrałem się więc tutaj – ciągnął lekkim tonem. – I najwyraźniej przybyłem we właściwym momencie.
– Tak – nerwowo zaśmiała się przez łzy. – Dziękuję, po stokroć dziękuję! On… chyba już więcej się nie pojawi?
– Nie, teraz odszedł na zawsze. On i jego łódź.
– Ale tutaj kryje się coś jeszcze.
– Nawet więcej niż ci się wydaje, Benedikte. Ściga cię nasz zły przodek.
– Mnie? Dlaczego?
– Zaczyna się budzić. To jeszcze nic poważnego, ale flety zdołały go wyrwać z głębokiego snu, co prawda tylko odrobinę. Ale on pragnie wyeliminować wszystko, co może zagrozić jego władzy. Ty stanowisz jedną z gróźb, choć on się z tobą nie liczy.
– No a ty?
Marco uśmiechnął się.
– Do mnie nie dotrze. Pozostaję ukryty przed jego wzrokiem. On wie, że pojawiło się coś, i ogromnie go to niepokoi, ale nie może mnie zobaczyć.
Benedikte uznała to za bardzo pocieszające.
Marco przytrzymał ją na odległość wyciągniętych ramion i popatrzył na nią poważnie.
– Celowo swoją wolą skierował cię tutaj, byś została unicestwiona. Pragnął, abyś nigdy stąd nie wróciła.
Zadrżała, ale zaraz się rozjaśniła.
– Ale teraz ty tu jesteś.
Na twarzy odmalował mu się smutek.
– Nie wiem, czy mam dość sił.
– Przeciw Tengelowi Złemu?
– Nie, przeciw tej mocy, która tu się ukrywa. Nie jestem jeszcze w pełni wykształcony. W pełni przygotowany.
Uznała, że to zabrzmiało nieco dziwnie, ale nie chciała się wydać ciekawska.
– A więc duch Tengela Złego nie dotrze tutaj?
– Tego nie wtem. Możliwe, że tak będzie, jeśli zorientuje się, że wyrwałaś się spod władzy tej mocy. Ale jeśli dowie się, że ktoś ci pomógł…
– To będzie się trzymał z daleka – uśmiechnęła się. Teraz, kiedy Marco znów był przy niej, czuła, jak powraca odwaga. Ach, ile razy tęskniła za nim, jeszcze w domu, w Lipowej Alei! Jak bardzo żałowała, że ich opuścił. Teraz jednak znów wszystko będzie dobrze, wróci z nią do domu i…
– Nie, Benedikte – powiedział cicho, jak gdyby czytał w jej myślach. – Lipowa Aleja nie jest już moim domem. Ale uściskaj ich wszystkich serdecznie, o ile oczywiście uda nam się wyjść stąd cało. Tak często o nich myślę, o Henningu, o Malin… O wszystkich. Nigdy was nie zapomnę.
Benedikte w oczach zakręciły się łzy, ale nie zdążyli już sobie nic więcej powiedzieć, bo Adele najwyraźniej zdołała się otrząsnąć po przebytym szoku i wstała. Uświadomiła sobie chyba, że jest nieprzyzwoicie rozczochrana, bo biegnąc ku nim poprawiała włosy i otrzepywała suknię. Działała odruchowo, zachowywała się tak od wielu lat.
Benedikte rozglądała się za Sanderem, ale on i Sveg już dawno pobiegli na brzeg jeziora. Sander rzucił się do wody, próbując uratować tych dwóch, którzy znaleźli się w łodzi przewoźnika. Benedikte dostrzegła jednego na wpół pod powierzchnią wody. Dalej wypatrywać nie miała czasu, bo Adele starała się przykuć uwagę Marca. Uczepiła się mocno jego ramienia, tak że musiał wypuścić Benedikte z objęć.
– Ratuj mnie! – jęknęła Adele. – Zabierz mnie stąd! Nie chcę tu zostać ani minuty dłużej!
Marco odpowiedział spokojnie:
– Pozostało mi tu jeszcze coś do zrobienia. Może najpierw pomożemy im tam nad wodą?
– Nie! – wrzasnęła jak opętana. – Chcę do domu! Natychmiast, dłużej tu nie wytrzymam!
– Sama pani znajdzie drogę, panno Adele. Przez las, do zagrody, i dalej w dół do wioski.
