CZWARTEK, 22 GRUDNIA

Regan Reilly westchnęła po raz setny, spoglądając na Norę, swoją matkę, nowo przyjętą pacjentkę Specjalistycznego Szpitala Chirurgicznego na Manhattanie.

– I pomyśleć, że to ja kupiłam ci ten idiotyczny, ręcznie tkany dywanik, na którym się potknęłaś – powiedziała.

– Ty go jedynie kupiłaś. Ja zahaczyłam o niego obcasem – odrzekła słabym głosem znana autorka powieści kryminalnych. – Nie twoja wina, że włożyłam pantofle na tych idiotycznych szczudłach.

Nora próbowała zmienić pozycję ciała obciążonego grubym, sięgającym od palców u nogi do uda, gipsem.

– Pozostawiam wam ocenę, która z was ponosi winę za złamaną nogę – skomentował tę wymianę zdań Luke Reilly, mąż i ojciec kobiet, właściciel trzech domów pogrzebowych. Wstawszy z niskiego fotela, stojącego przy łożu boleści żony, wyprostował szczupłą i wysoką postać.

– Muszę uczestniczyć w ceremonii pogrzebowej, jestem umówiony na wizytę u dentysty, a potem, skoro nasze plany raczej już uległy zmianie, powinienem rozejrzeć się za jakąś choinką.

Pochylił się nad żoną i pocałował ją.

– Spójrz na to w ten sposób: wprawdzie pewnie nie nacieszysz oczu falami Pacyfiku, ale za to masz dobry widok na East River.

On i Nora oraz ich jedyne dziecko, trzydziestoletnia Regan, zamierzali spędzić święta Bożego Narodzenia na jednej z hawajskich wysp, Maui.

– Dowcipniś z ciebie – odcięła się Nora. – Czy możemy mieć nadzieję, że przyjdziesz do domu z choinką, a nie jak zwykle, z Charlie Brown Special?

– To nie było miłe – zauważył Luke.

– Ale prawdziwe. – Nora zmieniła temat. – Luke, wyglądasz na zmęczonego. Nie mógłbyś darować sobie pogrzebu Goodloe’a? Austin potrafi wszystkiego dopilnować.

Austin Grady był prawą ręką Luke’a. Samodzielnie organizował setki pogrzebów, lecz w tym wypadku sprawa miała się inaczej. Zmarły, Cuthbert Boniface Goodloe zostawił lwią część swego majątku Stowarzyszeniu Nasiona-Sadzonki-Kwiaty-Drzewka Owocowe przy Ogrodzie Stanowym w New Jersey. Niezadowolonego z takiego obrotu sprawy siostrzeńca Goodloe’a, zresztą imiennika, Cuthberta Boniface’a Dingle’a, znanego jako C.B., przepełniała goryczą świadomość, że odziedziczył bardzo skromną część majątku. Kiedy minął czas oficjalnego wystawienia zwłok wuja, C.B. zakradł się z powrotem do trumny, by wepchnąć zgniłe rośliny doniczkowe w rękawy szytego na zamówienie garnituru w drobne prążki, który wybredny Goodloe wybrał sobie na ostatni przyodziewek.

Luke, zbliżając się do C.B. od tyłu, usłyszał, jak tamten szepcze:

– Tak kochasz rośliny? Dam ja ci rośliny, ty zgrzybiały, stary hipokryto. Masz, nawąchaj się ich! Ciesz się nimi aż do dnia zmartwychwstania!

Luke wycofał się, gdyż nie miał ochoty na konfrontację z C.B., który dalej miotał zniewagi pod adresem zwłok swego mniej niż mało wspaniałomyślnego wuja. Luke nieraz słyszał żałobników przemawiających do zmarłych, ale zastosowanie zgniłych liści zdarzyło się po raz pierwszy. Później zresztą dyskretnie usunął wstrętnie woniejącą roślinność. Jednakże w tej sytuacji chciał mieć dziś sam na oku C.B., zwłaszcza że nie znalazł okazji, by wspomnieć o tym incydencie Austinowi.

Luke zastanawiał się, czy mówić Norze o dziwacznym zachowaniu siostrzeńca zmarłego, ale doszedł do wniosku, że nie warto tego roztrząsać. Powiedział tylko:

– Goodloe uzgadniał ze mną szczegóły swego pogrzebu od trzech lat. Jeżeli się tam nie pokażę, będzie mnie straszył po nocach.

– Chyba rzeczywiście powinieneś iść. – Nora mówiła sennym głosem, a oczy już zaczynały jej się kleić. – Regan, a może tata odwiezie cię teraz do domu? Te ostatnie tabletki przeciwbólowe całkiem mnie rozłożyły.

– Wolałabym pobyć z tobą, dopóki nie zjawi się tu prywatna pielęgniarka. Chcę się upewnić, że nie zostajesz sama.

– Dobrze. Ale potem idź do domu i utnij sobie drzemkę. Przecież nigdy nie śpisz podczas nocnego lotu.

Regan, mieszkająca w Los Angeles, z zawodu prywatny detektyw, właśnie pakowała się przed wyjazdem na Hawaje, kiedy zadzwonił ojciec.

– Z mamą wszystko dobrze – zaczął. – Tylko miała wypadek. Złamała nogę.

– Złamała nogę? – powtórzyła Regan.

– Tak. Wybieraliśmy się na bankiet do hotelu Plaza. Mama była jedną z osób, na których cześć wydawano to przyjęcie. Śpieszyła się raczej powoli. Poszedłem sprowadzić windę…

To jeden z niezbyt subtelnych chwytów, jaki zawsze stosował tata, żeby ponaglić mamę, pomyślała Regan.

– Winda się zjawiła, ale mama nie. Wróciłem do mieszkania i zastałem ją leżącą na podłodze z dziwnie podwiniętą nogą. Ale znasz swoją matkę. Jej pierwsze pytanie dotyczyło sukni, czy aby się nie podarła.

Cała moja mama! Ta uczyniona w duchu przez Regan uwaga przepojona była czułością.

– Okazała się najlepiej ubraną pacjentką izby przyjęć w dziejach szpitala – zakończył Luke.

Regan wyjęła z walizki ubrania odpowiednie na Hawaje i zastąpiła je zimowymi rzeczami, stosownie do panującej w Nowym Jorku pogody. Ledwie zdążyła na ostatni samolot z Los Angeles, lądujący na lotnisku Kennedy’ego, a w mieście zatrzymała się jedynie po to, by podrzucić swe bagaże do mieszkania rodziców przy Central Park South.

Już wychodząc ze szpitalnego pokoju, Luke rzucił spojrzenie przez ramię i uśmiechnął się na widok tych dwóch kobiet jego życia, pod niektórymi względami do siebie podobnych, o takich samych klasycznych rysach twarzy, błękitnych oczach i jasnej cerze, lecz jednocześnie tak bardzo się różniących. Po czarnowłosych irlandzkich przodkach Regan odziedziczyła krucze włosy, pozostałość pierwotnych cech Hiszpanów, którzy osiedlili się w Irlandii, kiedy ich Wielka Armada została rozbita przez Brytyjczyków. Nora natomiast była naturalną blondynką liczącą metr sześćdziesiąt dwa wzrostu, niższą od córki o dziesięć centymetrów. Luke, mierzący metr dziewięćdziesiąt, górował nad nimi obiema. Jego niegdyś ciemne włosy były obecnie niemal całkiem srebrne.

– Regan, spotkamy się tutaj znowu około siódmej – powiedział. – A jak już pocieszymy twoją mamę, to wybierzemy się na dobrą kolację na mieście.

Zauważył wyraz twarzy żony i uśmiechnął się do niej.

– Wymyślanie motywów zbrodni zawsze było kluczem do twoich sukcesów, kochanie. Wszyscy recenzenci tak twierdzą. – Pomachał obu kobietom ręką. – Do zobaczenia wieczorem, dziewczęta.

Ale tej zapowiedzi Luke nie był w stanie zrealizować.


Po drugiej stronie miasta, w mieszkaniu numer 16B przy Central Park South, trwały prace przy bożonarodzeniowych dekoracjach. „Przybierz dom swój ostrokrzewem…” śpiewała Alvirah Meehan nieco fałszywie, umieszczając miniaturowy wianuszek wokół oprawionego w ramkę zdjęcia Willy’ego i jej samej, odbierających czek na 40 000 000 dolarów wygranych na loterii, który to papierek już na zawsze odmienił ich życie.

Zdjęcie przywoływało żywo w pamięci wspomnienie owego magicznego wieczoru trzy lata temu, kiedy to ona siedziała w ich małym saloniku przy alei Flushing w Queens, a Willy, na wpół drzemiąc, odpoczywał w swym starym klubowym fotelu. Alvirah moczyła nogi w cebrzyku z gorącą wodą po ciężkim dniu pracy, który spędziła na sprzątaniu domu pani O’Keefe. Willy natomiast wrócił dopiero co całkiem wyczerpany, gdyż naprawiał pękniętą rurę, z której tryskały strugi zabarwionej rdzą wody na świeżo uprasowane rzeczy w pralni chemicznej, mieszczącej się na parterze bloku. I nagle lektor w telewizji zaczął wyczytywać wylosowane na loterii numery.

Na pewno teraz wyglądam inaczej, pomyślała wpatrzona w swe zdjęcie Alvirah, kręcąc głową. Miedziano-rude włosy, które przez tyle lat farbowała sama w łazienkowej umywalce, przeobraziły się za sprawą Madame Judith w delikatnie cieniowane, złoto-kasztanowe. Dzięki zaś baronowej Min von Schreiber, jej szykownej przyjaciółce, już dawno odszedł w niebyt spodnium ze sztucznego włókna w kolorze szkarłatu. Oczywiście, dolna szczęka Alvirah nadal była taka sama, jako efekt zamysłu Pana Boga, gdy ją modelował, ale jeśli chodzi o ubranie, to zeszła z rozmiaru szesnastego na czternasty. Nie ulegało żadnej wątpliwości – teraz wyglądała o dziesięć lat młodziej i lepiej niż za dawnych lat.

Wtedy miałam sześćdziesiąt lat, a wydawało się, jakbym się zbliżała do siedemdziesiątki. Teraz mam sześćdziesiąt trzy i nikt nie dałby mi jednego dnia więcej niż pięćdziesiąt dziewięć, zapewniała się Alvirah w duchu, bardzo z siebie zadowolona. Jeśli natomiast chodzi o Willy’ego na fotografii, to mimo swego kupionego na wyprzedaży granatowego garnituru i nieciekawego krawata wyglądał przystojnie i dystyngowanie. Z burzą siwych włosów i żywymi, niebieskimi oczami, zawsze przypominał wszystkim zmarłego, legendarnego przewodniczącego Izby Reprezentantów, Tipa O’Neilla.

Biedny Willy, westchnęła. Co za pech, że poczuł się tak kiepsko. Każdemu trudno byłoby znieść myśl, że tuż przed świętami Bożego Narodzenia dopadnie go ból zęba. Ale doktor Jay się z tym upora. Największym błędem było zwrócenie się do innego dentysty, kiedy doktor Jay przeniósł się do New Jersey, dumała Alvirah. Tamten namówił Willy’ego na wstawienie implantu, choć poprzedni się nie sprawdził, a obecny wręcz go wykańczał. No cóż, może być gorzej, uprzytomniła sobie. Weźmy choćby to, co się przytrafiło Norze Regan Reilly.

Alvirah usłyszała przez radio, że autorka kryminałów, a w dodatku jej ulubiona pisarka, wczoraj wieczorem złamała nogę we własnym mieszkaniu, mieszczącym się w sąsiednim budynku. Zawadziła obcasem o frędzle dywanika. To samo, przypomniała sobie Alvirah, przytrafiło się babci. Tylko że babcia nie nosiła pantofli na obcasach. Nastąpiła na ulicy na wyzutą gumę, która przykleiła się do jej ortopedycznego buta i gdy potem frędzle dywanu przyczepiły się do podeszwy, staruszka rozciągnęła się jak długa na podłodze.

– Cześć, złotko. – Willy wyszedł z sypialni do holu. Prawy policzek miał spuchnięty, a wyraz jego twarzy dowodził wymownie, że nieszczęsny implant nadal nie daje mu spokoju.

Alvirah wiedziała, jak rozpogodzić męża.

– Willy, czy wiesz, czym się pocieszam?

– Cokolwiek to jest, podziel się tym ze mną.

– Wiadomo, że doktor Jay usunie ten implant i do wieczora poczujesz się lepiej. Czy to nie znaczy, że jesteś w korzystniejszej sytuacji niż biedna Nora Regan Reilly, która będzie kuśtykać o kulach przez kilka tygodni?

Willy pokiwał głową i zdobył się na słaby uśmiech.

– Alvirah, czy był w ogóle taki przypadek, kiedy mnie coś bolało, żebyś mi nie powiedziała, jaki to ze mnie szczęściarz? Gdybym zaraził się dżumą, to też byś mi kazała użalać się nad kimś innym.

– Chyba tak – zgodziła się ze śmiechem Alvirah.

– Kiedy zamawiałaś samochód, czy wzięłaś pod uwagę wzmożony przedświąteczny ruch? Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że niepunktualne stawienie się na wizytę u dentysty mogłoby mnie zmartwić, ale dzisiaj boję się spóźnić.

– Naturalnie, że wzięłam to pod uwagę – zapewniła go żona. – Będziemy tam grubo przed trzecią. Doktor Jay wciśnie cię jakoś, zanim zjawi się ostatni pacjent. Przed świątecznym weekendem kończy wizyty wcześniej.

– Jest dopiero parę minut po dziesiątej. – Willy sprawdził czas na swoim zegarku. – Szkoda, że nie może mnie przyjąć już teraz. Kiedy ma przyjechać samochód?

– O wpół do drugiej.

– Zacznę się szykować.

Alvirah patrzyła ze współczuciem, jak jej ślubny od czterdziestu lat małżonek znika z powrotem w sypialni. Nie miała wątpliwości, że wieczorem będzie się czuł o niebo lepiej. Ona zrobi jakąś smaczną jarzynową zupę na kolację, a potem obejrzą sobie na wideo „Życie jest piękne” *. Dobrze, że odłożyli wycieczkę do lutego. Będzie przyjemnie spędzić w tym roku święta w zaciszu domowym.

Alvirah rozejrzała się po pokoju i z uznaniem pociągnęła nosem. Uwielbiam zapach sosny, pomyślała. A choinka wyglądała wspaniale. Ustawili ją na tle sięgającego od podłogi do sufitu okna, wychodzącego na Central Park. Gałęzie uginały się od ozdób, które zbierali przez lata – niektóre przetrwały w pełnej krasie, inne były już nieco sfatygowane, ale wszystkie cieszyły oko. Alvirah przesunęła na czoło duże, okrągłe okulary, podeszła do podręcznego stolika i wzięła z niego ostatnie, nieotwarte jeszcze pudełko ze świecidełkami.

– Nigdy zbyt wiele ozdób na choince – skonstatowała na głos.


Jeszcze trzy dni do świąt, myślała dwudziestosześcioletnia Rosita Gonzalez, czekająca na Luke’a za kierownicą jednej z limuzyn, należących do przedsiębiorstwa Dom Pogrzebowy Reilly’ego. Samochód stał przed wejściem do szpitala przy Siedemdziesiątej Pierwszej. Dokonywała w myślach przeglądu prezentów kupionych dla swoich synków – pięcioletniego Bobby’ego i sześcioletniego Chrisa. Chyba o niczym nie zapomniałam, upewniała się w duchu. Bardzo pragnęła, żeby mieli jak najmilsze święta. Tak wiele się zmieniło w ciągu ostatniego półtora roku. Ojciec chłopców ich opuścił, choć nie była to żadna strata, a jej schorowana matka przeprowadziła się z powrotem do Puerto Rico. Teraz obaj malcy trzymali się kurczowo Rosity, jakby w obawie, że i ona także gdzieś zniknie.

Moje małe chłopaczki, pomyślała w przypływie czułości. Poprzedniego wieczoru poszli we troje kupić choinkę i dzisiaj po kolacji zamierzali ją ubrać. Następne trzy dni miała wolne, a pan Reilly dał jej z okazji świąt wysoką gratyfikację.

Rosita spojrzała w lusterko wsteczne i poprawiła czapkę kierowcy na kaskadzie czarnych, kręconych włosów. Ta praca w przedsiębiorstwie pogrzebowym to był naprawdę uśmiech losu, rozmyślała. Rozpoczęła ją w niepełnym wymiarze godzin w biurze, lecz gdy Luke dowiedział się. jaki z niej świetny kierowca, zaproponował:

– Rosito, jeżeli chcesz, możesz dorabiać jako szofer.

Obecnie często w takim charakterze obsługiwała pogrzeby. Usłyszała pukanie w szybę samochodu od swojej strony. Uniosła wzrok, spodziewając się zobaczyć twarz swego dobrodusznego szefa. Tymczasem jej oczom ukazała się jakby znajoma, męska fizjonomia, której jednak w tej chwili nie potrafiła zidentyfikować. Uchyliła nieco okno, przez które buchnął na nią kłąb papierosowego dymu.

Głowa mężczyzny zbliżyła się szybko, po czym nieoczekiwany gość ujawnił swą tożsamość głosem, artykułując słowa staccato:

– Cześć, Rosie. Jestem Petey Malarz. Pamiętasz mnie?

Jak mogłabym zapomnieć, pomyślała Rosita. Pamiętny, jaskrawożółto-zielony odcień, którym wymalował główną salę, gdzie wystawiano zwłoki w Domu Pogrzebowym Reilly’ego w Summit, stan New Jersey, odżył w jej pamięci. Nie zapomniała także reakcji Luke’a Reilly’ego, kiedy to zobaczył.

– Rosito – powiedział wtedy – nie wiem, śmiać się, płakać czy zwymiotować.

– Ja bym zwymiotowała, panie Reilly – zasugerowała Rosita.

Nie trzeba dodawać, że już nigdy więcej nie zgłaszano zapotrzebowania na usługi Peteya Malarza w żadnym z trzech domów pogrzebowych Reilly’ego.

Petey z własnej inicjatywy dodał jaskrawożółtej farby do przytłumionej zieleni, którą wybrał Luke, gdyż według malarza miejsce to wymagało nieco ożywienia.

– Krewnym zmarłych należy dodać otuchy – wyjaśnił im swe motywy. – Ta zieleń była naprawdę przygnębiająca. Miałem trochę żółtej w samochodzie, więc dolałem jej za darmo.

Na odchodne zaprosił Rositę na randkę, którą to propozycję bez wahania odrzuciła.

