PIĄTEK, 23 GRUDNIA

Pobudka, wstaać! Czas zacząć nasz dzień z milionem dolarów! – zawołał Petey, wynurzając się z małej łazienki w piżamie w paski i ze szczoteczką do zębów w ręku. – Zapalił górną żarówkę. – To trochę przypomina kemping, no nie?

Dlaczego ten idiota nie daje nam pospać? – myślał Luke. Ostatnim razem, kiedy spoglądał na podświetloną tarczę swego zegarka, była czwarta nad ranem. Wtedy wreszcie zapadł w sen, a teraz został z niego gwałtownie wyrwany zupełnie bez powodu. Rzucił okiem na zegarek. Była 7.17.

Czuł, że głowę zaczyna mu przeszywać tępy ból. Bolały go też mięśnie, na co złożyło się wilgotne, zimne powietrze i pozycja ciała, gdyż musiał się kulić, żeby zmieścić się na wąskiej, krótkiej ławce. Wzrastający napór wody powodował, że łódź uderzała o pomost, co jeszcze potęgowało poczucie kompletnej beznadziejności sytuacji.

Gorący prysznic, myślał z utęsknieniem. Czysta bielizna. Szczoteczka do zębów. Ot, drobiazgi, z których składa się życie.

Spojrzał na leżącą po przeciwnej stronie Rositę. Była podparta na łokciu. Przeżywany stres bardzo wyraźnie odbijał się na jej twarzy. Oczy kobiety na tle coraz bledszej cery, ogromne i prawie czarne, wyrażały niezmierny smutek.

Kiedy jednak ich wzrok się spotkał, zmusiła się do uśmiechu i ruchem głowy wskazała Peteya.

– To pański służący, panie Reilly?

Zanim Luke zdążył odpowiedzieć, rozległo się głośne walenie do drzwi.

– Petey, to ja! – wołał C.B. niecierpliwie. – Otwieraj.

Petey wpuścił go do środka, odbierając od niego firmowe torby McDonald’sa.

– A oto zjawił się i główny lokaj – obwieściła cicho Rosita.

– Nie zapomniałeś przynieść mi jajek Mac Muffina z kiełbaskami? – zapytał Petey z nadzieją w głosie.

– Nie zapomniałem, ty czubku, przyniosłem. Ubierz się. Nie mogę patrzeć na ciebie w takim stanie. Za kogo ty się uważasz, za Hugh Hefnera *?

– Hugh Hefner ma mnóstwo dziewczyn – odrzekł Petey z podziwem. – Jak będziemy już mieli ten milion, pójdę na miasto i kupię sobie dwie jedwabne piżamy, takie jakie nosi Hef.

– Gdybym miał polegać na tobie, nigdy byśmy nie dostali tego miliona – wymamrotał C.B. i pstryknął przyciskiem, włączając radio.

Spojrzał na Luke’a.

– Po drodze słuchałem audycji „Poranek z Imusem” **. Zatelefonował z radia do szpitala. Pana żona będzie na antenie za parę minut.

Nora była częstym gościem w programie Imusa. Imus musiał dowiedzieć się o jej wypadku i zadzwonił do niej. Luke usiadł i, pochylony w kierunku radia, oczekiwał niecierpliwie jej głosu.

C.B. przesuwał pokrętłem, żeby znaleźć właściwą stację.

– O, jest – rzekł w końcu.

Poprzez trzaski doszedł ich głos Nory:

– Witam cię, przyjacielu.

– Gdzie są frytki? – Petey grzebał w torbach.

Luke nie mógł się już powstrzymać.

– Zamknij się! – krzyknął.

– Już się robi – odrzekł Petey.

– Noro, bardzo nam przykro, że przydarzył ci się taki wypadek – mówił Imus. – Ja spadłem z konia, a ty potknęłaś się o dywan. Co się z nami dzieje?

Nora roześmiała się.

Luke podziwiał, jak spokojnie brzmi jej głos. Wiedział, że czuje dokładnie to samo, co on by czuł, gdyby sytuacja była odwrócona. Ale ona musiała zachowywać pozory wobec reszty świata, dopóki sprawa nie zostanie rozwiązana.

Rozwiązana tak czy owak, pomyślał posępnie.

– A jak się miewa reżyser pogrzebów? – spytał Imus.

– On mówi o panu! – wykrzyknął Petey. – Słyyyszysz pan?

– Och, po prostu świetnie – odparła ze śmiechem Nora.

– Żegluje sobie! – wrzasnął Petey w kierunku radia, klepiąc się po udach, bardzo zadowolony, jak zwykle, z własnego dowcipu.

Imus podziękował Norze za przesłanie jego małemu synkowi książki dla dzieci.

– Uwielbia, kiedy mu je czytamy.

Luke przeżył moment dojmującej tęsknoty, gdyż przypomniał sobie czasy, gdy on i Nora zawsze czytali książki malutkiej Regan. Kiedy Nora pożegnała się z Imusem, Luke z trudem przemógł dławienie w gardle. Czy jeszcze kiedyś usłyszy jej głos?

– Pani Reilly przysłała także moim synkom książki na Boże Narodzenie – zwróciła się Rosita do Luke’a cichym głosem. – Powiedziała mi, że największą przyjemnością Regan w dzieciństwie było słuchanie czytanych jej przez państwa książek.

A Regan najbardziej lubiła jedną książkę, pomyślał Luke, książkę, którą zawsze mu przynosiła. Przeczytaj mi ją jeszcze raz, tatku – mówiła, gramoląc się na kolana. O mój Boże, pomyślał, gdy przypomniał sobie, która to była książka. Skoncentrował się, uderzyła go bowiem pewna myśl.

Umysł Luke’a zaczął pracować na przyśpieszonych obrotach. C.B. zgodził się, żeby Regan porozmawiała z nim i Rositą tego popołudnia, zanim ona zapłaci okup. Czy istniała szansa przekazania jej jakiegokolwiek tropu wskazującego, gdzie oni się znajdują? Czy był jakiś sposób, aby ją zawiadomić, że z miejsca ich uwięzienia widać most Waszyngtona i niezwykłą, umieszczoną pod nim, czerwoną latarnię morską?

Jej ulubiona książka opisywała owe dwie słynne budowle. Nosiła tytuł:

„Mała czerwona latarnia morska i wielki szary most”.


– Do widzenia, Imusie.

Nora odłożyła słuchawkę.

– Dobra robota, mamo – powiedziała Regan.

Obie przespały tę noc bardzo kiepsko, Regan na łóżku polowym, które personel szpitala wniósł do pokoju Nory. Czasami, gdy się budziła, słyszała lekki, równy oddech matki – znak, że Nora śpi. Jednak kilka razy w ciągu nocy Regan uświadamiała sobie, że matka musiała się obudzić. Wtedy niemal w całkowitej ciemności, panującej w szpitalnym pokoju, cicho rozmawiały, aż znowu zmorzył je sen.

W pewnym momencie, w nocy. Nora powiedziała:

– Wiesz, Regan, mówi się, że w chwili, kiedy człowiek umiera, na ułamek sekundy staje mu przed oczami całe jego życie. Miałam takie dziwne wrażenie, że mnie się to teraz przydarza, tyle że w zwolnionym tempie.

– Mamo – zaprotestowała Regan.

– Och, nie chcę powiedzieć, że mam umrzeć, ale chyba wtedy, gdy ktoś, kogo kochasz, jest w poważnym niebezpieczeństwie, umysł staje się kalejdoskopem wspomnień. Chwilę temu myślałam o naszym pierwszym mieszkaniu, które mieliśmy z tatą zaraz po ślubie. Było malutkie, ale nasze własne, i byliśmy razem. On szedł do pracy, a ja stukałam w maszynę do pisania. Nawet wówczas, kiedy stale odrzucano moje utwory, on nawet na moment nie zwątpił, że mi się wreszcie uda. Gdy w końcu sprzedałam swoje pierwsze opowiadanie, och, jak myśmy to świętowali! – Nora zamilkła na chwilę. – Nie mogę sobie wyobrazić życia bez niego.

