Ustalili, że Benedikte, która miała zdolność wyczuwania nadprzyrodzonych zjawisk, wejdzie na górę jako pierwsza. Sander będzie szedł tuż za nią, ale zaczeka na schodach, o ile oczywiście są tam jakiekolwiek schody. Sveg postoi na dole i dopilnuje, by nikt im nie przeszkadzał.
Pozostawało tylko mieć nadzieję, że akurat wtedy nie nadejdzie Olsen swym ciężkim krokiem i nie zepsuje całego ich planu.
Drzwi do kuchni, świętego obszaru ciotek, były zamknięte na klucz, ale czyż mogli się spodziewać czegoś innego? Sveg jednak, mrucząc pod nosem coś na swoje usprawiedliwienie, przeszukał kieszenie i wreszcie znalazł jakiś poręczny nieduży przedmiot. Kiedy majstrował nim w zamku, ich uszy wychwyciły dźwięk, ten sam, który poprzedniej nocy usłyszała Sidsel:
Odgłos miękkich kroków nad ich głowami.
Dobry Boże, nie pozwól, byśmy usłyszeli i to drugie, modliła się w duchu Benedikte.
– Cieszę się, że to nie ja będę ci towarzyszyć – szepnął do niej lensman.
Zamek szczęknął cichutko i drzwi stanęły otworem. Benedikte i Sander skinęli dłonią lensmanowi na pożegnanie i wślizgnęli się do środka.
Kuchnia pogrążona była w ciemnościach, ale nie śmieli zapalać żadnego światła. Posuwali się po omacku. W czarnym jak węgiel mroku dziewczyna była tak podniecona bliskością Sandera, że aż drżały jej dłonie. Zmusiła się, by w duchu powtarzać: „Jesteś niczym, Benedikte, niczym! On cię nawet nie dostrzega, mimo że jest taki życzliwy!” To jednak zbytnio rozpraszało jej uwagę, nie mogła się skupić na tym, na czym powinna: na wyczuwaniu, czy znajduje się tu coś niezwykłego.
Wszystko szło jak najlepiej, dopóki nie dotarli do przeciwległej ściany. Wtedy stracili orientację. A jeśli wybiorą niewłaściwe drzwi i nagle wpadną do sypialni jednej z ciotek? Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie w tej chwili przebywają, ale pewne było, że muszą być w tej części domu.
Prąd chłodniejszego powietrza owionął stopy Benedikte. Dziewczyna wymacała, że ma przed sobą jakieś drzwi. Za nimi nie mogła znajdować się żadna sypialnia, trudno było sobie wyobrazić, by Agnes, Gerd czy Beate spały przy otwartym oknie. W dodatku nie wyczuwała obecności człowieka za drzwiami.
Kiedy dłoń Sandera odszukała po ciemku jej rękę, Benedikte gwałtownie się zaczerwieniła. Błogosławiła mrok, litościwie skrywający jej twarz. A Sander chciał tylko ją naprowadzić, bo także zorientował się, że są tu drzwi.
Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi się uchyliły, otoczył ich chłód.
Benedikte była w stanie myśleć jedynie o tym, że najwspanialszy mężczyzna, jakiego w życiu widziała, stoi obok i trzyma ją za rękę. Serce wypełniał jej smutek.
Na ścianie dostrzegli kontury małego okienka. Pomieszczenie, w którym stali, było wysokie i wąskie. W następnej chwili ostrożnie stąpając dziewczyna uderzyła stopą o schodek.
Mając świeżo w pamięci tamte zrujnowane schody, najpierw starannie obmacali stopnie przed sobą. Wydały się solidne.
Benedikte na palcach zaczęła piąć się w górę. Słyszała delikatny szelest ubrania idącego tuż za nią Sandera.
Poruszał się tak lekko, że jego kroków w ogóle nie było słychać.
Na górze były kolejne drzwi. Zaskrzypiały, na szczęście krótko, w momencie gdy je otwierała. Wyczuła, że Sander zatrzymał się dokładnie u szczytu schodów.
Benedikte postąpiła o parę kroków naprzód, nim stanęła bez ruchu. Jak na razie wszystko szło gładko. Zmierzali bezpośrednio do celu, nie popełniając ani jednego błędu. Nareszcie znaleźli się na tajemniczym piętrze.
Dziewczyna starała się wychwycić panujący tu nastrój. Zmarszczyła brwi.
Wyczuwała przed sobą dużą przestrzeń, prawdopodobnie górny hall. Bała się zrobić choćby jeden krok, bo nie wiedziała, w którym miejscu znajdują się zdradliwe schody. Nie dlatego jednak stała nieruchomo, powód był inny:
Uczucie, że nie jest na ciemnym strychu całkiem sama. Gdzieś w pobliżu był jeszcze ktoś; ktoś, kto chciał wyrządzić jej krzywdę.
Czy miała szukać ochrony u Sandera Brinka? Nie, to niemądre.
Próbowała się zorientować, gdzie jest, i tuż koło drzwi przysunęła się do ściany. Pomacała ją ręką. Rozrywające się pod palcami pajęczyny… I nagle coś poczuła! Coś miękkiego, co się poddawało.
Gdy zrozumiała, co to jest, gorączkowo zaczęła szukać klamki, ale było już za późno. Ciemność wokół niej nagle ożyła, zaskakująco silne ramiona owinęły się wokół jej ciała, coś oplątało jej nogi, tak że nie mogła nimi poruszyć. Próbowała przywołać Sandera i Svega, ale jakby tonęła w czymś parującym, spoconym i dławiąco miękkim.