Zastanawiała się, czy Petey nadal ma cętki farby we włosach. Nie mogła tego ustalić, bowiem głowę dokładnie zakrywała mu czapka z ciepłymi nausznikami, zacieniająca też wąską, kościstą twarz. Chude ciało przyoblekał granatowy sztormiak. Postawiony kołnierz kurtki ocierał się o szarawą szczecinę na brodzie.

– Oczywiście, że cię pamiętam, Petey – odparła Rosita. – Co tutaj robisz?

Przestąpił z nogi na nogę.

– Wyglądasz świetnie, Rosie. Szkoda, że najważniejsi pasażerowie, których wozisz, nie mogą zachwycać się twoją urodą.

Uwaga ta oczywiście dotyczyła faktu, że Rosita czasami siadywała za kierownicą karawanu w kondukcie pogrzebowym.

– Zabawny jesteś, Petey. No to tymczasem. – Zaczęła podnosić szybę, lecz powstrzymała ją jego dłoń.

– Hej, tu, na dworze, można zamarznąć. Mogę wsiąść do samochodu? Muszę cię o coś zapytać.

– Petey, pan Reilly będzie tu lada chwila.

– Mnie też zajmie to tylko chwilę – zapewnił Petey.

Rosita niechętnie odblokowała zamek otwierający wszystkie drzwi. Oczekiwała, że mężczyzna obejdzie samochód dookoła i zajmie miejsce obok niej na przednim siedzeniu. Tymczasem Petey w mgnieniu oka otworzył tylne drzwi wozu i wślizgnął się do środka.

Wielce zirytowana takim zachowaniem intruza, odwróciła głowę, aby znaleźć się twarzą w twarz z mężczyzną siedzącym w tyle limuzyny, której zaciemnione z tamtej strony okna zasłaniały każdego przed spojrzeniem z zewnątrz. Widok, który ujrzała, zaszokował ją. Przez moment myślała, że to żart. To, co Petey trzymał w ręku, z pewnością przecież nie mogło być rewolwerem?

– Nikomu nie stanie się nic złego, jeżeli będziesz robiła, co ci powiem – rzekł Petey uspokajająco. – Zachowuj miłą, spokojną minę na swej ładnej buźce aż do czasu, kiedy król sztywnych znajdzie się w samochodzie.

Znużony i zatroskany Luke Reilly wyszedł z windy i przemierzył krótki odcinek do szpitalnych drzwi wejściowych. Ledwie zauważył, że hol jest świątecznie przystrojony. Był zimny i mokry poranek, więc wyszedłszy na zewnątrz, z zadowoleniem stwierdził, iż jego limuzyna czeka tuż przy końcu podjazdu. Długie nogi Luke’a sprawiły, że w kilku susach znalazł się przy samochodzie. Zapukał w okno od strony pasażera i w chwilę później otworzył tylne drzwi. Gdy już był w środku, zatrzasnął je, zanim zdał sobie sprawę, że nie jest na tylnym siedzeniu sam.

Niezawodna pamięć do twarzy w połączeniu z widokiem zachlapanych farbą butów niezwłocznie uświadomiły mu, że człowiek siedzący naprzeciwko niego z rewolwerem w ręce to nikt inny, jak ów idiota, który zamienił salę, gdzie wystawiano zwłoki, w psychodeliczny koszmar.

– Na wszelki wypadek, gdyby pan mnie nie pamiętał, jestem Petey Malarz. Pracowałem u pana zeszłego lata. – Petey podniósł głos. – Ruszaj, Rosie – rozkazał. – Skręć w prawo przy rogu i zjedź na bok. Ktoś jeszcze się z nami zabierze.

– Przypominam sobie ciebie – rzekł Luke spokojnie. – Ale wolałbym cię widzieć z pędzlem w ręku zamiast z bronią. O co tu w ogóle chodzi?

– Mój przyjaciel wyjaśni to, jak wsiądzie. Ma pan całkiem ładny i wygodny samochód. – Znowu podniósł głos. – Rosie, tylko nie próbuj jakichś sztuczek. Nie przejeżdżaj na świetle czy coś takiego. Nie chcemy zwracać uwagi gliniarzy.

Luke prawie wcale nie spał poprzedniej nocy i miał nieco przyćmiony umysł. Teraz wydawało mu się, że został wyrwany z rzeczywistości, czuł się, jakby na wpół drzemiąc, oglądał jakiś film. Był jednak dostatecznie przytomny, by zdać sobie sprawę, że ten nieprawdopodobny porywacz za pewne nigdy wcześniej nie trzymał w ręce broni, co czyniło faceta tym bardziej niebezpiecznym. Luke zdawał sobie sprawę, iż próba zaatakowania porywacza i obezwładnienia go nie ma szans powodzenia.

Rosie skręciła przy rogu. Samochód jeszcze całkiem się nie zatrzymał, gdy przednie drzwi od strony pasażera otworzyły się i do towarzystwa dołączył kolejny mężczyzna. Luke’owi szczęka opadła ze zdumienia: wspólnikiem Peteya Malarza był nie kto inny, tylko C.B. Dingle, zawiedziony w swych nadziejach siostrzeniec świętej pamięci Cuthberta Boniface’a Goodloe’a.

Podobnie jak Petey, C.B. miał na łysej głowie czapkę z nausznikami, która wyglądała na zbyt obszerną, a pękatą sylwetkę okrywało też coś w rodzaju sztormiaka. Okrągła, blada twarz C.B. na wpół zasłonięta była ciemnymi, krzaczastymi wąsami, których podczas czuwania przy zwłokach wuja poprzedniego dnia z pewnością nie miał. Zdzierając tę kędzierzawą, kamuflującą charakteryzację z grymasem bólu, zwrócił się do Luke’a.

– Dzięki za punktualne przybycie – rzekł uprzejmie, rozcierając górną wargę. – Nie chciałbym się spóźnić na pogrzeb wuja. Ale, niestety, obawiam się, że pan, panie Reilly, nie będzie w nim uczestniczył.


Dokąd oni nas zabierają? To przerażające pytanie dręczyło Rositę, która, zgodnie ze wskazówkami C.B., skręciła w prawo w Dziewięćdziesiątą Szóstą i kierowała się w stronę Roosevelt Drive na północ. Widziała C.B. w recepcji domu pogrzebowego zaledwie wczoraj, a przedtem spotykała go kilkakrotnie w tym zakładzie, gdzie przychodził z wujem, który nieustannie zmieniał plany dotyczące ceremonii ostatniego pożegnania.

Wbrew grozie sytuacji uśmiechnęła się, kiedy przypomniała sobie, jak Cuthbert Boniface Goodloe wstąpił do nich nie dalej jak miesiąc temu, aby oznajmić Luke’owi, że restauracja, którą wybrał na stypę po pogrzebie, została zamknięta przez Wydział Zdrowia. Wiozła wtedy pana Reilly’ego, Goodloe’a i C.B. do zajazdu „Przy Sadzie na Wzgórzu”, który jej pryncypał zaproponował w zastępstwie tamtego lokalu. Opowiadał jej później, że Goodloe starannie studiował menu, eliminując najbardziej kosztowne potrawy z listy dań dla przyszłych gości.

Tego dnia, jak zwykle zresztą, C.B. niemiłosiernie podlizywał się wujowi, co jednak najwyraźniej specjalnie mu nie pomogło. Salę, gdzie wystawiono zwłoki, wypełniła wczorajszego popołudnia grupa wstrząśniętych, a zarazem wdzięcznych członków Stowarzyszenia Nasiona-Sadzonki-Kwiaty-Drzewka Owocowe przy Ogrodzie Stanowym w New Jersey, znanych potocznie jako Kwieciści, których celem było zazielenić i ukwiecić każdy nadający się do tego zakątek w New Jersey *. Otóż to oni właśnie otrzymali tak im potrzebny i zapewniający odpowiednie wsparcie milion dolarów. Rozległ się gwar, gdy usłyszano, jakie były ostatnie słowa, skierowane przez umierającego do siostrzeńca: „Weź się do jakiejś roboty!”.

Czy C.B. oszalał? Czy jest niebezpieczny? I czego chce ode mnie i od pana Reilly’ego? Nad tym zastanawiała się Rosita, której palce, mimo rękawiczek, zaczynały lodowacieć.

– Jedź na most Waszyngtona – rozkazał C.B.

Przynajmniej wracamy do New Jersey, pomyślała Rosita. Zastanawiała się też nad tym, czy nie ma żadnej nadziei, żeby jakoś zaapelować do C.B. o uwolnienie.

– Panie Dingle, może pan o tym nie wie, ale ja mam dwóch małych synków, którzy mnie potrzebują – powiedziała cicho. – Jeden ma pięć, drugi sześć lat, a ojciec nie łoży na ich utrzymanie ani nawet się z nimi nie widuje od ponad roku.

– Mój ojciec też był denny – warknął C.B. – I nie nazywaj mnie panem Dingle. Nie znoszę tego nazwiska *.

Te słowa Petey dosłyszał.

– To głupie nazwisko – zgodził się. – Ale twoje pierwsze i drugie imię są nawet gorsze. Dzięki Bogu za twe inicjały **. Czy uwierzy pan, panie Reilly, że to mama C.B. tak go urządziła, nadając mu imiona Cuthbert Boniface na cześć męża swej siostry? A potem, jak ten stary pryk wykorkował, to się okazało, że dał prawie wszystko, co miał, tym Kwiecistym. Może nazwą jego nazwiskiem nową odmianę sumaka jadowitego ***.

– Całe życie spędziłem na udawaniu, że podobają mi się te idiotyczne imiona – rzekł gniewnie C.B. – I co mam za to? Radę, jak robić karierę, i to daną na trzy sekundy, zanim stary wykitował.

– Przykro mi, C.B., naprawdę – odezwał się Luke stanowczym tonem ale twoje problemy nie mają nic wspólnego z nami. Dlaczego tu jesteśmy, a ściślej mówiąc, dlaczego ty i Petey znajdujecie się w moim samochodzie?

– Pozwolę sobie być odmiennego zdania… – zaczął C.B.

Przerwał mu Petey:

– Bardzo mi się to wyrażenie podoba, naprawdę. Czuje się klasę.

– Zamknij się, Petey – warknął C.B. – Mój problem jest bezpośrednio związany z panem, panie Reilly. Ale pana żona znajdzie milion sposobów, żeby go rozwiązać.

Znajdowali się w połowie mostu Waszyngtona.

– Petey, powiedz Rosie, gdzie ma skręcić. Znasz drogę lepiej niż ja.

– Zjedź wylotem na Fort Lee – poinstruował Petey. – Jedziemy na południe.

Piętnaście minut później samochód wjechał na wąską drogę, prowadzącą w kierunku rzeki Hudson. Rosicie zbierało się na płacz. Dojechali do pustego parkingu, położonego nieopodal brzegu rzeki, skąd roztaczał się widok na rysującą się na tle nieba sylwetę Manhattanu. Po lewej stronie widać było wysokie, szare przęsło mostu Waszyngtona. Wzmożony przedświąteczny ruch samochodów jadących w obu kierunkach i dwoma poziomami nieprzerwanym potokiem, jeszcze wzmagał w Rosicie poczucie odosobnienia. Nagle ogarnął ją paniczny strach na myśl, że plan C.B. i Peteya polega na zastrzeleniu zakładników i wrzuceniu ich ciał do rzeki.

– Wysiadajcie z samochodu – polecił C.B. – I pamiętajcie, że obaj mamy broń i wiemy, jak z niej robić użytek.

Petey trzymał rewolwer wycelowany w głowę Luke’a, gdy on i Rosita z ociąganiem opuszczali tak dobrze znane sobie miejsce. Petey zakręcił rewolwerem szybkiego młynka.

– Oglądałem nową wersję „Strzelca”, tam tak robią – wyjaśnił. – Naprawdę nabieram wprawy w kręceniu młynków.

Luke’a przeszły ciarki.

– Będę was prowadził – oznajmił C.B. – Musimy się śpieszyć. Mam pogrzeb na głowie.

Ponaglani do pośpiechu, szli wzdłuż brzegu rzeki, aż dotarli do opustoszałej przystani jachtowej, gdzie przy końcu wąskiego pomostu zacumowana była zniszczona łódź mieszkalna o zabitych deskami otworach okiennych. Kołysała się w górę i w dół w rytm uderzającej niespokojnie o jej boki wody. Dla Luke’a było oczywiste, że stara i zdezelowana łódź zanurzona jest w rzece niebezpiecznie głęboko.

– Spójrzcie na lód, który zaczyna się formować. Nie możecie wsadzić nas na to coś przy takiej pogodzie – zaprotestował.

– Letnią porą jest tu całkiem przyjemnie – zapewnił Petey. – Opiekuję się łodzią pod nieobecność faceta, który jest jej właścicielem. On spędza zimę w Arizonie. Czasem męczy go straszny artretyzm.

– Ale to nie lipiec – warknął Luke.

– Nieraz i w lipcu jest okropna pogoda – odparł Petey. – Kiedyś mieliśmy tu naprawdę straszną burzę i…

– Zamknij się, Petey – burknął zirytowany C.B. – Już ci mówiłem, za dużo gadasz.

– Ty byś też gadał, gdybyś malował mieszkania w samotności dwanaście godzin na dobę. Jak jestem z ludźmi, to lubię rozmawiać.

C.B. pokręcił głową.

– On mnie doprowadza do szału – mruknął pod nosem. – Wchodź do łodzi ostrożnie – zwrócił się do Rosity. – Żebyś się nie ześlizgnęła.

– Nie możecie nam tego robić. Muszę wracać do domu, do moich chłopców! – krzyknęła Rosita.

Luke wyraźnie słyszał histeryczny ton w jej głosie. Biedne dziecko, pomyślał, jest śmiertelnie wystraszona. Kilka lat młodsza od Regan, a musi sama utrzymywać dwoje dzieci.

– Pomóżcie jej – rzucił gniewnie.

Petey wolną ręką chwycił Rositę za ramię, gdy bojaźliwie schodziła na pokład kołyszącej się łodzi.

– Ma pan dar wpływania na ludzi, panie Reilly – pochwalił go C.B. – Miejmy nadzieję, że odniesie pan taki sam sukces w tej dziedzinie w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin.

Petey przekręcił klucz w drzwiach kabiny i pchnął je, wypuszczając stęchły zapach wilgoci, który przeniknął zimne powietrze otwartej przestrzeni.

– Fuj – powiedział. – Ten smród dopada człowieka za każdym razem.

– Ruszaj się – polecił C.B. – Mówiłem ci, żebyś wziął odświeżacz.

– Co za troska! – zauważyła ironicznie Rosita, wchodząc za Peteyem do kabiny.

Luke obrzucił spojrzeniem panoramę Manhattanu, potem popatrzył w dół na płynącą pod mostem Waszyngtona rzekę, a następnie zatrzymał wzrok na umieszczonej pod nim małej, czerwonej latarni morskiej. Ciekawe, czy będę miał szansę zobaczyć to wszystko jeszcze kiedyś, pomyślał, gdy poczuł, jak C.B. przystawia mu rewolwer do pleców.

– Do środka, panie Reilly. Nie czas na podziwianie krajobrazu.

Kiedy C.B. zamknął za nimi drzwi, Petey zapalił anemiczne górne światło.

Z jednej strony małego, znajdującego się w opłakanym stanie pomieszczenia, ustawiono niewielki kuchenny stolik z laminowanym blatem; stół otaczała wąska ławka, pokryta popękaną imitacją skóry. Po przeciwnej stronie umieszczono leżankę w podobnym stanie. Wszystkie meble przymocowane były do podłogi. W bezpośrednim sąsiedztwie stolika znajdowała się mała lodówka, zlew i piecyk. Luke domyślił się, że dwoje drzwi po lewej stronie prowadzi prawdopodobnie do pomieszczenia sypialnego i czegoś w rodzaju łazienki.

– O nie! – jęknęła Rosita.

Luke podążył wzrokiem ku temu, na co patrzyła, i z przerażeniem stwierdził, że do ścian obok miejsc do siedzenia przymocowane są dwa komplety łańcuchów, z rodzaju tych, jakich zwykle używa się w sądzie, żeby pozbawić swobody ruchów przestępców oskarżonych o czyny kryminalne, z obejmami na nadgarstki i kostki. Jeden komplet znajdował się przy ławce, drugi przy leżance.

– Ty siadasz tutaj – rozkazał Petey Rosicie. – Nie spuszczaj ze mnie oka – zwrócił się do C.B. – jak będę zakładał jej kajdanki.

– Nikogo nie spuszczam z oka – z naciskiem odrzekł C.B.

– Pan tam, panie Reilly.

Gdybym był sam, podjąłbym ryzyko i próbował odebrać mu broń, pomyślał z gniewem Luke, ale nie mogę narażać życia Rosity. W chwilę później siedział już na ławce, zakuty w łańcuchy, naprzeciwko Rosity usadzonej na leżance.

– Powinienem był zapytać, czy któreś z was nie chce skorzystać z wygódki i iść za potrzebą, ale teraz już będziecie musieli poczekać – oznajmił C.B. beztrosko. – Nie chcę się spóźnić na pogrzeb wuja. Niezależnie od wszystkiego, ja jestem głównym żałobnikiem. A Petey musi się pozbyć waszego samochodu. Kiedy wrócimy, przyniesie wam coś na lunch. Ja oczywiście nie będę głodny. Wuj zapłacił za mój dzisiejszy posiłek, pamięta pan o tym, prawda, panie Reilly?

Gdy Petey zgasił światło, C.B. otworzył drzwi, które po chwili zamknęły się z trzaskiem za wychodzącymi, a Luke i Rosita usłyszeli zgrzyt klucza obracającego się w zardzewiałym zamku.

Uwięzieni w ciemnym mroku kołyszącej się łodzi, oboje przez chwilę milczeli w obliczu grożącego im niebezpieczeństwa, którego realność pojęli teraz w pełni.

W pewnym momencie Rosita spytała cicho:

– Panie Reilly, co z nami będzie?

– Już nam powiedzieli, że chodzi im o pieniądze. Jeżeli istotnie tylko tego chcą, obiecuję, że je dostaną.

– Mnie nie opuszcza tylko jedna myśl – o moich chłopaczkach. Opiekunki, która stale się nimi zajmuje pod moją nieobecność, nie będzie aż do przyszłego tygodnia, a nie mam zaufania do zastępującej ją dziewczyny. Dzisiaj wieczorem wybierała się na potańcówkę. Chociaż bardzo ją prosiłam, nie zgodziła się zostać przy dzieciach przez cały dzień. Obiecałam, że nie wrócę do domu później niż o trzeciej.

– Nie zostawi przecież chłopców samych.

