Tego wieczora Sander Brink okazał Benedikte wiele sympatii. Razem zjedli obiad w zajeździe, a on najwyraźniej ani trochę się nie wstydził pokazywać z kimś tak beznadziejnym jak ona.
Już tylko z tego powodu Benedikte gotowa była skoczyć za nim w ogień.
Cóż, jeśli prawda ma wyjść na jaw, to Sander nie miał po prostu pieniędzy, a ona chętnie płaciła za nich oboje. Mieszkańcy Lipowej Alei szczodrze wyposażyli ją na drogę i teraz w duchu im dziękowała. Jak wspaniale na coś go zaprosić, zrobić coś dla niego! Zaoferowała mu także pożyczkę na podróż, bo przecież nigdy nie wiadomo, w jakiej sytuacji mogą się znaleźć. Po pewnym wahaniu przyjął pieniądze.
Benedikte uprzedziła go jednak:
– Ale tylko pod tym warunkiem, że nie będziesz poczuwał się wobec mnie do żadnego długu wdzięczności. Żadnych zobowiązań, one mogą zabić najserdeczniejszą przyjaźń.
– Obiecuję – uśmiechnął się. – Dostaniesz wszystko z powrotem, jak tylko spotkam się z ojcem. Sądziłem, że nie zabawię tu dłużej niż kilka godzin.
– Ja też nie – odpowiedziała. – Ale dziękuję, że zdecydowałeś się posłać po mnie! To bardzo interesujące!
– Moje zdanie jest identyczne – odparł z uśmiechem wyrażającym wzajemne zrozumienie.
Benedikte ze szczęścia bliska była łez.
Zaraz jednak przyszła Adele Wide i przysiadła się do ich stolika. Zaczęła rozmawiać z Sanderem w studenckim żargonie i na nic się zdały próby wciągnięcia Benedikte do beztroskiej pogawędki. (Panna Wide nawet nie starała się tego uczynić.) Benedikte siedziała w milczeniu, jakby nagle odjęło jej mowę, i z każdą chwilą czuła się coraz bardziej nijaka i szara.
Odespali już noc, ale w podróż wyruszyć mieli dopiero następnego dnia rano. Adele Wide, zajęta uwodzeniem Sandera, nagle przestała się martwić o narzeczonego. Z początku nie była pewna, czy ma wyruszyć do Fergeoset, ale teraz podjęła już decyzję.
Benedikte czuła, że ból rozsadza jej serce, a przecież była w nim tylko pustka…
Nazajutrz byli gotowi do podróży. Do Lipowej Alei dotarła wiadomość, że Benedikte zabawi poza domem jeszcze kilka dni.
Sander powitał dziewczynę promiennym uśmiechem i miłymi słowami, które trafiły prosto do jej serca. Jak trudno być zakochaną, pomyślała. Pozostawać w rozdarciu między nadzieją a rozpaczą, rezygnować, by w następnej chwili skakać pod niebo z powodu jednego czułego uśmiechu i poczucia wspólnoty. Patrzeć na niego, gdy jest razem z innymi, rozmawia ze wszystkimi, także z panną Wide, a nie móc samej nic powiedzieć, zapytać, co on czuje, i nawet napomknąć o własnych uczuciach!
Lensman Sveg dokonał przy powozach przeglądu swojego „wojska”. Olsen także miał jechać, bo, jak mruknął lensman, „nie uciekną przed tym szarlatanem”. Udział Sandera i Benedikte w wyprawie był oczywisty, Adele również zdecydowała się im towarzyszyć. Tylko mała Sidsel musiała zostać w zajeździe, ale czuła się tu znakomicie. Wszyscy (oprócz Sandera, który nie miał z czego się dołożyć) wysupłali po parę groszy, by zapłacić za tydzień, jaki miała tam spędzić w oczekiwaniu na rodziców.
Ruszyli drogą wiodącą wśród dolin w górę. Trzymali się rzeki, nikt bowiem nie potrafił udzielić im bliższych informacji o usytuowaniu złowieszczego miejsca, do którego się kierowali. Mogli opierać się jedynie na niejasnych wspomnieniach Olsena. Słyszał kiedyś o Fergeoset; jeszcze w szkole miał kolegę, który pochodził z tych właśnie okolic. Kolega opowiadał kiedyś o wymarłej wiosce, nie dodając jednak, że łączy się z nią coś niezwykłego.