Regan, która sama większość tej nocy spędziła na ożywianiu własnych wspomnień o ojcu, z ogromnym wysiłkiem rzekła cicho:

– Nawet tego nie próbuj.

O szóstej Regan wstała, wzięła prysznic i włożyła czarne dżinsy i sweter, które zabrała z domu przed przyjazdem do szpitala.

Podczas drogi powrotnej z Alvirah z New Jersey do Nowego Jorku Regan zatelefonowała do Jacka Reilly’ego i dowiedziała się o znalezieniu limuzyny na lotnisku Kennedy’ego. Powiedział jej, że odholowano wóz do laboratorium w garażu Akademii Policyjnej przy Dwudziestej Trzeciej Wschodniej, gdzie przebadano go skrupulatnie za pomocą specjalnego urządzenia w poszukiwaniu śladów pozwalających na zidentyfikowanie porywaczy.

Z własnego doświadczenia znała tego rodzaju staranne testy i następujące po nich precyzyjne procedury. Będą sprawdzać wszystkie niezidentyfikowane odciski palców i porównywać je z milionami odcisków zgromadzonych w komputerach FBI. Zbiorą wszelkie najmniejsze pozostałości włókien czy włosów dla poddania ich analizie. Sama uczestniczyła w wielu sprawach, w których zupełnie minimalne, z pozoru całkiem pozbawione znaczenia obiekty, okazały się kamieniem z Rosetty *, prowadzącym do rozwiązania zagadki.

Jack zapoznał ją również z tym, co ujawniły zapisy dokonane na podstawie E-Z Pass. „…lecz to, jak wiesz, niekoniecznie musi mieć znaczenie. Mogli być przesadzeni do innego samochodu”.

Regan popatrzyła na tacę z przyniesionym Norze śniadaniem, którego matka właściwie nie tknęła.

– Może napiłabyś się przynajmniej herbaty? – spytała.

– Lura – mruknęła Nora, ale podniosła filiżankę do ust.

Wieść o wypadku Nory już się rozniosła, a rezultatem tego był zalew kwiatów od przyjaciół rodziny. Pierwszych kilka bukietów rozstawiono w pokoju, lecz kiedy zaczęły nadchodzić kolejne, Nora poprosiła, by zostały przekazane innym chorym w szpitalu.

Rozległo się pukanie do drzwi i po ich uchyleniu uśmiechnięta wolontariuszka spytała:

– Czy mogę wejść? – Trzymała pudełko obwiązane efektowną wstążką.

– Oczywiście. – Nora usiłowała się uśmiechnąć.

– Pierwsze powicie w dniu dzisiejszym – zauważyła kobieta żartobliwie. – Zostawiono to dla pani wczoraj wieczorem, ale dziewczyna z recepcji przyczepiła karteczkę, że należy paczkę przetrzymać do rana. No i jest!

Nora sięgnęła po pudełko.

– Bardzo pani dziękuję.

– Nie ma za co – odparła kobieta, po czym zwróciła się do Regan: – Niech pani przypilnuje, żeby mama dbała o nogę.

– Dobrze. – Regan zdawała sobie sprawę, że nie zachęca wolontariuszki do dalszej wymiany zdań, ale zależało jej bardzo, by obce osoby nie przebywały w pokoju. Gdyby przypadkiem porywacze zatelefonowali przed umówioną godziną, chciała mieć możność nieskrępowanej rozmowy oraz nagrania jej za pomocą broszki, którą jej Alvirah pożyczyła.

– Zawsze mam przy sobie zapasową – wyjaśniła Regan, wręczając jej miniaturowe urządzenie do nagrywania. – Nawet jeżeli gliniarze założyli na twój telefon podsłuch, dzięki temu będziesz miała swoją własną taśmę i nagrania wszystkich rozmów.

Nora zsuwała wstążkę z pudełka.

– To na razie – rzekła wolontariuszka z uśmiechem. Wychodząc, zostawiła drzwi nieco uchylone.

Gdy Regan je zamykała, usłyszała, że matka ciężko oddycha, więc odwróciła się ku niej szybko.

– Regan, spójrz na to! – wykrzyknęła Nora z przerażeniem w głosie.

Córka podbiegła do niej i teraz wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w rozpakowaną już zawartość przesyłki. W ramionach puszystego, brązowego pluszowego misia, ubranego we włóczkową czapeczkę, tkwiło zdjęcie jej ojca w smokingu, uśmiechającego się ciepło. Ale to napis wokół czerwono-zielonej ramki sprawił, że dreszcz przeniknął jej ciało. „Będę w domu na Boże Narodzenie – napisano u góry -…choćby tylko w marzeniach” – dokończono zdanie u dołu ramki.

W pudełku była koperta. Regan rozerwała ją. Na zwykłej karcie z życzeniami nadawca napisał: „Noro, pomyślałem, że zechcesz mieć fotkę swego kochaneczka”. Podpisano: „Twój fan numer jeden”.

– Pokaż mi to. – Nora wzięła kartę z jej ręki. – Regan, oni nam grożą!

– Tak.

– Jeżeli coś nie pójdzie jak trzeba i nie dostaną pieniędzy… – wyszeptała Nora.

Regan już wykręcała numer Jacka Reilly’ego.


Jack był przez całą noc na nogach, kierując gorączkową akcją, stanowiącą modus operandi oddziału do zadań specjalnych zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodziła konieczność ograniczenia skutków przestępstwa.

Laboranci wprowadzili odciski palców z limuzyny do komputerów i choć kilka zespołów przeszukiwało zawarte w nich dane, jak dotąd nie natrafiono na pasujące do tych zebranych z samochodu. Parę pasemek czarnych włosów z poliestru sugerowało, że jeden z porywaczy był w przebraniu. Długość włosów wskazywała raczej na wąsy niż na perukę. Jedynym odkryciem, które ewentualnie mogłoby mieć istotne znaczenie, było kilka malutkich drobinek farby, znalezionych na podłodze limuzyny w pobliżu pedału hamulca.

Podejrzenia o porwanie zaczęły koncentrować się na byłym mężu Rosity, Ramonie Gonzalezie. Po nawiązaniu kontaktu z policją w Bayonne okazało się, że jest on tam dobrze znany. Nałogowy hazardzista, był podobno ogromnie zadłużony u lokalnych bukmacherów i nie widziano go ostatnio w zwykle odwiedzanych przez niego lokalach.

Również istotne znaczenie mógł mieć fakt, że jego młodszy brat, także hazardzista, od czasu do czasu zatrudniał się przy malowaniu mieszkań. Zajmowali lokal w chylącym się ku upadku dwurodzinnym domu. Właściciel, który także tam mieszkał, twierdził, że nie widział ich już od kilku dni i że zalegają z czynszem.

Jack zawiadomił FBI, a ono od razu włączyło się do współpracy. Poza policyjnym helikopterem, który będzie śledził samochód Regan, inny, specjalnie wyznaczony przez FBI, ma pozostawać w powietrzu, by niezwłocznie podążyć za sygnałem wysłanym przez urządzenie w worku z pieniędzmi.

Taśma z rozmowy z porywaczami, nagrana przez Alvirah, poddana została gruntownej analizie za pomocą urządzeń radiowych. Było wyraźnie słychać zarówno głos osoby żądającej okupu, jak i Luke’a i Rosity. Głos dzwoniącego, bardzo niski i gardłowy, robił nieodparte wrażenie celowo zmienionego. Z tła można było wyłowić głos drugiego mężczyzny, lecz tak słaby, że jak dotąd nie dało się zrozumieć tego, co facet mówił.

Na podstawie pobocznych dźwięków policja była w stanie stwierdzić, w Luke’a i Rositę trzymano w stosunkowo ograniczonej przestrzeni w pobliżu dużego obszaru wodnego.

Jak zauważył Gabe Klein:

– To rzeczywiście zawęża pole działania – trzy czwarte powierzchni Ziemi zajmuje woda.

Teraz, poza intensywnymi poszukiwaniami braci Gonzalezów, policyjne śledztwo znalazło się w fazie wyczekiwania na dalszy rozwój wypadków.

Ten stan rzeczy zmienił jednak telefon od Regan.