– Pan jej nie zna, panie Reilly, ona nie zrezygnuje z tych tańców – odparła stanowczo Rosita przez ściśnięte gardło. – Muszę się dostać do domu. Koniecznie muszę się dostać do domu.


Regan otworzyła oczy, zaspana usiadła na łóżku, spuściła nogi na ziemię i ziewnęła. Jej sypialnia w mieszkaniu rodziców przy Central Park South dawała jej takie samo miłe poczucie zadomowienia, jak tamta, w domu rodzinnym w New Jersey, gdzie się wychowywała. Jednakże dzisiaj Regan nie była w nastroju do delektowania się uroczym klimatem wnętrza, utrzymanego w harmonijnie dobranych, brzoskwiniowo-seledynowych barwach. Miała wrażenie, że długo spała, gdy jednak spojrzała na zegarek, z zadowoleniem spostrzegła, że zaledwie dochodzi druga. Musi zatelefonować do szpitala i dowiedzieć się, jak się czuje matka, potem powinna skontaktować się z ojcem. Uświadomiła sobie, że niezależnie od przykrego wrażenia, jakie wywarła na niej wiadomość o wypadku matki, i skutków nieprzespanej nocy w czasie lotu do Nowego Jorku, odczuwa jakiś nieokreślony niepokój. Szybki prysznic dobrze mi zrobi, pomyślała, dopiero potem wyruszę na miasto.

Zadzwoniła do mieszczącej się w pobliżu restauracji – „La Parisienne” – i zamówiła swój zwykły zestaw śniadaniowy: sok pomarańczowy, kawę oraz bajgiel zapiekany z serem. Za to właśnie uwielbiam Nowy Jork, orzekła w duchu. Kiedy wyjdę spod prysznica, posłaniec z jedzeniem już będzie dzwonił do drzwi. Poczuła się lepiej, gdy silny strumień gorącej wody zaczął siec jej ramiona i plecy. Szybko umyła włosy, wyszła z łazienki, włożyła szlafrok, a głowę zawinęła w turban z ręcznika.

Dziesięć sekund później, z twarzą lśniącą od wilgoci, otwierała drzwi młodzieńcowi z zamówionym posiłkiem. Udawał, że nie zauważył, jak Regan wygląda, co było miłe; zresztą wykonując taką pracę, niejedno musiał widzieć. Gdy wręczyła mu sowity napiwek, odwdzięczył się jej promiennym uśmiechem.

Zaraz rozpakowała bajgiel i z filiżanką w ręce wykręciła numer telefonu szpitalnego pokoju matki. Przy matce powinna czuwać pielęgniarka, ale nikt nie odbierał telefonu. Pewnie dzwonek jest wyłączony, pomyślała, i wybrała numer pokoju pielęgniarek na parterze.

Wydawało jej się, że kilka minut czeka na odebranie telefonu przez pielęgniarkę matki. Wreszcie odezwał się przyjazny, rzeczowy i uspokajający głos Beverly Carter. Przyszła dzisiaj na swój dyżur rano, właśnie wtedy, gdy Regan miała wychodzić. Choć rozmawiały ze sobą krótko, Regan natychmiast poczuła sympatię do szczupłej czarnoskórej kobiety, mniej więcej czterdziestoletniej, którą doktor polecił jako jedną z najlepszych pielęgniarek, przyjmujących prywatne zlecenia.

– Cześć, Beverly. Jak się miewa moja mama?

– Od twego wyjścia śpi.

– Ja też spałam od wyjścia od niej – zaśmiała się Regan. – Jak się obudzi, powiedz jej, że dzwoniłam. Czy mój ojciec się odezwał?

– Do tej pory nie.

– To dziwne. Ale miał w planie pogrzeb. Zatelefonuję do niego. Powiedz mamie, że zawsze może zadzwonić do mnie na komórkę.

Następnie Regan połączyła się z domem pogrzebowym. Telefon odebrał Austin Grady, zastępca dowódcy w firmie „Szczątki Reilly’ego”, jak Regan i jej matka żartobliwie nazywały zakłady pogrzebowe ojca. Pierwsze słowa wypowiedział jak zwykle, odpowiednio modulowanym, przytłumionym głosem.

– Austin, mówi Regan.

Jego głos od razu zabrzmiał weselej.

Regan zawsze zadziwiało, w jaki sposób Austin potrafi tak szybko przełączać biegi, dostosowywać zachowanie do wymogów zawodu. Jak twierdził Luke, doskonale nadawał się do tego rodzaju pracy. Niczym chirurg był w stanie wyłączyć się i nie ulegać towarzyszącym owemu szczególnemu zajęciu emocjom.

– Czy jest tam mój ojciec?

– Nie. Nie rozmawiałem z nim od wczesnego ranka, kiedy dzwonił po samochód. Biedna twoja mama. – Słowa współczucia wypowiedziane były z autentycznym przejęciem. – Co jeszcze się wydarzy? Wiem, jak twój ojciec cieszył się na tę wyprawę na Hawaje. Słyszałem, że zahaczyła nogą o dywanik, który jej kupiłaś w Irlandii.

– Rzeczywiście – potwierdziła Regan, czując, jak na nowo zalewają fala wyrzutów sumienia z powodu owego nieszczęsnego zakupu. Jej najlepsza przyjaciółka. Kit, zawsze mawiała: „Poczucie winy jest nieustannie otrzymywanym darem”.

– Austin, ojciec mówił nam, że będzie u was, gdyż ma uczestniczyć w dzisiejszym pogrzebie. I w ogóle się nie pokazał?

– Nie, ale ceremonia udała się doskonale. Ten staruszek planował ją od lat. Pewnie twój ojciec doszedł do wniosku, że wcale nie musi przychodzić na pogrzeb: – Austin zachichotał. – Właśnie teraz wszyscy żałobnicy delektują się obiadem serwowanym im za darmo po drugiej stronie miasta. Nieboszczyk zostawił ogromną część swego majątku Kwiecistym. Stawili się w restauracji co do jednego i w ogóle robią wrażenie dużej, szczęśliwej rodziny. Odziedziczony spadek wystarczy na zakup konewek do podlewania wszystkich roślin w całym stanie New Jersey.

– Mieli szczęście.

– Twój ojciec zapisał w swym rozkładzie zajęć na dzisiaj wizytę u dentysty o wpół do czwartej. Nie sądzę, żeby o niej zapomniał.

– Dzięki, Austin. – Regan rozłączyła się i wybrała numer telefonu komórkowego Luke’a. Po kilku sygnałach usłyszała nagranie na automatycznej sekretarce. Gdy tak słuchała głosu ojca proszącego o pozostawienie wiadomości, coraz silniej ulegała wrażeniu, że być może dzieje się coś niedobrego. Ojciec od wielu godzin nie dał znaku życia, nawet nie dowiadywał się o samopoczucie matki.

Zostawiła wiadomość, żeby do niej zadzwonił. Przez parę chwil popijała w zamyśleniu kawę. Nie mogę tak tutaj bezczynnie siedzieć, zdecydowała. Spojrzała na zegarek. Była druga trzydzieści pięć. Zatelefonowała do gabinetu dentysty, żeby się upewnić, czy ojciec nie odwołał wizyty.

– Proszę mu powiedzieć, żeby na mnie poczekał – poprosiła recepcjonistkę. – Wyjeżdżam z Nowego Jorku za kilka minut i będę u państwa nie dalej niż za godzinę.

– W porządku, przekażę – obiecała recepcjonistka.

Regan ubrała się pośpiesznie i wysuszyła włosy. Kiedy tata wyjdzie od dentysty, pojedziemy razem na zakupy. Potem wrócimy do Nowego Jorku i odwiedzimy mamę.

Jednak nawet wtedy, gdy wkładała płaszcz i zbiegała na dół, aby złapać taksówkę, coś jej mówiło, że nie taki przebieg będzie miało to popołudnie.


Jak długo już on i Rosita byli uwięzieni w tym ciemnym, zimnym pomieszczeniu na łodzi? Luke stracił poczucie czasu. Zdawało mu się, że długie godziny. Mogliby przynajmniej zostawić nam zapalone światło, pomyślał z gniewem.

Po wyjściu C.B. i Peteya próbował pocieszać Rositę.

– Zaufaj memu przeczuciu – powiedział. – Kiedy te dwa pacany wrócą, powiedzą nam, czego chcą. A jak to dostaną, wtedy nas wypuszczą.

– Ale my przecież wiemy, kim są, panie Reilly. Czy naprawdę pan sądzi, że mogliby być tak głupi?

– Rosito, pewnie nikt inny nie mógłby być tak głupi, ale w tę parę pod tym względem wierzę. Cała sprawa nie potrwa długo. Nie zapominaj, że moja córka jest prywatnym detektywem i zmusi każdego, kogo tylko będzie mogła, żeby nas szukał.

– Ale żeby w tym czasie ktoś zaopiekował się moimi dziećmi! Tak się boję, że ta bezmyślna dziewczyna podrzuci je jakiejś nieznanej im osobie. Zwłaszcza mój młodszy synek jest wyjątkowo nieśmiały.

– Coś ci powiem, jednej rzeczy jestem zupełnie pewny. Gdy Regan zorientuje się, że zaginęliśmy, zaopiekuje się twymi dziećmi.

Przez pewien czas milczeli. Od drugiej strony kabiny, gdzie na leżance siedziała przykuta łańcuchami Rosita, Luke’a dzieliło jakieś trzy metry. Czy się zdrzemnęła? Z powodu chlupotania wody uderzającej w obie burty łodzi nie sposób było usłyszeć jakiegokolwiek dochodzącego stamtąd dźwięku.

– Rosito – powiedział cicho.

Zanim, zdążyła się odezwać, zaskoczyły ich głuche odgłosy, dochodzące z pokładu. Zgrzyt klucza przekręcanego w zamku pozbawił Luke’a nadziei, że ten ktoś na zewnątrz może być potencjalnym wybawcą.

Drzwi otworzyły się. Smuga posępnego światła i powiew zimnego powietrza poprzedziły wejście do kabiny C.B. i Peteya.

– No i co porabiają nasi obozowicze? – zapytał C.B. jowialnie, gdy tymczasem Petey zapalał górne światło. – Mam nadzieję, że nie jesteście wegetarianinami. Kupiliśmy wam sandwicze z szynką i serem. – Obaj mężczyźni trzymali papierowe torby ze sklepu.

Luke z mieszanymi uczuciami przyjął fakt, że wymiary opakowań są tak niewielkie. Albo tamci postanowili ich stąd w krótkim czasie wypuścić, albo mają zamiar często korzystać z lokali szybkiej obsługi w Edgewater.

– Ktoś chce iść do kibla? – spytał troskliwie Petey.

Oboje, Luke i Rosita, skinęli głową.

– Panie mają pierwszeństwo – rzekł Petey. Uwolnił ręce i nogi Rosity z kajdanek. – Możesz zamknąć drzwi, tylko bez głupich pomysłów. I tak nie ma tam okna.

Rosita spojrzała na Luke’a.

– Czy mógłby mi pan pożyczyć dolara dla obsługi?

Gdy przyszła kolej Luke’a na skorzystanie z maleńkiej kabinki, zastanawiał się, jakie ma możliwości, i doszedł do wniosku, że żadne. Nawet gdyby udało się obezwładnić Peteya, kiedy ten na nowo zakładał Rosicie kajdanki; C.B. stałby z wycelowanym w nią rewolwerem. Muszę prowadzić z tą dwójką ostrożną grę, pomyślał Luke.

Podczas gdy on, Rosita i Petey jedli swe sandwicze, C.B. popijał kawę.

– Jestem najedzony – rzekł, spoglądając na Luke’a. – Ta restauracja, którą pan polecił, nie była zła. Takiej cielęciny parmigiana nie jadłem od wieków. Swoją drogą sam się dziwię, jak mogłem coś przełknąć, mając przed sobą widok tych dupków ze Stowarzyszenia. Jedynie myśl o was pozwoliła mi to wytrzymać.

– Mogłeś mi przynieść stamtąd trochę cielęciny – podjął temat Petey. – Według mnie, ten żytni chleb jest trochę za czerstwy. I do mojej kanapki dali za mało majonezu. – Znad swego sandwicza przyglądał się badawczo kanapce Luke’a. – Zamieńmy się połową.

Luke chwycił drugą połowę swego sandwicza i odgryzł duży kęs. Resztę położył na woskowanym papierze.

– Bardzo proszę. – Był niezwykle zadowolony z zawiedzionej miny Peteya.

Petey spojrzał na Rositę.

– Szef nie potrzebuje deseru. Możesz wziąć jego batoniki.

– Chyba bym się udławiła – burknęła Rosita.

– No, skoro teraz już jesteśmy jedną dużą, szczęśliwą rodziną, przystąpmy do interesu. – C.B. zgniótł plastikowy kubek po kawie i wrzucił go do papierowej torebki.

– Uważaj, tam są jeszcze ogórki konserwowe – zwrócił mu uwagę Petey.

C.B. jęknął i wysypał zawartość torebki na porysowany blat stolika.

– Nie wściekaj się – powiedział Petey. – Ja nie byłem na proszonym obiedzie. Czuję się tak, jakbym wytrząsł się w autobusie przez cały dzień. Jak już porzuciłem samochód na lotnisku Kennedy’ego, musiałem się zabrać autobusem do Port Authority *. A tam trzeba było czekać na następny, do Edgewater. Potem musiałem sterczeć na przystanku, póki nie przyjedzie. Ale ty jesteś za skąpy, żebyś mi pozwolił jeździć taksówką. A sam to się rozbijałeś w ładnym, ciepłym samochodzie…

– Zamknij się!

Lecz Petey jeszcze nie skończył.

– Przygotowałem sobie cztery dolary, jak miałem wjeżdżać na most Waszyngtona. Ale kiedy tak stałem w długiej kolejce, żeby zapłacić mostowe, zobaczyłem, że na podłodze samochodu leży E-Z Pass **. Wsunąłem ją z powrotem za szybę i mogłem szybko zmienić pas. Jakiś kretyn o mało mnie nie przeorał. Trąbił na mnie jak wariat. Jeszcze więcej ci zaoszczędziłem, kiedy wjeżdżałem na most Triborough. Powinieneś był zauważyć tę przepustkę, bo siedziałeś z przodu. Naprawdę ci się dziwię.

C.B. patrzył na Peteya wybałuszonymi oczami.

– Wykorzystałeś tę przepustkę? Ty kretynie! Zdjąłem ją, żeby nie udało im się nas wyśledzić. Teraz będą mogli sprawdzić i dowiedzieć się, gdzie została użyta.

– Naprawdę? – Petey wyglądał na przerażonego. – Niech mnie licho. Czego to oni jeszcze nie wymyślą! – Zwrócił się do Luke’a i Rosity: – C.B. jest kuty na cztery nogi. Przeczytał mnóstwo kryminałów. Ja nie miałem takich możliwości. Panie Reilly, wiem, że on bardzo lubi książki pana żony. Chyba na jednej z nich ma nawet jej autograf.

– Jak nas wypuścicie, dam mu taką drugą. A kiedy to się stanie?

Petey sięgnął po ogórek.

– Wyjaśnij mu, C.B., jaki mamy plan. Jest doskonały. Za kilka dni będziemy gdzieś daleko na plaży z milionem dolarów w naszej torbie.

C.B. przerwał mu gwałtownie.

– Mówię ci ostatni raz, Petey. Trzymaj gębę na kłódkę. – Wyjął telefony komórkowe Luke’a i Rosity ze skórzanej torby, gdzie ją trzymał. – Panie Reilly, jest prawie wpół do piątej. Zamierzamy nawiązać kontakt z pana rodziną i powiedzieć jej, że do jutrzejszego popołudnia chcemy mieć milion dolarów.

Rosita wyjąkała z niedowierzaniem:

– Milion dolarów?

Petey dołożył swoje:

– On ma salony dla sztywnych w całym New Jersey, a jego żona sprzedaje mnóstwo książek. Hej, C.B., może powinniśmy zażądać więcej?

C.B. zignorował go.

– Gwarantuję, że moja rodzina zapłaci wam te pieniądze – rzekł Luke ostrożnie. – Ale dzisiaj jest czwartkowe popołudnie i praktycznie początek świątecznego weekendu. Nie wiem, w jaki sposób będzie można zdobyć je do jutra.

– Niech mi pan wierzy, można – odparł C.B. – Jeśli oczywiście się chce.

– Wyczytał to w jednej książce – pośpieszył z wyjaśnieniem Petey. – Bank robi takie rzeczy dla ważnych osób, drzwi są dla nich otwarte przez całą dobę. A pan jest taką ważną osobą.

– Ale moja żona leży w szpitalu – przypomniał Luke.

– To wiemy. A jak pan sądzi, skąd pana porwaliśmy? – spytał C.B. – No więc, do kogo, według pana, mamy zadzwonić?

– Do mojej córki. Właśnie przyjechała z Kalifornii. Ona da wam pieniądze. – Podał im numer telefonu komórkowego Regan: 310-555-4237.

Petey zaczął gryzmolić numer na skrawku papieru oderwanym ze sklepowej torebki.

– Niech pan jeszcze raz powtórzy.

Luke powoli wymienił dziesięć cyfr.

C.B. włączył komórkę i zaczął wyciskać numer.


– Implant wyszedł gładko, jak z masła – zapewnił Alvirah doktor Jay. – Teraz Willy dostaje tlen. Proszę tu trochę zaczekać, zanim zabierze go pani do domu. Jest jeszcze nieco oszołomiony.

– Ten gaz rozweselający całkiem zwala Willy’ego z nóg – zauważyła Alvirah. – Ale on bardzo na to liczył. Strasznie cierpiał.

– Dwa dni i będzie jak nowo narodzony. A to recepta na antybiotyk, który uchroni go przed infekcją. – Doktor Jay spojrzał na nią zza okularów i jego miła twarz rozjaśniła się uśmiechem. – Święta będzie już mógł spędzić przyjemnie. Ja także na to liczę. – Rzucił okiem na zegarek. – No, jeszcze tylko jeden pacjent, a potem wreszcie urlop.

– Ma pan jakieś ekstraplany? – zapytała Alvirah z typowym dla siebie, szczerym zainteresowaniem poczynaniami bliźnich.

– Zabieramy z żoną dzieciaki na narty do Vermont.

– Na pewno będzie miło – odrzekła. – Kiedy wygraliśmy na loterii, sporządziłam listę rzeczy, które chcę jeszcze zrobić w życiu. Jedną z nich była jazda na nartach. Ale na razie się wokół tego nie zakręciłam.

Nie umknął jej uwagi wyraz przerażenia na twarzy doktora Jaya.

– Założę się: pomyślał pan, że bym nie potrafiła – rzuciła wyzywająco.