Panna Wide także wiedziała, w jakim mniej więcej kierunku udał się jej narzeczony. Nie była jednak dostatecznie zainteresowana jego wyprawą, żeby zbadać to bliżej.
Ku jej wielkiemu rozczarowaniu lensman kazał jej usiąść w niedużym powoziku Olsena, a miała zamiar wykorzystać podróż na podbicie miłego dla niej, lecz zachowującego dystans Sandera Brinka, aktualnie mężczyzny jej marzeń. No, ale nie traciła zbyt wiele, nie miała tu przecież rywalki. Ta niezdarna Benedikte Lind w ogóle się nie liczyła, takie nic, pod każdym względem.
Sander Brink był, jak stwierdziła panna Vide, nadzwyczaj niedostępnym mężczyzną. Prawdopodobnie takim uczyniło go życie. Ponieważ wszystkie dziewczęta, a także dojrzałe kobiety, wpatrywały się w niego, próbując pochwycić jego wzrok, właściwie musiał się ich strzec. Nierzadko słyszał, że posiada niezwykłą siłę przyciągania i im dłużej się go zna, tym większą budzi fascynację. Rzecz jasna, wykorzystywał te atuty, kiedy chciał zdobyć pannę, ale był tak niestały, że chwilami nawet sam się nad tym zastanawiał. Bez trudu zjednywał sobie przyjaciół i lubił spotykać nowych ludzi. Po pewnym czasie jednak zaczynali go jakby nudzić i sam nie wiedział, dlaczego nagle zrywał znajomość. W ten sposób nigdzie właściwie nie mógł zapuścić korzeni i po prawdzie nie był zadowolony z życia, jakie prowadził. Nie umiał jednak tego zmienić.
Studia bardzo go interesowały. Potrafił bez reszty oddać się nauce i dlatego stał się doskonałym badaczem. Ta wyprawa w nieznane okolice bardzo go pociągała. Bez przerwy obracał w palcach tajemniczy brakteat, pragnąc stwierdzić, czy jest prawdziwy, czy też to tylko niedawno wykonana kopia.
Prosił Benedikte, by dokładniej przyjrzała się talizmanowi, ale ona nie mogła go wziąć do ręki nie parząc się przy tym. Musiał więc trzymać go tuż przed nią, ale wtedy nie docierały do niej odpowiednie wibracje.
Wydawało się, że dziewczyna boi się metalowego krążka.
Wzbudziło to ogromne zainteresowanie Sandera. Przyjemność sprawiało mu obserwowanie niezwykłej twarzy Benedikte. W ostatnich miesiącach wiódł bardzo burzliwe życie, miał wiele romansów, oblanych łzami dziewcząt, które porzucił. Budziło to jego niesmak, ale traktował podobne wydarzenia jako konieczną fazę w procesie przemiany w pełnowartościowego człowieka. Benedikte reprezentowała coś zupełnie dla niego nowego. Mój Boże, oczywiście zauważył, że jest nim zauroczona, ale zachowywała się bardzo taktownie, nie starała się podbić jego serca. Przeciwnie, wręcz dbała o to, by nie znaleźć się zbyt blisko niego. Czasami ton jej głosu stawał się odpychający, wręcz agresywny. Było to jednak naturalne w zachowaniu dziewczyny, która nie chce, by jej serce zostało zranione. Na tyle Sander znał kobiety. Utrzymywał więc wobec niej podobny dystans, ale ani przez moment nie przestawał być życzliwy czy uprzejmy. Polubił tę wielką dziewczynę o przepraszającym głosie i nieśmiałym spojrzeniu.
Zwyczajem stały się długie rozmowy po kolacji w zajazdach, gdzie zmieniali konie. Benedikte i on tyle sobie mieli do powiedzenia, tyle ze sobą wspólnego, mimo że pochodzili z tak różnych środowisk. Często okazywało się, że myślą podobnie, a kiedy tak nie było, starali się zrozumieć argumenty przeciwnika. W takich chwilach oboje rozkwitali, chętnie powierzając sobie tajemnice, którymi nigdy dotąd z nikim się nie dzielili. Naturalnie do pewnych granic.