– Już tam jadę – zapewnił ją Jack.

Dwadzieścia minut później był w szpitalnym pokoju Nory.

– Pudełko z tym znakiem firmowym pochodzi ze sklepu z upominkami znajdującym się tutaj, na parterze – wyjaśniła mu Regan.

– Przyglądam się temu zdjęciu i nic na nim mi nie przypomina, gdzie zostało zrobione – rzekła Nora. – Chodzimy z Lukiem na wiele przyjęć, gdzie obowiązują stroje wieczorowe.

– Zanim uświadomiłyśmy sobie, co to jest, nasze odciski palców znalazły się i na karcie, i na ramce – poinformowała Jacka Regan.

– Tym się nie przejmuj – odparł Jack. – Jeżeli są na nich jakieś inne, znajdziemy je. Czy nie wiesz przypadkiem, o której godzinie otwierają ten sklep z upominkami?

– Już pytałam – powiedziała Regan. – O dziewiątej.

– Może byś zeszła na dół i porozmawiała z nimi? – zasugerował Jack. – Spróbuj się dowiedzieć, kto to mógł kupić. Musimy działać ostrożnie, tak aby nikt się nie domyślił, że to policyjne śledztwo.

– Chyba powinnam im powiedzieć, że osoba, która kupiła prezent, zapomniała podpisać kartkę, a my chcemy jej podziękować.

Jack skinął głową. Popatrzył na ustawione w pokoju bukiety kwiatów.

– Noro, o twoim wypadku dużo się mówi. Więc to może być również – choć istotnie dość makabryczny – zbieg okoliczności.

– To fakt, że dostaję mnóstwo poczty od moich czytelników – przyznała Nora. – Lecz czy ten napis na ramce nie świadczy o czymś przeciwnym?

– Być może – zgodził się Jack.

– W takim wypadku należy go odczytywać jako poważną groźbę – rzekła Nora.

Regan przyglądała mu się badawczo.

– Jack, ty się skłaniasz ku teorii, że to przypadek. Dlaczego?

– Dlatego że naszym głównym podejrzanym jest były mąż Rosity, a jak znam tego rodzaju typy, dla niego byłby to zbyt subtelny sposób działania. Ale z drugiej strony… – Wzruszył bezradnie ramionami i spojrzał na zegarek. – Już dochodzi dziewiąta. Regan, a może oboje poszlibyśmy do sklepu z upominkami i ustalili, czego można się tam dowiedzieć? Potem zabiorę całą tę paczkę do laboratorium. – Popatrzył na Norę. – Wiem, jak cię to zaniepokoiło. Ale dla nas ta paczka może stać się istotną wskazówką Może są tu odciski palców, pasujące do tych znalezionych w samochodzie. Jeżeli ramka nie została kupiona tu, na parterze, spróbujemy wyśledzić, gdzie. A może ktoś w sklepie z upominkami potrafi podać nam opis osoby, która kupiła pluszowego misia.

Nora, najwyraźniej bliska łez, odrzekła:

– Tak, rozumiem.

Jack zwrócił się do Regan:

– No to chodźmy.


Tymczasem w dzielnicy Upper West Side, niecały kilometr od szpitala, Alvin Luck pochylał się nad swą miską owsianki, nadal przepełniony miłym przeświadczeniem, jaką to radość musiał sprawić jego prezent Norze Regan Reilly. Być może właśnie w tym momencie.

Był na tyle przezorny, że nie złamał danego sobie przyrzeczenia, iż nie powie matce o kupnie pluszowego misia. Jednak na tym jego przezorność się skończyła.

– Co to ma znaczyć, że nie podpisałeś karty? – gderała matka gniewnie, sadowiąc się naprzeciwko niego na krześle. – Czyś ty zwariował? Co to za pomysł? Ona mogłaby ci pomóc w opublikowaniu czegoś wreszcie. Na miłość boską, jej wydawcą jest Michael Korda!


– Czy mamusia niedługo wróci do domu?

To było pierwsze pytanie, zadane przez Chrisa i Bobby’ego, kiedy o wpół do ósmej otworzyli oczy. Przynajmniej dobrze spali, pomyślał Fred i odpowiedział:

– Tak szybko, jak tylko będzie mogła.

Na półce w szafie Rosity znalazł prześcieradła, koc i poduszkę, więc sam położył się spać na kanapie. Na pewno byłoby mu wygodniej wyciągnąć się na jej zasłanym łóżku, ale nie mógł się na to zdobyć. Wydawało mu się, że w ten sposób naruszyłby jej prywatność.

Jednak zdawał sobie sprawę, że głębsza przyczyna jego niepokoju leżała w tym, iż wszystko w tej sypialni emanowało jej obecnością.

Na małej komódce najbardziej poczesne miejsce zajmowało zdjęcie Rosity przytulającej obu chłopczyków. Unosił się tam słaby zapach perfum – tych samych, którymi pachniała w czasie ich ostatniego spotkania – wydobywający się z atomizera stojącego na toaletce. Kiedy otworzył drzwi szafy w poszukiwaniu pościeli, pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był jej jedwabny biały szlafroczek i atłasowe ranne pantofle.

Kopciuszek, pomyślał, i poczuł ukłucie bólu w sercu.

Poprzedniego wieczoru, zanim umościł się na kanapie, zatelefonował do Josha Gaspero, przyjaciela, z którym miał wspólnie podróżować. „Nie ma go w domu!” – mruknął, gdy odezwała się automatyczna sekretarka. Sam jest pewnie w barze „U Elaine” i popija z okazji świąt ze stałymi bywalcami! Wiadomość, którą zostawił, była krótka. „Zatrzymały mnie szczególne okoliczności. Nie mogę wyjaśnić telefonicznie. Spróbuję dogonić cię za parę dni na trasie. Znam plan postojów”.

A teraz obserwował, jak Chris i Bobby idą do łazienki i bez upominania sięgają po szczoteczki do zębów. Kiedy jednak zaczęli niedbale pochlapywać buzie wodą, uznał, że im pomoże.

– Jak moja mama zwykła mawiać: „Ktoś tak się myje, żeby ominąć szyję” – powiedział i namydlając myjkę, przystąpił do dzieła.

Potem podał chłopcom ich codzienne płatki zbożowe i sok, a sam zaparzył sobie kawę.

– Czy nie mógłbyś zrobić tostów na kuchence? – spytał Chris. – Opiekacz się zepsuł, a nam samym nie wolno otwierać gazu. Proszę.

– Mamusia jest zawsze zła, jak się bawimy blisko kuchenki – dorzucił Bobby.

– Mamusia ma rację – odparł Fred.

Ciekawe, czy laboranci odkryli coś istotnego w limuzynie? – zastanawiał się. Alvirah Meehan zadzwoniła do niego wczoraj wieczorem i podała mu, jakie ślady zdołano zabezpieczyć. „Regan mnie prosiła, żeby cię zawiadomić. Powiedziała, że musisz być informowany o wszystkim na bieżąco”.

Właśnie kończyli śniadanie, kiedy zatelefonował sierżant Keith Waters z oddziału do zadań specjalnych Komendy Głównej. „Kapitan Reilly prosił, żebym do ciebie zadzwonił, Fred. Wiem, w jakiej jesteś sytuacji. Pozwól, że cię wprowadzę w aktualny stan sprawy”.

Zaczął od wyników badań laboratoryjnych śladów pozostawionych w limuzynie i wyjaśnił, że obecnie śledztwo skoncentrowało się wokół osoby Ramona Gonzaleza i jego brata.

– Ustalamy ich miejsce pobytu. Jesteś w mieszkaniu Rosity. Chcemy, żebyś je dokładnie przeszukał, bo może znajdziesz coś, co by wskazywało, że były mąż jej groził albo usiłował wyłudzić od niej pieniądze. Miej oko na wszystko, co mogłoby wskazywać na ewentualne miejsce, gdzie się ukryli. Znasz procedury. My mamy oczywiście nakaz rewizji.

Fred wiedział, że obaj chłopcy przysłuchują się z uwagą rozmowie i usiłują się domyślić, o czym mowa.

