ROZDZIAŁ IV

Benedikte ze zdumieniem przechadzała się po nawiedzonym domu. Przybrała postawę wyczekującą. Gdyby ujrzał ją teraz ojciec, Henning, być może zrozumiałby córkę, nikt bowiem nie znał Benedikte lepiej od niego, choć i on nie wiedział nic o jej świecie z męczących snów. Z zachowania dziewczyny wyczytałby jednak, że ten dom ma… jak to nazwać? „Atmosferę”?

Wiele osób w napięciu przyglądało się jej poczynaniom. Trzy właścicielki obserwowały ją z jawną niechęcią, słały kose spojrzenia i ostre słowa o ciekawskich pannach. Martinsenowie, z niecierpliwością przestępujący z nogi na nogę w oczekiwaniu na pozwolenie odjazdu, patrzyli ze zdumieniem. Sveg nastawiony był sceptycznie, Olsen traktował ją z pogardliwą nonszalancją zarozumiałego znawcy, a Sander Brink był rozczarowany.

Wiele słyszał o Benedikte i zbudował sobie w wyobraźni jej obraz. Spodziewał się eterycznej istoty, od której bije aura tajemniczości. Benedikte okazała się zupełnie inna. Była tak wysoka, że Olsen, patrząc na nią, musiał zadzierać głowę, a Sander, kiedy stali naprzeciw siebie, mógł spoglądać jej prosto w oczy. Ciało miała niezgrabne, twarz szeroką jak u Eskimosa, o skośnych, jakby mongolskich oczach, ale wypisaną na niej miała dobroć, życzliwość, bez odrobiny nawet demoniczności, jakiej spodziewał się u kobiety obdarzonej zdolnością jasnowidzenia.

Sama Benedikte nie śmiała spojrzeć w jego stronę. Nie pozwalał jej skoncentrować myśli. Nigdy jeszcze nie spotkała tak pociągającego mężczyzny, a świadomość, że ona jest dla niego nikim, była okrutnie bolesna. Gdyby jej pozwolono, usiadłaby w ciemnym pokoju i patrzyła na niego, oświetlonego promieniem światła. Nie widziana przez niego, syciłaby oczy, zatopiłaby się w kontemplacji tego zjawiska, rozkoszowała każdą linią jego ciała, każdym ruchem, każdym wypowiedzianym przez niego słowem.

Musiała się jednak zająć czym innym, nie mogła mu pokazać swojej twarzy. Czasami człowiek odczuwa potrzebę ukrycia swojego oblicza, teraz to zrozumiała.

Odetchnęła głęboko, starając się nie pamiętać, że on na nią patrzy, i skoncentrowała się na domu.

Bardzo ważna była dziewczynka.

Benedikte przykucnęła przed Sidsel i ujęła jej ręce w dłonie. Dziecko zachowywało się z rezerwą, ale nie było wystraszone.

– Słyszałaś kroki na piętrze? – spytała cicho.

Sidsel kiwnęła głową. Ciotki starały się podsłuchać rozmowę, ale Benedikte celowo mówiła tak, by jej nie słyszały. Zauważyła, że wrogo odnoszą się do dziewczynki.

– Na pewno sobie z tym poradzimy – zapewniła małą, by ją uspokoić. Zawsze miała dobre podejście do dzieci. – Oczywiście nie możesz tu zostać, postaramy się znaleźć dla ciebie inne miejsce, ale najpierw przez jakiś czas musimy tu pobyć. Sądzę jednak, że nie będziemy zmuszeni nocować.

Zauważyła, że szczupłe ciało dziewczynki rozluźniło się, jakby odetchnęła z ulgą.

– Nie bój się – powiedziała Benedikte. – Przez cały czas będę przy tobie, nie opuszczę cię nawet na chwilę.

Wiedziała, że musi postępować dyplomatycznie, a zdawała sobie sprawę, że nie jest to jej najmocniejszą stroną, była wszak taka otwarta i szczera, nie potrafiła działać z premedytacją. Przeczuwała jednak, że ciotki mogą okazać się bezlitosne. Już wcześniej stoczyły ciężką wewnętrzną walkę. Myśl o policji w ich domu wstrząsnęła nimi głęboko, choć jednocześnie świadome były, że nie dostaną ani grosza odszkodowania za zniszczone rupiecie, jeśli nie zgłoszą sprawy władzom. Poza tym Ove i Guri Martinsen kategorycznie domagali się wyjaśnień, nie zgadzali się też na pozostawienie córki w miejscu, w którym tak okropnie straszy. Urażone do głębi ciotki oświadczyły, że nigdy przedtem żaden duch się tu nie pokazywał, a więc to na pewno sami goście przyciągnęli ze sobą zjawy. Oburzeniem napełniał je widok obcych ludzi wbiegających i wybiegających z ich domu, a Benedikte w ich oczach była osobą, na której widok wzrusza się ramionami lub drwiąco uśmiecha.