– Alvirah, znam panią wystarczająco długo. Żaden pomysł by mnie nie zdziwił.

Zaśmiała się.

– Proszę się nie martwić. Tym razem jeszcze nie wpadnę na pana na stoku. Jeżeli prognoza pogody się sprawdzi, to powinniście mieć świetne warunki narciarskie. Zapowiadają duże opady śniegu, prawdziwą burzę śnieżną.

– Jeżeli nadejdzie, my już tam będziemy. Wyjeżdżamy dzisiaj wieczorem. – Spojrzał w kierunku drzwi. – On nigdy się nie spóźnia – zamruczał bardziej do siebie niż do Alvirah, po czym rzekł: – Sprawdzę, co z Willym, i hajda pakować ciepłe rzeczy.

Kiedy doktor opuścił poczekalnię, Alvirah musiała przyznać w duchu, że bardzo martwiła się o Willy’ego, nawet bardziej, niż się sama przed sobą do tego przyznawała. Willy zawsze cieszył się dobrym zdrowiem. Nigdy nie brała pod uwagę, że może mu coś poważnego dolegać. Była tak pogrążona w myślach, że nagły dzwonek do drzwi przestraszył ją. To zapewne ten pacjent, na którego doktor Jay czeka. Gdy tylko brzęczyk zasygnalizował otwarcie zamka, zerwała się, żeby otworzyć drzwi. Natychmiast się zorientowała, że szczupła, ciemnowłosa młoda kobieta, która weszła do poczekalni, nie jest osobą oczekiwaną przez doktora Jaya. Wyraźnie słyszała, jak mówił, że „on” nigdy się nie spóźnia.

Otaksowała szybko wzrokiem nowo przybyłą – około trzydziestki, bardzo atrakcyjna, ubrana w elegancką zamszową kurtkę, dżinsy i wysokie buty, najwyraźniej czymś zatroskana. Kobieta rozejrzała się po pustej poczekalni i rzuciła Alvirah przelotny uśmiech.

– Poza doktorem Jayem wszyscy poszli już do domu – pośpieszyła z życzliwą informacją niepytana Alvirah. – A on czeka na swego ostatniego pacjenta.

Teraz dopiero zauważyła wyraźny niepokój na twarzy młodej kobiety.

W drzwiach pojawił się doktor Jay.

– Jak się masz, Regan. Gdzie twój ojciec? Opóźnia mój urlop.

– Miałam nadzieję, że go tu złapię.

– Powinien być lada chwila. Czekam na niego od pół godziny.

– To niepodobne do mojego ojca tak się spóźniać.

– Dzisiaj są spore korki. – Doktor Jay wykonał szeroki, usprawiedliwiający gest dłonią.

Mimo to mina Regan pozostała wyraźnie zatroskana.

– Czy coś się stało? – spytał ją doktor.

Regan podeszła do niego bliżej i zniżyła głos – próżny trud, gdyż Alvirah usłyszałaby kichnięcie myszy trzy pokoje dalej.

– Przydarzyło się zupełnie nieoczekiwanego. – Regan zaczęła opowiadać o wypadku matki.

A więc to ona! – pomyślała Alvirah. Córka Nory, Regan Reilly. Oczywiście! Wyglądała jakoś znajomo. Jest prywatnym detektywem, jak ja. Tyle tylko, że ona ma licencję. Alvirah stała nieruchomo, nadstawiając uszu, i modliła się, żeby ci dwoje nie przeszli do gabinetu doktora Jaya.

– Pomyślałam, że pomogę ojcu w robieniu zakupów, jak już wyjdzie od pana – mówiła Regan – bo mieliśmy wyjechać na Hawaje i nie mamy w domu ani choinki, ani nic do jedzenia.

Uwielbiam Hawaje, skomentowała w duchu Alvirah.

– Martwię się – ciągnęła dalej Regan – ponieważ ojciec nie odbiera telefonu komórkowego i nie zadzwonił do mamy od chwili, gdy wyszedł od niej ze szpitala dzisiaj rano. A teraz tutaj też go nie ma. To do niego zupełnie niepodobne. – Głos miała zgnębiony.

Oho! – pomyślała Alvirah. Dziewczyna ma rację. Jest niedobrze.

– No cóż, poczekamy i zobaczymy – rzekł doktor Jay pocieszająco. – Pewnie się tu zaraz zjawi. Jeżeli nie przyjdzie, to znaczy, biorąc pod uwagę wszystko, co się dzisiaj wydarzyło, że po prostu zapomniał o wizycie. Ma na pewno sporo spraw na głowie. To z pewnością jedyne logiczne wyjaśnienie.

Zwrócił spojrzenie na Alvirah.

– Willy będzie gotowy do wyjścia za jakieś piętnaście minut.

– Nie ma pośpiechu – rzekła Alvirah zadowolona, że Willy musi jeszcze trochę zostać. Obserwowała, jak Regan niespokojnie podchodzi do okna, wygląda na parking, a potem siada sztywno na twardym krześle.

– Chciałam tylko powiedzieć, że czytałam wszystkie książki pani mamy i szalenie mi się podobały. Bardzo mi przykro z powodu jej wypadku. Widzę, że martwi się pani o ojca, ale proszę mi wierzyć, jeżeli coś przydarza się żonie, z mężów nie ma żadnego pożytku. O wszystkim zapominają.

Regan uśmiechnęła się blado.

– Oby pani miała rację. Jeszcze raz do niego zadzwonię. – Wyjęła telefon komórkowy i wystukała numer. – Nie odpowiada – rzekła. – Spróbuję do szpitala.

Niech on tam będzie, albo żeby choć była od niego wiadomość, modliła się w duchu Alvirah podczas rozmowy Regan z pielęgniarką matki.

Regan wyłączyła telefon.

– Mama nadal śpi, i to jest dobry znak. Ojciec nie dzwonił, i to jest zły omen. – Wstała z krzesła i ponownie podeszła do okna.

Alvirah chciała powiedzieć coś pocieszającego, ale wiedziała, że nic takiego nie da się wymyślić. Czy Luke’owi Reilly’emu coś się stało? Minęło już prawie dwadzieścia minut, a jego ciągle tu nie było.

– No, Alvirah, może pani zabrać swego pacjenta – zezwolił doktor Jay, prowadząc Willy’ego pod rękę.

– Cześć, złotko – odezwał się Willy słabym głosem.

– Proszę wziąć go do domu i pozwolić mu to odespać – pouczył Alvirah dentysta. – I wesołych świąt. – Zwrócił się do Regan: – Żadnej wiadomości?

– Panie doktorze, chyba nie ma wątpliwości, że ojciec dzisiaj już nie przyjdzie. Wezwę taksówkę i pojadę do domu. Tam go na pewno przydybię.

– Czy nie mieszka pani w Summit? – spytała Alvirah, lecz nie czekała na odpowiedź. – Wiem, że tak. To jest napisane na okładkach książek. My tu mamy samochód z kierowcą. Podrzucimy panią do domu.

Zanim Regan zdążyła zaprotestować, siedziała już koło Alvirah na tylnym siedzeniu lśniącej czarnej limuzyny. Po przeciwnej stronie rozłożył się Willy z wyciągniętymi przed siebie nogami.

– Robiłam kurs prawa jazdy trzy razy w ciągu ubiegłych trzech lat – wyjaśniała Alvirah. – Instruktorzy zawsze znajdowali jakieś wymówki, dlaczego ktoś inny zdał egzamin, a ja nie. – Roześmiała się. – Nie mam do nich żalu. Nie uwierzyłaby pani, ile pachołków drogowych rozpłaszczyłam na placach manewrowych.

Regan odpowiedziała jej uśmiechem. Poczuła instynktowną sympatię do Alvirah i teraz uświadomiła sobie, że już kiedyś jej imię słyszała. Gdy samochód wjechał na główną drogę, odezwała się:

– Odnoszę wrażenie, że skądś panią znam. Pani imię wydaje mi się znajome.

Alvirah rozpromieniła się.

– Wiem, że jest pani prywatnym detektywem, a ja chyba mogłabym powiedzieć, że w pewnej mierze jestem osobą z pani branży. Tak się przypadkiem dzieje, że znajduję się w pobliżu, gdy policja potrzebuje wsparcia. Potem opisuję to, co się wydarzyło, dla „Globe”. Można by mnie nazwać wędrownym reporterem od spraw kryminalnych.

– Wędrowny to nie jest właściwe określenie – zaoponował Willy, nie otwierając oczu. – Moja żona jest nieustannie na pełnych obrotach i stale szuka guza.

Regan zaśmiała się i zwróciła do Alvirah:

– Mama przysłała mi kilka pani artykułów. Bardzo jej się podobały i uznała, że opisywane w nich sprawy mnie zainteresują. Miała rację. – Pochyliła się ku Alvirah, siedzącej w rozpiętym płaszczu. – Czy to jest ta pani słynna broszka z ukrytym mikrofonem?

– Bez niej nigdy nie ruszam się z domu – odparła z dumą Alvirah.

Regan sięgnęła do kieszeni.

– Spróbuję jeszcze raz zadzwonić do biura ojca.

Nie dowiedziała się niczego nowego: Austin Grady nadal nie miał od Luke’a żadnych wiadomości.

Regan z westchnieniem wyłączyła telefon.

Przez następnych pięć minut Alvirah komentowała różnorodność świątecznych dekoracji mijanych domów. W końcu Regan oznajmiła:

– Nasz to ten po lewej.

– Och, śliczny – szepnęła Alvirah, wyciągając szyję, żeby mieć lepszy widok. – O wiele ładniejszy od tych, w których kiedyś sprzątałam, bez dwóch zdań.

Było oczywiste, że nikogo nie ma w środku. W odróżnieniu od sąsiednich, stał pogrążony w całkowitych ciemnościach. Długi podjazd prowadził do garaży na tyłach domu. Szofer zatrzymał się przy chodniku przed frontowymi drzwiami.

– Regan – powiedziała Alvirah – pozwól mi wstąpić tam z tobą, bo na pewno zechcesz odsłuchać wiadomości. – W głosie Alvirah brzmiał niepokój.

Regan wiedziała, o czym Alvirah myśli. Jeśli wydarzył się wypadek, wiadomość o nim mogła zostać nagrana.

– Nic mi nie będzie, Alvirah – zapewniła. – I tak jestem ci bardzo wdzięczna. Musisz zawieźć Willy’ego do domu.

Alvirah. z ociąganiem patrzyła, jak Regan wchodzi na schody i znika w głębi domu. Limuzyna zaczęta wolno sunąć podjazdem w stronę ulicy. Właśnie w nią skręcała, gdy Alvirah usłyszała słaby sygnał telefonu komórkowego. Rozejrzała się szybko wokół. Nie mam swojego przy sobie, pomyślała. Wtedy go dojrzała. Telefon, z którego korzystała Regan, leżał na sąsiednim siedzeniu, pobłyskując zielonkawym światłem.

Odbiorę go, zdecydowała. Założę się, że to jej ojciec. Podniosła telefon i uruchomiła go.

– Halo! – huknęła radośnie.

– Regan? – Głos był niski i chrapliwy.

– Zaraz jej oddam telefon – powiedziała Alvirah, dając znak kierowcy, żeby zawrócił. – Czy to mówi jej ojciec?

– Mam od niego wiadomość.

– Och, świetnie! – wykrzyknęła Alvirah.

Kiedy wyskoczyła z samochodu i biegła chodnikiem, nie usłyszała uwagi, którą C.B. skierował do Luke’a:

– Nie wiem, kto odebrał telefon pana córki, ale ten ktoś ma głos jak syrena okrętowa.


Fred Torres zdecydowanym ruchem powiesił dopiero co zdjęty mundur i zatrzasnął drzwiczki swojej szafki.

– Na dwa tygodnie, Vince – zwrócił się do swego partnera. – Zew morza mnie wzywa.

– Też bym chciał pożeglować na Karaibach – rzekł Vince Lugano, wciągając sweter. – Kiedy ty będziesz popijał piwo na pokładzie, mnie zostanie składanie pompy strażackiej i domku dla lalek.

Gdy uśmiech rozjaśniał twarz Freda, wokół jego piwnych oczu pojawiały się drobne zmarszczki.

– Przecież ty to uwielbiasz – przypomniał.

– No pewnie – zgodził się Vince, spoglądając z braterską serdecznością na mężczyznę, który został jego najlepszym przyjacielem od czasu zaprzysiężenia ich obu jako oficerów policji w Hoboken, stan New Jersey, sześć lat temu.

Fred miał dwadzieścia osiem lat i prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, był szczupły i muskularny. Ze swą śniadą cerą, czarnymi włosami i niewątpliwie męską urodą, stanowił doskonały cel dla jego mających najlepsze intencje przyjaciół, których siostry lub kuzynki akurat były na wydaniu. Miał po świętach rozpocząć ostatni semestr w Wyższej Publicznej Szkole Prawa.

Vince, w tym samym wieku co jego partner, był o pięć centymetrów wyższy i o siedem kilogramów cięższy, miał rudawoblond włosy i błękitne oczy.

Nie zainteresował się nigdy żadną kobietą poza swą ukochaną z liceum, którą poślubił pięć lat temu.

– Kiedy wylatujesz? – zapytał Freda.

– Mam samolot jutro rano o ósmej.

– Będziesz dziś wieczorem na przyjęciu u Mike’a?

– Oczywiście.

– No to się zobaczymy.

Fred zamierzał jechać prosto do swego mieszkania, wynajmowanego w niewielkim domu czynszowym na południowym krańcu miasta. Lecz kiedy skręcił za rogiem w ulicę prowadzącą do domu, pod wpływem impulsu zatrzymał samochód, gdyż zobaczył w oknie kwiaciarni przyciągającą wzrok, pięknie skomponowaną wystawę poinsecji. To nie zajmie mi wiele czasu, zapewniał się w duchu, gdy po wejściu do kwiaciarni wybierał efektowną, ukwieconą roślinę. Poznał Rositę Gonzalez na przyjęciu miesiąc temu i od tego czasu był z nią dwa razy na późnym obiedzie w restauracji. Zaprosił ją też na dzisiejszą imprezę, ale ona nie miała nikogo, kto by mógł zostać z dziećmi.

Wracał do samochodu uśmiechnięty, gdyż rozpamiętywał tamten wieczór, kiedy się poznali. Oboje przybyli na przyjęcie o tej samej porze. Zaparkował za nią. Ona przyjechała w lśniącej czarnej limuzynie. Gdy wchodzili razem na schody, przedstawił się jej i powiedział:

– Zajechałaś w wielkim stylu.

– Poczekaj, aż zobaczysz, co zastaniesz w moim domu – zażartowała. – Do moich różnorodnych obowiązków zawodowych należy także prowadzenie limuzyny. Jeden kolega, z którym pracuję, podrzuci tu mój samochód, a ten zabierze.

Po zakończeniu przyjęcia Fred odprowadził ją do jej dwunastoletniego chevroleta.

– Możesz mówić do mnie po prostu „Kopciuszku” – powiedziała z uśmiechem.

Robiła wrażenie bardzo młodej, może dzięki długim czarnym włosom i zaraźliwemu śmiechowi. Wprost trudno było uwierzyć, że jest matką dwóch małych chłopców.

– Czy Kopciuszek ma jakiś numer telefonu? – zapytał.

Teraz, gdy przyłapał się na tym, że jedzie do jej domu, zaczął się zastanawiać, czy to był dobry pomysł. Na jezdniach panował ruch większy, niż się spodziewał, a on jeszcze nie zaczął się pakować przed swą zagraniczną wyprawą. Nie jest również wykluczone, rozważał, że pojawienie się w domu Rosity mogłoby być przez nią odebrane jako niewłaściwy sygnał. Obecnie nie zamierzał się zbytnio angażować wobec żadnej kobiety. W przewidywalnej przyszłości nie miałby czasu na poświęcanie się tego rodzaju związkowi, zwłaszcza gdy w grę wchodziłyby dzieci.

Rosita mieszkała w jednym z budynków skromnego, otoczonego zielenią osiedla, w pobliżu Summit. Wczoraj był najkrótszy dzień roku, pomyślał Fred. I to się zgadzało. O wpół do piątej robiło się już zupełnie ciemno. Zaparkował w miejscu przeznaczonym dla gości, wszedł na prowadzący do domu chodnik i przełożywszy świątecznie opakowaną doniczkę z kwiatami do jednej ręki, nacisnął dzwonek do mieszczącego się na parterze mieszkania Rosity.

Tam zaś siedemnastoletnia Nicole Parma była w stanie graniczącym z histerią. Na dźwięk dzwonka pośpieszyła do drzwi.

– Wasza mama pewnie zapomniała kluczy! – zawołała do siedzących po turecku na podłodze przed telewizorem Chrisa i Bobby’ego. Żaden z nich nie odwrócił w jej stronę głowy.

– Nasza mamusia nigdy nie zapomina kluczy – zauważył rzeczowo sześcioletni Chris, zwracając się do młodszego brata. Różnica wieku między nimi wynosiła tylko jedenaście miesięcy, mogli uchodzić za bliźniaków.

– Ale mamusia powiedziała, że do tego czasu będzie już w domu – odezwał się Bobby cichym i zatroskanym głosem. – Nie lubię Nicole. Nie bawi się z nami tak jak Sarah. – Sarah była ich stałą opiekunką.

Nie zważając na ostrzeżenia Rosity, żeby nie otwierać nikomu drzwi, dopóki nie będzie wiadomo, kto za nimi stoi, Nicole rozwarła je na oścież.

Uwagi Freda nie uszło spojrzenie pełne gorzkiego rozczarowania na jego widok.

– Czy pani Gonzalez jest w domu? – Cofnął się o krok, nie chcąc sprawiać wrażenia intruza, który ma zamiar wejść do środka bez zaproszenia.

– Nie, a ja czekam na nią już od godziny! – Odpowiedź brzmiała niemal jak płaczliwe zawodzenie.

– To Fred! – wykrzyknął Chris, zrywając się z podłogi.

– Fred! – powtórzył za bratem Bobby.

Obaj chłopcy byli już przy drzwiach, przepychając się koło Nicole, żeby go powitać.

– To przyjaciel mamusi! – wyjaśnił jej Chris. – Jest policjantem. On aresztuje ludzi.

– Cześć, jak się macie. – Fred przeniósł wzrok na Nicole. – Chciałem tylko podrzucić ten kwiatek mamie chłopców.

Chłopcy ciągnęli Freda za kurtkę.

– Chyba może pan wejść – rzekła Nicole. – Rosita powinna nadejść lada chwila.