Wieczory jednak zawsze kończyły się identycznie. Przychodziła Adele Wide wystrojona specjalnie dla Sandera i narzucała konwersacji przy stole własny ton. Benedikte nie mogła uczestniczyć w takich rozmowach. Napomknienia utrzymane w tonacji flirtu i niedopowiedzenia sprawiały, że czuła się nieswojo, zwłaszcza że Sander łatwo dostosowywał się do tego stylu.
Po pewnej chwili więc Benedikte się żegnała, mimo podejmowanych przez Sandera prób wciągnięcia jej do rozmowy, a potem on odprowadzał ją do drzwi i natychmiast wracał do Adele.
Tak było codziennie i Benedikte cierpiała z tego powodu iście piekielne męki. Wolała jednak wycofać się, niż być świadkiem, jak tych dwoje żartuje i świetnie się ze sobą bawi.
Gdyby wiedziała, jak sprawy potoczą się już trzeciego wieczora, jej smutek byłby jeszcze większy.
Sander pił wtedy bardzo dużo, a nie zawsze potrafił się w takiej sytuacji kontrolować. Miał wrażenie, że znalazł się w siódmym niebie, nie czuł się za nic odpowiedzialny, a kiedy Adele szepnęła mu do ucha, że ma w pokoju jeszcze pełną piersiówkę, uznał, że nie stanie się nic złego, jeśli pójdzie tam razem z nią.
Długo siedzieli rozmawiając o obojętnych sprawach, o których Sander natychmiast zapomniał, ale potem Adele zaczęła opowiadać mu o sobie, o nie dającym jej satysfakcji pożyciu z narzeczonym. Przedstawiła go zresztą w bardzo niekorzystnym świetle, podkreślając własne zalety. Półsłówkami starała się dać Sanderowi do zrozumienia, jak gorąca krew płynie w jej żyłach, ale z Mortenem Hjortsbergiem nigdy nie mogła osiągnąć tego, czego naprawdę pragnęła.
W następnej chwili odwróciła kota ogonem i zaczęła mówić o swej samotności, o tym, jak nieszczęśliwa się czuje po zniknięciu narzeczonego. Szukając pociechy u Sandera, przytuliła się do niego.
A on pozwolił, by wszystko po prostu się stało. Jej dłoń, która tarła jego udo, jakby zmarzł, a ona chciała go rozgrzać, jej bluzka, która rozpięła się niby sama z siebie… Jak dobrze to wszystko znał… Ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia, akurat w tej chwili był dostatecznie pijany, by uznać, że taka lekkomyślność jest czymś normalnym.
Choć nie znali się wcześniej, pochodzili z tego samego środowiska, w którym spędzenie z kimś jednej tylko nocy nie było niczym szczególnym. Nie pociągało za sobą żadnych zobowiązań i dziewczęta chętnie uczestniczyły w takiej grze. W czasach gdy zewnętrzna fasada miała nieskończenie wielkie znaczenie, a wszystko co poniżej pasa na pozór nie istniało, panowała taka sama rozwiązłość jak wcześniej, tyle że w ukryciu. Adele miała duże doświadczenie, a wiedziała, że i Sanderowi go nie brakuje. Łatwo to poznała po jego stosunku do niej.
Sam Sander także uważał, że wszystko jest jak najbardziej w porządku, skoro dziewczyna otwarcie daje znak, że pragnie krótkiej erotycznej przygody i niczego więcej. Z przyjemnością zaspokajał jej wymagania. O żadnym trwałym związku nie mogło być mowy, Adele także to podkreślała, w ostatniej chwili przypominając sobie o zasadach moralnych; była wszak zaręczona!
Wydawało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale następnego dnia, kiedy Sander witał się z Benedikte, poczuł się dziwnie nieswojo. Nie był z siebie zadowolony. Nie rozumiał dlaczego, bo przecież podobne miłostki przytrafiały mu się wcześniej w te wieczory, kiedy wypił za dużo, a nigdy nie odczuwał wyrzutów sumienia. I Benedikte była przecież tylko przyjacielem!
Wyprawa, która okazała się bardzo męcząca dla wszystkich, wciąż trwała.
Lensman Sveg zatrzymywał się od czasu do czasu, by rozpytać o drogę. Wszędzie jednak potrząsano głową. Nie, o Fergeoset nikt nie słyszał.