A Sidsel najwyraźniej starała się coś przemilczeć…

Nie chciała spojrzeć Benedikte w oczy, kiedy zaczęły mówić o dźwiękach dobiegających z piętra.

No cóż, to może poczekać. Najpierw ciotki.

Benedikte starała się zapomnieć o tym, jak wygląda w oczach Sandera Brinka, z przymusem uśmiechnęła się do trzech budzących lęk dam.

– Panno Martinsen – zwróciła się do Beate, najmłodszej i być może najmilszej z ciotek. – Jeśli mi będzie wolno, chciałabym później porozmawiać ze wszystkimi trzema paniami. Na pewno panie mają wiele cennych informacji. Najpierw jednak muszę pomówić z rodzicami Sidsel, bo oni przecież powinni już wkrótce wyjechać. Gdybyście więc były tak uprzejme i poszły do swoich pokoi… Postaram się, by to nie potrwało długo.

Czy wyraziła się dostatecznie dyplomatycznie? Chyba nie, bo odeszły wyraźnie obrażone, że ktoś śmie im rozkazywać w ich własnym domu.

Benedikte skierowała się do Ovego i Guri Maninsenów, nadal starając się nie patrzeć na Brinka, który stał razem z lensmanem i jego pomocnikiem. Bała się, że kiedy pomyśli o urodziwym młodzieńcu, zaraz się zarumieni.

– Czuję się trochę niepewnie – wyznała małżonkom. – Ten dom kryje w sobie tyle niezwykłości. Są tu przynajmniej trzy elementy, które zwróciły moją uwagę.

Ach, gdyby potrafiła wyrażać się w sposób elegancki i uczony, ale Benedikte nigdy się tego nie nauczyła. Była prostą istotą, której dusza skrywała całe morze uczuć.

– Po pierwsze, ten bałagan w burym salonie…

Nie, tak nie powinna mówić. Prędko się poprawiła:

– W brunatnym salonie. Po drugie, tajemnicze kroki na piętrze. I, panie lensmanie, mówił pan, że ktoś z zewnątrz kilkakrotnie widział jakieś mgliste światełko na górze. A po trzecie, jest tu jeszcze coś, trudno mi powiedzieć co. Nie rozumiem tego…

Zatopiła się w myślach. Coś ogromnie ją irytowało, bo powinna wyczuwać, skąd się to bierze, a niestety tak nie było. Jakiś obcy element…

– Myślisz o tym odcisku zwierzęcej łapy? – cicho zapytał lensman Sveg. Nie bardzo wiedział, jak ma się odnosić do tej dziewczyny, ale wydawała się taka szczera i ufna, że wcale nie miał zamiaru z niej drwić.

– Co takiego? – ocknęła się. – Zwierzęca łapa? Nie. Już prawie na pewno wiem, co wydarzyło się w brunatnym saloniku, ale najpierw chciałabym to sprawdzić. Mała Sidsel, niestety, musi w tym uczestniczyć. Jeśli chce, mogę przez cały czas trzymać ją za rękę.

Martinsen niecierpliwie dreptał w miejscu.

– Ale my naprawdę musimy już iść, inaczej się spóźnimy…

– Ach, ależ oczywiście – powiedziała Benedikte. Podeszła do pani Maninsen i wzięła ją za rękę. – Proszę się nie martwić o Sidsel, nie stanie się jej żadna krzywda. – Umilkła, ale nadal trzymała dłoń Guri w swojej i długo spoglądała na nią z powagą. – Wyczuwam, że nie potrafi pani sobie poradzić ze sobą, pani Mattinsen. Ale to całkiem zbyteczne zmartwienia. Dręczy panią zazdrość, ale zupełnie bez powodu.

– Przez cały czas to powtarzam! – wykrzyknął Ove wzburzony. – Wymyślasz sobie nie wiadomo co, Guri.