Chcąc się uwolnić, rzuciła się na podłogę i potoczyła po niej. Kątem oka dostrzegła, że Sander także bierze udział w tej szamotaninie, sypiąc niewyszukanymi przekleństwami. Na schodach rozległo się dudnienie ciężkich kroków Svega, biegnącego w górę, ale wydawało się, że niewidzialne stwory widzą w ciemności. Chwyciły Benedikte za ramię i pociągnęły ją po podłodze, wyraźnie zmierzając do określonego celu. Sander został najprawdopodobniej unieszkodliwiony. Benedikte najpierw słyszała jego krzyki, ale wkrótce zapadła złowroga cisza. Zorientowała się, że i on jest wleczony po podłodze. Napastnicy, porozumiewający się niezrozumiałym sykiem, wykazywali nadzwyczajne siły. Działali w sposób planowy, straszliwie pewni, dokąd zmierzają.
Podłoga była zakurzona i cuchnąca, twarz Benedikte oblepiały pajęczyny. Walczyła, pragnąc uwolnić się od nieforemnej masy, która nieubłaganie ciągnęła ją w określonym kierunku. I nagle znaleźli się pod jakimś oknem, a we wpadającym przez nie słabym nocnym świetle dziewczyna ujrzała, że w podłodze otwiera się przed nią czarna otchłań, przesłonięta jedynie welonami pajęczych sieci. Schody, symbol wszystkiego, co w tym domu obróciło się w ruinę.
Wtedy zaczęła krzyczeć. Krzyczeć z całych sił ze względu na Sandera, który był nieprzytomny i nie mógł się bronić przed zepchnięciem w straszną przepaść.
Poczuła na swych ustach dłoń, która starała się stłumić jej głos, ale ta dłoń została siłą oderwana i Benedikte usłyszała lensmana Svega. Olsen także najwyraźniej zdążył już wrócić, bo nagle na spróchniałym szczycie schodów zrobiło się ciasno. I Olsen miał przy sobie latarenkę! Zaskoczone liczbą przeciwników i oślepione światłem furie zamarły na moment, a wtedy Benedikte zwinnie niby kot odsunęła się od niebezpiecznej przepaści. Sveg rozluźnił więzy krępujące jej nogi, a Olsen odciągnął Sandera w bezpieczne miejsce. W ciągu paru minut trzy siostry Martinsen zostały obezwładnione i związane sznurem do bielizny, zerwanym spod sufitu.
– A teraz, moje panie – lodowatym tonem oznajmił lensman – obejrzymy sobie, co też takiego kryje się na tym piętrze.
Słysząc to Benedikte jęknęła w duchu, a jedyną odpowiedzią, jaką Sveg uzyskał od mieszkanek nawiedzonego domu, było niecelne splunięcie Beate.
– Ja… chyba zejdę na dół – oznajmiła Benedikte tchórzliwie.
– Dlaczego? Po co? – zdziwił się Sander. Nadal niepewnie trzymał się na nogach i co chwila łapał za głowę, ale i tak wyszedł z tej przygody lepiej, niż można było się spodziewać.
– Może szczególne zdolności nie są chyba tu potrzebne – odparła słabym głosem.
– Nic o tym na razie nie wiemy – stwierdził lensman. On i Sander przypatrywali się jej ze zdziwieniem. – Czego ty się boisz, dziewczyno?
– Niczego – zapewniła trochę za szybko. – Po prostu nie mam ochoty.
– Mała Sidsel powiedziała ci coś jeszcze, prawda? – cicho spytał Sander. – Zauważyłem, że rozmowa z nią cię wzburzyła.
Benedikte odwróciła głowę.
– To na pewno nic takiego. No dobrze, idźcie pierwsi, ja pójdę za wami.
Jeszcze raz obrzucili ją spojrzeniem, ale zaczęli posuwać się wzdłuż hallu. Olsen został, by pilnować sióstr Martinsen.
Lensman Sveg otworzył już pierwsze z szeregu drzwi; prawdopodobnie prowadziły do dawnych, nie używanych już sypialni. W jakiejś groteskowej wizji Benedikte ujrzała zamek Sinobrodego ze wszystkimi cierpieniami świata ukrytymi za zamkniętymi drzwiami.
Niechętnie weszła za lensmanem do niewielkiego, dusznego pokoju. Kobiety związane w hallu zasypały nieproszonych gości gradem słów, które, jak Benedikte dotąd uważała, w żadnym razie nie mogły przejść przez usta pań. Siostry wyły, wrzeszczały, straszyły policją, aż wreszcie zorientowały się, że taka groźba jest zupełnie bez sensu.
Lensman podniósł latarnię do góry i oświetlił pomieszczenie.
– Och, nigdy jeszcze nie widziałem…l – wysapał zdumiony.
W tym pokoju nie było widać strzępków zasłon w oknach, ponieważ przesłaniały je ciężkie aksamitne story. Ten pokój był absolutną tajemnicą. Sercem domu.
Nie oszczędzano tu na niczym. Wokół wypolerowanego do połysku stołu stały trzy wygodne fotele, wprost zapraszając, by się w nie zagłębić. Pod ścianami ustawiono piękne kufry, skrzynie i komody, a na podłodze leżał prawdziwy dywan.
Na stole ujrzeli grube księgi i Sveg podniósł tę, która leżała otwarta.