Jechali jeszcze przez dwa i pół dnia w górę – jak się wydawało – nie kończącej się rzeki. Minęli Honefoss i promem przeprawili się przez Sperillen w górę Begny do Sorum. Tam znów musieli przesiąść się do powozu.
Właśnie w Serum, w stacji gdzie zmieniano konie, usłyszeli nareszcie o Fergeoset. Tak, gospodarz znał tę nazwę, ale przed nimi jeszcze szmat drogi, będą musieli jechać wzdłuż dopływów rzeki i… Objaśnił drogę mniej więcej, sam nie był jej całkiem pewien. Jeśli słyszał o złej sławie, jaką cieszyło się to miejsce, nic o tym nie wspomniał. Ale Sander twierdził później, że wyjaśnień udzielał im niechętnie.
Jadąc nie przestawali dyskutować, czy to możliwe, by ciało zmarłego mogło przemieścić się aż na taką odległość. Uznali, że nie jest to wcale takie nierealne. Ponieważ docent Klammer wybrał się do Fergeoset wczesną wiosną, prąd w rzekach mógł być wówczas na tyle wartki, że przeniósł ciało przez rozległe jeziora i dalej wzdłuż rzeki Adal, w dół gwałtownego wodospadu Honefoss. Wtedy rzemień uwiązany do jego szyi zaczepił się o kamienie na dnie rzeki, a kiedy się zerwał, ciało popłynęło dalej do jeziora.
Długa droga pochówku dla uczonego.
Jadąc dalej przez wąskie doliny, coraz częściej słyszeli o Fergeoset. I coraz oczywistsze się stawało, że ludzie wiedzieli…
Czy jednak na pewno wiedzieli? Chodziły słuchy, szeptem dawano im coś do zrozumienia. Podobno było tam niebezpiecznie. Grasowały upiory. Nie, nie wiadomo dokładnie, jakie. Ale miejsce było opuszczone. Ludzie stamtąd uciekli!
Panna Adele Wide nie czuła się już jak ryba w wodzie. To nie była jej domena. Traciła pewność siebie, kiedy nie mogła usunąć w cień rywalek, stosując się do ostatnich wymogów mody. Jej suknie okazały się tu takie niepraktyczne i jakby się przybrudziły. Czuła, że wygląda nieporządnie, i tak w istocie było.
Nie udało jej się także podbić Sandera Brinka. Och, oczywiście, zwracał na nią uwagę i flirtował, kiedy rozmawiali, ale tak naprawdę miała wrażenie, że jej unika, że stroi fochy. Gorąca noc nie pomogła jej ani odrobinę, wprost przeciwnie! Za każdym razem, kiedy wydawało się jej, że już go złowiła, zaczynał rozmowę z tym śmiertelnie nudnym lensmanem albo, co gorsza, z dziewczyną, która brała udział w wyprawie. Mój Boże, jak można wyglądać tak jak ona! Adele pełna była pogardy dla Benedikte. Wysoka jak chłopak, o twarzy szerokiej niby wrota stodoły i ubrana tak nieelegancko. Co prawda praktycznie, zwłaszcza jak na te warunki, to musiała przyznać.
Ta biedna dziewczyna wydawała się tak beznadziejnie prosta!
Co do tego Adele bardzo się myliła. Benedikte wcale nie była prosta, Adele nie dorównywała jej pod względem intelektualnym, ale nigdy by się do tego nie przyznała. Sander natomiast dawno już zdecydował, która z dziewcząt jest bardziej interesująca. Cóż, z przyzwyczajenia podjął prowadzoną przez Adele grę, ale ta panna nie miała dla niego żadnego znaczenia. Coraz bardziej za to pociągała go Benedikte. Nie potrafił jej do końca rozgryźć, skrywała swoje prawdziwe ja, które najprawdopodobniej było bogate i fascynujące. A że zagadki są po to, by je rozwiązywać, Sander coraz bardziej pragnął poznać tę młodą dziewczynę z rodu Ludzi Lodu.
Wyglądało jednak na to, że ona nie chce do tego dopuścić.