– To nie jest do końca prawda – zaprotestowała Benedikte, puszczając rękę Guri i zwracając się do jej męża. – Kiedy przyjechałam i witałam się z wami, bardzo wiele mogłam wyczuć. Pan ogląda się za dziewczętami, ale tylko w ten lekkomyślny sposób, w jaki robi to wielu mężczyzn w pańskim wieku. Ma pan ochotę jedynie na mały flirt, na nic więcej. Jest pan dość lojalny w stosunku do żony. Jedźcie teraz na wakacje, ale uważam, że powinniście zacząć więcej myśleć o Sidsel. Ona potrzebuje was obojga. Czy nie dostrzegacie wiecznego lęku i niepewności w jej oczach? Bardzo się kłócicie, prawda?

– Na miłość boską, co z ciebie za dziewczyna? – opryskliwie zaczął Ove, ale w porę zapanował nad sobą. – Dobrze, dobrze, postaramy się uporządkować nasze życie, ale chyba nie o tym mieliśmy mówić, czyż nie tak?

– Ach, oczywiście. Przepraszam – zreflektowała się Benedikte i skinęła głową na pożegnanie. Zwróciła się do lensmana. – Sądzę, że należy zacząć od piętra. Jak można się tam dostać?

– Pytałem już o to, ale siostry twierdzą, że tam nie ma wejścia. Powiadają, że piętro nie było używane od wielu, wielu lat.

Na buzi małej Sidsel, opuszczonej przez rodziców i dlatego trzymającej się w pobliżu tej sympatycznej Benedikte, odmalowało się niedowierzanie. Benedikte uważnie popatrzyła na dziewczynkę.

– Słyszałaś kroki na górze, tak było?

– Tak – szepnęła Sidsel. – Jestem pewna, przysięgam!

– Wierzę ci. Ale… nie opowiedziałaś mi wszystkiego, prawda?

Sidsel w odpowiedzi oblała się rumieńcem.

Benedikte, wyczulona na nastroje innych, odprowadziła ją na bok, z dala od mężczyzn.

– Co to było? Mnie możesz powiedzieć. Zrozum, ja muszę to wiedzieć.

– Nie, to takie paskudne!

– To już zrozumiałam. Szepnij mi do ucha, nikomu o tym nie powiem.

Po długiej chwili wahania Sidsel, osłaniając rączkami ucho Benedikte, z wypiekami wstydu na twarzy szepnęła:

– Słyszałam łóżko, które skrzypiało.

– Tak, jakby tam na górze ktoś mieszkał?

Dziewczynka głośno przełknęła ślinę.

– Nie, to były takie okropne łóżkowe dźwięki.

Benedikte zmarszczyła brwi.

– Chcesz powiedzieć…? Takie, kiedy ludzie się kochają?

– Nie wiem – szepnęła Sidsel. – Może to właśnie robią. Nie wiem.

– Och, oczywiście, przecież masz dopiero osiem lat. Ale dziękuję, że zechciałaś mi to powiedzieć. Nikomu tego nie zdradzę.

Tak, była pewna, że nikomu tego nie wyjawi. Bo chociaż Benedikte znała oczywiście tajemnice erotyki, wiedziała, że jest to świat, który na zawsze pozostanie dla niej zamknięty. Została stworzona do przyjaźni i oddania, żaden mężczyzna nigdy nie zainteresuje się nią na tyle, by chciał spędzić z nią noc. Dawno już to zrozumiała i zaakceptowała. Do tej pory nie miało to dla niej większego znaczenia, ale też nigdy wcześniej nie spotkała kogoś takiego jak Sander Brink.

Nie, nie miała zamiaru opowiadać o przeżyciach Sidsel. Zastanawiała się jednak, co to może znaczyć. Zamknięte, odgrodzone piętro i dobywające się stamtąd takie dźwięki?

– Czy naprawdę nie można dostać się na górę? – zapytała, wstając z kucek i powracając do mężczyzn.

– Tak przynajmniej twierdzą mieszkanki – odparł lensman Sveg.

– A gdzie są schody?

– Tutaj, za tymi drzwiami. Drzwi są, rzecz jasna, zamknięte, ale kiedy straszne cioteczki nie będą stały nam na drodze, sądzę, że jakoś je otworzymy. Olsen, ty znasz takie sztuczki. Najwyższy czas, byś się do czegoś przydał, nie tylko jak dzień długi stał i pouczał mnie.