– Sama? O, nie, nigdy!
Uczepiła się go tak mocno, że łagodnym ruchem dłoni musiał przywołać ją do porządku. Uparła się jednak, by trzymać go za rękę, i kiedy pospiesznie schodzili na brzeg jeziora, mocno tuliła się do niego.
Jeden z „wtajemniczonych” leżał już na brzegu. Był to Walter i jasne było, że nie żyje. Stał nad nim Sander ociekający wodą, zrezygnowany, ciężko oddychając. Marco wskazał mu, gdzie ma szukać Mortena Hjortsberga, i Sander znów skoczył do wody.
Czekali, Adele szczękała zębami i popłakiwała.
– Nie byłam dobra dla Mortena! Nie byłam dla niego dobra, jeśli on umrze, to będzie moja wina. Na jego oczach, nie kryjąc się, flirtowałam z Sanderem, nie powinnam była tego robić!
Nikt nie próbował jej pocieszać. Sama musiała poradzić sobie z wyrzutami sumienia. Ale gdyby okazało się, że Morten nie żyje, na pewno nie byłaby to jej wina.
Sander zanurkował kilkakrotnie i wreszcie go wyciągnął. Ułożono Mortena na brzegu i lensman Sveg podjął próby przywrócenia go do życia. Wszyscy wiedzieli jednak, że to daremny trud.
– Sądzę, że tak jest najlepiej – powiedział Marco. – Żaden z nich nie byłby już nigdy normalnym człowiekiem.
– Cóż za okrutna bogini – szepnęła Benedikte. – Dokoła rozsiewa śmierć. Jakby nigdy nie dość jej było ofiar z ludzi.
Sander zacisnął szczęki. Benedikte wiedziała, o czym pomyślał. Nerthus słynęła z orgii na cześć płodności, a nie z żądzy krwi.
Czyniło ta sprawę jeszcze bardziej zagmatwaną.
Zanim przystąpili do kolejnego zadania, ułożyli dwóch zmarłych obok Gerta w drewutni. Adele, która przyszła już do siebie na tyle, by dostrzec, jakie możliwości wiążą się z osobą Marca – ach! przedstawić go w Christianii jako swą najnowszą zdobycz! – zawołała przerażona, kiedy zaczęli mówić o kościele:
– Chcecie zejść na dół, do krypty? O, nie, ja z wami nie idę, kategorycznie odmawiam!
– Wcale nie mieliśmy zamiaru prosić cię o to – odparł Marco. – Najlepiej będzie, jak zaczekacie przed wejściem. Ale chcę, by poszła ze mną Benedikte, ona może wzmocnić moją siłę.
– Ja także pójdę z wami – oświadczył Sander.
– Ja też – zawtórował mu lensman Sveg.
– I zostawicie mnie tu samą? – zawołała Adele. – Wybijcie to sobie z głowy!
Marco oceniał ich wzrokiem.
– Sądzę, że ty możesz iść z nami, młody człowieku. Masz na imię Sander? Ale pamiętaj, trzymaj się z tyłu!
– Dlaczego on, a nie ja? – burknął Sveg.
– Ponieważ Sander nieźle zna się na mitologii i różnych religiach. Wy tylko narażalibyście się całkiem niepotrzebnie. Tu, w Fergeoset, mamy do czynienia z niezwykle potężną mocą. Jeśli zejdziecie na dół, oczy wam się zaświecą i zostaniecie jej sługami, tak jak ci trzej mężczyźni.
Ani Adele, ani Sveg nie uznali takiego obrotu sprawy za szczególnie kuszący, a Sander zdenerwowany przełknął ślinę.
– Będę cię chronić – obiecał Marco. – Bardzo nam pomożesz, jeśli nazwiesz tę moc. Wtedy będziemy mogli stwierdzić, w jaki sposób działa.
– Czy ty potrafisz ją zwyciężyć? – spytał Sander.
– Nie umiem na to odpowiedzieć, dopóki nie dowiem się, co to jest – odparł Marco. Ta odpowiedź nie uspokoiła ich tak, jak na to liczyli.
– Ale wiesz, że ona znajduje się w kościele? – zapytał Sveg.
Marco powoli rozejrzał się dokoła.
– Wszystko na to wskazuje – stwierdził w końcu.