Mylił się bardzo. Benedikte gotowa była na wszystko, byle tylko móc opowiedzieć mu o swych myślach i uczuciach, ale powstrzymywało ją przed tym przekonanie, że jego to wcale nie interesuje. Wieczorem, kiedy nocowali w ostatnim zajeździe, zeszła nad pobliskie jezioro. W ciepłym zmierzchu chodziła wzdłuż brzegu rozmyślając. W ciszy modliła się do potężniejszych mocy o to, by mogła być inna. Choć nie, żaden człowiek nigdy nie chce stać się innym człowiekiem, pragnie zwłaszcza zachować własną duszę. Ale prosi się o to, by wyglądać inaczej. Nierealne marzenie, znane dziewczętom od wieków. Ale ilu ludzi żyjących tu na ziemi zadowolonych jest ze swego wyglądu?
Benedikte w każdym razie do nich się nie zaliczała. Wcześniej nie myślała o tym tak wiele, ale teraz…
Zwłaszcza kiedy porównywała się ze zgrabną, śliczną Adele Wide, z Adele, która tak bezpośrednio potrafiła rozmawiać z Sanderem.
Któregoś dnia nie wytrzymam i uderzę ją, pomyślała Benedikte. Mam szczerą nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale jeśli naprawdę wpadnę w gniew… Ona mi go ukradła. Oczywiście nigdy nie należał do mnie, ale zanim się pojawiła, ja i Sander mogliśmy rozmawiać jak dwoje prawdziwych przyjaciół. A potem ona mi go zabrała. On, rzecz jasna, nadal zachowuje się w stosunku do mnie przyjaźnie, ale ona go zagarnęła, uznała za swoje odkrycie, stwierdziła, że on należy do niej, a ze mną rozmawia tylko przez uprzejmość.
Och, jaka jestem małostkowa, ale nie potrafię zapanować nad swoimi uczuciami. Czy to zazdrość przeze mnie przemawia? Tak, na pewno po części tak, a także rozpacz i bezsilność. Świadomość, że nie mogę nic zrobić, by zapobiec temu, że go utracę. Że stracę coś, czego nigdy nie miałam.
Nie myślałam, że mogę być tak małoduszna! Muszę się wzmocnić, by wreszcie na niego spokojnie patrzeć, muszę nauczyć się przyjąć porażkę w dniu, kiedy nie będzie chciał ze mną więcej rozmawiać ani nawet zachować pozorów uprzejmości. I za nic na świecie nie dopuścić do żadnej sceny. Nie wybuchnąć płaczem i nie uciec. Bo wtedy naprawdę go utracę.
Z każdą jednak upływającą godziną jej uczucia dla Sandera stawały się coraz głębsze. Miała wrażenie, że rzucił na nią urok, odczuwała fizyczny ból ze strachu, że ten piękny czas już się skończył, że on zakochał się w Adele Wide…
Żaden człowiek na ziemi nie cierpiał tak bardzo, jak Benedikte Lind z Ludzi Lodu w te przecudne letnie dni w jednej z odludnych dolin Norwegii.
Wreszcie dotarli do wioski w bocznej dolince, położonej nieco wyżej niż główna dolina. Stamtąd właśnie miała prowadzić ścieżka do tajemniczego Fergeoset.
– Musi iść z nami ktoś, kto zna tę okolicę – zdecydował lensman Sveg. Na twarzy malowało mu się zmęczenie, pod powiekami czuł piasek. Wszystkich już mniej lub bardziej irytowała długa podróż i prowadzone właściwie na próżno poszukiwania.
Nareszcie jednak znaleźli się blisko celu.
– To prawda – przyznał mu rację Sander. – Nie możemy wałęsać się na oślep po okolicznych górach. Ale miałeś przecież porozmawiać z tutejszym lensmanem. On może nam pomóc.
Skierowali się do pierwszej zagrody.
Trójka jej mieszkańców patrzyła na nich wrogo.
– Fergeoset – burknął wieśniak. – A czemuż to tak się interesujecie tym przeklętym miejscem?
– Przeklętym? – podchwycił Sveg.
Adele Wide z uwagą popatrzyła na gospodarza.
– Czy był tu może mój narzeczony, Morten Hjortsberg?
– Tego nie wiem, nigdy nie mówią, jak się nazywają, na tyle nie chcą się zniżać do nas „ludożerców” czy co tam sobie o nas myślą. Ale chcą iść w góry i są bardzo uparci.