Młody zarozumiały Olsen wyglądał na urażonego, ale wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. W krótkim czasie udało mu się otworzyć zamek.

Benedikte uchyliła drzwi z nadzieją, że ciotki nie usłyszą przeraźliwego zgrzytu.

Gdy drzwi się otwarły, w nos buchnęło im zatęchłe powietrze. To, co zobaczyli za drzwiami, wywołało na twarzy Benedikte grymas obrzydzenia.

Schody całkiem się zapadły. Na podłodze w bezładnym rumowisku leżały przegniłe belki i resztki stopni, a wysoko, prawie pod sufitem, zwisało to, co jeszcze z nich zostało. Zrujnowane schody przypominały ogromne, nigdy nie pielęgnowane zęby. Powyżej czarną jamą ział ogromny hall, przesłonięty zasłoną pajęczyn.

– Dosyć – mruknęła Benedikte i zamknęła drzwi. – To mi wystarczy.

Następnym jej posunięciem była rozmowa z trzema siostrami.

Sander Brink zabrał małą Sidsel na daleki spacer, żeby dziewczynka nie musiała przebywać w strasznym domu dłużej niż trzeba. Lensman jednak i jego ogon – Olsen, towarzyszyli Benedikte przy rozmowie ze starymi harpiami.

Napotkali nieprzebyty mur niedowierzania i uporu. Nikt nie miał sił, by rozmawiać z każdą z sióstr osobno, poproszono więc do salonu wszystkie trzy naraz.

– Tutaj, w tym domu, nigdy nie straszyło – z godnością oświadczyła wysoka, chuda Agnes. – Dziewczynka ma chorą wyobraźnię.

– Podobno kilkakrotnie widywano światełko na piętrze? – zapytał Sveg przymilnym głosem.

– Ludzie gadają o nas tyle podłych rzeczy – powiedziała Gerd, a brosza z kameą zatrzęsła się urażona. – Jakby trzy bezbronne kobiety nie mogły żyć w spokoju. I to tylko dlatego, że nie chcemy przestawać z byle kim! Schody zaczęły się walić dwadzieścia pięć lat temu. Od tamtej pory nikt tam nie chodził. Nie było zresztą takiej potrzeby, tak przyjemnie urządziłyśmy się na dole.

– Czy panie odziedziczyły ten dom?

– Tak, nasz drogi ojciec kupił go w młodości. Staramy się zachować go z należytym pietyzmem.

Benedikte pomyślała w duchu, że jest pewna różnica między zachowywaniem starych rzeczy a niedotykaniem ich, tak że popadają w ruinę.

Beate zlizała z palców czekoladę.

– Nie jest nam łatwo. Jesteśmy samotnymi, ubogimi kobietami, żyjemy tylko z naszych skromnych oszczędności.

Lensman zmienił temat:

– Wieczorem, po tym jak panna Benedikte zbada niecodzienne zjawisko w brunatnym salonie, zabierzemy stąd dziewczynkę. Dla obu stron chyba będzie najlepiej, jeśli mała Sidsel nie zostanie tu dłużej.

– Wcale nie chcemy, by takie straszne dziecko przebywało w naszym domu! A w dodatku pan twierdzi, że nie możemy liczyć na odszkodowanie, które nam się należy za zniszczenie naszych drogich starych mebli!

– No, co nieco już panie dostały za dziewczynkę – cierpko zauważył Sveg.

Po nie kończących się dyskusjach ciotki zostały zmuszone zwróć Martinsenom połowę pieniędzy. Oddania pozostałej części stanowczo odmówiły, bo przecież dziewczynka spała tu już jedną noc, no i pamiętać trzeba o wszystkich potłuczonych szybach i połamanych sprzętach!

Rozmowa utknęła w martwym punkcie, z ulgą więc przyjęli Sandera i Sidsel wchodzących przez furtkę.

Wszyscy oprócz ciotek wyszli im na spotkanie. Benedikte starała się ukryć uśmiech szczęścia, który wypływał jej na usta, gdy patrzyła na młodzieńca.

Spróchniałe deski na werandzie groźnie zatrzeszczały, kiedy wszyscy się tam spotkali.

– Nie dotykaj tej kolumienki – ostrzegł Sveg Olsena. – Jeden nieostrożny ruch i zostaniemy żywcem pogrzebani pod kupą starych desek.