Była to księga rachunkowa, a na ostatniej zapisanej stronie drobiazgowo wyszczególniono, co siostry „zarobiły” w ciągu dwóch ostatnich dni. Wpisano tam opłatę za paskudny obiad, za nocleg Martinsenów, no i pieniądze za Sidsel, które już miały przecież w ręku, ale teraz z ich częścią musiały się pożegnać. Dla tak starannie prowadzonej księgi wpływów to zaiste prawdziwa katastrofa. Z jaką ogromną rozpaczą będą wyskrobywały atrament!
Sander i Benedikte z wielkim trudem walczyli o zachowanie powagi. Biedne ciotki!
– Posłuchajcie! – rzekł Sveg ze złowróżbnym spokojem. – Uważacie, że ta księga wygląda, jakby należała do trzech kochanych ubożuchnych cioteczek?
Uniósł pokrywę jednej ze skrzyń i gwizdnął, wyciągnął szufladę komody i zbladł. Pieniądze, wszędzie pieniądze.
Pokręcił głową.
– I to właśnie przyciąga włamywaczy. To się nazywa brak zaufania do banków. I cały ten kamuflaż, ta walka na śmierć i życie stoczona z tego tylko powodu?
Benedikte zmarszczyła czoło.
– To przecież jeszcze nie wszystko! Nie czujecie, że jest tu coś jeszcze? Ach, przepraszam, czasem zapominam, że inni ludzie nie odczuwają takiego niepokoju jak ja. Na tym piętrze znajduje się coś jeszcze, ale ja nie zamierzam dłużej dotrzymywać wam towarzystwa.
– Dziwna z ciebie dziewczyna – powiedział zrezygnowany Sander. – Skąd ci się to bierze?
Benedikte unikała jego wzroku, nie miała dość sił, by go wytrzymywać. Uśmiechnęła się.
– Ta pewność po prostu we mnie tkwi. Tak było na przykład na wiosnę, kiedy sąsiadka spodziewała się dziecka. To będzie chłopiec, pomyślałam sobie, w stu procentach o tym przekonana. Kiedy jestem czegoś pewna i ogarnia mnie absolutny spokój, zawsze się to sprawdza. Jeśli próbuję sobie wyobrazić jakieś inne rozwiązanie, coś we mnie się opiera, sprzeciwia.
– No i urodził się chłopiec?
– Oczywiście. A teraz dręczy mnie niepokój, ponieważ nie wyjaśniliśmy jeszcze wszystkiego. Myślę jednak, że nie kryje się za tym żadna nadprzyrodzona siła. Sami możecie więc otworzyć wszystkie drzwi w tym zamku Sinobrodego.
– O, nie! – Lensman był stanowczym człowiekiem. – Nie mam ochoty tracić tyle czasu. Jeśli czujesz, gdzie kryje się zło, to zaprowadź nas tam. To rozkaz.
Benedikte zdumiona była, że przedstawiciel władzy potraktował jej słowa poważnie. Nie przywykła do tego, najczęściej, gdy mówiono o jej nadprzyrodzonych zdolnościach, słyszała tylko drwiny i chichot.
Wrócili do hallu. Kobiety siedziały pod ścianą, pilnowane przez Olsena, spode łba przyglądając się grupce lensmana. Benedikte przystanęła koło nich, wyczuła ich strach i chciała sprawdzić, ku czemu jest skierowany.
Tamte drzwi…
Podeszła do nich z wahaniem. Siostry momentalnie uderzyły w krzyk. Czyniąc iście piekielny hałas, wrzeszczały jedna przez drugą. Były tak przejęte, że nie przyszło im do głowy, iż tym sposobem naprowadzają Benedikte na właściwy trop.
Ale ona nie potrzebowała ich pomocy. Dotknęła powierzchni drzwi, wyczuła silne wibracje.
– Chodźcie tutaj! – powiedziała podekscytowana. – Tutaj… Tu jest jeszcze jeden człowiek!
– Co takiego? – zdumiał się lensman.
– Tak. Wyczuwam czyjś potworny strach. Wyrzuty sumienia. Strach… strach przed ujawnieniem.
Rozwścieczone kobiety obrzucały Benedikte wyzwiskami, których dziewczyna starała się nie słyszeć.
Drzwi były zamknięte, ale to nie powstrzymało lensmana Svega. Prędko znalazł klucz ukryty na futrynie i otworzył.
Buchnął odór, żeby nie powiedzieć smród. Odór nie mytego ludzkiego ciała pomieszany z niezwykle skondensowanymi perfumami.
– Spróbuj oświetlić ten pokój, Sanderze – nakazał Sveg.
Z ciemności dobiegł żałosny jęk.
– Niczego nie zrobiłem, niczego nie zrobiłem, nie zabierajcie mnie pod pręgierz, nic nie mogłem na to poradzić!
Światło latarni wyłowiło z ciemności pokój z dużym, wygodnym łóżkiem. Według obliczeń Benedikte pomieszczenie to musiało się znajdować dokładnie nad brunatnym salonikiem. Na moment przymknęła oczy, przełknęła ślinę i otworzyła je ponownie.
Bardzo młody mężczyzna, półnagi, ubrany jedynie w podkoszulek, siedział skulony na łóżku pod samą ścianą. Sam jego wygląd świadczył o tym, że nie jest obdarzony wybitną inteligencją, raczej reprezentował poziom trochę poniżej tego, jaki zwykło się uważać za przeciętny.
– Policja… Pozycja – wyjąkał przerażony.
– Spokojnie, spokojnie, Auguście – powiedział Sveg. – Nie zrobimy ci nic złego. A więc to tutaj byłeś przez ostatnie miesiące?
– Nic nie mogłem na to poradzić – łkał. – One… one…
– Więziły cię tutaj, prawda? Zastanawialiśmy się, gdzie się podział ich parobek. Ale dlaczego?