– Zrobi się – odrzekł. – I jeżeli zobaczysz się z Rositą, przekaż, jej, że chłopcy są bardzo grzeczni i zadowoleni, że ona pomaga pani Reilly.

– Ale powiedz, że mama musi być w domu na Boże Narodzenie! – wykrzyknął Bobby ze łzami, najwyraźniej rozczarowany słowami Freda.

– I zapytaj ją, kiedy będziemy ubierać choinkę. – Teraz nawet Chris był bliski łez.

– Co masz zamiar im powiedzieć? – spytał Waters cicho.

– Oczywiście, z przyjemnością – odparł Fred skwapliwie, zwrócił się do chłopców: – Mamusia prosi o przekazanie wam, że jak wróci do domu, to będzie strasznie zmęczona, więc bardzo by chciała, żebyśmy dzisiaj ubrali dla niej choinkę.

Ujrzał wyraz powątpiewania na ich buziach.

– Jeśli chodzi o lampki, to jestem w tej dziedzinie prawdziwym fachowcem i potrafię sięgnąć do samego czubka drzewka. Zostawimy wasze ulubione świecidełka do powrotu mamusi, żeby sama je mogła zawiesić. Co wy na to?

– Powodzenia – rzekł Keith Waters i zakończył rozmowę


Kiedy Alvirah o północy weszła na palcach do mieszkania, Willy głośno chrapał w sypialni, a siostra Cordelia spała jak suseł na kanapie w salonie.

Dłonie Cordelii leżały na gazecie, a okulary zsunęły się jej na koniec nosa. Alvirah delikatnie zabrała gazetę, zdjęła szwagierce okulary, wyjęła z gniazdka przewód od oświetlenia choinki i zgasiła światło, a Cordelia nawet nie drgnęła.

Teraz wszyscy troje siedzieli wygodnie w szlafrokach przy śniadaniu, a Alvirah składała sprawozdanie z tego, co się działo od czasu. gdy poprzedniego dnia poprosiła Cordelię, żeby pobyła z Willym.

– Okup ma być złożony dzisiaj o szóstej wieczorem, a zamierzam być w jednym z wozów policyjnych, oczywiście nieoznakowanych, śledzącym samochód Regan – oznajmiła, smarując grubo swą bułeczkę masłem.

Obecnie, kiedy nieznośny implant został już szczęśliwie usunięty, Willy mniej więcej wrócił do normy.

– Alvirah, złotko, martwię się, że masz być w samochodzie. – Usiłował w ten sposób zaprotestować, lecz zaraz pokręcił głową i dolał sobie kawy. – To bezcelowe – mruknął.

Cordelia, najstarsza z sześciu sióstr Willy’ego, wstąpiła do zakonu pięćdziesiąt trzy lata temu, mając siedemnaście lat. Obecnie zarówno ona, jako matka przełożona małego klasztoru w górnej części Zachodniego Manhattanu, jak i cztery mieszkające z nią zakonnice, poświęcały swój czas osobom potrzebującym pomocy w tamtejszej parafii.

Do ich rozlicznych zajęć w tej dziedzinie należało także prowadzenie ośrodka opiekuńczego dla dzieci po godzinach szkolnych. Dwa lata temu Alvirah udało się wpaść na ślad dawno zaginionego dziecka, a ono – jak się okazało – było jednym z siedmiolatków, którym się zajmowały.

Alvirah, szwagierka Cordelii od przeszło czterdziestu lat, niczym jej nie mogła zadziwić, nawet wygraną czterdziestu milionów dolarów na loterii.

Alvirah i Willy nad wyraz hojnie i wielkodusznie rozdysponowali swą niespodziewaną fortunę. I jak to ujęła Cordelia: „Oboje pozostali nadal takimi samymi bezpretensjonalnymi, praktycznymi ludźmi, jakimi byli. Willy wciąż biega do każdego, komu jest potrzebny hydraulik. A Alvirah zmieniła się o tyle, że już nie sprząta cudzych domów, tylko działa jako pierwszorzędny detektyw amator”.

Pełna godności postawa Cordelii i jej konkretne podejście do życia wzbudzały zarówno zaufanie, jak i respekt. Miała jednocześnie dar natychmiastowego trafiania w sedno rzeczy.

– Czy złożenie okupu zwykle szczęśliwie kończy sprawę? – zapytała.

– Częściej w powieściach niż w życiu – odpowiedziała Alvirah z westchnieniem. – A kłopot polega na tym, że jeżeli coś idzie źle, porywacze mają skłonność do wpadania w panikę.

– Poproszę wszystkich o modlitwę. Zaznaczę jedynie, że chodzi o szczególną intencję.

– Każda modlitwa się przyda – zauważyła Alvirah rzeczowo. – Czuję się zupełnie bezradna.

– Złotko, dzięki tobie oni mają nagrany na taśmie głos porywacza. To może się okazać wielce pomocne – przypomniał Willy.

– No właśnie! – wykrzyknęła Alvirah, wyraźnie podniesiona na duchu. – Ten detektyw dał mi wczoraj wieczorem kopię taśmy. Posłuchajmy.

Wstała, wyjęła kasetę z torebki i otworzyła mahoniową szafkę, gdzie trzymała swój specjalny, charakteryzujący się najwyższą czułością odtwarzacz, prezent – nie jedyny zresztą – od jej wydawcy z „Globe”.

Dotąd spędziła już wiele godzin z uchem nachylonym do głośnika, wsłuchując się w niuanse niezliczonych rozmów, które zarejestrowała w czasie swego nieustępliwego dążenia do sprawiedliwości.

Willy odsunął dzbanek z kawą, żeby mogła ustawić magnetofon pomiędzy pustym już talerzem po bekonie i słoikiem importowanego dżemu z malin.

Włożyła kasetę, którą urządzenie zamknęło z trzaskiem.

– Jak to przesłuchamy, ubiorę się i pojadę do szpitala. Przyrzekłam Regan, że będę tam od rana. Dzisiejszy dzień będzie dla nich bardzo ciężki. Właściwie do szóstej wieczorem nic się nie da zrobić, możemy tylko czekać.

– Dzisiaj czuję się już lepiej, więc jeżeli mógłbym się im jakoś przydać, to chętnie pomogę – zaofiarował się Willy.

– Zatelefonuję do ciebie ze szpitala – obiecała Alvirah, naciskając przycisk „play”.

Słuchali kasety w ponurym milczeniu. Willy ze zmarszczonymi brwiami, Cordelia z zaciśniętymi wargami, a ich miny odbijały własne odczucia Alvirah – niepokoju i gniewu.

– To jest zupełnie jednoznaczne – orzekła Cordelia, gdy zapis się skończył. – Najbardziej boli mnie serce, gdy słyszę, jak ta młoda matka martwi się o swych synków.

– Chciałbym dostać faceta w swoje ręce – oznajmił Willy i bezwiednie uderzył pięścią prawej ręki w otwartą lewą dłoń.

Alvirah przewijała taśmę.

– Chcę jeszcze raz to przesłuchać.

– Czy coś uchwyciłaś, złotko? – spytał Willy z nadzieją w glosie.

– Nie jestem pewna.

Odtworzyła nagranie ponownie i jeszcze raz słuchała z zaciśniętymi powiekami. Wreszcie wyłączyła magnetofon.

– Coś mi się jakby kojarzy, ale absolutnie nie mogę dociec co.

– Przegraj trzeci raz – namawiał ją Willy.

– Nie, teraz to by nic nie dało. To przyjdzie do mnie później. Zawsze tak się dzieje – odrzekła. Rozczarowana wstała od stołu. – Mogłabym przysiąc, że to coś ważnego. Ale co?


Kiedy Regan i Jack Reilly weszli do sklepu z upominkami, znajdującym się w holu szpitala, stojąca za ladą, starannie umalowana kobieta około czterdziestki ziewała. Spostrzegłszy ich, znużonym ruchem uniosła wymanikiurowaną dłoń, aby zakryć otwarte usta.

– Proszę mi wybaczyć – odezwała się. – Jestem okropnie zmęczona. Mam już powyżej uszu tego całego świątecznego zamieszania.