Benedikte spojrzała w górę i przyznała mu rację.

– Muszę wam powiedzieć, że szkoda mi tych trzech starych dam – rzekła cicho. – Wyobraźcie sobie życie w takiej samotności i ubóstwie, w nawiedzonym domu.

– Żałować? Ich? – szeptem obruszył się lensman. – O one już potrafią zatroszczyć się o siebie. Chytrzejszych bab ze świecą szukać, targują się o wszystko, wszystkiego chcą za darmo, tak słyszałem. I kochają ten dom. Są do niego przywiązane z jakimś paskudnym sentymentalizmem. Dom ich dzieciństwa, w którym mieszkali ich drodzy rodzice, i tak dalej, i tak dalej. O, nie, nie należy mieć dla nich żadnego współczucia!

Kiedy zjedli obiad – nieokreślone danie bez smaku – i słono za to zapłacili, zapadł już zmierzch. Lensman wyjaśnił skwaszonym damom, że teraz powinny udać się do swoich pokoi, gdyż Benedikte postara się ustalić, co też wyprawia się w brunatnym salonie.

Benedikte już wcześniej ofiarowała swą pomoc przy zmywaniu, ale tę propozycję ciotki odrzuciły jednogłośnie. Kuchnia była jednym ze świętych pomieszczeń domu, nikomu obcemu nie wolno było tam wtargnąć.

Ciotka Agnes surowo popatrzyła na lensmana.

– A jeśli cokolwiek jeszcze ulegnie zniszczeniu w naszym pięknym salonie, pańskim obowiązkiem będzie wynagrodzić nam szkody!

Wyglądało na to, że wszystkie trzy mają na to nadzieję. Najwyraźniej aż tak mocno nie były przywiązane do rodzinnych skarbów.

Gdyby tylko Benedikte mogła jasno określić to, co plątało się jej w zakamarkach podświadomości! Musiało tu kryć się coś jeszcze. Coś, co nie pasowało do całości, a było niebywale istotne.

W drzwiach do brunatnego salonu Sidsel nagle się zaparła. Nie chciała ruszyć dalej nawet na krok.

– Nie! Nie wejdę do tego pokoju!

– Możesz usiąść tuż przy drzwiach – uspokajała ją Benedikte. – I…

W końcu musiała napotkać wzrok Sandera. W oczach jej pociemniało.

– I może Sander zostanie przy tobie.

Jeśli poczuł się zawiedziony, że zredukowano go do roli niańki do dziecka, przynajmniej tego nie okazał. Uśmiechnął się tylko do Benedikte tym swoim uśmiechem, któremu trudno się było oprzeć, i przygarnął Sidsel do siebie.

– Oczywiście! Chodź, usiądziemy sobie tutaj cichutko jak myszki, a jeśli coś się zacznie dziać, to uciekniemy, dobrze?

Sidsel w milczeniu skinęła tylko głową.

Pokój po ostatnich wydarzeniach uładzono, posprzątano skorupy, a meble ustawiono na dawnych bezsensownych miejscach. Trzy wzburzone siostry zatrudniły do tego Olsena, wielce przy tym cierpiącego w poczuciu urażonej godności.

Widoczny pozostał jedynie odcisk na ścianie, no i oczywiście kilka dziur w szybach. Lensman przystanął zapatrzony w ślad łapy i w zamyśleniu potrząsnął głową.

– Chyba nie mam ochoty spotkać się z właścicielem takiego odnóża – powiedział do Benedikte.

– Jeszcze się pan nie zorientował, skąd wziął się ten ślad? – odparła zdumiona. – Sądziłam, że wszystko już jasne.

Lensman popatrzył na nią zagniewany.

– Nie jestem jasnowidzem.

Benedikte już miała na końcu języka, że potrzeba tu tylko trochę prostej logiki, ale kiedy zorientowała się, że także Sander Brink i Olsen przyglądają jej się z wyczekiwaniem, powstrzymała się od powiedzenia czegokolwiek. Nie chciała podawać w wątpliwość ich inteligencji.

Sidsel siedząca na kolanach u Sandera drżała na całym ciele. Benedikte bardzo współczuła dziewczynce, ale jej obecność była absolutnie konieczna.

Benedikte unikała spoglądania na Sandera, ale każdym nerwem wyczuwała jego bliskość. Jego fantastyczna ujmująca osobowość działała na nią dosłownie paraliżująco i właściwie wolałaby, by go tu w tej chwili nie było. Przy nim nie mogła się skoncentrować tak, jak by tego chciała.