Nareszcie byli gotowi. Sveg i Adele postanowili czekać w bezpiecznej odległości, ale w miejscu, skąd mieli dobry widok na portal kościoła. Marco, Benedikte i Sander popatrzyli na siebie, zaczerpnęli głęboko powietrza w płuca i weszli do środka.
Słońce dawno już wstało i kościół z pozoru tchnął spokojem, panowała cisza. Promienie słoneczne padały na podłogę, ale nie docierały do ołtarza. Bluźniercza ława ofiarna i dwa naczynia stały tam nadal, a na ścianie, gdzie przedtem wisiała figura Chrystusa, dostrzegli jakiś symbol, którego Sander nie potrafił zidentyfikować.
– To może wskazywać na jakiś pogański kult – powiedział, przyglądając się płaskiemu kamieniowi z wyrytym na nim trójkątem. Umieszczono go zbyt wysoko, by mógł rozpoznać znaki w środku, ale przypominały ptasie dzioby. Kamień został umocowany do ściany za pomocą kilku zakrzywionych gwoździ. Nie było to wykonane szczególnie starannie, ale być może chodziło o to, by jak najszybciej zawiesić kamień i później zdjąć.
– Chodźmy tam, gdzie zniknął kapłan – zaproponował Sander; na razie jeszcze odwaga go nie opuszczała. Benedikte postanowiła skoncentrować się całkowicie na czekającym ich zadaniu i chwilowo zapomnieć o swej tragedii. Starała się nie patrzeć na Sandera.
Przeszli pod amboną i jeszcze dalej. Znaleźli nieduże drzwi prowadzące prawdopodobnie do zakrystii. Wsunęli się do środka; Marco, tak jak powiedział, jako pierwszy.
Zakrystia okazała się mała i całkiem pusta. Zainteresowały ich kolejne drzwi.
Sander popatrzył na swych towarzyszy i zdumiał go wyraz ich twarzy. Nigdy jeszcze nie widział Benedikte tak spiętej, a piękna twarz Marca była nieprzenikniona. I Sander jednak wyczuwał, że kiedy tak stali ze wzrokiem utkwionym w drzwi, z całych sił starali się skoncentrować.
– Mimo wszystko uważam, że powinieneś poczekać na zewnątrz, Sanderze – rzekł w końcu Marco. W głosie jego znać było napięcie.
– Nie, chcę iść z wami – zaprotestował Sander. – Jestem równie ciekaw, wiele wiem o bogach, mogę więc się wam przydać, a poza tym nie chciałbym zostawiać Benedikte na pastwę losu. Chcę jej pokazać, ile dla mnie znaczy.
Unikała patrzenia na niego, nie mogła zresztą odwrócić głowy, by nie przerywać koncentracji. Marco nie był do końca przekonany, ale wreszcie się ugiął. Poprosił tylko, by Sander chronił oczy. Gdyby zauważył jakąkolwiek formę oddziaływania, miał odwrócić wzrok, i to natychmiast! To samo dotyczyło Benedikte.
– I bądźcie gotowi da ucieczki! Żadnych przesadnie bohaterskich czynów. Zrozumieliście?
Pokiwali głowami.
Marco otworzył drzwi. Przywitał ich osobliwy poblask. Właściwie za drzwiami było całkiem ciemno, ale mrok żył, kryło się w nim jakby pulsujące, bardzo słabe światło, którego nie umieli opisać. Było jakby… namacalne? Kiedy oczy przywykły do niezwykłego mroku, zobaczyli schody czy może raczej drabinę prowadzącą w dół.
Marco gestem dał im znak, by pozwolili mu iść jako pierwszemu, ale kiedy znalazł się mniej więcej w połowie drogi, Benedikte bez zaproszenia zaczęła schodzić za nim, a zaraz za nią, krok w krok, Sander.
– Wyczuwasz coś? – spytał szeptem. – Coś… złego?
– Sprzeciw – odszepnęła. – To mnie przeraża.
– Żadnego uczucia zagrożenia?
– Ogromne!
A mimo to idziesz, pomyślał. On sam nic nie odczuwał oprócz swego własnego strachu. Ale głośno o nim nie wspomniał.
– Nie czujesz żadnego zapachu? – spytał, kiedy stanęli w niskiej krypcie. Światło było tu mocniejsze, opalizujące i rytmicznie pulsujące.