– Lepiej, żeby mamusia zaraz wróciła – wygłosił swą opinię Chris, gdy Fred przekroczył próg mieszkania. – Nicole wariuje, bo musi się przygotować na tańce. Nie chce brzydko wyglądać, bo kooocha swego chłopaka. Ha, ha, ha, Nicole.

Gdyby wzrok mógł zabijać! – pomyślał Fred, widząc wściekłe spojrzenie, jakie dziewczyna rzuciła Chrisowi.

– Ty łobuziaku! Już ci mówiłam, że masz odkładać drugą słuchawkę, kiedy rozmawiam.

– Buzi, buzi, do zobaczenia, nie mogę się doczekać! – Chris wydawał z siebie głośne cmokania.

– Buzi, buzi – powtórzył Bobby, usiłując naśladować brata mlaskaniem.

– Dajcie spokój, chłopcy – powiedział Fred. – Już wystarczy.

Zobaczył łzy w oczach Nicole.

– Bardzo ci się śpieszy, prawda?

– Jest już strasznie późno – potwierdziła. Wargi jej drżały, a łzy zaczęły płynąć po policzkach.

– Czy Rosita telefonowała?

– Nie. Usiłowałam się z nią połączyć, ale bez skutku.

– Z pewnością jest w drodze do domu. – Ten sam impuls, który zatrzymał Freda przed kwiaciarnią, zmusił go do wypowiedzenia następnych słów: – Słuchaj, mam trochę czasu. Mogę posiedzieć z dziećmi. – Wyjął policyjną odznakę. – Przecież widzisz, że chłopcy mnie znają.

Chris podbiegł do stołu i sięgnął po oprawione w ramkę zdjęcie. To było grupowe zdjęcie z przyjęcia, na którym Fred i Rosita się poznali.

– To on! – zawołał, wskazując na fotografię i pokazując ją Nicole. – Tam, w tylnym rzędzie.

Nicole ledwie rzuciła okiem na policyjną odznakę i zdjęcie z zabawy i już była za drzwiami, z jedną ręką w rękawie płaszcza.

– Ona jest okropna – oznajmił Chris. – Cały czas wisi na telefonie i rozmawia ze swoim chłopakiem. Ple-ple-ple.

– Nie chce grać w warcaby – dodał Bobby cicho.

– Nie chce? – Fred nadał swemu głosowi ton prawdziwego niedowierzania. – Ja uwielbiam warcaby. Znajdźmy jakieś miejsce na kwiatek mamusi, a potem zobaczymy, czy wy dwaj mnie ogracie. Białe czy czarne?


Kiedy Regan otwierała drzwi, Alvirah pomachała do niej telefonem komórkowym.

– Telefon, na który czekałaś – rzekła zdyszana.

Regan chwyciła aparat.

– Tato?

Alvirah bez wahania weszła do mieszkania i zamknęła za sobą drzwi. Żeby się upewnić, czy wszystko jest w porządku, usprawiedliwiała się w duchu.

Lecz już w chwilę później, sądząc po wyrazie twarzy Regan, odgadła, że stało się coś bardzo, bardzo złego.

Zamiast głosu, który Regan spodziewała się usłyszeć, zmroził ją krótki rozkaz.

– Będziesz z nim mówić za chwilę. Pozbądź się osób, które są tam z tobą.

To nie jest telefon z policji ani ze szpitala, pomyślała Regan. Podjęła błyskawiczną decyzję – Alvirah powinna zostać. W istocie zresztą nie miała innego wyboru. Obie stopy Alvirah były niemal przyklejone do marmurowej posadzki. Widząc życzliwą troskę w jej oczach, Regan była zadowolona z obecności kobiety.

– Dziękuję ci, Alvirah – rzekła głośno. – Nie będę cię dłużej zatrzymywać. – Przeszła koło niej, po czym głośno otworzyła i zamknęła drzwi.

Facet nie życzy sobie, żeby ktokolwiek usłyszał to, co ma Regan do powiedzenia, pomyślała Alvirah. Szybkim szarpnięciem rozpięła płaszcz, odczepiła broszkę imitującą słońce, którą zawsze nosiła, i włączyła ukryły w niej miniaturowy mikrofon, po czym wręczyła ją Regan.

Ta początkowo wyraziła wzrokiem zdziwienie, lecz zaraz skinęła głową, gdyż zrozumiała intencje Alvirah.

– Chcę porozmawiać z ojcem – rzekła, trzymając broszkę koło ucha i słuchawki telefonicznej.

– Nie tak szybko – warknął burkliwy głos. – Mam listę żądań.

Słuchający rozmowy Petey aprobująco pokiwał głową.

– Coś jak pierwsza dziesiątka z listy przebojów – wyszeptał do Luke’a, szturchając go przyjacielsko łokciem w zakutą kajdankami rękę. C. B. zmierzył go wściekłym wzrokiem.

– Przepraszam. – C.B. mówił dalej: – Musimy mieć milion dolarów w gotówce do jutra do południa. To mają być banknoty studolarowe w wojskowym worku. Punktualnie o szóstej, powtarzam punktualnie – pojedziesz swoim samochodem do Central Parku od strony wjazdu z Szóstej Alei. Otrzymasz telefoniczną wiadomość, gdzie masz zostawić pieniądze. Nie zawiadamiaj policji, jeżeli chcesz jeszcze kiedyś zobaczyć swego ojca i tę jego pyskatą lalę. Jak tylko pieniądze zostaną podjęte i przeliczone, zostaniesz poinformowana telefonicznie, skąd będzie można tych dwoje zabrać.

– Chcę rozmawiać z moim ojcem, i to zaraz – zażądała Regan.

C.B. podszedł do Luke’a i przyłożył mu do ucha telefon.

– Niech się pan przywita z córeczką. I powie, żeby lepiej robiła to, co jej poleciłem.

Spokojny głos Luke’a w słuchawce złagodził przerażenie Regan.

– Halo, Regan. Oboje czujemy się, jak dotąd, dobrze. Mama będzie wiedziała, w jaki sposób szybko zdobyć pieniądze.

Zanim Regan zdążyła odpowiedzieć, odezwał się C. B.:

– Wystarczy. Teraz kolej Rosity. – Podetknął jej telefon. – Powiedz coś do niej.

– Zaopiekuj się moimi chłopcami – rzuciła ta bez tchu.

I tym razem C.B. nie dał Regan szansy na udzielenie odpowiedzi.

– W porządku, Regan Reilly – rzekł. – Jesteśmy umówieni na randkę. Jutro o szóstej. Zgoda?

– Przyjadę, gdzie trzeba – odparta Regan. – Ale zanim zostawię pieniądze, będę musiała jeszcze raz porozmawiać z ojcem i Rositą. – Usiłując powstrzymać narastającą furię, zakończyła podobnie jak on: – Zgoda?

– Masz to jak w banku, Regan.

Połączenie zostało przerwane.


– Wiesz, Beverly, czuję się tak, jakby walec drogowy po mnie przejechał – oświadczyła Nora, przeglądając się w lusterku małej puderniczki i malując usta.

Beverly Carter uśmiechnęła się.

– Wygląda pani świetnie, pani Reilly – odparła uspokajająco, spulchniając chorej poduszkę. – Dobrze, że spała pani tak długo. Chyba jest z panią znacznie lepiej niż dziś rano.

– Z pewnością lepiej – przyznała Nora, spoglądając na zegarek. – Wpół do siódmej. Nastawmy wiadomości, to się dowiemy, co jeszcze wydarzyło się dzisiaj na świecie.

– Jestem – zgłosiła swe przybycie Regan, otworzywszy lekko uchylone drzwi.

Twarz Nory pojaśniała.

– Wcześnie przyszłaś. Świetnie. Gdzie tata?

Regan zawahała się.

– Coś go zatrzymało.

– Pani Reilly, gdyby mnie pani potrzebowała, będę na korytarzu – zapowiedziała pielęgniarka.

– Beverly, a może poszłabyś na kolację? – zasugerowała Regan. – Pogawędzimy sobie trochę z mamą. Nie śpiesz się.

Kiedy pielęgniarka wyszła, Regan zamknęła dokładnie drzwi i powoli odwróciła się do matki. Miała udręczony wyraz twarzy.

– Regan, co się dzieje? – spytała Nora głosem, w którym już słychać było nutę paniki. – Czy wydarzyło się coś złego? Czy coś się stało tacie?

– Mamo, ja… – zaczęła Regan, szukając właściwych słów.

– Nie powiesz mi, że on nie żyje, Regan? – O Boże, proszę, szeptała w duchu Nora, tylko nie to.

– Nie, nie, nic takiego – zapewniła ją Regan szybko. – Dwie godziny temu z nim rozmawiałam.

– Wobec tego co? O co chodzi?

– Nie bardzo wiem, jak ci to powiedzieć. Został uprowadzony i ktoś zatelefonował do mnie z żądaniem okupu.

– Matko Boska – wyszeptała Nora. Przycisnęła dłonie do piersi, jakby chciała zasłonić się przed kolejnym ciosem. – Jak to się stało? Co konkretnie wiesz?

Regan z trudem udało się znieść widok przerażonej twarzy matki, gdy relacjonowała wszystko, co dotyczyło zniknięcia Luke’a, a było tego przecież tak niewiele: jej próby skontaktowania się z nim; decyzja, że uda się do gabinetu Jaya; podróż do domu w Summit z Alvirah Meehan, której reportaże kryminalnej Nora kiedyś jej przesłała, i w końcu telefon na komórkę z żądaniem miliona dolarów okupu.

– Jeżeli jest z nim Rosita, a on nie był obecny na pogrzebie, porwanie musiało nastąpić zaraz po jego wyjściu stąd, rano. – Oczy Nory były pełne łez. Spoglądała przez okno. To wprost nie do wiary, że jej mąż, z którym spędzili razem trzydzieści pięć lat, był w ten ciemny, zimny wieczór w jakimś nieznanym miejscu, na łasce kogoś, kto w każdej chwili mógł go pozbawić życia. – Możemy mieć ten milion dolarów. Ale Regan, musimy włączyć w to policję.

– Wiem. Alvirah jest zaprzyjaźniona z pewnym gościem, szefem oddziału do zadań specjalnych policji tu, na Manhattanie. On jest tym człowiekiem, którego należałoby wtajemniczyć. Ten oddział zajmuje się najgłośniejszymi sprawami kidnapingu. Alvirah jest ze mną. Czeka na korytarzu.

– Przyprowadź ją tutaj – rzekła Nora. – Tylko poczekaj chwileczkę. Kto jeszcze o tym wie?

– Nikt poza mężem Alvirah i jego siostrą, zakonnicą. Ona teraz właśnie siedzi przy nim u nich w domu, bo Willy po zabiegu stomatologicznym jest całkiem do niczego.

– A co z dziećmi Rosity? Kto się nimi zajmuje?

– Mam jej numer telefonu, był w notesie taty – odparła Regan. – Kiedy zadzwoniłam, rozmawiałam z jej przyjacielem, który właśnie zwolnił dochodzącą opiekunkę. Powiedziałam mu jedynie, że Rositę zatrzymały jakieś sprawy, ale odniosłam wrażenie, iż on podejrzewa coś bardzo złego.

– Byle tylko dzieci chwilowo miały opiekę. – Nora wzięła głęboki oddech, usiłując unieść się na łóżku. Przeklęta noga, pomyślała. Być uwięzioną w taki sposób, kiedy każdy nerw jej ciała domaga się od niej działania.

– Niech Alvirah wejdzie – powiedziała. – Nawiążemy kontakt z jej znajomym z policji, a potem razem załatwimy sprawę pieniędzy.

Regan ledwie zdążyła otworzyć drzwi, a Alvirah już wpadła do pokoju, podeszła do łóżka Nory i uścisnęła serdecznie jej dłoń.

– Nie spoczniemy, dopóki pani mąż i ta dziewczyna nie wrócą cali i zdrowi – obiecała.

Było coś takiego w postawie Alvirah Meehan, że Nora uwierzyła jej słowom.

– W zeszłym roku miałam odczyt w Akademii Policyjnej im. Johna Jaya na temat sprawy porwania dziecka, którą udało mi się rozwiązać – mówiła Alvirah. – Gazety nazwały ją przypadkiem flagowego dziecka, gdyż tę malutką dziewczynkę owinięto we flagę, kiedy porywano ją ze szpitala.

– Pamiętam tę sprawę – rzekła Nora. – To zdarzyło się również tuż przed świętami Bożego Narodzenia.

Alvirah skinęła głową.

– Tak jest. Odzyskaliśmy dziecko w Wigilię. Wtedy na moim odczycie był Jack Reilly i zaprosił mnie na lunch. Jest świetnym fachowcem i takim bystrym. Ma dopiero trzydzieści cztery lata i już w randze kapitana dowodzi oddziałem do zadań specjalnych policji. – Sięgnęła po telefon. – Będzie wiedział, jak się do tego zabrać. Urzęduje w Komendzie Głównej przy Plaża.

– Nosi nazwisko Reilly? – zdziwiła się Nora.

– Niech pani sobie wyobrazi! I pisze się tak samo jak wasze. Kiedyś go spytałam, czy nie jesteście spokrewnieni. – Alvirah wymownym gestem uprzedziła kontynuację tego tematu. – Nie jesteście.

Regan ze słabym uśmiechem usiadła na brzegu łóżka i zacisnęła dłoń na wyciągniętych ku niej palcach matki. Razem słuchały przedstawianych przez telefon argumentów Alvirah, nieprzyjmującej do wiadomości argumentów rozmówcy, uzasadniających ewentualną odmowę.

– Nic mnie nie obchodzi, czy będzie mógł wrócić do swych obowiązków przed poniedziałkiem – mówiła Alvirah. – Nikt się nie nadaje bardziej od niego. Musicie zaraz wysłać pagerem wiadomość o takiej treści: „Proszę niezwłocznie zatelefonować w niecierpiącej zwłoki sprawie do Alvirah Meehan na…”. Jaki tu jest numer telefonu, Regan?

– Podaj mu numer mojej komórki – odparła Regan. – 310-555-4237.

Alvirah odłożyła aparat.

– Jak znam Jacka Reilly’ego, będziemy miały od niego wiadomość w ciągu dziesięciu minut.

Osiem minut później telefon zadzwonił.


Jack Reilly nie przejmował się specjalnie wyjątkowo wzmożonym ruchem na East River Drive. Walizkę miał w bagażniku i zdążał w kierunku domu swych rodziców w Bedford. Było oczywiste, że droga zajmująca zwykle godzinę przedłuży się tego wieczoru prawie dwukrotnie. Świąteczny exodus z Manhattanu już się na dobre rozpoczął.

Spośród sześciorga swego rodzeństwa dwóch braci i jednej siostry nie widział od sierpnia, kiedy to wszyscy zgromadzili się w domu rodzinnym im wyspie Martha’s Yineyard. Licząc żony i dzieci, teraz zbierze się ich pod jednym dachem dziewiętnaścioro na całe cztery dni. Mam nadzieję, myślał uśmiechając się do siebie, że się nie pozabijamy nawzajem. Prognozy pogody wskazywały, że w czasie weekendu spodziewany jest potężny sztorm.

Nacisnął hamulec. Samochody poruszały się wprawdzie zderzak w zderzak, ale jeden z wozów po jego prawej stronie nagle gwałtownie skręcił i przeciął mu drogę. „Teraz będziesz jechał szybciej, co, kolego?” – zamruczał Jack pod nosem, spoglądając na niekończący się, jak okiem sięgnąć, potok czerwonych tylnych świateł samochodów.

Jack Reilly miał rudawoblond włosy ze skłonnością do falowania, oczy w kolorze orzechów leszczyny, bardziej zielone niż piwne, regularne rysy, mocno zarysowaną szczękę, był barczysty i mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt. Wybitnie inteligentny, odznaczający się szybką orientacją, poczuciem humoru i ciętym językiem, wyostrzonym, jak to bywa u osób wychowujących się w dużej rodzinie, posiadał niezaprzeczalny urok osobisty i dar zjednywania sobie ludzi. Zarówno w życiu towarzyskim, jak i w pracy stawał się mimowolnie postacią wzbudzającą i zainteresowanie, i zarazem zaufanie.

Jego na ogół niefrasobliwy sposób bycia kończył się jednak w momencie, gdy pracował nad jakąś sprawą kryminalną. Wnuk porucznika nowojorskiej policji, po ukończeniu college’u w Bostonie zadziwił swą rodzinę decyzją, że wybiera karierę zawodową jako stróż porządku publicznego. W ciągu następnych dwunastu lat od stanowiska patrolującego policjanta w drogówce doszedł do rangi kapitana i szefa oddziału do zadań specjalnych Komendy Głównej Policji w Nowym Jorku. Po drodze zaliczył też dwa fakultety. Jego celem było stanowisko komisarza policji tego miasta i niewielu, którzy go znali, wątpiło, czy mu się to uda. Jego pager odezwał się. Trzymał aparat w schowku w konsoli samochodu. Wziął go do ręki, spojrzał na numer i wcale się nie ucieszył, że ktoś z pracy prosi o kontakt. No i o co znowu chodzi? – myślał, wyjmując swoją komórkę.

Piętnaście minut później pukał do drzwi szpitalnego pokoju Nory. Alvirah zerwała się i otworzyła mu.

– Jak się cieszę, że przyjechałeś tak szybko! – wykrzyknęła.

– Bytem akurat przy wylocie na Rooseyelt Drive – odparł Jack, witając Alvirah pocałunkiem w policzek.

Spojrzał w głąb pokoju i rozpoznał twarz Nory Reilly. Wiedział też, że ta atrakcyjna, młoda kobieta, stojąca przy łóżku, musi być jej córką. Widywał zawsze ten sam udręczony wyraz na twarzach innych krewnych ofiar kidnapingu. Im była potrzebna pomoc, nie współczucie.

– Jestem Jack Reilly – przedstawił się, ściskając dłoń obu paniom. – Bardzo mi przykro w związku z tym, co się zdarzyło. Wiem, że chciałyby panie od razu przystąpić do rzeczy.

– Same fakty – powiedziała Regan z bladym uśmiechem. – Tak, istotnie, chciałybyśmy.

On mi się podoba, pomyślała, gdy Jack wyjmował swój notatnik. Wie, co robi. Poczuła ukłucie bólu w sercu, patrząc, jak Jack Reilly, rozejrzawszy się po pokoju, przysuwa sobie fotel, w którym jeszcze tego ranka siedział Luke.


Niezwłocznie po odbyciu rozmowy telefonicznej z Regan Reilly C.B. i Petey ubrali się do wyjścia. Jak nieproszony wyjaśnił C.B. Luke’owi i Rosicie, to był szczęśliwy traf, kiedy kilka miesięcy temu spotkał Peteya w barze w Edgewater.