Adele opisała swego narzeczonego i określiła czas, kiedy mniej więcej powinien tu dotrzeć.
– A, to pewnie ten ostatni. Taki bezczelny i pewny siebie paniczyk.
Słowa te nie spodobały się Adele, ale lensman nie dopuścił do jakichkolwiek protestów z jej strony. Zadał kolejne pytanie:
– Było więcej takich, co pytali? Ilu?
– No, w tym roku jeszcze tylko jeden.
– Starszy mężczyzna?
– W każdym razie starszy od tego bezczelnego młodzieniaszka, który wszystko wiedział lepiej od nas.
Lensman Sveg poczuł sympatię dla wieśniaka. On sam musiał znosić towarzystwo podobnego mędrka – Olsena.
– Ale ten starszy przybył tu wcześniej?
– Jak tylko śnieg już nie wadził.
– To znaczy podczas wiosennych odwilży?
– Można tak powiedzieć.
– I nikogo poza nimi już nie było?
– Już mówiłem, w tym roku nie. Ale w tamtym było ich wielu. Całe tłumy.
– Jednocześnie?
– Prawie. Przyszli w dwóch grupach, każda innego dnia.
– Ilu ich było?
– No, tego nie pamiętam. Chyba z zagranicy.
Wieśniaczka uzupełniła informacje męża:
– Jednego dnia przybyło ich dwóch, następnego trzech. To byli Niemcy.
Sveg odwrócił się do niej.
– I już nie wrócili?
– Nie, ale mogli iść dalej naprzód, przez góry.
– No, tak, oczywiście – mruknął lensman. Do Adeli powiedział: – Pani narzeczony też mógł tak zrobić.
Kiwnęła głową:
– Wiem o tym.
Benedikte, Sander i Olsen do tej chwili milczeli. Teraz jednak Sander zauważył:
– Ale w takim razie panna Wide powinna mieć od niego jakąś wiadomość?
– Mógł zaginąć gdzieś w górach – gniewnie odparł Sveg. – W każdym razie mam zamiar przyjrzeć się tej okolicy. Nie przybyliśmy tu, by ścigać upiory, lecz by dowiedzieć się, co tu zaszło – zakończył surowo, zwracając się do wieśniaków.
– Czy nie mieliśmy zamiaru zabrać jakiegoś miejscowego? – zagdakał Olsen.
– Tak. Powiedzcie, kogo możemy prosić o pomoc. Gdzie urzęduje lensman?
Wieśniacy zaczęli się zastanawiać. Naradzali się przez chwilę, szepcząc coś do siebie. Wynikało z tego, że lensman gdzieś wyjechał.
– Livor sąsiadów jest chyba jedynym, który będzie miał dość odwagi – powiedział chłop w końcu. – Sądzę, że jego powinniście spytać. Jest teraz w swej letniej zagrodzie. Prawdopodobnie spotkacie go po drodze, bo mówił mi, że właśnie dzisiaj ma zejść. A tak w ogóle to kiedy dojdziecie do Fergeoset, musicie iść na prawo. Tam, na górze, odchodzi droga w prawo, przecina drogę, którą wy przyjdziecie.
– Jeśli ją przecina, to znaczy, że ten Livor zejdzie nią aż tutaj?
Chłop uśmiechnął się cierpko.
– Livor nigdy się nie bał duchów. Na pewno pójdzie na skróty, na tyle go znam.
Podziękowali za pomoc i nie zwlekając ruszyli. Szli tą samą ścieżką wzdłuż wodospadu, którą sześć tygodni wcześniej maszerował narzeczony Adele, Morten Hjortsberg.
Pełnia lata już minęła, ale miało upłynąć jeszcze wiele dni, zanim nadejdzie jesień. Dzień był nieprzyjemny, pochmurny, w powietrzu wisiał deszcz, a postrzępione chmury snuły się nad świerkowym lasem. Przesiąknięte wilgocią ubrania lepiły się do ciał i panował przenikliwy chłód, taki, co to człowiek wyobraża sobie, że nigdy już nie będzie mu ciepło ani sucho. Nie mogli się też dobrze rozejrzeć po okolicy, widzieli tylko najbliższe otoczenie. Wydawało się, że ścieżka, którą szli, prowadzi wprost do świata chmur.