Chłopak otarł oczy i nos.
– Z początku było zabawnie. Szalały za mną! Ja nigdy nie miałem dziewuchy, a im rodzice zabraniali nawet o tym myśleć. Zaczęło się od tego, że chciały na mnie trochę popatrzeć, no i im pozwoliłem, mówiły, że jestem taki ładny i dotykały mnie, aż tryskało, a potem ja miałem je dotykać, każdą po kolei, co wieczór, dobrze im było, a potem mi pozwoliły. I to było najlepsze. Ale one chciały coraz więcej i były trzy, a ja tylko jeden, a one jak wariatki, tak jęczały i wzdychały, a potem już nie mogłem i nie chciałem, to wtedy mnie tu zamknęły i powiedziały, że lensman mnie zabierze, jak się dowie, co z nimi wyprawiałem, i nie pozwoliły mi wychodzić! Zresztą ja się bałem, musiałem siedzieć cicho.
Dopiero teraz zauważyli, że biedny chłopak był przywiązany do łóżka!
Ciągnął przez łzy:
– Dalej tu przychodziły i chciały jeszcze i jeszcze, a ja nie chciałem, ale on mnie wcale nie słucha, robi tak, jak one chcą, bo one dobrze wiedzą, co zrobić, żeby go ożywić…
– Przychodzą tu wszystkie naraz? – zapytał lensman z niedowierzaniem.
– Nie, nie naraz, a ta tam stara panna Agnes nie przychodzi tak często, bo jest za sucha, dopiero kiedy sobie popije wina z wiśni, to jest dość mokra. Ale ta pulchna Beate stale tu jest, żeby sobie dogodzić, ale najgorsza jest panna Gerd. Tej naprawdę się boję! Ona jest taka ciężka, surowa i niedobra dla niego, ujeżdża mnie, ujeżdża, a kiedy już dochodzi, to zawsze mi się wydaje, że połamie mi wszystkie kości. Przeklęte babska!
Wybuchnął rozpaczliwym szlochem.
Stali bez słowa. Benedikte zawstydzona wbiła wzrok w podłogę, a Sander, zażenowany, starał się na nią nie patrzeć.
– Już dobrze, Auguście – powiedział lensman Sveg zachrypniętym głosem. – Mnie nie musisz się bać, bo nie zrobiłeś niczego niedozwolonego. Będziesz teraz mógł stąd wyjść i przy najbliższej okazji umieścimy cię u jakichś dobrych ludzi. Wszystko jakoś się ułoży. Usuwając więzy, Sveg dalej przemawiał życzliwie do chłopaka: – A tych swoich strasznych amazonek już się nie obawiaj. Zostaną ukarane za przetrzymywanie cię w zamknięciu wbrew twej woli. Dopuściły się też znacznie poważniejszych przestępstw, przed chwilą próbowały zabić tych dwoje młodych. Nie ujdzie im to na sucho.
August zdobył się na przelotny uśmiech. Wywołała go myśl o karze, jaką poniosą trzy zmory.
Siedzieli w kolasie, zmierzającej do centrum parafii. Wstawał już świt, nad moczarami i płynącą dnem doliny rzeką kłębiły się mgły.
Siostrami już się zajęto. Sprawę nawiedzonego domu można było uznać za zakończoną.
Benedikte siedziała milcząc. Czuła zmęczenie, ale myśli wciąż kłębiły jej się w głowie. Wyznania Augusta na temat kobiet napełniły ją takim zawstydzeniem, że nie śmiała nawet zerknąć w stronę Sandera Brinka.
On także nic nie mówił. Nie wiedziała, czy przyczyną jest zmęczenie, czy też powód był inny.
Kiedy na horyzoncie pojawiła się wioska, lensman Sveg głęboko odetchnął i oznajmił:
– No, pierwszą sprawę mamy już z głowy. Pozostają jeszcze nasze miłe zwłoki.
Benedikte nie była w nastroju, by podjąć jego ton.
– I talizman – dodała krótko.
– O, właśnie – ocknął się Sander. – Gdybyśmy nie pojechali do nawiedzonego domu, nie znaleźlibyśmy tego, co Sidsel miała w kieszonce. Między talizmanem a symbolami na ciele zmarłego istnieje ścisły związek, to oczywiste. Chyba powinniśmy porozmawiać z dziewczynką?
– Tak – zgodził się Sveg. – Musimy się dowiedzieć, skąd to ma.
Poszperał po kieszeniach i wyjął medalion.
– Nie mogłaś tego dotknąć, Benedikte? Sparzyłaś się?
– Tak. On jest… czymś naznaczony.
– Co masz na myśli?
Nie mogła opowiedzieć o mandragorze, o tym, że korzeń zwinął się, skręcił, a ona sparzyła się talizmanem. Na razie nie mogła im tego wyznać, może kiedyś, później. Rzekła więc tylko:
– On jest niebezpieczny. Myślę, że jest…
Sander Brink wpadł jej w słowo:
– Prawdziwy?
– Nie, nie, o tym nic nie wiem. Sądzę, że jest… z ł y.
Brink wziął krążek z rąk lensmana i zaczął go starannie oglądać.
– Ja także tak od razu nie powiem, czy jest prawdziwy, czy nie. Ale że jest zły, nie ma chyba żadnych wątpliwości. To oczywiście nie jest żaden medalion, tylko brakteat.
– A co to takiego? – zapytał Sveg.
Sander uśmiechnął się.
– Chcesz usłyszeć wykład?
– Na miłość boską, nie! Wyjaśnij jak najkrócej.