– Taa! – ryknął Petey. – I wie pan co, panie Reilly, poznaliśmy się przez pana.

– W jaki sposób udało mi się tego dokonać? – spytał Luke uszczypliwie, zginając przy tym palce i poruszając kajdankami, żeby przesunęły mu się z kości nadgarstka.

– Ja to panu powiem. Mowa o zbiegu okoliczności. Siedziałem sobie w knajpce „U Elsie” jakieś dwa tygodnie po tym, jak malowałem u pana salę, gdzie się wystawia zwłoki, a przy drugim końcu baru siedział C.B. i topił swe liczne smutki.

– Sam byłeś w opłakanym stanie – wtrącił C.B.

– Taaa – zgodził się Petey. – Zmuszony jestem to przyznać. W tym momencie też nie miałem najlepszego zdania o życiu.

– Dwaj przegrani frustraci – mruknęła pod nosem Rosita.

– Co? – spytał Petey.

– Nic.

– Daj spokój, Petey – rzekł C.B. niecierpliwie. – Chodźmy już, bo zanim się tam znajdziemy, rozejdą się krakersy i cały ser.

– Do tej knajpy ściąga kupa luda, a każdy jeden to obżartuch – wyjaśnił Petey, kręcąc z niesmakiem głową. Następnie z uporem ciągnął dalej rozpoczęty wątek: – Więc mówię sobie, już tego gościa widziałem. Ale gdzie? Więc mówię sobie, rety, wiem gdzie. To było w tej pana wesołej budzie, panie Reilly. Się okazało, że on i ten jego stary, zbzikowany wujek wpadli tam na chwilę, kiedy ja akurat wykonywałem swoją malarską robotę.

– Cóż za urocza historyjka – zauważyła Rosita sarkastycznie.

– Taaa. Więc ja biorę swoje piwo, przysiadam się do niego, tak po przyjacielsku, i zaczyna się rozmowa. – Nagle ton głosu Peteya zmienił się. – A on mi powiada, że wy wszyscy robiliście sobie kpinki z tego pięknego koloru, którym pomalowałem panu salę i specjalnie robiłem do tego mieszankę.

C.B. otworzył drzwi prowadzące na pokład.

– Kiedy wujek Cuthbert zobaczył tę salę, powiedział, że już lepiej by było, gdyby przy jego zwłokach czuwano w lunaparku.

– To naprawdę zraniło moje uczucia – oświadczył Petey żałosnym głosem. – Ale wszystko wyszło nam na dobre. – Jego twarz rozjaśniła się. – Gdyby on i jego wujek nie wścibili nosów do tego pokoju, nie poznałbym C.B. A teraz my obaj zamiarujemy zacząć nowe życie z pana milionem dolarów, panie Reilly. Będziem sobie leżeć na plaży, poznawać przepiękne dziewczyny i w ogóle.

– Brawo! – warknął Luke. – Czy to radio tam działa? – Wskazał głową w kierunku malutkiej kuchni.

Petey spojrzał na górę lodówki, gdzie stał w chwiejnej pozycji porysowany i rozpaczliwie przestarzały odbiornik radiowy.

– Od czasu do czasu. Jeżeli baterie nie wysiadły. – Sięgnął ręką do góry i pstryknął przyciskiem. – W jakim guście to ma być? Wiadomości czy muzyka?

– Wiadomości – odpowiedział Luke.

– Lepiej, żeby nie było komunikatu o waszym zniknięciu – zauważył C.B. ponurym głosem.

– Zapewniam cię, że nie będzie.

Petey pokręcił gałką, aż trafił na stację nadającą stały serwis informacyjny. Głos płynący z radia był chrapliwy i blaszany, ale na tyle wyraźny, że można było wszystko zrozumieć.

– Nacieszcie się nim – rzekł, podążając za C.B. do drzwi.

Kiedy wyszli. Luke i Rosita wysłuchali komunikatów o sytuacji na drogach i pogodzie. Sztorm i zamiecie wywołane porywistym północno-wschodnim wiatrem zmierzały do Wschodniego Wybrzeża. Zgodnie z prognozą, jutro miały dotrzeć w okolice Waszyngtonu, a atak złej pogody na Nowy Jork spodziewany był w Wigilię.

– Słuchajcie uważnie, wy, którzy odkładacie zakupy na ostatnią chwilę – ostrzegał spiker. – Spodziewamy się pokrywy śnieżnej od dwudziestu do dwudziestu pięciu centymetrów, silnego wiatru i oblodzonych dróg. Byłoby rozsądnie, gdybyście załatwili wszystkie sprawunki do jutrzejszego popołudnia. W sobotę na drogach będzie niebezpiecznie, więc nie ryzykujcie i tak wszystko zaplanujcie, żebyście zdążyli do domu przed trzecią.

– Dzisiaj wieczorem miałam ubierać z moimi synkami choinkę – odezwała się cichym głosem Rosita. – Panie Reilly, jak pan sądzi, czy będziemy w domu na Wigilię?

– Nora i Regan sprawdzą, czy pieniądze zostały wpłacone. Osobiście jestem przekonany, że ci faceci mają zamiar nas uwolnić. Albo przynajmniej powiedzą komuś, jak tylko pieniądze znajdą się w ich rękach, gdzie można nas znaleźć.

Luke jednak nie powiedział Rosicie o tym, czego teraz najbardziej się obawiał. C.B. i Petey byli głupcami, ale nie do tego stopnia, żeby ujawnić miejsce pobytu jego i Rosity, dopóki sami nie znajdą się bezpieczni poza zasięgiem ręki sprawiedliwości. To prawdopodobnie oznacza, że wybierają się do takiego kraju, skąd nie czeka ich ekstradycja. Jeżeli nadal tu będziemy w sobotę, myślał Luke, rzeka zapełni się bryłami lodu, które bez trudu wybiją dziury w tej przegniłej starej balii.

Już do tej pory grudzień był wyjątkowo zimny. A wiatr będzie pchał lód uformowany na północy w dół rzeki.


Trzy godziny później C.B. i Petey zjawili się ponownie, tym razem niosąc torby z firmy McDonald’s.

– Elsie dorzuciła trochę smażonego drobiu – z prawdziwą radością oznajmił Petey. – Zwykle jest skąpa jak Scrooge *, ale widocznie w czasie świąt zdarzają się cuda. Chociaż była zła, kiedy chciałem zafasować dla was torbę na jedzenie na wynos. Dlatego wzięliśmy duże porcje Big Maców.

– Rozpakuj je i daj im – polecił C.B. – a potem przynieś koce i poduszki z kajuty. Jak tylko zjedzą i ułożą się do snu, już mnie tu nie ma. Ty też się dobrze wyśpij, Petey. Czeka nas jutro wielki dzień.

– Baaardzo wielki – odparł Petey nieco bełkotliwie po eggongu ** Bisie. – Kto chce być milionerem? My! Najwspanialsi z New Jersey. I komu na co Regis? ***. My mamy Luke’a Reilly’ego.


– Sądzę, że wszystko uzgodniliśmy – rzekł Jack Reilly, podsumowując ich godzinną naradę w pokoju Nory. – Pani Reilly… – zaczął.

– Noro – poprawiła go. Może któregoś dnia „mamo”, pomyślała z. przebłyskiem humoru. O Boże, wyobrażam sobie, co by powiedział Luke, jeżelibym mu wyznała, że w trakcie omawiania najistotniejszych kwestii, związanych z jego porwaniem, ja usiłuję, jak zwykle, szukać męża dla Regan. Nie jeżeli, tylko kiedy mu wyznam, sprostowała szybko samą siebie. Ale jedna rzecz była pewna, Luke polubiłby Jacka Reilly’ego.

– Noro – kontynuował Jack – rezygnujemy z pomocy twojej prywatnej pielęgniarki. Może się zdarzyć, że dostaniesz tu telefoniczną wiadomość o Luke’u i Rosicie, a im mniej osób będzie o tym wiedziało, tym lepiej. A teraz proszę, spróbuj trochę wypocząć. Jeżeli przyjdzie ci na myśl ktoś, kto – bez względu na przyczynę mógłby mieć urazę do ciebie albo do Luke’a, lub nawet do Regan, natychmiast do mnie zadzwoń.

Nora pokręciła głową i rozłożyła bezradnie ręce.

– Nie mogę sobie kogoś takiego nawet wyobrazić.

– Rozumiem. Oczywiście sprawdzimy także byłego męża Rosity – rzekł i po chwili dodał: – I jeszcze jedno, to może być po prostu ktoś, kto wie, że macie duże pieniądze.

– To dlatego komisja loteryjna pytała mnie i Willy’ego, czy chcemy wystąpić w reklamie i zapewnić, jak to nas uszczęśliwiły wygrane pieniądze. Powiedziałam im, żeby się wypchali – oznajmiła Alvirah. – Oczywiście, występowałam w wielu imprezach, ale co za dużo, to niezdrowo.

– Masz rację, Alvirah – potwierdził Jack. – Noro, pierwszą rzeczą, jaką masz zrobić jutro rano, to nawiązać kontakt ze swoim maklerem, żeby ustalił warunki umowy pożyczki w wysokości miliona dolarów pod pakiet twych akcji. Czy jesteś pewna, że nie zaczną zadawać pytań?

– To są nasze pieniądze – oświadczyła Nora stanowczo. – Nikt nie będzie nam mówił, co mamy z nimi robić.

Regan ucieszyła się, że w matce budzi się na nowo duch walki.

– Zawiadomimy Bank Rezerw Federalnych o konieczności natychmiastowego rozpoczęcia gromadzenia pieniędzy na okup – powiedział Jack, po czym zwrócił się do Regan: – Ty i Alvirah pojedziecie zaraz do domu Rosity i porozmawiacie z tym kimś, kto teraz opiekuje się dziećmi. Waszemu uznaniu pozostawiam, jak wiele możecie mu powiedzieć. Nasi ludzie do tej pory już powinni mieć jej telefon na podsłuchu. Jeśli ten opiekun będzie chciał opuścić mieszkanie Rosity, możemy wysłać tam kogoś z opieki społecznej.

– Znam doskonale odpowiednią osobę – oznajmiła Alvirah triumfalnie. – Siostra Maeve Marie. Pracuje z Cordelią, siostrą Willy’ego. Ma wspaniałe podejście do dzieci, a kiedyś była zatrudniona w nowojorskiej policji. I podobnie jak siostra Cordelia, potrafi sprawić, że Sfinks zamienia się w gadułę.

Jack uśmiechnął się.

– Dobrze. I, Regan, jak już opanujecie sytuację w domu Rosity, razem z Alvirah pojedziecie na spotkanie z zastępcą twego ojca u niego w biurze.

Regan skinęła głową. Na życzenie Jacka zatelefonowała do Austina Grady’ego i otrzymała od niego zarówno numer rejestracyjny samochodu, który prowadziła Rosita, numer przepustki wolnego wjazdu na mosty, jak i numer rachunku uregulowanej opłaty mostowej. Jack przekazał już te informacje do swojego biura.

Wszyscy zgodzili się, że Austin musi znać całą prawdę, choć do tej pory Regan powiedziała mu jedynie, że sprawa jest poważna.

– Tak, będzie tam na nas czekał – potwierdziła.

– Przyprowadzisz dziś wieczorem samochód, którym będziesz jechała z pieniędzmi na okup – wymienił jej dalsze czynności Jack.

– Tak, bmw mamy.

– Jeden z moich chłopców spotka się później z tobą w mieszkaniu twoich rodziców przy Central Park South. Weźmie ten samochód, żeby zainstalować w nim psa gończego.

Wszystkie trzy kobiety wiedziały, że w slangu policyjnym „pies gończy” oznacza elektroniczną aparaturę, umieszczaną pod podwoziem samochodu, naprowadzającą na jego ślad helikopter. Podjęto decyzję, że inne urządzenie, o podobnym działaniu, zostanie umieszczone w worku z okupem, więc od chwili rozpoczęcia przemieszczania pieniędzy będzie doprowadzał policję do miejsca, skąd porywacze je podejmą.

I oczywiście, w założeniu kryła się nadzieja, że kidnaperzy doprowadzą ich również do miejsca ukrycia porwanych.

– Alvirah, potrzebne mi będzie twoje nagranie rozmowy telefonicznej, w której porywacze zażądali okupu – powiedział Jack.

– A ja poproszę o kopię nagrania jutro z samego rana – zaznaczyła Alvirah, odpinając kasetkę ze swej broszki.

– Kolejny kapitalny ruch Alvirah – wyraził swój podziw Jack, spoglądając na trzymaną w ręku mikroskopijną kasetę. – Nawet jeśli porywacz usiłował zmienić głos, mamy go na taśmie i może nasi ludzie będą w stanie coś wydedukować z odgłosów w tle.

Alvirah rozpromieniła się, a on ucałował ją w policzek.

– Moja drużyna oczekuje mnie w Komendzie Głównej przy Plaza. – Dotknął dłoni Nory. – Postaraj się nie zamartwiać za bardzo. – Następnie zwrócił się Regan: – Będziemy się nawzajem o wszystkim dokładnie informować.

Gdy wyszedł, pokój nagle wydał się pusty. Chwilowo zapadło milczenie, a potem okazało się, że wszystkie trzy kobiety w tym momencie pomyślały o jednym.

Nie było czasu do stracenia.


To był pracowity dzień dla Ernesta Bumblesa, prezesa Stowarzyszenia Nasiona-Sadzonki-Kwiaty-Drzewka Owocowe przy Ogrodzie Stanowym w New Jersey. Obudził się rano z wprowadzającą go w błogostan świadomością, że to wszystko nie jest jedynie snem. Cuthbert Boniface Goodloe naprawdę zostawił w spadku Stowarzyszeniu praktycznie cały swój majątek.

Radosna nowina dotarła do obdarowanych zaledwie w godzinę od chwili, gdy Goodloe wydał ostatnie tchnienie. Ernest otrzymał telefon od adwokata Goodloe’a ze „złą i dobrą wiadomością”, jak to określił. Pana Goodloe’a nie ma już wśród nas, rzekł z westchnieniem, ale związek z Kwiecistymi przyniósł mu tyle radości w ciągu ostatnich trzech lat życia, że zostawił w spadku Stowarzyszeniu właściwie cały swój majątek, nieco ponad milion dolarów.

Ernest był właśnie zajęty obsypywaniem obornikiem swych ostrożni w znajdującej się na tyłach domu cieplarni, kiedy jego żona. Dolly, przybiegła z przenośnym telefonem. Jako osoba cierpiąca na ciężkie postacie różnych alergii, za każdym razem, gdy wchodziła do cieplarni, zasłaniała twarz maską chirurgiczną.

– Bumpy – zawołała stłumionym głosem – telefon do ciebie! Ten ktoś się tak wytwornie wyraża, musi być jakąś ważną personą. A… psik!

Nawet mimo maski obornik zawsze ją dopadał.

Przyczyna, dla której pan Withers zatelefonował, zanim jeszcze Goodloe zdążył zapukać do wrót niebieskich, wkrótce okazała się jasna. Zgodnie z wyrażoną przez testatora wolą, Kwieciści mieli w pełnym składzie czuwać przy jego zwłokach oraz wziąć udział w pogrzebie i wydanym z tej okazji obiedzie. Nie trzeba dodawać, że jak stan długi i szeroki, wszyscy Kwieciści porzucili swe szpadle, zdjęli ogrodnicze rękawiczki i zebrali się, aby opłakiwać ukochanego dobroczyńcę.

Przed uroczystościami Ernest zwołał nadzwyczajne zgromadzenie rady dyrektorów, na którym jeden z nich zauważył, że gdyby nie Luke Reilly, nic podobnego by się nie wydarzyło. Trzy lata temu Luke Reilly był goszczony jako Człowiek Roku na ich dorocznym bankiecie w uznaniu faktu, że jego trzy domy pogrzebowe stanowiły istne dobrodziejstwo dla lokalnego przemysłu kwiaciarskiego. W czasie wieczoru, kiedy to przyznano mu owo wyróżnienie, Cuthbert Boniface Goodloe był jego gościem przy jednym ze stolików, którego miejsca, za usilną namową organizatorów, Luke miał wykupić.

Goodloe był tak zachwycony czterominutowym filmem, wyprodukowanym przez Stowarzyszenie, o niezaprzeczalnym wpływie, jaki mają na rośliny rozmowy z nimi, że tego samego wieczoru podpisał deklarację członkowską.

Na zebraniu po śmierci Goodloe’a wszyscy jednogłośnie opowiedzieli się za tym, by w uznaniu dla Luke’a Reilly’ego za jego umiejętności łączenia ludzi, to właśnie jemu został wręczony na mającym się odbyć po pogrzebie obiedzie dyplom Stowarzyszenia. Niestety, ku ich rozczarowaniu, Reilly się nie zjawił. Jego zastępca, Austin Grady, zawiadomił ich o przykrym wypadku żony Luke’a.

Ernest był szczególnie zawiedziony, miał bowiem nadzieję osobiście wręczyć Luke’owi oprawiony dyplom, wypisany na najwspanialszym i odpowiednio kosztownym pergaminie oraz obramowany zasuszonymi kwiatami. Już cieszył się, widząc oczami wyobraźni pełną wzruszenia minę obdarowanego, gdy rozpakuje dyplom i odczyta zawarte w nim przesłanie.


DO WSZYSTKICH CZYTAJĄCYCH TE SŁOWA

Powitanie i gratulacje

Niniejszym czyni się wszem i wobec wiadomym,

że Luke Reilly za zasługę wprowadzenia

naszego ukochanego dobroczyńcy

Cuthberta Boniface’a Goodloe’a

do owczarni Kwiecistych

jest od tej chwili i po wsze czasy

i z mocy władzy i polecenia Rady Dyrektorów

nieprzymuszenie i bezwarunkowo

dożywotnim członkiem

Stowarzyszenia Nasiona-Sadzonki-Kwiaty-Drzewka Owocowe

przy Ogrodzie Stanowym New Jersey

wraz ze wszystkimi należnymi z tego tytułu

honorami, prawami i przywilejami.

Dano dwudziestego drugiego dnia grudnia,

w zaraniu nowego milenium

E Pluribus Unum


Kiedy Luke nie pojawił się na obiedzie, Grady zapewnił Ernesta, że niewątpliwie pryncypał wpadnie do biura domu pogrzebowego późnym popołudniem. Ernest poszedł tam o piątej, ale właściciel nie dawał znaku życia. Grady namawiał gościa gorąco, aby zostawił odświętnie opakowany prezent, ale to kompletnie nie wchodziło w rachubę. Niewiele jest w życiu takich sytuacji, myślał Ernest, kiedy można zobaczyć czystą, niezmąconą radość na twarzy członka tego samego stowarzyszenia. Jeżeliby było w ludzkiej mocy spotkać się z Lukiem Reillym, zanim on, Ernest, i Dolly w Wigilię wyjadą do jej rodziców, i dać mu ten prezent osobiście, zamierzał tak właśnie postąpić.