– Rozumiem panią – zapewniła ją Regan współczująco.

– Przynajmniej pani stoi tutaj z przystojnym facetem. Ja od miesięcy nie byłam na porządnej randce.

– Och, my nie… – zaczęła Regan, lecz Jack trącił ją łokciem i uśmiechnął się do sprzedawczyni, która na przypiętej plakietce miała napis:

„Cześć, na imię mi Lucy”.

– Mówili, żebym wzięła pracę w szpitalu. Że można tam poznać wielu lekarzy. Więc się tu zatrudniłam na grudzień, może to coś da. – Zamilkła na chwilę, jakby sama nie wierzyła w to, co miała zakomunikować. – Odkąd zaczęłam tu pracę trzy tygodnie temu, żaden lekarz nie przestąpił progu tego sklepu. Oni wszyscy tylko latają po holu w tych swoich białych kitlach.

– Ojej. – Regan usłyszała swoje ciche, wydane bez przekonania westchnienie współczucia. Odchrząknęła i rzekła: – Przepraszam, że panią niepokoję, ale…

– Proszę się nie krępować – odparła Lucy zrezygnowanym głosem, podnosząc do ust plastikowy kubek z kawą. – Zamieniam się w słuch.

– Musimy porozmawiać z osobą, która tu pracowała wczoraj wieczorem.

– Właśnie pani na nią patrzy. A jak pani myśli, dlaczego jestem taka zmęczona?

Regan i Jack wymienili spojrzenia. Szczęście się do nich uśmiechnęło – obojgu im przebiegła przez głowę ta sama, niewypowiedziana myśl.

Jack uprzednio włożył pluszowego misia ze zdjęciem w ramce do przezroczystego plastikowego woreczka, który dostał w pokoju pielęgniarek. Regan pokazała zabawkę sprzedawczyni.

– Wydaje nam się, że ten miś został kupiony tutaj wczoraj wieczorem.

– Bingo.

– Pamięta pani, jak go sprzedawała?

– Bingo.

– Czy może nam pani powiedzieć coś o osobie, która go kupowała?

– Tylko nie poganiajcie mnie, proszę. Wpuściłam go, kiedy już zamykałam, a jemu zajęło wieki wybranie tego misia. – Lucy wskazała na wystawione na półce sklepowej niedźwiadki. – Czy widzą państwo jakąś różnicę między którymś z tych, a tym, którego państwo przynieśli? Ja nie. On potem sięgnął do swojej torby z innego sklepu i zdjął opakowanie z ramki. Więc tak stałam tu za ladą, po tym całym dniu na nogach, i czekałam, aż on rozwinie, a potem złoży opakowanie, pewnie żeby jeszcze raz wykorzystać ten papier. Potem umieścił ramkę w ramionach misia i poprosił mnie o zapakowanie tego wszystkiego razem. Więc włożyłam to do pudełka, które przewiązałam wstążką. Następnie wyjął portfel i wieki mu zajęto odliczanie dokładnej co do centa sumy z przegródki na bilon. – Wzniosła oczy do nieba. – Mogę wam powiedzieć jedno – zakończyła swą relację – każda, co się gdzieś z nim wybierze, powinna liczyć się z tym, że będzie musiała trzymać się za własną kieszeń.

– Zapłacił gotówką? – spytał Jack.

Obrzuciła go boleściwym spojrzeniem.

– Czyż właśnie tego nie powiedziałam?

– Jak by go pani opisała? – ciągnął Jack lekko zniecierpliwionym głosem.

Odezwała się po chwili wahania:

– A właściwie o co tu chodzi? Proszę mi nie mówić, że to był od dawna zaginiony brat Billa Gatesa.

Regan zmusiła się do uśmiechu.

– Zostawił to dla mojej matki, która jest pacjentką w tym szpitalu, ale nie podpisał karty. A ona chciałaby wysłać podziękowanie ofiarodawcy.

– To dziwne – rzekła Lucy wyraźnie zakłopotana. – Robił wrażenie bardzo z siebie zadowolonego, no wiecie, kiedy wkładał ramkę do pudełka razem z misiem i w ogóle. Według mnie, nie wyglądał na takiego, co zapomina podpisać kartę.

– Może mogłabym się domyślić, kto to był, gdyby pani choć w przybliżeniu opisała jego wygląd – naciskała Regan.

Lucy zmarszczyła brwi w wysiłku umysłowym.

– Nic nadzwyczajnego – odpowiedziała. – No, tak około pięćdziesiątki. Ciemne włosy, ale trochę przerzedzone, wzrost średni, raczej typ nieudacznika.

– Miał ze sobą torbę ze sklepu – przypomniał Jack. – Czy przypadkiem nie zauważyła pani, z jakiego?

Znowu przewróciła oczami.

– O tak, poszłam tam raz na zakupy. Kupiłam coś z ubrania, i to się zrobiło nie do użytku po pierwszym praniu.

– A gdzie jest ten sklep? – spytała Regan.

– Nazywa się Long’s. Słyszeliście ich reklamę? Jak do sklepu Long’s trafiłeś, tuż po wyjściu zatęskniłeś. Powiem wam jedno, ja nie zatęskniłam.

– O której tu pani zamyka? – zapytał Jack.

– Zwykle o wpół do ósmej, ale w tym tygodniu dopiero o dziewiątej. Chcą się pozbyć tego świątecznego chłamu. Po świętach już się tego nie opchnie.

Było oczywiste, że niczego więcej się od niej nie dowiedzą. Regan i Jack przeszli przez hol i skierowali się do recepcji szpitala. Uprzejma urzędniczka pamiętała, kto miał dyżur poprzedniego wieczoru.

– Moja przyjaciółka, Vanessa. Zaraz panią z nią połączę.

Regan była rozczarowana, gdyż usłyszała od niej jedynie ten sam, niezbyt precyzyjny opis mężczyzny, który zostawił paczkę.

– A może przypadkiem podał swoje nazwisko albo powiedział, że jest przyjacielem mojej matki?

– Nic takiego nie mówił, zaznaczył jedynie, że nie chce jej przeszkadzać wieczorem.

Regan starała się nadać swemu głosowi zdawkowy ton, kiedy rzekła:

– Wobec tego chyba ten ktoś, ktokolwiek to był, nie otrzyma podziękowania.

– Zagadkowy prezent dla autorki zagadek kryminalnych – odparła Vanessa pogodnie. – Proszę jej powiedzieć, iż mam nadzieję, że już czuje się lepiej.

Regan odłożyła słuchawkę.

– Podała te same cechy fizyczne, ale, niestety, nic więcej, Jack. – Odwróciła się do recepcjonistki i podziękowała jej za pomoc.

Kiedy oddalili się już nieco, Jack wskazał Regan kamery ochrony zainstalowane w holu. Ściszonym głosem powiedział:

– Zabiorę taśmę z wczorajszego wieczoru. Powinniśmy go wyłowić, niósł przecież duże pudełko.

– Cześć, jak się macie? – Serdeczny ton głosu Alvirah był nie do podrobienia. Zanim zdołali się odezwać, zauważyła trzymanego przez Regan misia. Z wyrazem zatroskania na twarzy zauważyła: – Musi być jakaś przyczyna faktu, że niesiesz pluszowego misia w plastikowej torbie.

– Chodźmy do pokoju Nory – zasugerował Jack. – Będziemy mogli swobodniej rozmawiać.

Pięć minut później tam się znaleźli. Nora właśnie odkładała słuchawkę.

– Dzwonił mój brat. Nasz rachunek papierów wartościowych został obciążony milionem dolarów, a kwota ta przekazana do banku Chase Manhattan. Stamtąd będzie przelana do Banku Rezerw Federalnych. Powiedziałam, że to są pieniądze przeznaczone na inwestycje za granicą. – Uśmiechnęła się blado. – Pozostaje tylko modlić się do Boga, aby to był najlepiej wydany przez nas milion dolarów.

Jack skinął głową.

– Robimy wszystko, co w naszej mocy, aby tak się stało.

Oboje z Regan opowiedzieli Norze i Alvirah o tym, jak mało zdobyli informacji o ofiarodawcy prezentu.