– To nie będzie łatwe, ale spróbuję. Podczas wędrówki ludów dotarły do Skandynawii wpływy z cesarstwa rzymskiego. Wtedy właśnie pojawiły się brakteaty. Były to częściowo monety, częściowo ozdoby z cienkiej blaszki szlachetnego metalu, wybijane tylko z jednej strony, przeważnie z wizerunkiem cesarza…
– Ten nie – przerwał mu Sveg. – Na tym jest tylko mnóstwo dziwnych znaków, przypominających wronie łapki.
Sander miał takie piękne dłonie, szczupłe i delikatne. Benedikte wpatrywała się w nie zafascynowana, patrzyła, jak obraca w palcach… Jak on to nazwał? Brakteat? Jaką on ma wiedzę!
Być może dostrzegł jej spojrzenie, bo zapytał przyjaźnie:
– Zmarzłaś, Benedikte?
Uznała, że jego głos jest miękki jak najdelikatniejszy aksamit, a jego troska tak ją uszczęśliwiła, że była w stanie jedynie potrząsnąć głową. Uśmiechnął się do niej przelotnie, a potem odpowiedział lensmanowi:
– Tak, jest na nim mnóstwo wronich łapek, bo został wybity tu, w Skandynawii, pod wpływem rzymskich inspiracji. Widnieją na nim runy, którym przypisywano siłę magiczną, i symboliczna figura: dwa ptaki zwrócone ku sobie dziobami.
Lensman Sveg milczał przez chwilę, instynktownie ściągając wodze, bo droga opadała akurat dość stromo w dół. Koń przysiadł na zadzie, a Benedikte mocniej uchwyciła się poręczy.
Wreszcie teren stał się bardziej płaski.
– Runy o magicznej mocy? – zapytał Sveg. – Skąd o tym wiesz?
– Z dwóch źródeł – odparł Sander. – Po pierwsze, Benedikte tak silnie zareagowała na brakteat. A po drugie, są na nim wyryte destruktywne runy. A także inne straszne znaki.
– Czy możesz nam to wyjaśnić? Najchętniej tak, byśmy mogli zrozumieć.
– Dobrze – uśmiechnął się Sander. – Zobaczcie tutaj…
Pochylił się nad okrągłym błyszczącym krążkiem brakteatu. Sander siedział tak blisko Benedikte, że dziewczyna czuła ciepło bijące od jego policzka. Cóż za wspaniałe, oszałamiające uczucie!
– Tu, dookoła, w otoku, widzicie runy, prawda? – zaczął Sander. – Tu mamy runę Naud [Naud (nod) (norw.) – bieda, potrzeba, nieszczęście (przyp. tłum.)], czyli literę N. Oznacza ona nieszczęście, niewolnictwo i nędzę. A ta runa oznacza demony, trolle, złe moce.
– To brzmi dość upiornie – mruknął Sveg.
– Owszem, a będzie znacznie gorzej. Tu mamy runę odpowiadającą literze T. Wygląda prawie jak skierowana w górę strzała, prawda?
– Tak.
– To runa boga Tyra. Mówi o ofierze. Ofierze składanej wodzie!
– A więc to tak – ożywił się Sveg. – Teraz już wiemy.
Rozsiadł się wygodnie, ale Sander jeszcze nie skończył, więc Sveg znów musiał nachylić się nad brakteatem.
– Och, a tu mamy runę L – zdziwił się młody naukowiec. – I to nawet dwa razy!
– Co ona znowu oznacza? – zniecierpliwił się lensman. – Nie pojmuję, dlaczego taką wagę przywiązujesz do tych zygzaków. Może po prostu zapisano tu czyjeś imię?
Sander wyprostował się i popatrzył na niego poważnie.
– Wszystkie runy miały magiczną moc. Każda z nich coś oznaczała. Przynajmniej było tak przez pierwsze stulecia, jeszcze przed epoką wikingów. Później przestano już dbać o magię.
– A więc ten brakteat pochodzi z dawnych czasów?
– O, tak, to więcej niż pewne. Mamy tu więc runę L. Nazwano ją Laukr, miała ogromne znaczenie przy składaniu ofiar, oznacza też, że mamy do czynienia z Volse.
– Teraz przestałem już rozumieć.
– Lauk i Lin to dwie bardzo specjalne rzeczy, [Lauk (lok) (norw.) – cebula; lin (norw.) – len (przyp. tłum.)] używane w bardzo szczególnych okolicznościach. Tu właśnie pojawia się Volse. A Volse to potężny środek magiczny.
– Czy możemy się dowiedzieć, co to znaczy?
Sander ukradkiem zerknął na Benedikte.
– Może raczej powinniśmy z tym zaczekać?
– A cóż to znowu za głupstwa? Co to znaczy: volse? – dopytywał się Sveg.
Młody uczony wyraźnie czuł się nieswojo.
– No cóż, biorąc pod uwagę to, co Benedikte musiała znieść dziś w nocy, myślę, że wytrzyma i teraz…
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się tylko przed siebie, w uśpioną parafię położoną tak blisko jej domu. W przejrzystym jak szkło powietrzu poranka rozlegał się śpiew ptaków, taki, jakiego nigdy nie słyszy się za dnia. Koń szedł teraz spokojnie, niemal ospale.
Sander zebrał się w sobie i zaczął mówić:
– Volse był na dworach prawdziwą świętością. Kiedy zabijano konia, fallusem zwierzęcia zajmowały się kobiety. Preparowały go, balsamowały przy użyciu cebuli i rozmaitych ziół, a potem owijały w najdelikatniejsze lniane płótno, aby tylko dało się go przechować.