– Czuję – odparła. – Ale nie ten wstrętny odór przewoźnika. Inny, bardziej…
Nie mogła mu tego wyjaśnić, zbyt się już od siebie oddalili. Ale czuła odurzający, duszący zapach erotyzmu, inaczej nie potrafiła tego określić nawet w myślach.
Marco stał przed nimi, odwrócony plecami. Trzymał rękę uniesioną do góry na znak, by nie szli dalej. Oni zresztą wcale nie mieli takiego zamiaru. Czuli się jak tchórze, ale pozostawili mu przyjęcie najsilniejszego ciosu.
Marco niemal od zawsze miał władzę nad światłem, jeszcze od czasu, gdy ledwie potrafił ustać na nogach. Nie na darmo był synem Lucyfera. Uczynił nieznaczny gest dłonią i całą kryptę na moment rozświetliła łuna.
Krótki przebłysk światła wystarczył, by w jednym kącie dostrzegli jakiś przedmiot. Z kształtu przypominał posąg, ale przykrywała go ciemna zasłona. Sander postąpił o krok w tył, poczuł bowiem niezwykłą siłę emanującą od przedmiotu, paraliżująco potężną moc.
– Zamknijcie oczy! Sam wam powiem, kiedy będziecie mogli je otworzyć! – polecił Marco.
Usłuchali. Doszedł ich odgłos jego kroków po ubitej ziemi, kiedy podchodził w róg krypty.
Choć zaciskali powieki najmocniej jak się dało, dostrzegli olśniewająco jasny błysk światła, niby błyskawicę, którą przywołał Marco. Musieli go podtrzymać, bo zatoczył się w tył, ale zaraz znów mocno stanął na nogi, a płomienie światła z sykiem iskrzyły wokół nich. Poczuli się śmiertelnie zmęczeni, jakby zahipnotyzowani, pozbawieni jakiejkolwiek władzy. Obca moc usiłowała wedrzeć się w ich wolę, w duszę i rozum. Benedikte głośno krzyczała, zasłaniając dłońmi uszy i z całych sił zaciskając powieki, by nie dopuścić tego do siebie, ale potem przypomniała sobie o swoim zadaniu i teraz pamiętała już zaklęcie. Samo popłynęło jej przez usta, usłyszała, że Marco chwali ją i dziękuje, mimo że zdawał się całkiem pochłonięty swym zajęciem. Poznała to po jaskrawych wybuchach światła, które raz za razem rozjaśniały pomieszczenie.
Zorientowała się, że Sander leży na podłodze. Ale żył jeszcze, z całych sił broniąc się przed straszliwą mocą, która pragnęła przejąć jego duszę we władanie.
Rozległ się głos Marca. Benedikte odjęła dłonie od uszu, by lepiej słyszeć:
– Ach, tak! – wołał triumfalnie. – Mam cię! A więc to twoje dzieło!
Błyski światła sypiące iskrami ustały.
– Benedikte, nie ustawaj, zaklęcie!
Robiła co mogła. Głośno i wyraźnie wypowiadała dziwne obce wyrazy. Z ust Marca padło jeszcze kilka słów, całkiem niezrozumiałych oprócz dwóch, które powtarzały się w równych odstępach: Tengel Zły.
Wreszcie Marco odetchnął.
– Możesz już przerwać, Benedikte – odezwał się spokojnie.
Ona już o tym wiedziała. Piwnica była wolna od wszelkiego zła, wszystkich ohydnych zapachów i napawających przerażeniem wrażeń.
Sander podniósł się na kolana i zaraz stanął na nogi. Powolutku otwierał oczy. Zaciskał je przedtem tak mocno, że teraz nawet ten drobny ruch sprawił mu ból.
W krypcie było ciemno, ale wystarczył ledwie widoczny gest Marca, by powoli robiło się coraz jaśniej. Zapłonęło łagodne, przytłumione światło.
Sander wpatrywał się w wizerunek bóstwa, widoczny w rogu. Było teraz martwe, lecz rozumieli, że kamienne oczy tętniły kiedyś życiem. Marco je pokonał.
W głosie Sandera zabrzmiało niedowierzanie:
– To wcale nie jest Nerthus! – orzekł. – Ale, na miłość boską, co to takiego jest?