Maszerowali niewiele rozmawiając. Benedikte wyczuwała gwałtowne niezadowolenie Adele, że oto zmuszono ją do mozolnej wędrówki, wycieńczoną i nieporządną, z włosami w mokrych strąkach, z bezlitośnie odkrytą twarzą. Sander nic nie mówił, od czasu do czasu tylko tam, gdzie było szczególnie stromo, podawał Benedikte dłoń i obdarzał ją przelotnym uśmiechem. Olsen, zirytowany, pragnął, by wreszcie doszli do celu, bo to było marnowanie jego drogocennego czasu. Nie mógł tu przecież popisywać się umiejętnością dedukcji czy zbierania dowodów. Czuł się upokorzony sarkastycznymi uwagami Svega, których ten nie szczędził mu przez całą podróż, i czekał tylko na dogodny moment, gdy będzie mógł odegrać się na zwierzchniku i wykorzystując swój talent detektywistyczny raz na zawsze udowodnić swoją wyższość.
Sveg także nie odzywał się ani słowem, przed nikim nie ujawniał swoich myśli. Były bowiem żałośnie prozaiczne.
Straszliwie dokuczały mu odciski.
Mżawka ustała. Zaraz jednak spotkali śnieg.
Nie w powietrzu, bo chmury nie przyniosły chwilowo więcej opadów, ale na ziemi pojawiało się coraz więcej białych plamek, które im wyżej wchodzili, były coraz gęściejsze. W żadnym jednak miejscu pokrywa śnieżna nie była szczególnie imponująca. Śnieg leżał jedynie w miękkich zatoczkach między krzewinkami czarnych jagód a górską trawą i każdy najmniejszy promyk słońca groził mu stopnieniem.
Wszyscy byli zgodni co do tego, że bez śniegu o tej porze roku można się obyć.
Człowieka o imieniu Livor nigdzie nie spotkali. Na razie jednak nie był im potrzebny, bez trudu znajdowali drogę.
Nagle bowiem wyszli z lasu i mieli widok na okolicę, nad którą zwisały ciężkie chmury. W odkrytym terenie śnieg wydawał się szarobiały, a chmury barwiły wodę w jeziorze na nieprzyjemny stalowy kolor. Stali tak, drżący z zimna, w nietęgich humorach, owiewani przez ostry wiatr.
Ujrzeli to samo, co Morten Lijortsberg, tyle że pogoda była teraz o wiele mniej przyjemna. Karłowate górskie brzozy, pokryte topniejącym śniegiem, rzeka wpadająca do drugiego końca jeziora, wioska Fergeoset, sprawiająca wrażenie jeszcze bardziej opustoszałej.
– Co, u diabła, ściąga tutaj mądrych ludzi? – zdziwił się Sveg z miną kwaśną jak ocet. Długi marsz nie poprawił stanu jego odcisków. – I jak, do cholery, można się przedostać na drugą stronę?
– Nie ma powodu, by się tak brzydko wyrażać – ostro zaprotestowała Adele. – Proszę, by w mojej obecności nie przeklinano.
– Idź do diabła! – parsknął lensman. – Och, przepraszam, przykro mi, tak mi się tylko wyrwało. Chodźcie, idziemy dalej!
Sander ujął Benedikte za rękę, zauważył bowiem, że dziewczyna wyraźnie przygasła. Stan jej ducha bardzo go zaniepokoił.
– Co się dzieje, Benedikte? – zapytał cicho.
Nie puściła jego dłoni, gdy szli wzdłuż nierównego brzegu. Nie wisiała na jego ramieniu, ale jej uścisk był dostatecznie mocny, by dać mu do zrozumienia, że chętnie Przyjęła jego gest i jest mu za to wdzięczna.
– To nie jest dobre miejsce – szepnęła. – Mandragora pręży się i zwija.
Opowiedziała mu o alraunie. Tylko jemu. Inni by tego nie zrozumieli.
– Ale przecież wydaje się tu tak spokojnie – zaoponował.
– Tak uważasz?
– Powiedziałem: „wydaje się”. Ale twój lęk udziela się i mnie. Mam wrażenie, że całe to miejsce jest chore.
– Bo tak jest w istocie. Nie wiem, co się tu kryje, ale wcale mnie nie dziwi, że ludzie stąd się wynieśli.