– Aha – ucieszył się Sveg. – A więc mamy tu Lauk i Lin.
– Tak. Każdego wieczoru przez całą jesień gospodyni wyjmowała Volse, członek konia, z najpiękniejszej skrzyni. Była to chwila bardzo uroczysta, uczestniczyli w niej wszyscy mieszkańcy dworu. Volse przekazywano sobie z rąk do rąk, odmawiano nad nim strofy o płodności.
– Ho! ho! – zagrzmiał lensman. – Te strofy na pewno trudno by uznać za przyzwoite?
– W tamtych czasach nikt tego tak nie traktował – spokojnie odparł Sander. – W ten sposób chciano zapewnić sobie dobre zbiory i życiodajną siłę na dworze podczas długiej zimy. Ale muszę przyznać, że niektóre strofy były bardzo… hmmm…
Benedikte po wyrazie twarzy lensmana poznała, że chętnie posłuchałby co lepszych fragmentów i akurat w tej chwili pragnął, by wyniosła się do wszystkich diabłów. Szczerze mówiąc, sama była trochę ciekawa, ale nie mogła tego okazać.
– Z tego co rozumiem, ten rytuał niewiele miał wspólnego z ofiarą – zauważył Sveg.
– Owszem, jest pośredni związek – odparł Sander. – Dlatego, że runy oznaczające Lauk i Lin wyryte były także na nożu ofiarnym. Na tym, którego używano do odcinania Volse i do podrzynania gardła ofiarom, by wypuścić z nich krew.
Sveg odwrócił głowę.
– Doprawdy, nieźle się władowaliśmy!
W pełni się z nim zgadzali.
– A co to ma wspólnego z naszymi strasznymi siostrzyczkami? – zastanawiał się Sveg.
– Nic – odpowiedział Sander. – Nic poza tym, że brakteat Sidsel przypadkiem trafił do tego domu.
– No cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – orzekł Sveg. – Przynajmniej uratowaliśmy jednego biedaka od losu gorszego niż śmierć.
– O, tak, to pewne – potwierdził Sander, a Benedikte pokiwała głową.
Postanowili nie tracić czasu na odpoczynek po nie przespanej nocy, spędzonej w domu strachów, i skierowali się wprost do zajazdu.
Sidsel już wstała, przywitała ich nieśmiałym uśmiechem.
– Dobrze ci tu było? – zapytała Benedikte.
– Tak – odszepnęła dziewczynka.
Światło poranka nie było łaskawe dla Benedikte. Dokładnie widać było jej grube rysy i szare cienie, kładące się na twarzy. Ale w jej miłych oczach kryła się jakaś bezbronność, która wzruszała towarzyszących jej mężczyzn.
Chwilę porozmawiali z dzieckiem, by je uspokoić, a potem Sveg wyjął brakteat.
– Powiedz nam, skąd to masz? – zapytał lekko.
Sidsel natychmiast zwietrzyła pułapkę.
– Nikomu tego nie ukradłam – odparła prędko.
– Wiemy. Ale skąd to masz?
– Znalazłam.
– Gdzie?
– W rzece. Leżało w wodzie tuż przy brzegu. Błyszczało, myślałam, że to złoty pieniążek.
– Nie, to nie jest żadna moneta. To talizman. Sidsel chcielibyśmy go od ciebie odkupić, dostaniesz za niego prawdziwy pieniądz. Chcesz?
Dziewczynka popatrzyła na talizman i zdecydowanie pokiwała głową.
– Świetnie – uśmiechnął się Sveg. – Ale najpierw musisz nam pokazać, gdzie go znalazłaś. W rzece, tak powiedziałaś, prawda? – Zwrócił się do współtowarzyszy. – To właśnie wyklucza związek między zmarłym a talizmanem, bo chodzi tu o dwa różne ciągi wodne. Rzeka nie płynie do jeziora, w którym znaleziono zwłoki.
– Ale to mimo wszystko ten sam rejon – sprzeciwił się Sander.
– Owszem, ale przedzielony pasmem wzgórz. Właśnie się przez nie przeprawiliśmy. A więc jak to było, Sidsel? Znalazłaś to niedaleko domu ciotek?
Dziewczynka była wyraźnie spłoszona.
– Nie, chyba nie.
Lensman westchnął.
– Cóż, będziemy musieli tam wrócić i poszukać. Diabelnie daleka droga, ale…
– Nie, to nie było tam – szybko powiedziała dziewczynka. – Źle poszliśmy…
– Co ty mówisz?
Biedna mała była najwidoczniej zdezorientowana, ale i Sander Brink potrafił postępować z dziećmi. Czyżby naznaczyli go bogowie? pomyślała Benedikte.
Kucnął przy dziewczynce i spokojnie z nią rozmawiał.
– Przypomniało ci się nagle, że znalazłaś talizman wcześniej, prawda? Szliście najpierw wzdłuż jakiejś innej rzeki?
– Tak – odpowiedziała ucieszona, że ktoś inny za nią myśli.
– Przyjechaliście tu konnym powozem?
– Nie, jechaliśmy koleją. Zrobiło mi się niedobrze.
– Oj, to paskudne uczucie – powiedział Sander współczująco.
– Stacja kolejowa – rzekł lensman, niewrażliwy na cierpienia innych wywołane jazdą pociągiem. – Jeśli szli od stacji, to mogli rzeczywiście iść wzdłuż rzeki, która płynie tą doliną. Sidsel, pamiętasz, czy obok stacji płynęła rzeka? Szliście wzdłuż niej pod górę?