– Fizycznie niczym szczególnym się nie wyróżniał. Zapłacił gotówką. Z tego, co usłyszeliśmy, wynika, że wcale się nie śpieszył, nie wykazywał nerwowości. I miał ze sobą torbę domu towarowego Long’s.

– Long’s! – wykrzyknęła Alvirah. – Zanim wygrałam na loterii, zachowywałam się, jak mówi ich reklama. To jest jeden z tych mających mniejsze powodzenie domów handlowych. Trzeba się przedrzeć przez tonę rupieci, żeby natrafić na jakąś okazję, ale czasem się to zdarza. Większość ludzi widzi w tym wyzwanie. – Przyjrzała się ramce. – Wygląda na ofertę specjalną sklepu Long’s. Czy chcesz, Jack, żebym to dla ciebie sprawdziła?

Jack wiedział, że Alvirah potrafi po mistrzowsku wyszperać przeróżne informacje. Posiadała wręcz tajemniczy dar, skłaniający ludzi do zwierzeń. Dlaczego nie? – pomyślał. Później, gdy już będą mieli jako tako przyzwoity obraz tego osobnika z kamer ochrony, on wyśle do domu towarowego jedną ze swych ekip, żeby ustaliła, czy ktoś potrafi faceta zidentyfikować.

– Myślę, że dla Alvirah to będzie wspaniały pretekst, żeby się wybrać do Long’s – rzekła Nora.

Regan przez chwilę rozważała, czy nie iść razem z nią, ale odrzuciła tę myśl. Dom towarowy będzie najpewniej pękał w szwach od ludzi, którzy pozostawili załatwienie sprawunków na ostatnią chwilę. Gdyby porywacze zadzwonili na komórkę, Regan mogłaby w ogóle nie usłyszeć, co mówią.

Lecz było jeszcze coś. Wyraz twarzy matki mówił jej, że ta potrzebuje obecności córki tutaj.

– Pójdę przejrzeć taśmy ochrony – powiedział Jack.

– A ja wybiorę się do Long’sa – oznajmiła Alvirah zadowolona, że w końcu zostały podjęte jakieś działania.


C.B. i Petey mieli pracowite przedpołudnie. Po śniadaniu opuścili łódź i pojechali samochodem na zachód, w stronę położonej na odludziu i zaniedbanej farmy, nieopodal drogi nr 80, gdzie kuzyn Peteya pozwolił mu przechowywać motorówkę.

Gdy trzęśli się na nierównościach polnej drogi, wiodącej do zagrody, C.B. zauważył gderliwie:

– Ale tu śmietnisko.

Petey poczuł się dotknięty.

– To jednak własność mego kuzyna. A dzięki niemu mam miejsce, gdzie mogę trzymać łódź, do której zgarniemy nasz milion dolarów, panie ważniaku. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby – upomniał wspólnika.

– Jesteś pewien, że twego kuzyna tu nie ma?

– Przecież to okres tuż przed Bożym Narodzeniem, zapomniałeś? Każdy się gdzieś wybiera, nawet my, co nie, C.B.? Odwiozłem mego kuzyna i jego żonę parę dni temu na dworzec autobusowy. Do tego czasu już powinni być w domu mojej ciotki w Tampie.

C.B. mruknął zgryźliwie:

– Nie wspominaj mi o krewnych.

– Tęsknisz za wujkiem? – Petey zachichotał, naciskając hamulec swej poplamionej farbą furgonetki przed drzwiami stajni.

C.B. nie raczył odpowiedzieć. Gdyby wuj Cuthbert postąpił jak należy, nie musiałbym się zadawać z tym kretynem, pomyślał. W miarę zbliżania się chwili zgarnięcia pieniędzy, coraz bardziej narastało w nim nerwowe przeczucie, że coś pójdzie nie tak.

Wiedział, że miejsce na pozostawienie okupu wybrane zostało wyśmienicie. Problemem jedynie były wątpliwości, czy Petey się tam dostanie w jednym kawałku. Ale Petey zapewniał go, że potrafi się poruszać po wodach opływających Manhattan z zamkniętymi oczami, i C.B. pomyślał ze złością, że on chyba tak właśnie zwykle prowadzi motorówkę.

Wysiedli z samochodu i Petey pobiegł otworzyć drzwi stajni.

– Tra ta ta ta! – wykrzyknął, ściągając starą, popękaną brezentową plandekę ze sfatygowanej motorówki, ustawionej na podłodziowym wózku, służącym do wożenia jej po lądzie.

C.B. omal nie wybuchnął płaczem.

– Usiłujesz mi wmówić, że ta łajba pływa?

Tymczasem Petey wgramolił się na bok wózka, po czym wskoczył do łódki.

– Gdyby miała żagiel, wygrałaby Puchar Ameryki! – zawołał. Zdjął malarską czapkę, swe ulubione nakrycie głowy, i machając nią do C.B., wykrzyknął: – Ahoj, śledzie!

– Wyłaź stamtąd, pajacu!

Petey dał znak, że wszystko jest OK, i rączo wyskoczył z łodzi.

– To maleństwo naprawdę ma paliwo – chełpił się. – Mój kuzyn wyremontował silnik. Znalazłem go w składnicy złomu.

– I tam jest jego miejsce. Kiedy ta balia była ostatnio na wodzie?

– Popłynąłem nią na ryby tego ciepłego dnia w październiku – rzekł Petey, drapiąc się za uchem. – Zastanawiam się, czy to był Dzień Kolumba? A może tydzień później?

– Założę się, że to miało miejsce w Halloween – odparł C.B. – Przymocujmy ten wrak do furgonetki i wyciągnijmy stąd. Jest mróz.

Petey zaczął kierować do tyłu swój wehikuł i wysunąwszy za okno głowę, przynaglał C.B. do wsparcia go stosowną informacją:

– Ile mam jeszcze miejsca, brachu? – zawołał.

C.B. skulił się, gdyż zanim zdążył odpowiedzieć, Petey rozwalił boczną ścianę stajni.

Po kilku nieudanych próbach przymocowali ostatecznie wózek do furgonetki i powieźli motorówkę po wyboistej drodze.

Petey wysiąkał nos i wytarł chustką oczy.

– Może już nigdy nie zobaczę tego miejsca.

– No to miałbyś szczęście.

C.B. wyciągnął notes i przystąpili do przeglądu zaplanowanych na ten wieczór zamierzeń. Motorówka zostanie spuszczona na wodę w znanej Peteyowi zatoczce, niecały kilometr na południe od łodzi mieszkalnej. Tam też porzuci on wózek.

Punktualnie o szóstej Petey wsiądzie do motorówki i skieruje ją rzeką Hudson na północ przez Spuyten Duyvil wokół Górnego Manhattanu do nabrzeża przy Sto Dwudziestej Siódmej Wschodniej. Tam każą Regan Reilly złożyć okup. Dotarcie w to miejsce powinno zabrać Peteyowi około pół godziny.

C.B. pozostanie na łodzi, o szóstej zadzwoni po raz pierwszy do Regan Reilly i pozwoli jej na krótką rozmowę z ojcem i Rositą. Powie jej, że ma ruszyć samochodem przez Central Park. Wyłączy się, zanim rozmowę uda się przechwycić i zarejestrować. Następnie szybko przejedzie most Waszyngtona do East Side Drive, po drodze telefonując kilkakrotnie do Regan z instrukcjami, dokąd się powinna dalej kierować.

– To się nazywa spowolnianiem akcji – wyjaśnił Peteyowi. – Gdyby zawiadomiła policję, będzie im trudniej śledzić ją z oddali. Będą tylko wiedzieli, że mamy ją w polu widzenia.

Zgodnie z końcową instrukcją, Regan przejedzie skrzyżowanie Drugiej Alei i Sto Dwudziestej Siódmej, wjedzie w ulicę Nadbrzeżną i w ten sposób dotrze do opustoszałego doku. W końcu zostanie pouczona, że ma zostawić wojskowy worek na jego obrzeżu i odjechać.