– Dlaczego właściwie tak postąpili?
Benedikte patrzyła na wioskę ukrytą w szarej mgle.
– Coś musiało się tu wydarzyć jeszcze nie tak dawno…
– Myślisz o tym wielkim domu ze strychem? A mimo to te małe chaty wydają się prastare, zapadnięte w ziemię.
– Tak. Czy możemy założyć, że wioska opustoszała mniej więcej… hm… trzydzieści lat temu?
– To chyba rozsądne przypuszczenie. Niemądrze postąpiliśmy, że nie zapytaliśmy o to w dolinie.
– Źle, że nie spotkaliśmy tego Livora. On na pewno sporo wie, przecież nie boi się tego miejsca.
– Zaczyna zmierzchać. Ta wędrówka zabrała nam więcej czasu niż się spodziewałem.
Benedikte zadrżała ze strachu i mocniej ujęła Sandera za rękę. Młodzieniec rozumiał jej uczucia.
Tak, pomyślał. Ona ma rację, zewsząd tchnie spokojem, ale wśród cieni tych małych, zszarzałych chałup coś się kryje.
Kościół widniejący w oddali zdawał się jakby bezsilny, oddany we władanie zła.
Popatrzyli ku ujściu rzeki. Przedostanie się na drugą stronę wydawało się całkiem niemożliwe.
Adele Wide westchnęła cichutko.
– Gdyby tak znaleźć się teraz w jakiejś dobrej, ciepłej restauracji w Christianii. W tle przyjemna muzyka, elegancko ubrani ludzie, wykwintne potrawy…
– Niczego nam nie ułatwiasz – Sander przerwał jej marzenia.
– Ale jestem przemoczona do suchej nitki! – prychnęła. – I zmarzłam! Na kość.
– Chcemy przecież znaleźć twojego narzeczonego – przypomniał jej Sveg.
– Wiem. Przeklęty idiota, czego on tu szukał?
Na to pytanie jak na razie nie było odpowiedzi.
Benedikte szła śladami Sandera, przedzierając się przez splątane zarośla. Nie mogli już trzymać się za ręce, to, co kiedyś było drogą, całkiem zarosło i nie odróżniało się od pobocza.
Źle się czuła w tym miejscu. Bardzo źle. Gdzieś tutaj, nad tym niedużym jeziorem, czaiła się trwoga. Chciała uprzedzić o tym innych, ale wiedziała, że jej ostrzeżenia pozostaną bez odzewu. Oni niczego nie wyczuwali. Może z wyjątkiem Sandera. Ale na niego miał wpływ przede wszystkim jej niepokój, sam to zresztą powiedział.
Kiedy dotarli do przeciwległego brzegu jeziora, światło dnia zgasło za warstwą chmur i zapanował półmrok. Przystanęli.
Rzeka szemrała cichutko, poza tym cisza wśród śnieżnego puchu była nieprzenikniona. Gdyby teraz przemówili, ich głosy poniosłyby się po równinach.
Z niskiego brzegu, na którym stali, widzieli na tle nieba zaledwie zarys Fergeoset. Nieduży skromny kościółek, wysoki dom z poddaszem i małe, chylące się do ziemi chaty, stodoły zbudowane z kamienia i grubych bali w czasach, gdy jeszcze las sosnowy porastał te góry. Zniknął stąd już dwieście lat temu. Na krytych torfem dachach, które się zapadły, rosły górskie brzozy i karłowate świerki. Niektóre chaty położyły się na boku jak zmęczone olbrzymie zwierzęta. Wioska przedstawiała sobą obraz opuszczenia, stanowiła jakby symbol tęsknoty za ludźmi, którzy tak dawno stąd odeszli.
Wreszcie przemówił Sveg, a jego głos rzeczywiście poniósł się po śniegu:
– Tędy nie przejdziemy. Musimy iść dalej w górę rzeki. Może natrafimy na bród albo…
– Ciii – szepnął Sander. – Słuchajcie!
Stanęli nieruchomo.
Od strony wioski rozlegały się przytłumione, skrzypiące ruchy wiosła.
Z ciemniejącego zmroku wyłoniła się łódź. Łódź, która płynęła do nich z przeciwległego brzegu.