– Tak, tak – odpowiadała po kolei na jego pytania. – Tak właśnie było.
– I w tej rzece znalazłaś swoją monetę?
– Tak.
– Świetnie! Ta rzeka wpada do tutejszego jeziora. Wsiadajcie do powozu, wszyscy, odszukamy właściwe miejsce.
Kiedy już byli na drodze prowadzącej wzdłuż rzeki, Benedikte zapytała:
– Ale co właściwie spodziewacie się znaleźć?
– Nie spodziewamy się niczego. Ale musimy wiedzieć, prawda?
– Może i tak – odparła niepewnie. Nie mogła pojąć, o co im chodzi. Co pomoże zobaczenie miejsca, w którym leżał brakteat? Czy oczekiwali, że zastaną tam kolejną ofiarę?
Musieli ujechać spory kawałek, zanim Sidsel pisnęła wreszcie:
– Tutaj!
Powóz przystanął. Zeszli na brzeg. Dziewczynka była już na dole i z zapałem biegała po piasku. Nie miała całkowitej pewności, gdzie stała, ale w końcu odnalazła właściwe miejsce.
– Stałam tutaj, na tych kamieniach. A pieniążek leżał tam.
– Ojej! Mogłaś wpaść do wody, mała! – przestraszył się lensman. – Ale dziękujemy ci za pomoc.
Wszyscy już to dostrzegli: między dwoma kamieniami tkwił mocno zaklinowany rzemień, który nie dał się ponieść silnemu prądowi. Widać było, że został zerwany.
Sveg uchwycił jego koniec.
– Zimna woda – mruknął.
Rzemień ani drgnął. Lensman musiał unieść jeden z kamieni, by go wyciągnąć.
Triumfalnie pokazał go wszystkim.
– Wąski i dobrze wyprawiony. Czy możemy założyć, że przytrzymywał zwłoki? A kiedy pękł, popłynęły?
– To dość rozsądna teoria – przyznał Sander Brink. – Ale na pewno do obalenia.
– Zgoda, ale w każdym razie wyjaśnia tak ciężkie uszkodzenie zwłok. Płynęły z prądem, uderzając o kamienie i brzegi.
– Przez cały czas, kiedy jechaliśmy wzdłuż rzeki, wydawało mi się, że płynie bardzo wolno. Prąd nie mógł spowodować takich okaleczeń.
– Nie obalaj mojej teorii tak szybko – burknął Sveg.
Jeszcze chwilę przeszukiwali okolicę, ale zgodnie stwierdzili, że zmarły nie mógł zostać wrzucony do wody w tym miejscu.
Czy dalej w górę nurt rzeki jest bardziej rwący? – zapytała Benedikte.
Nie powiedziałbym tego – odrzekł Sveg. Rzeka wypływa z jeziora. No, myślę, że teraz powinniśmy wracać. Jaszcze raz przyjrzymy się zwłokom, zanim do końca opadniemy z sił z powodu zwyczajnego niewyspania.
Kiedy wrócili w zabudowane okolice, na spotkanie wyszedł im Olsen, który odstawił już szanowne panie do aresztu. Przywiózł kolejne nowiny.
– Przyjechała jakaś dama, która chce obejrzeć ciało – oznajmił. – Jej narzeczony gdzieś zaginął.
– No i co? – cierpko powiedział Sveg. – Żąda alimentów?
Dobry Sveg najwyraźniej nie oceniał natury ludzkiej zbyt wysoko.
Młoda dama przybyła z Christianii i wcale nie wyglądała na osobę potrzebującą alimentów. Była bardzo elegancko ubrana, ładna i pewna siebie. Przyzwyczajona do włóczenia się po mieście, ocenił Sander Brink, który dobrze znał ten typ panien. Od razu zresztą zaczęła słać w jego stronę powłóczyste, wymowne spojrzenia. Benedikte wyglądała na coraz bardziej nieszczęśliwą, jakby cierpiała na ból brzucha lub inne niespodziewane dolegliwości.
– O, nie, niech mnie Bóg strzeże, to nie jest mój narzeczony Morten Hjonsberg – z grymasem obrzydzenia oświadczyła panna, przyjrzawszy się zwłokom. Szybko opuścili kostnicę. – Morten jest młody i jasnowłosy, a ten mężczyzna był przecież łysy i na pewno starszy.
Lensman próbował się dowiedzieć, od jak dawna panna nie widziała narzeczonego. Posłała mu spojrzenie mówiące, że to absolutnie nie jego sprawa, ale w końcu udzieliła odpowiedzi:
– Nie widziałam go od sześciu tygodni, ale też i nie spodziewałam się go wcześniej, bo wybrał się w góry, by zbadać jakąś wymarłą wioskę gdzieś daleko na pustkowiu. Chciał, żebym pojechała razem z nim, ale ja nie wyobrażam sobie czegoś podobnego.
Świetnie to rozumieli.
– I od tamtej pory nie dał o sobie znać? To musiała być jakaś wyjątkowo interesująca wioska!
Odpowiedziała urażonym tonem:
– Mój narzeczony jest wielce uzdolnionym studentem. To jego osobisty przyjaciel, docent Klammer, powiadomił go o tej niezwykłej wiosce.
– Docent Klammer? – powtórzył zdziwiony Sander Brink. – Słyszałem o nim, choć nie jestem na tym samym wydziale co on. Ale czy on nie zaginął jeszcze…
Urwał nagle.
Pozostali czekali.
– Nie wiem, co prawda, jak wygląda – powiedział Sander. – Ale może pani wie, panno Wide?