– Bumpy – odezwała się Dolly, nalewając mu drugą filiżankę kawy – jeśli chcesz jeszcze, wstąpić do domu pogrzebowego, zanim pojedziemy opiewać kolędy z naszym chórem, musimy się pośpieszyć.

– Jak zwykle masz rację. – Łyknął resztkę kawy i wstał od stołu.

Już dwadzieścia minut później pytał w biurze domu pogrzebowego o Luke’a Reilly’ego.

– Niestety, nie wiem, co się z nim dzieje. Coś musiało go zatrzymać.

Bumblesowi wydawało się, że wyczuwa irytację w głosie rozmówcy. Kusiło go, żeby wyjaśnić, co zawiera paczka, ale wtedy istniało ryzyko, że zniweczy efekt niespodzianki.

– Jeszcze tu wrócę – obiecał.

– Zamykamy o dziewiątej – ostrzegł go Grady. – Zostało tylko nieco ponad godzinę.

– Wobec tego będę jutro rano – odrzekł Bumbles ochoczo. Ostrożnie zabrał paczkę położoną uprzednio na krześle i zniknął w drzwiach, powtarzając w myślach fragment proklamacji: „Niniejszym czyni się wszem i wobec wiadomym, że Luke Reilly za zasługę wprowadzenia naszego ukochanego dobroczyńcy, Cuthberta Boniface’a Goodloe’a do owczarni Kwiecistych…”.

Bumbles nie mógł się doczekać chwili, kiedy to cały świat dowie się, co Luke Reilly dla nich uczynił.


Była 9.30 wieczorem, gdy ich samochód podjechał do osiedla, gdzie mieszkała Rosita. Alvirah i Regan uzgodniły między sobą scenariusz, według którego będą postępować po wejściu do mieszkania. Musiały niezwłocznie ocenić mężczyznę, który pozostawał z dziećmi. Jeżeli się okaże, że jest w bliskich stosunkach z Rositą, powiedzą mu, co się stało. Gdyby był tylko kimś, kto jej po prostu jedynie okazjonalnie pomagał, wówczas mu oznajmią, że siostra Maeve Marie jest gotowa natychmiast wsiąść do samochodu i przyjechać tu z Nowego Jorku.

Nora wspomniała im, że matka Rosity mieszka teraz w San Juan z resztą rodziny. Jack ostrzegł, że nie byłoby rozsądne zawiadamiać o sytuacji kogokolwiek z nich. „I tak nic nie mogliby pomóc – zauważył – a powstałby potworny problem, gdyby coś się wydostało na zewnątrz”.

– Ostrożnie, proszę – zwrócił uwagę kierowca, otwierając drzwi i wyciągając rękę, żeby pomóc Alvirah przy wysiadaniu. – Jest niezła ślizgawica.

– Jaki miły człowiek – powiedziała Alvirah do Regan, gdy już kierowały się chodnikiem do wejścia. – Nieswojo się czułam, kiedy naciskałam przycisk zasuwający tę szybę, oddzielającą kierowcę od pasażerów, żeby nie mógł nas usłyszeć.

– Ja także – odparła Regan. – Dlatego jestem zadowolona, że zaraz po wyjściu stąd zabierzemy się samochodem mamy. Tam będziemy mogły swobodnie rozmawiać, gdyby zadzwonił Jack Reilly. Albo może ktoś inny.

Alvirah dobrze wiedziała, że Regan mówiąc „ktoś inny”, myślała o porywaczach.

Kierowca miał rację, na chodniku potworzyły się już gdzieniegdzie tafelki lodu. Regan wzięła Alvirah pod rękę, żeby się nie poślizgnęła.

Przed wejściem do mieszkania Rosity mieszczącym się na parterze popatrzyły na siebie przez chwilę, po czym Alvirah zdecydowanym ruchem nacisnęła guzik dzwonka.

W saloniku Rosity Fred siedział na kanapie, a po obu jego stronach usadowili się śpiący już mali chłopcy. Słysząc dzwonek, Chris wyprostował się na siedzeniu.

– Może mamusia zapomniała kluczy – powiedział zmęczonym, lecz pełnym nadziei głosem.

Bobby też się rozprostował, trąc piąstkami oczy.

– Czy mamusia jest już w domu?

Fred czuł, jak coś go dławi w gardle. Ile to razy w swej pracy on naciskał dzwonek, przynosząc wiadomość o wypadku albo nawet czymś gorszym. Regan Reilly w czasie rozmowy telefonicznej wypowiadała się raczej niejasno. Z czym teraz przychodzi?

Po otwarciu drzwi w pierwszej chwili doznał uczucia ogromnej ulgi na widok dwóch postaci stojących w ciemności przed progiem. Ta ulga okazała się, niestety, krótkotrwała. Obok młodej kobiety, którą musiała być Reilly, stała starsza. Prawdopodobnie pracownica opieki społecznej, pomyślał ze ściśniętym sercem. Jeżeli tak, to znaczy, że Rosicie stało się coś strasznego.

– Fred Torres? – spytała młodsza kobieta.

Skinął głową.

– Jestem Regan Reilly.

– A ja Alvirah Meehan – niezwłocznie przedstawiła się druga.

– Proszę wejść – zaprosił Fred cicho.

Alvirah wkroczyła do mieszkania pierwsza. Rozejrzała się po pokoju. Dwóch małych chłopaczków stało koło siebie przy kanapie z wyrazem niepokoju i rozczarowania w dużych czarnych oczach.

– Więc który z was jest Chris, a który Bobby? – spytała z ciepłym, rozjaśniającym twarz uśmiechem. – Może sama zgadnę. Pani Reilly dużo mi o was opowiadała. Chris jest starszy, to musisz być ty. – Wskazała na wyższego z chłopców.

Chris uśmiechnął się niepewnie.

– Ja jestem Bobby – rzekł młodszy, przysuwając się bliżej do brata.

– Gdzie jest mamusia? – zapytał Chris.

– Czy wiecie, że pani Reilly złamała wczoraj nogę? – spytała Alvirah ściszonym głosem, jakby przekazywała im ważny sekret.

– Mamusia mówiła nam o tym dziś rano przed wyjściem – odparł Bobby z przeciągłym ziewnięciem. – Powiedziała, że dzisiaj wieczorem napiszemy kartę i wyślemy ją pani Reilly.

– No więc pani Reilly potrzebuje dziś wieczorem pomocy waszej mamy – ciągnęła Alvirah łagodnym głosem. – I chce, żebyście obaj poszli spać, a ona przyjdzie do domu, jak tylko będzie mogła.

– Ja chcę, żeby przyszła teraz – rzekł Bobby bliski łez.

– Pani Reilly jest miła – zwrócił się do niego Chris. – To dobrze, że mamusia jest z nią w czasie choroby.

– Ale kiedy będziemy ubierać choinkę? – spytał Bobby płaczliwie.

– Do świąt zostało jeszcze dużo czasu – uspokoiła go Alvirah.

Regan obserwowała tę scenę. Alvirah świetnie wie, jak postępować z dziećmi, pomyślała. Podeszła do nich i powiedziała:

– Ja jestem córką pani Reilly i bardzo się cieszę, że wasza mamusia jest teraz z moją mamą. Ponieważ wiem, że wasza mamusia przy niej czuwa, jest mi o wiele lżej.

– To pan Reilly musi być pani tatusiem – rzekł Chris. – Podobają mi się jego samochody.

– Zwłaszcza te takie dłuugie – dodał Bobby, znowu ziewając.

– Słuchajcie, obaj wyglądacie na zmęczonych – zauważyła Alvirah. – Ja zresztą też padam z nóg.

Fred domyślał się, do czego obie kobiety zmierzają – chcą przekonać chłopców, że ich matce nic się nie stało, i sprawić, by znaleźli się w miejscu, skąd nie usłyszą rozmowy dorosłych.

– No dobrze, chłopcy, czas do łóżka – rzekł, obejmując rękami ich małe ramionka.

Zaniepokojony Bobby podniósł na niego wzrok.

– Ale ty nas nie zostawisz, prawda, Fred?

Fred pochylił się i spojrzał na dwie strapione buzie. Zawahał się w duchu, ale odpowiedział stanowczo:

– Nie wyjdę stąd, dopóki mamusia nie wróci.

Podczas gdy lokował chłopców w ich pokoju, Alvirah weszła do maleńkiej kuchenki i postawiła czajnik na gazie.

– Muszę się napić herbaty – oznajmiła. – A ty, Regan?

– Dobry pomysł. Bardzo chętnie. – Regan rozglądała się po przytulnym, choć pozostającym trochę w nieładzie pokoju. Pokryta barwnym pokrowcem kanapa i fotele z puszystymi poduszkami robiły wrażenie nadzwyczaj wygodnych. Półki na książki w rogu zostały zamienione na miejsce, gdzie trzymano filmy i gry wideo dla dzieci oraz ich zabawki. Lecz dopiero widok choinki ustawionej już na stojaku i czekającej na przystrojenie ścisnął jej serce.

Zanim czajnik zdążył zagwizdać, Fred wrócił z sypialni chłopców do pokoju.

– Przyrzekam, że nigdzie nie pójdę – obiecał im, zamykając za sobą drzwi.

Alvirah wysunęła głowę z kuchni.

– Fred, rządzę się jak u siebie w domu. Chcesz herbaty?

– Tak, poproszę. – Spojrzał na Regan. – Powiedz mi, co się dzieje?

– Jakiego rodzaju stosunki łączą cię z Rositą? – spytała.

– Parę razy się umówiliśmy. – Wyjął swą policyjną odznakę. – Jestem gliniarzem. Rosita ma kłopoty. Jakie?

Alvirah weszła do saloniku z tacą i skierowała się do stołu.

– Może byśmy tak usiedli?

Fred przysiadł sztywno na brzegu klubowego fotela, a one naprzeciw niego na kanapie.

– Alvirah, Fred jest oficerem policji – rzekła Regan, po czym zwróciła się do niego: – Rosita i mój ojciec zostali dzisiaj rano porwani. Wydaje mi się, że to się stało między dziesiątą, kiedy ojciec opuścił szpital po wizycie u mamy, a dwunastą, bo o tej porze miał uczestniczyć w pogrzebie. – Opuściła wzrok na filiżankę z herbatą. – Około wpół do piątej odebrałam telefon z żądaniem miliona dolarów. Okup mam zapłacić jutro po południu. Mieliśmy już spotkanie z szefem oddziału do zadań specjalnych Komendy Głównej.

Fred poczuł się tak, jakby ktoś wymierzył mu cios w żołądek.

– Porwani? – powtórzył. W jego głosie brzmiało niedowierzanie i zdumienie, a po wyrazie twarzy można było poznać, że jest w kompletnym szoku. – Biedne dzieciaki.

Alvirah odwróciła się do Freda i położyła dłoń na swej broszce przypiętej do żakietu; w czasie jazdy do mieszkania Rosity umieściła tam nową kasetę.

– Fred, czy nie będziesz miał nic przeciw temu, że nagram naszą rozmowę? Czasami mówimy coś, co nie wydaje się w danej chwili ważne, a później okazuje się bardzo istotne. W pewnych sprawach, nad którymi pracowałam, odsłuchiwanie w kółko tych samych taśm doprowadzało do poszukiwanego przez nas uzupełnienia luk.

– Proszę bardzo – odrzekł.

Nie zważając na stojącą przed nim, stygnąca herbatę, słuchał uważnie relacji Regan i Alvirah z tego, co do tej pory było im wiadomo.

– Czy przychodzi wam na myśl, kto to mógł zrobić? – zapytał.

– Nie mamy pojęcia – odparła Regan. – Uważamy, że chodzi wyłącznie o pieniądze. Naszym zdaniem, ojciec nie ma żadnych wrogów.

– Czy Rosita rozmawiała z tobą o swoim byłym mężu? – spytała Alvirah. – Z tego, co mówiła Nora, wynika, że notorycznie mu brak gotówki, więc być może te pieniądze by mu się przydały.

– Poznałem Rositę na przyjęciu dopiero w zeszłym miesiącu. Dwa razy byliśmy w mieście na kolacji. Nie chciała o nim rozmawiać. Dzieci dzisiaj powiedziały mi, że już bardzo dawno go nie widziały.

– Wygląda na to, że uroczy z niego typ – rzekła Regan. – Policja sprawdzi go bardzo dokładnie.

Fred pokręcił głową.

– Przez wzgląd na dzieci chcę wierzyć, że nie jest w to zamieszany. Rosita nie wspominała, by w ostatnim czasie sprawiał jej jakieś kłopoty. Kiedy szliśmy na kolację, rozmawialiśmy o zwykłych sprawach. Ona bardzo lubi swoją pracę. – Przechylił nieco głowę ku Regan. – Mówiła, że twój ojciec jest najlepszym szefem na świecie, który zawsze twierdzi, że bez względu na sytuację trzeba zachować spokój. Ale nie wspomniała o niczym, co mogłoby wskazywać, że jest on z kimkolwiek w konflikcie.

Regan odstawiła filiżankę.

– Jak stąd wyjdziemy, razem z Alvirah pojedziemy do biura ojca, żeby spotkać się z jego zastępcą. Zamierzamy zbadać, czy w związku z jakimiś ich zawodowymi sprawami nie wyłoni się coś, co by mogło mieć istotne znaczenie. Nie jest wykluczone, że kidnaperem jest ktoś, kto ma do niego jakieś pretensje, może to być nawet były pracownik z zadawnioną urazą.

– To właściwy kierunek i w istocie jedyna rzecz, jaką możecie zrobić – orzekł Fred. – W sprawach kidnapingu najtrudniejsze jest czekanie na następny ruch porywacza – dodał ze złością.

– Nie mogę siedzieć bezczynnie – zauważyła rzeczowo Regan, po czym obie kobiety wstały od stołu.

– Moja szwagierka jest zakonnicą – zwróciła się do Freda Alvirah, zbierając ze stołu filiżanki. – W jej klasztorze jest młoda kobieta, siostra Maeve Marie, która była policjantką, zanim odkryła, że ma powołanie. Maeve wspaniale porozumiewa się z dziećmi. Jeżeli chciałbyś wrócić do domu, ona może się tu zjawić w ciągu godziny.

Fred pomyślał o przyjęciu, które go ominie, o samolocie, którym nazajutrz rano miał wylecieć na od dawna planowaną wyprawę żeglarską z przyjaciółmi. Te wszystkie sprawy wydały mu się teraz zupełnie błahe, bez żadnego znaczenia. Żywo bowiem w pamięci miał Rositę, z czarnymi, rozsypującymi się na ramiona włosami, gdy z ciepłym uśmiechem zażartowała: „Możesz mówić do mnie po prostu Kopciuszku”.

Nie każde porwanie kończy się szczęśliwie, rozważał w duchu. W rzeczywistości wiele z nich bardzo źle.

Pokręcił przecząco głową.

– Słyszałyście, co powiedziałem chłopcom – nie opuszczę ich.


Mówiło się o Alvinie Lucku *, że to nazwisko do niego nie pasuje. Pięćdziesięciodwuletni, z przerzedzonymi, ciemnoblond włosami, o szczupłej budowie i miłym, lecz nieśmiałym uśmiechu, mieszkał z matką w jednej z czynszowych, komunalnych kamienic na Manhattanie przy Osiemdziesiątej Szóstej Zachodniej Ulicy. Był autorem dwunastu nieopublikowanych powieści sensacyjnych i z trudem wiążąc koniec z końcem, chwytał się dorywczych prac przy oczekiwaniu na przełamanie złej passy w karierze pisarskiej.

Teraz, w okresie przedświątecznym, jego okazjonalne zajęcie polegało na odziewaniu się w czerwony płaszcz, przyprawianiu sobie białej brody i wykrzykiwaniu: „Ho-ho-ho!” w czasie przechadzania się po dziale zabawek nieodwiedzanego zbyt tłumnie domu towarowego w pobliżu Herald Square.

– Nie łaź taki przygarbiony, Alvin! – grzmiał na niego regularnie szef. – Święty Mikołaj powinien przecież wyglądać na osobę mającą jakiś autorytet…

Myślałby kto, że pracuję dla FAO Schwartz *, a nie dla tego sklepu z tandetą, często odgryzał się w duchu Alvin.

Nic był jednak całkiem pozbawiony optymizmu.

Brak sukcesów w świecie wydawniczym nie pociągał za sobą rezygnacji z prowadzenia w interesującej go dziedzinie drobiazgowych prac badawczych. Poddał szczegółowej analizie każdą powieść detektywistyczną i sensacyjną, jaka znalazła się w minionych dwudziestu latach na liście bestsellerów „New York Timesa”, a później zaczął ograniczać się do wybranych. Był dosłownie chodzącą encyklopedią, jeśli chodzi o fabuły, postacie oraz miejsca akcji, wykorzystywane przez setki autorów powieści detektywistycznych i sensacyjnych. Zapełniał notatniki występującymi w tych książkach wątkami i pisząc swe własne historie, podpierał się nimi. Podzielił fabuły na takie kategorie jak: szpiegostwo, napady na banki, wymuszenia, zbrodnie w rodzinie, porywanie samolotów, podpalenia, dramaty na sali sądowej i kidnaping.

Jedynym źródłem jego prawdziwej przyjemności było uczestniczenie w seminariach na temat sztuki pisania tego gatunku powieści oraz w zjazdach miłośników zagadek kryminalnych z udziałem pisarzy parających się tą tematyką, gdzie z uwagą słuchał rad tychże, a później próbował na kończących zgromadzenia koktajlowych przyjęciach przypierać do muru wydawców.

W czwartek był już gotowy do pracy, gdy usłyszał przez radio wiadomość, że Nora Regan Reilly złamała nogę. Znad owsianki, którą co rano przygotowywała mu matka, z nią właśnie omawiał tę sprawę.

– Wspomnisz moje słowa – rzekł. – Akcja następnej powieści Nory będzie się toczyła w szpitalu. Nora gruntownie wykorzysta to doświadczenie.

– Jedz owsiankę, bo ci wystygnie – upomniała go matka.

Alvin posłusznie podniósł łyżkę do ust i wysiorbał z niej trochę brejowatej papki.

– Chyba wyślę jej kartę.

– A dlaczego nie to zdjęcie, które zrobiłeś jej mężowi wtedy, na ostatniej kolacji dla pisarzy powieści kryminalnych?