Kiedy okup zostanie tam położony, Petey wdrapie się na mur, chwyci pieniądze, wskoczy z powrotem do motorówki, a następnie bez chwili zwłoki popędzi w niej do Sto Jedenastej, gdzie będzie na niego czekał C.B. w samochodzie wynajętym na fałszywe nazwisko.

Petey porzuci motorówkę, a zważywszy na fakt, że nigdy nie zadał sobie trudu, aby ją zarejestrować, silnik zaś kupił w składnicy złomu, trafienie na ich ślad za jej pośrednictwem nie będzie możliwe.

Po akcji pojadą do łodzi mieszkalnej i tam, do czasu ich odlotu do Brazylii następnego wieczoru, umilą sobie czas przeliczaniem pieniędzy.

– Oby tylko nam nie namieszał ten przepowiadany sztorm – rzekł C.B. z troską w głosie. – Im szybciej się z tych stron wyniesiemy, tym lepiej.

– „Arriba, arriba, cza-cza-cza!” – zaśpiewał Petey, wystukując rytm na kierownicy.

C.B. doszedł do wniosku, że najlepszym sposobem radzenia sobie z Peteyem jest ignorowanie go. Wyciągnął ze swej torby jedną z wczesnych powieści Nory Regan Reilly i otworzył na rozdziale ósmym, którego strony zapisane były jego własnymi notatkami.

– Naprawdę chciałbym, żeby to wszystko już się skończyło – powiedział bardziej do siebie niż do wspólnika w przestępstwie.


Austin Grady przybył w piątek do biura wcześnie rano i niezwłocznie przystąpił do wertowania grubej księgi zamówień, leżącej na biurku Luke’a.

Poczynając od spraw bieżących, zbadał działalność szefa dzień po dniu w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Nie znalazł absolutnie żadnej wzmianki, która wskazywałaby na jakiekolwiek problemy czy trudności Luke’a.

Zapiski dotyczące lunchów, na których Luke spotykał się ze świętej pamięci Cuthbertem Boniface’em Goodloe’em, wywołały mimowolny uśmiech na wargach Austina i na chwilę złagodziły dręczące go nerwowe napięcie. Pomyślał, że żadna panna młoda nie planowała swego wesela z takim zamiłowaniem do szczegółów, jakie Goodloe poświęcił własnemu pogrzebowi.

Tak mu zależało, aby na ostatnie z nim spotkanie przyszło dużo ludzi, że wydał dokładne instrukcje w tym względzie. Jeżeli umrze w czasie weekendu, wystawienie zwłok nie może się odbyć przed wtorkiem. Pragnął, by czuwanie przy zwłokach trwało całe dwie doby, a pogrzeb odbył się w czwartek. I tak dokładnie się stało.

„Zawiadomienie wszystkich zajmie trochę czasu, podobnie jak umieszczenie nekrologu w gazetach” – wyjaśnił.

Bóg świadkiem, że to towarzystwo od sadzonek otrzymało masę zawiadomień, pomyślał Austin, i teraz nie możemy się od nich odczepić.

Na jego biurku zadzwonił telefon. „Wolałbym, żeby się nie odezwał ten nudziarz Bumbles” – mruknął do siebie. Ale to była Regan. Przez moment ton jej głosu wzbudził w nim nadzieję, że być może Regan powie, iż Luke i Rosita są bezpieczni. Ale, oczywiście, nic takiego nie usłyszał.

Powiedział jej, co robił.

– Będę dalej wszystko sprawdzał – obiecał. – Mam też zamiar dyskretnie popytać w okolicy, czy nie zaistniał może jakiś problem z którymś z pracowników, co nie dotarło do naszych uszu.

– Dzięki, Austin – odparła Regan cicho. – Nie wiadomo, kto to mógł zrobić. W tej fazie policja podejrzewa byłego męża Rosity. Z całą pewnością ma duże długi i jako hazardzista jest je winien podejrzanym ludziom.

– W takiej sytuacji rzeczywiście rodzi się silna motywacja do położenia łap na milionie dolarów w każdy możliwy sposób.

– Lecz, oczywiście, mogłaby to być także robota kogoś, kto miał złość do ojca w ciągu ostatnich dziesięciu lat. – Następna uwaga Regan wypowiedziana została z lekką nutą ironii w głosie. – To byłoby zgodne z tym, co się mówi o nas, Irlandczykach. Zapominamy o wszystkim poza urazą.

– Wiem coś o tym – zgodził się Austin, wspominając w myślach swą babkę, która nigdy nie wybaczyła kuzynce, że ją „ubiegła”, ustalając termin ślubu na dwa tygodnie przed jej długo planowanym weselem. Babka zeszła do grobu sześćdziesiąt lat później, ciągle nie mogąc się z tym pogodzić. Fakt, że kuzynka cierpiała katusze w okropnym związku małżeńskim, w najmniejszym stopniu nie ukoił uczuć babki.

– Jak się miewa mama? – zapytał.

– Jakoś się trzyma. Będę z nią do późnego popołudnia.

Wiedział, co ma na myśli.

– Przekaż jej ode mnie pozdrowienia, a na siebie, Regan, uważaj.

– Postaram się – odparła. – Porozmawiamy później.

Ledwie Austin zdążył odłożyć słuchawkę, gdy telefon zadzwonił ponownie. Podniósł słuchawkę w tlącej się nadal nadziei, że usłyszy jak zwykle lakoniczne pytanie Luke’a, zadawane przynajmniej już tysiąc razy: „No, Austin, co tam mamy dzisiaj do roboty?”.

– Austin Grady – przedstawił się.

– Ernest Bumbles!

Ten głos podziałał na nerwy Austina jak zgrzyt noża po szkle.

– Luke’a nie ma – odpowiedział mu stanowczym tonem. – I, niestety, nie wiem, kiedy się go można spodziewać.

– Będę nadal próbował – oświadczył Ernest z niezmąconą pogodą. – Tymczasem!


Luke i Rosita opatulili się kocami tak szczelnie, jak tylko mogli. W pomieszczeniu był wprawdzie grzejnik gazowy, lecz miał on niewielki wpływ na przenikającą do szpiku kości zimną wilgoć, panującą w zanurzonej w wodzie łodzi.

– Jeżeli się stąd wydostaniemy, zabiorę moje dzieciaki do Puerto Rico na cały tydzień – powiedziała Rosita. – W każdym razie tyle zajmie mi rozgrzewanie się.

– Kiedy się stąd wydostaniemy, wyślę was wszystkich pierwszą klasą – obiecał Luke.

Rosita zmusiła się do uśmiechu.

– Niech pan lepiej pilnuje swojej gotówki. Pana konto bankowe właśnie stopniało o milion dolarów.

– Jesteś mi winna połowę.

– Ma pan tupet! – Tym razem Rosita szczerze się roześmiała. – Jak powtarza C.B. do znudzenia, gdyby pan nie przedstawił jego zmarłego wuja Kwiecistym, ten nigdy by nie zmienił testamentu.

– Nikt inny nie chciał iść ze mną na tę kolację – zaprotestował Luke. – Musiałem obsadzić miejsca przy stoliku.

– Jak pan myśli, czy pan Grady mógłby doszukać się tego powiązania i poprosić gliniarzy, żeby sprawdzili naszego przyjaciela C.B.? – spytała.

Luke uznał, że odpowiedź musi być uczciwa.

– Nie widzę takiej możliwości. W czasie czuwania przy zwłokach C.B. bardzo dobrze ukrywał swój gniew, chociaż złapałem go potem na wpychaniu zgniłych liści do trumny nieboszczyka wujka.

– Żartuje pan? Powiedział pan to panu Grady’emu? – zapytała z nadzieją w głosie.

– Niestety, nie – odrzekł Luke. – Trochę mi było żal tego C.B. Przez lata spotykałem się z niepojętymi emocjonalnymi reakcjami ludzi, zachowującymi się w obliczu śmierci bliskich w sposób, o który nigdy bym ich nie posądzał.

– Potem zjawił się na pogrzebie i na obiedzie i pewnie zachowywał się jak należy. Skoro pan nie przyszedł na pogrzeb, policja teraz prawdopodobnie uświadomiła sobie, że myśmy już wtedy zaginęli. Więc jego nikt z tym faktem nie powiąże – zauważyła smutno Rosita.