Dziewczyna zrobiła niezbyt mądrą minę, z czym nie bardzo było jej do twarzy.
– Widziałam go jedynie raz, i to przelotnie, na przyjęciu u pewnego dyrektora. – Najwidoczniej lubiła używać tytułów. – Był… starszym mężczyzną. I… łysym.
– Kiedy on zaginął? – wyrwało się Svegowi.
– Nie wiedziałam nawet, że w ogóle zaginął.
– Myślę, że zniknął wczesną wiosną – odpowiedział Sander Brink. – Po uniwersytecie krążyły niemądre plotki o tym, że żona nie chce zgłosić jego zaginięcia, ponieważ sądzi, że uciekł od niej za granicę.
– Wcale w to nie wierzę – powiedziała panna Wide. – Morten mówił, że docent Klammer podobnie jak on pragnął zbadać tę opustoszałą wioskę. Docent opowiadał o prastarych tradycjach i o jakimś przewoźniku, który straszy. To wszystko oczywiście głupstwa, ale mężczyźni zachowują się czasami jak duże dzieci. Chyba urządzili sobie zawody, który z nich dotrze tam jako pierwszy.
– To znaczy, że narzeczony pani nie wiedział a zniknięciu Klammera?
– Tego jestem pewna. Morten mówił, że musi wyruszyć do Fergeoset jak najwcześniej, żeby docent Klammer go nie ubiegł.
– Klammer zniknął wczesną wiosną, a pani narzeczony sześć tygodni temu, kiedy najprawdopodobniej powędrował do tej położonej na odludziu wioski?
– Tak, na to wygląda.
– Fergeoset? – odezwał się Olsen, który do tej chwili zachowywał milczenie. – To przecież gdzieś daleko na pustkowiach!
Wprost połykał pannę Wide oczami, ale ona interesowała się tylko Sanderem Brinkiem.
– Wiesz, gdzie to jest, człowieku? – groźnie zapytał Sveg swego uprzykrzonego pomocnika.
– Wiem. W każdym razie w którym kierunku.
– Czy aby tam dotrzeć, trzeba jechać tędy?
Olsen zastanawiał się, ale na jego twarzy malowała się niepewność.
– Nie, nie trzeba, ale…
– No, dalej, wyduś wreszcie z siebie, a nie gdacz jak kura, która zniosła jajko!
Olsen z wyrzutem popatrzył na swego zwierzchnika. Jak może mówić coś takiego, gdy obok stoi śliczna panna, na której on chce wywrzeć odpowiednie wrażenie?
– No, myślałem tylko…
– Boże, zlituj się – westchnął Sveg. – Dalej, przedstaw nam wreszcie swe genialne przemyślenia!
Sander i Benedikte ukradkiem wymienili rozbawione spojrzenia.
– Myślałem tylko, że ta rzeka…
– Nareszcie coś inteligentnego z twoich ust! Dostaniesz awans na zamiatacza mojego biura. Chcesz powiedzieć, że ta rzeka płynie z Fergeoset?
Olsen popatrzył na niego surowo.
– Nie wiem. Ale to bardzo możliwe.
– A więc dobrze! – oświadczył Sveg. – Uważam, że powinniśmy się skoncentrować na zebraniu paru informacji o Fergeoset. A jeśli chodzi o paninego narzeczonego, panno Wide, mam gorącą nadzieję, że moje podejrzenia co do jego losu się nie potwierdzą.
Panna w jednej chwili bardzo pobladła.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Wyjaśnienie zajęłoby nam zbyt duża czasu. Wy, młodzi, zakwaterujcie się w gospodzie i prześpijcie parę godzin. Ja także trochę się zdrzemnę, ale najpierw wyznaczę wypoczętego człowieka, by dowiedział się, gdzie leży Fergeoset. Później wszyscy razem tam pojedziemy.
– Powinnam chyba powiadomić rodziców – powiedziała Benedikte zaskoczona planami lensmana.
– Poślemy tego samego posłańca co poprzednio – zaproponował Sander Brink. – Musisz jechać z nami, sama to chyba rozumiesz?
Kiedy ujrzała ciepło bijące z jego oczu, wszelkie opory stopniały w jednej chwili.
Benedikte zaczęła po prostu marzyć o wyprawie do nieznanego Fergeaset.
Nie zdawała też sobie sprawy, że jej wzrok, podświadomie przez cały czas poszukujący postaci Sandera Brinka, ma wiele z wyrazu oczu samicy, która ocenia samca. Gdyby była tego świadoma, umarłaby ze wstydu.
W swoim rozmarzonym zamyśleniu dostrzegała jedynie jego szerokie barki i wąskie biodra, obcisłe spodnie, które dla wyobraźni pozostawiały niewiele, poskręcane włosy w wycięciu koszuli, zgrabne dłonie i niebywale fascynującą twarz.
Patrząc na niego zastanawiała się, jaką wiadomość przesłać do domu, do Lipowej Alei, i nagle ogarnęła ją cudowna, paląca tęsknota, której istnienia do tej pory nawet się nie domyślała i która wcale nie łączyła się z domem. Kiedy lensman coś powiedział, wróciła do rzeczywistości i na szczęście nie zdążyła domyślić się związku między zalewającą ją falą erotycznych pragnień a Sanderem, któremu przypatrywała się ukradkiem.
On sam był nieświadom burzy, jaką wywołał w sercu Benedikte. Nie patrzył w jej stronę, a gdyby dowiedział się o jej uczuciach, z pewnością by go przeraziły i zmusiły do zastanowienia.