Poprosiła, aby do oświetlenia pokoju użyto lampki z osłonką na płomień, nie chciała ryzykować zaprószenia ognia wśród tych rupieci. Gabinet strachów ukazał się w całej swej grozie. Zastawione meblami pokoje często dają wrażenie miłej przytulności, ale ten wydawał się nieprzyjemny, zimny.

Benedikte, lensman i Olsen usiedli nieco dalej, w głębi pomieszczenia, by mieć widok na całość. Dziewczyna zawołała do dwójki siedzącej przy drzwiach:

– Powiedzcie nam od razu, jeżeli zauważycie coś szczególnego!

– Możemy rozmawiać tak głośno?

– Oczywiście, to w niczym nie przeszkadza.

Umilkli i już tylko czekali. Upływały minuty, dom pogrążony był w ciszy. Siostry Martinsen najwyraźniej poszły już spać. Sidsel ziewała.

Nagle lensman Sveg zobaczył, że Benedikte ledwo dostrzegalnie przekręciła głowę. Nasłuchiwała, jakby wyczuwając coś w pokoju.

Nawet Sander, mimo tak znacznej dzielącej ich odległości, zauważył jej reakcję.

Wszyscy oprócz Sidsel zastygli w oczekiwaniu. Nic jednak się nie wydarzyło. Lensman rozluźnił się i wyciągnął z kieszeni fajkę, chcąc nabić ją tytoniem.

W tej samej chwili jakaś siła wyrwała mu ją z rąk i przerzuciła na drugi koniec pokoju. Fajka uderzyła o ścianę i rozprysnęła się na tysiąc kawałeczków.

Jednocześnie ciężkie lustro z konsoli uniosło się w powietrze i z hukiem runęło na podłogę.

– Benedikte! – zawołał Sander Brink. – To chyba poltergeist!

– Och, oczywiście! – odparła przekrzykując hałas. – Wyprowadź stąd dziewczynkę, szybko! Nie musimy już oglądać niczego więcej.

Zanim jednak dotarli do wyjścia, ujrzeli, że jeden ze stołów unosi się wysoko. Teraz już wszyscy wiedzieli, skąd wziął się odcisk łapy na ścianie.

Sidsel nie przestawała płakać. Benedikte poprosiła Olsena, by natychmiast zawiózł dziewczynkę do pobliskiego zajazdu i tam zostawił ją na noc. Sam mógł wracać zaraz, jak tylko załatwi sprawę noclegu.

Usłyszeli, że w salonie znów coś ze świstem przecina powietrze i roztrzaskuje się o ścianę.

– Poltergeist – powtórzył Sveg zamyślony. – Czytałem o tym, ale nie mam pojęcia, co to naprawdę jest. „Geist” znaczy „duch”, prawda?

– „Duch” albo „zjawa” – odparł Sander. – Ale poltergeist nie jest żadną zjawą, to fenomen, zjawisko fizyczne. Jakaś siła.

Ze zdumieniem obserwowali Benedikte. Zaskoczona dziewczyna przysłuchiwała się piekielnemu hałasowi dobiegającemu z brunatnego pokoju.

Wszyscy troje podeszli bliżej drzwi.

– Jakimż idiotą się okazałem – westchnął lensman. – Nie zauważyłem lwich łap na nodze stolika.

– W tym zatłoczonym pokoju trudno było cokolwiek dostrzec – odparła Benedikte roztargniona.

Okrągły stolik, który akurat stał przy drzwiach, wspierał się na jednej tylko nodze, zakończonej niezwykle wymyślnie rzeźbionymi łapami z pazurami. Zmierzyli wzrokiem odległość między nim a znakiem na ścianie.

– Niezły skok jak na lwa – powiedział Sveg. – Uważasz, że stolik naprawdę pofrunął aż tak wysoko?

Uchylił się przed jakąś figurynką, która jego właśnie obrała sobie za cel.

– Dla poltergeista to kaszka z mlekiem – oznajmił Sander. – Ale powiedz, Benedikte, co cię tak bardzo niepokoi?

Poprowadziła ich w nieco bezpieczniejszy kąt.