– Masz rację. Dobrze go uchwyciłem – przypomniał sobie Alvin. – Nie tylko na jednym. Na drugim ma uciętą głowę, bo jest taki wysoki.

– Podobają mi się wysocy mężczyźni. Twój ojciec był konusem, świeć Panie nad jego duszą.

– A może oprawię zdjęcie w ozdobną ramkę i podrzucę jej do szpitala po pracy? Na święta przygotowali bardzo ładne ramki z okolicznościowymi napisami.

– Tylko nie marnuj na to zbyt wiele czasu – ostrzegła go matka.

– Są powystawiane do wyprzedaży – odparł Alvin z nutą irytacji w głosie. – Nora Regan Reilly zawsze rozmawia ze mną na koktajlowych przyjęciach i bardzo mnie zachęca do pisania.

– W przeciwieństwie do wydawców – zauważyła matka z westchnieniem.

Alvin poszedł do pracy, ciesząc się z góry na niespodziankę, jaką sprawi Norze Regan Reilly. Ku jego rozczarowaniu, większość najładniejszych świątecznych ramek była już rozchwytana. Zdecydował się na jedną z napisem: „Będę w domu na święta… choćby tylko w marzeniach”. Zważywszy na to, że to Nora jest unieruchomiona w szpitalu, napis prędzej pasowałby do niej, ale i tak może być.

Z oburzeniem stwierdził, że nie ma rabatu na te towary dla pracowników domu towarowego.

– A czego pan oczekiwał? – spytała sprzedawczyni, doprowadziwszy właśnie swą balonową gumę do wybuchu. – To się sprzedaje prawie za darmo. – Przyjrzała się ramce, zanim umieściła ją w torbie. – Może zresztą słusznie – wymamrotała pod nosem, gdy Alvin pieczołowicie umieszczał swój portfel w głębokiej kieszeni płaszcza Świętego Mikołaja.

Wieczorny obchód Świętego Mikołaja nie prowadził oczywiście z rejonów Bieguna Północnego i szef Alvina kazał mu pracować do ósmej wieczorem. Koniec zmiany nastąpił wtedy, gdy ukazał się neonowy napis, że Święty Mikołaj wraca już do swego warsztatu. Do tego czasu uszy mu spuchły. Miał już dość słuchania zgłaszanych do niego nieprzerwanie żądań niekończącego się strumienia dzieci, z których każde zdawało się znajdować sadystyczną przyjemność we wskakiwaniu z werwą na jego kościste kolana.

– Nie wyglądasz na świętego – taki wyrzut usłyszał od niejednego z tych milusińskich.

Wszystko to razem sprawiło, że dzień był ciężki, co jednak nie powstrzymało Alvina od planowanej wędrówki po Upper East Side. Ponieważ był odpowiedzialny za utrzymanie w nienagannym stanie stroju Świętego Mikołaja, nosił go do domu, a potem z powrotem do pracy. Teraz ubranie było porządnie złożone w firmowej torbie, w której na wierzchu leżała ozdobnie opakowana ramka ze zdjęciem Luke’a Reilly’ego.

Wybrał odpowiednią kartę i napisał: „Noro, pomyślałem, że zechcesz mieć fotkę swego kochaneczka”. Podpisał fantazyjnie: „Twój fan numer jeden”.

Teraz będzie miał o czym rozmawiać z Norą Regan Reilly, kiedy następnym razem spotka ją na wieczorze pisarzy powieści detektywistycznych. Mógłby wtedy ujawnić, że to on był owym tajemniczym darczyńcą, który wysłał jej tak ładnie oprawione zdjęcie.

Znalazłszy się w holu szpitala, zauważył sklep z upominkami, a wzrok jego przykuł napis na szybie witryny: „Wyprzedaż”. Pod nim bowiem usadowione były rozkoszne pluszowe misie w czapkach Świętego Mikołaja na głowach. Wpadł do sklepu prawie tuż przed zamknięciem. Nie powiem mamie, pomyślał. Ale czy nie byłoby urocze, gdyby pluszowy miś trzymał zdjęcie Luke’a Reilly’ego?

Sprzedawczyni grzecznie czekała, aż odpakował ramkę, a potem włożył ją w ramiona wybranego przez siebie misia. Następnie wszystko zapakowała do pudełka i całość przewiązała odświętną wstążką, zwieńczoną kokardą, podczas gdy Alvin wysupływał i wyliczał sumę bilonu równą cenie, która wyniosła czternaście dolarów i dziewięćdziesiąt dwa centy.

Podziękowawszy sprzedawczyni, opuścił sklep i podszedł do lady recepcyjnej szpitala. Zapewniono go, że pakunek zostanie doręczony pani Reilly niezwłocznie.

– Och, nie, dopiero jutro rano – sprzeciwił się stanowczo. – Nie chciałbym jej przeszkadzać. Jest późno.

– To ładnie świadczy o pana delikatności – zgodziła się z jego decyzją recepcjonistka. – Życzę panu miłych świąt.

Alvin wyszedł jeszcze raz na zimne, nocne powietrze i przemaszerował York Avenue od Osiemdziesiątej Szóstej, żeby złapać tam na skrzyżowaniu autobus. Z twarzą promieniującą ciepłymi uczuciami, wywołanymi bożonarodzeniowym nastrojem, uśmiechał się pogodnie do mijających go przechodniów, wylęgających tłumnie z restauracji i sklepów.

Nikt nie zwracał na niego uwagi.


Kiedy Jack Reilly zjawił się w Komendzie Głównej Policji przy Plaza, czekali tam już u niego w biurze sierżant Keith Waters, jego pierwszy zastępca, oraz porucznik Gabe Klein, szef pomocniczej jednostki wsparcia technicznego.

– Dawnośmy się nie widzieli – zauważył Waters na powitanie. – Po prostu nie jesteś w stanie wytrzymać bez tej firmy nieco dłużej, co? – Przystojny czarnoskóry mężczyzna około czterdziestki, o przenikliwym, inteligentnym spojrzeniu, emanował niewyczerpaną energią.

– Za tobą się stęskniłem – odparł Jack.

Jednak ten lekki ton ustąpił poważnemu, gdy niezwłocznie przystąpili do omawiania sprawy.

– Co wiecie o samochodzie? – spytał Jack.

Zaczął Gabe Klein.

– Zapis z E-Z Pass wskazuje, że samochód przejechał tunelem Lincolna na Manhattan o 9.15 rano. To pewnie wtedy dziewczyna pojechała odebrać Luke’a Reilly’ego spod szpitala. W jakimś miejscu samochód musiał zawrócić z powrotem do New Jersey, gdyż przejechał most Waszyngtona do Nowego Jorku znowu o 11.16. Potem przejechał most Triborough na paśmie wiodącym do Queens o 11.45. To ostatnie jego ruchy zarejestrowane przez E-Z Pass.

– Co mogłoby oznaczać, że dojechali do New Jersey, zanim zostali porwani – podsumował Jack. – Albo do porwania doszło w Nowym Jorku i zabrano ich do New Jersey. Najprawdopodobniej samochód porywacze gdzieś porzucili. Nie jest łatwo ukryć limuzynę o tak wydłużonej linii.

– Jesteśmy w kontakcie z ekipą szukającą samochodu – poinformował Keith – ale do tej pory go nie znaleziono.

– Nakazałeś zabezpieczenie wozu dla pobrania odcisków palców?

To było pytanie retoryczne. W wypadku porwania taką czynność zleciłby Keith jako pierwszą. Zlokalizowanego samochodu nie wolno nikomu dotknąć, dopóki nie przybędą technicy z laboratorium.

Z kolei Jack zrelacjonował kolegom zwięźle szczegóły sprawy.

Obaj mężczyźni uważnie słuchali i robili notatki.

Gabe Klein, mniej więcej pięćdziesięcioletni, był łysy i nosił okulary. Umieszczone niebezpiecznie prawie na końcu nosa nadawały mu wygląd mola książkowego, nieumiejącego podjąć szybkiej decyzji. Na postronnych obserwatorach robił wrażenie, jakby nie potrafił wymienić żarówki.

Nic bardziej mylnego. Gabe był technikiem-czarodziejem i kierował wysoce wyspecjalizowaną jednostką, której wysiłki często decydowały o rozwiązaniu sprawy.

– A tu mamy numery telefonów na podsłuchu. – Gabe wyrecytował jednym tchem numery, które Jack podał mu telefonicznie. Do domu i mieszkania Reillych, do mieszkania Rosity Gonzalez, do domów pogrzebowych i pokoju szpitalnego Nory. – A jeżeli porywacze zadzwonią na komórkę jej córki, ona już wie, że musi próbować przytrzymać ich na linii, żebyśmy mogli namierzyć z maksymalną dokładnością, gdzie się znajdują – dodał.

– Regan jest prywatnym detektywem w Los Angeles – odparł Jack. – Zna zasady.

– To pocieszające – zauważył Keith. – Wobec tego uważasz za wskazane, żeby to ona wiozła samochodem pieniądze na okup?

– Jest bystra – rzekł Jack krótko. I bardzo atrakcyjna, dodał w myśli.

– Kiedy mamy podjąć pracę przy samochodzie, który będzie prowadziła? – spytał Gabe.

– Przyprowadzi go dzisiaj wieczorem. Wie, że musimy go zaopatrzyć w psa gończego.

– Postawiliśmy na nogi Bank Rezerw Federalnych w związku z milionem dolarów, potrzebujemy tych pieniędzy do jutrzejszego popołudnia. Pracują tam nad tym – poinformował Jacka Keith. – Czy rodzina domyśla się, kto mógł to zrobić?

– Żonie i córce Reilly’ego zupełnie nikt nie przychodzi na myśl. Jest były mąż Rosity Gonzalez, który potrafi czasem sprawiać kłopoty. Ma na imię Ramon. Pani Reilly wydaje się, że facet mieszka w Bayonne.

– Rozpoznamy tę sprawę – przyrzekł Keith.

– Rosita ma dwóch małych synków. Regan Reilly jedzie tam teraz sprawdzić, jaka jest sytuacja, i załatwić opiekę nad nimi. Potem pojedzie do biura ojca na rozmowę z jego zastępcą.

Jack spojrzał na zegarek.

– To długa historia, ale Regan poznała dzisiaj Alvirah Meehan i ona teraz włączyła się do sprawy. Pamiętasz ją? To ta, co wygrała na loterii i miała odczyt w Akademii Policyjnej im. Johna Jaya.

– Oczywiście, pamiętam – odparł Keith. – To ona znalazła porwane dziecko, którego bezskutecznie szukała cała nowojorska policja.

Jack wyciągnął z kieszeni mikroskopijną kasetę.

– I nadal jest fachowcem. Udało jej się nagrać rozmowę z żądaniem okupu.

Gabe wytrzeszczył oczy na maciupeńką kasetę.

– Chyba żartujesz. – Wziął ją od Jacka i trzymał w palcach. – Czy ona przypadkiem nie szuka pracy? Mógłbym ją zatrudnić.

– Urwie mi głowę, jeżeli nie zrobisz dla niej dodatkowej kopii nagrania. Ale najpierw przesłuchajmy je po wzmocnieniu głosu. Może usłyszymy w tle coś, co nam pomoże.

Kiedy przygotowywali aparaturę, w Jacku narastało poczucie frustracji. Mogą przesłuchać taśmę. Mogą włożyć do worka z pieniędzmi mechanizm naprowadzający. Mogą podczepić pod samochód psa gończego, kierować podejrzenia na różne osoby zgodnie z logiką sprawy. Ale dopóki nie nadejdzie chwila, gdy zaczną śledzić okablowany samochód Regan, zmierzający do miejsca kontaktu z porywaczami, głównie zdani są na wyczekiwanie.

Na biurku Jacka zadzwonił telefon.

– Jack Reilly. – Nastąpił moment ciszy. – Dobra robota – rzekł, kończąc rozmowę, po czym zwrócił się do stojących po drugiej stronie biurka Gabe’a i Keitha: – Znaleźli limuzynę na lotnisku Kennedy’ego.


O godzinie 9.30 wieczorem Austin Grady zamknął odrzwia domu pogrzebowego Reilly’ego za ostatnimi żałobnikami, żegnającymi zmarłą w wieku stu trzech lat Maude Gherkin, postrach okolicy. W ciągu całej swej kariery w fachu zarządcy zakładów pogrzebowych nigdy nie słyszał wyrażenia „to błogosławieństwo” wypowiadanego częściej lub z większą żarliwością.

Od czasu swych setnych urodzin Maude była cztery razy wyrywana ze szponów śmierci. Podczas ostatniego pobytu staruszki w szpitalu nad łóżkiem, w którym leżała, pojawił się ręcznie wykonany napis: „Nie reanimować… pod żadnym pozorem”. Lekarze podejrzewali, że było to dzieło jej osiemdziesięcioletniego syna, który po czwartym, cudownym powrocie Maude z długiego białego tunelu miał powiedzieć: „O nie, dajcie mi już spokój”.

Austin wyłączył światło w salce, gdzie obecnie Maude spoczywała. Westchnął. Chociaż bardzo się starali, nie udało się im uporać ze zgorzkniałym wyrazem jej twarzy.

– Dobrej nocki, Maude – wymamrotał. Jednak temu dziecinnemu powiedzeniu, kierowanemu jako ostatnie do klientów i będącemu już rytuałem, dziś wieczorem nie towarzyszył zwykły uśmiech. Austin zbyt martwił się o Luke’a i Rositę.

Od czasu rozmowy telefonicznej z Regan, jakąś godzinę temu, podejrzenie, że ci dwoje zostali porwani, stało się niemal pewnością. Po cóż innego byłby potrzebny Regan numer rejestracyjny limuzyny i numer rachunku za E-Z Pass? Z jakiego innego powodu nie mogłaby rozmawiać z nim o tej sprawie przez telefon?

Godzinę później, kiedy do biura przybyła Regan wraz ze sprowadzoną tu przez siebie Alvirah, jego podejrzenia zostały potwierdzone.

– Policja ma wasze telefony na podsłuchu – wyjaśniła Regan. – Nie można wykluczyć, że porywacze mogliby zadzwonić tutaj.

Zaskoczyło ich nagłe pukanie w okno.

– Co się znowu dzieje, u licha? – wymruczał Austin, gdy rozpoznał zdziwiony twarz Ernesta Bumblesa, który przycisnąwszy nos do szyby, z uśmiechem wywijał ku nim paczką, już znaną Austinowi z poprzedniej wizyty.

Podszedł do okna i chwilę się z nim szamotał, zanim udało mu się je otworzyć.

– Bardzo mi przykro, że państwa niepokoję – rzekł Ernest, najwyraźniej mijając się z prawdą – ale zobaczyłem światło i pomyślałem, że może pan Reilly wrócił.

Tym razem Austin nawet nie próbował powściągnąć irytacji w swoim głosie:

– Nie ma go tutaj! Skoro chce pan zostawić paczkę, to proszę, dopilnuję, żeby ją dostał. A jeszcze lepiej, jeśli jego córka weźmie ją dla niego do domu. Oto ona. – Wskazał na Regan.

Ernest wetknął głowę przez okno.

– Miło mi panią poznać. Pani ojciec jest cudownym człowiekiem.

Nie ufam mu, pomyślała Regan.

Alvirah obróciła się w kierunku okna, żeby broszka nie uroniła ani jednego słowa.

– Przepraszam, że nie mogę wejść, ale moja żona, Dolly, czeka w samochodzie. Nie czuje się zbyt dobrze. Pojechaliśmy śpiewać wieczorem w chórze kolędy, a ona nadwerężyła sobie struny głosowe przy ostatniej frazie „La, la, la, la, la, la, la, la, przybierz dom swój ostrokrzewem”.

To była moja ulubiona kolęda, pomyślała Regan. Już nią nie jest.

– Wrócę jutro. Pragnę to wręczyć pani ojcu osobiście. No to na razie. – Ernest zniknął jak zawodnik w teleturnieju, któremu nie udało się odpowiedzieć na końcowe pytanie.

Austin zamknął okno z trzaskiem.

– Ten facet ma kompletnego fioła.

– A kto to? – spytała Regan.

– Szef jednego ze stowarzyszeń ogrodniczych. Kilka lat temu nadali tam twemu ojcu jakiś tytuł honorowy.

– Spodziewałam się tego – powiedziała Regan. – Ojciec działa w wielu organizacjach i wszędzie otrzymuje tytuły honorowe.

Regan uświadomiła sobie, że wprost pada z nóg. Tutaj już niczego więcej nie mogła zdziałać. Austin powiedział jej, że absolutnie nie przychodzi mu na myśl nikt, kto mógłby chcieć wyrządzić Luke’owi jakąś krzywdę. Nie przypominał sobie także, aby w którymś z trzech domów pogrzebowych Luke’a zdarzyło się coś niezwykłego.

– Chyba już pójdziemy – rzekła. – Ustaliliśmy, że na tę noc zostanę z mamą w szpitalu, a jeszcze muszę odprowadzić samochód na Manhattan, żeby policja mogła go przygotować na jutro.

– Regan, przyjdę tu wcześnie rano i zacznę wertować nasze archiwa z ostatnich kilku miesięcy, żeby przekonać się, czy w tym czasie nie było jakichś kłopotów, o których mi nie wiadomo – obiecał Austin. – Wątpię, czy cokolwiek znajdę, ale poszukać warto.

Kiedy cała trójka ruszyła ku wyjściu, Alvirah dostrzegła dyskretnie umieszczoną wywieszkę z nazwiskiem Maude Gherkin i strzałkę wskazującą pomieszczenie, gdzie spoczywały jej zwłoki.

Alvirah przeżegnała się.

– Niech odpoczywa w pokoju wiecznym. Czy słyszeliście historię o kobiecie, która przechodziła w Nowym Jorku koło domu pogrzebowego Franka Campbella i musiała skorzystać z toalety? Wstąpiła więc tam, ale uznała, że nie może wyjść bez okazania jakiemuś zmarłemu swego szacunku. Zajrzała do sali, gdzie nie było żadnych żałobników przy biedaczysku w urnie. Okazało się, że zgodnie z testamentem tego faceta, każdy, kto zjawi się na czuwaniu przy jego prochach, ma dostać dziesięć tysięcy dolarów.

– Alvirah, ty już wygrałaś na loterii – powiedziała Regan z uśmiechem.

– Proszę mi wierzyć, że byłoby czystą stratą czasu, gdyby nawet złożyła pani w księdze Maude pierwszy podpis, niczym John Hancock na Deklaracji Niepodległości – zapewnił ją Austin, gdy wychodzili na ulicę, a on zamykał za nimi drzwi. „Trzymaj się dzielnie, Maude, i pilnuj gospodarstwa” – zwrócił się w myślach do nieboszczki.

Загрузка...