– Nie mogę tego pojąć. Jeśli występuje poltergeist, ma to na ogół związek z nadzwyczaj silnym napięciem. Niektórzy ludzie uwalniają olbrzymią energię, tkwiącą w pomieszczeniach takich jak to. Wówczas powstaje to, co nazywamy zjawiskiem poltergeista.

– Ach, tak! – Sander spoglądał na nią oczyma błyszczącymi zainteresowaniem. – Mała Sidsel?

– Tak. Tak właśnie sądziłam. Ale sami zobaczcie, nie ma jej już tutaj, a awantura trwa. Wierzcie mi, przez cały czas czułam, że tkwi tu jakaś obca siła. I nie chodzi mi wcale o poltergeista.

– Wiem – zapewnił Sander. – Jest tu coś, co jakby ci przeszkadza.

Spokojnie spojrzała mu w oczy.

– Właśnie. Wydaje mi się, że to ta siła wywołała poltergeista, nie sama Sidsel. Ach, mój Boże, poleciała cała półka z porcelaną!

– Nie przejmuj się! Jak możemy to powstrzymać?

– Ponieważ nie skończyło się to, kiedy Sidsel odeszła, musimy znaleźć źródło tej siły. Bez wątpienia znajduje się w środku.

– Lepiej będzie się zabezpieczyć – stwierdził lensman naciągając kurtkę na głowę. – Ale to zaczęło się dopiero wczoraj w nocy, prawda?

– Chyba tak, sądzę, że ciotki by nie pozwoliły, by ich skarby niszczono w taki sposób – odpowiedział Sander. – A to znaczy, że mimo wszystko cała ta awantura ma związek z dziewczynką. O, mała zapomniała zabrać płaszczyka, leży tam na krześle.

– Płaszczyk! – powtórzyła Benedikte z nagłym entuzjazmem. – Musimy go stamtąd wydostać. Auu!

Fotel pchnięty z wielką siłą zatrzymał się na jej nodze. Sander błyskawicznie rzucił się do przodu i chwycił płaszcz dziewczynki.

– Chodźcie, wyjdźmy na werandę – zaproponował.

Usłuchali go pospiesznie. Nagle zorientowali się, że za nimi panuje absolutna cisza.

– A więc to tak! – stwierdziła Benedikte. – To jednak ten płaszczyk.

– Ale zjawisko powtórzy się chyba w każdym miejscu, gdzie z nim pójdziemy?

– Nie sądzę. To właśnie w tym pokoju napięcia były tak silne. Dlaczego, nie wiem, to zresztą bez znaczenia – odparła. – Istotny jest płaszczyk, który uwolnił te napięcia.

Przeszli przez spróchniałą werandę i usadowili się na schodkach prowadzących do zapuszczonego ogrodu. Otoczył ich czarodziejski mrok letniej nocy; trudno było właściwie rozróżnić, co jest czym. Ale Sveg miał przy sobie świecę i w jej blasku zaczęli oglądać starannie płaszcz.

– Zwykły, mały dziecięcy płaszczyk – oznajmił Sander. – Niezłej jakości, chyba dość nowy…

Zaczął starannie przeszukiwać kieszenie, najpierw jedną, potem drugą. Nagle jego dłoń znieruchomiała, zaraz potem wyciągnął ją, coś trzymając.

– Zobaczcie! Co to jest?

– Jakaś duża moneta? – zdziwił się Sveg. – Nie, z boku ma dziurkę.

Benedikte wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć znaleziska. Przerażona cofnęła ją z powrotem.

– Sparzyłam się – szepnęła.

Patrzyli na nią zdumieni. Sander przytrzymywał monetę w górze, a Sveg oświetlił ją latarką.

– Wygląda na medalion – stwierdził Sander. – Albo talizman. – Obrócił krążek w dłoniach. – Tu jest jakiś wzór… Co to może być?

Obaj, lensman i Sander, drgnęli przestraszeni.

– Czy ja już tego gdzieś nie widziałem? – w zadumie zapytał Sveg.

– Ależ oczywiście, to te same znaki, te same symbole, co na plecach tego zmarłego mężczyzny – odrzekł podniecony Sander.

– A to znaczy, że między znalezionymi zwłokami a strachami w tym przeklętym domu jest jakiś związek!

– Nie – zaprotestowała Benedikte. – To, że talizman znalazł się właśnie tutaj, to tylko przypadek. Pytanie, skąd Sidsel go ma.

– Masz rację – zgodził się Sander, a dziewczyna poczuła się jak w siódmym niebie, zachwycona tym, że on tak siedzi przy niej i słucha, co mówi, jakby ona naprawdę się liczyła. I nic nie znaczy to, że jest taka brzydka i niezgrabna.

– Musimy pomówić z Sidsel.

– Na pewno już śpi – orzekł lensman. – Trzeba poczekać do jutra rana.

– Tak, tak – pokiwała głową Benedikte. – Zwłaszcza że mam ochotę wyjaśnić jeszcze coś innego.

– Co takiego?

– Te kroki na piętrze. I…

Urwała. Nie mogła wyznać mężczyznom, co jeszcze Sidsel usłyszała w nocy.

– Masz rację – powiedział lensman wstając. – Jak myślisz, co jest tam na górze?

– Nie wiem. Wyczuwam tylko, że ten dom ma niezwykle złą atmosferę.

– Tyle to i ja mogę powiedzieć, nie będąc wcale ekspertem w tej dziedzinie. Ale jak masz zamiar tam się dostać? Pofruniesz?

– Nie, to wcale nie będzie potrzebne – wtrącił się Sander. – Przyjrzałem się domowi z zewnątrz, kiedy na dworze było jasno. Tuż przy kuchni jest jeszcze jedno na pozór niczemu nie służące okienko, a na piętrze, ukośnie w stosunku do pierwszego, następne. Podejrzewam, że są to drugie schody.

– Jeśli one są w takim samym stanie jak tamte, to nie mam zamiaru się po nich wspinać. Benedikte przypomniała sobie straszliwe schody i przeszedł ją dreszcz. – Nie, wy musicie zostać tutaj i przytrzymać ciotki w najgorszym razie nawet siłą. A gdyby mnie okazała się potrzebna wasza pomoc…

– Ależ nie możesz tam iść całkiem sama, oszalałaś, dziewczyno? Sander będzie ci towarzyszył, a ja zagrodzę drogę potworom.

– Nie – gwałtownie zaczęła Benedikte. Nie chciała, by Sander z nią szedł, bo co będzie, jeśli odkryją coś… coś nieprzyzwoitego? Ale co nieprzyzwoitego mogło znajdować się na pustym, nie zamieszkanym piętrze? Poddała się. Uznała nawet, że właściwie nie ma ochoty na wyprawę w pojedynkę.

– Gdybyście mnie potrzebowali, to zawołajcie – powiedział lensman Sveg. – Choć co prawda muszę przyznać, że nie bardzo wiem, jak aresztować ducha.

Benedikte uśmiechnęła się niepewnie. Uznała, że jak dla niej sytuacja staje się nieco zbyt skomplikowana.

Jej nastroju nie polepszył wcale fakt, że Sander, błędnie odczytując jej wahanie i pragnąc ją pocieszyć, położył jej dłoń na ramieniu. Taki gest był dla niego rzeczą jak najbardziej naturalną; wyrósł w środowisku, gdzie kontakt cielesny, uściski, pocałunki i delikatne pieszczoty należały do codzienności. Mieszkańcy Lipowej Alei natomiast byli ze sobą bardzo blisko związani, ale rzadko objawiało się to czymś więcej niż ciepłym, pełnym zrozumienia spojrzeniem czy pomocą w potrzebie. Nieczęsto się obejmowano, jedynie przy bardziej uroczystych okazjach, podczas pożegnania lub chcąc okazać wdzięczność.

Dlatego właśnie Benedikte odebrała gest Sandera w sposób szczególny i przestała odróżniać rzeczywistość od wybujałych romantycznych marzeń.

Dotknął mnie! Jego dłoń spoczęła na moim ramieniu, obejmował mnie, nadal to czuję, nawet przez materiał czuję ciepło jego pieszczoty. Obejmował mnie, a to znaczy, że musi mnie lubić!

A może nie? Może tylko zrobiło mu się mnie żal? Ale wspomnienia jego ręki na moim ramieniu nikt mi nie odbierze. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci.

Usiłowała uspokoić bijące jak szalone serce, ale czy mogła tego dokonać?

Benedikte była po same uszy beznadziejnie zakochana w chłopaku, o którym śniły setki dziewcząt i który mógł mieć każdą, którą chciał, wystarczyło tylko kiwnąć palcem.

Benedikte znalazła się w naprawdę bardzo nieprzyjemnej pułapce.

Загрузка...