Luke skinął potakująco głową.

– Nie mieliby do tego żadnych podstaw.

– Pewnie także w nikim nie wzbudzi podejrzeń osoba Peteya – ciągnęła Rosita – a pan, jak zwykle, panie Reilly, nieskłonny do robienia komuś przykrości, nawet mu nie dał do zrozumienia, że nie zachwycił pana wynik jego pracy.

– Byłem bardzo skłonny, ale prościej było mu zapłacić i się go pozbyć. A musisz przyznać, żeśmy się potem setnie uśmiali.

– To prawda.

– Ale coś mi się przypomniało, Rosito. Gdybyś się wtedy umówiła na randkę z Peteyem, może byśmy tu nie siedzieli.

– W takim razie już wolę tu siedzieć.

Luke zachichotał.

– Chyba muszę przyznać ci rację.

Po chwili milczenia odezwała się Rosita:

– Ciekawa jestem, kto zajmuje się moimi dziećmi?

– Regan przypilnuje, żeby były pod dobrą opieką.

– Och, tak, tego jestem pewna – odparła szybko. – Chodzi tylko o to, że pewnie są z nieznaną im osobą. Chrisowi i Bobby’emu zawsze zabiera trochę czasu, zanim oswoją się z nową opiekunką. – Umilkła na chwilę. – Jestem pewna, że za mną tęsknią, ale też chyba są na mnie źli, że jeszcze nie wróciłam do domu. W ciągu ostatniego półtora roku zbyt często zdarzało im się mieć do czynienia z ojcem, który ich zaniedbywał i był gościem w domu.

– Jak tylko znajdziesz się w rodzinnym gniazdku, wszystko wróci do normy szybciej, niż sądzisz – próbował pocieszyć ją Luke.

– Jedna rzecz bardzo mnie dręczy – powiedziała z wahaniem, jakby wzdragała się wyrazić słowami swą najgłębszą obawę. – To wprost nie do wiary, że ktoś taki jak C.B., robiący wrażenie człowieka kompletnie nieudolnego, mógł opracować plan porwania i urzeczywistnić go. Nic na to nie poradzę, ale się zastanawiam, do czego jeszcze byłby zdolny, gdyby uznał, że nie chce mieć świadków.

Luke już miał jej odpowiedzieć, ale się powstrzymał. Zawsze istniała możliwość, że kabina jest na podsłuchu. Chciał powiadomić Rositę o swym planie przekazania Regan wiadomości, że znajdują się w bliskim sąsiedztwie obiektów z jej ulubionej książeczki dla dzieci, tej o moście i latarni morskiej. Wiedział, że doprawdy trudno sobie wyobrazić, jak to zrobi, lecz jednocześnie był świadom, że to jedyna karta, którą musi zagrać.

Rosita miała całkowitą rację. C.B. mógł być zdolny do ostatecznego aktu zemsty.


Alvirah pośpiesznie minęła dom towarowy Macy’s. kierując się w stronę innego, Long’sa, za rogiem. Ulice były tak zatłoczone samochodami, że wysiadła z taksówki i wskoczyła do metra, żeby szybciej się dostać do śródmieścia. Pomimo zimna ludzie, którzy odkładali zakupy na ostatnią chwilę, szturmowali sklepy. Zwykle lubiła przyglądać się wystawom, lecz dzisiaj była to ostatnia rzecz, jaka ją zajmowała.

Zdawała sobie sprawę, iż będzie prawie niemożliwe wytropić mężczyznę, który kupił tanią ramkę do fotografii, musiała jednak spróbować.

Przeszła szybko przez prowadzące do sklepu obrotowe drzwi, po czym zatrzymała się i rozejrzała wokół, by zorientować się w sytuacji. Dłuższy czas tutaj nie byłam, pomyślała. I prawdę mówiąc, wcale mi tego nie brakowało. A jednak pamiętała układ działów sprzedaży, jakby tu była wczoraj. Dział męski na parterze, jak we wszystkich innych domach handlowych. Organizatorzy sprzedaży detalicznej wiedzą, że mężczyźni nie znoszą robienia zakupów. Kiedy wreszcie uda się chwycić ich na lasso i doprowadzić do sklepu, lepiej, żeby przeznaczone dla nich rzeczy od razu wpadały w oko.

Takie rupiecie, jak ramki, z pewnością będą w podziemiach. Przy jadącej w dół windzie stała kolejka ludzi. Czekająca przed Alvirah kobieta, ciągnąca za sobą troje małych dzieci, wyglądała na ledwo żywą ze zmęczenia.

– Tommy, ostrzegam cię, żebyś nie mówił swoim braciom, że nie ma Świętego Mikołaja – syknęła do ucha najstarszego syna.

– Bo go nie ma! – upierał się chłopiec. – Mamo, czy ty uważasz, że ten facet w dziale zabawek jest naprawdę tym świętym? No, powiedz.

– To jest pomocnik Mikołaja.

– Słyszałem, jak ktoś mówił do niego „Alvin”.

– Mniejsza z tym – odpowiedziała matka, zaganiając dzieci do windy.

Nad wiek rozwinięty, pomyślała o chłopcu rozbawiona Alvirah. Lecz zaraz widok matki z dziećmi przypomniał jej tamtych dwóch chłopczyków w New Jersey, czekających na powrót swojej mamy.

W miarę zjeżdżania w dół przed ich oczami zaczął się wyłaniać, aż ukazał się w całej swej okazałości, transparent z napisem: „Wyprzedaż”. Parter był zatłoczony, ale na niższym poziomie sklep wyglądał już jak istny dom wariatów. Na pudłach z przebranymi kartami świątecznymi wypisano cenę obniżoną o połowę. Na stoiskach leżały spiętrzone różne ozdoby choinkowe, łańcuchy, lampki i opakowania na prezenty. Ta ramka musiała być kupiona tutaj, zdecydowała Alvirah, dojrzawszy naprzeciwko ladę zawaloną oszałamiającą ilością dekoracyjnych drobiazgów.

Wieloletnia praktyka polowania na okazje nauczyła Alvirah manewrowania ciałem pomiędzy sklepowymi ladami, tak by nie rozjuszyć konkurentów. Dzisiaj ta metoda zdała doskonale egzamin. W ciągu kilku sekund znalazła się w dziale, gdzie stały wysokie stosy pudełek z ramkami, a przed każdym z nich jedno otwarte pudełko z określonym wzorem. W mgnieniu oka dostrzegła taką samą ramkę, jaką otrzymała Nora.

Podniecona, sięgnęła po nią ponad ramieniem jednego z kupujących. Błyskawicznie wyjęła okulary do czytania i ujrzała nagryzmolony na górze ramki błyszczącymi literami napis: „Pobrzękaj mymi dzwonkami”.

– Sam sobie pobrzękaj – wymamrotała, odkładając z trzaskiem ramkę wierzchnią stroną na ladę. Lecz kiedy wzięła do ręki następną, szeroki uśmiech rozjaśnił jej twarz. „Będę w domu na Boże Narodzenie… choćby tylko w marzeniach” – głosił napis. To była ta!

Alvirah udało się uchwycić wzrok sprzedawcy, przystojnego chłopaka, który nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat.

– Wezmę tę – powiedziała, wymachując ku niemu ramką.

– Zaraz zobaczę, która to. – Wyciągnął rękę i odebrał jej ramkę. – Och, tych mamy mnóstwo. – Ustawił wzór z powrotem na miejsce i wziął pudełko z jeszcze wyższego stosu. Na opakowaniu widniał stempel: „Wykonano wyłącznie dla firmy Long’s”.

Świetnie, pomyślała Alvirah. Jest odpowiedź na jedno pytanie.

– Dziwne, że tyle ich zostało – zauważyła z ożywieniem.

Wzruszył ramionami.

– Inne szły jak ciepłe bułeczki. Te nie.

– Może nie były wystarczająco długo wystawione – rzekła z nadzieją w głosie.

– Mnie się wydaje, że stoją tu od zawsze. – Odebrał od niej pieniądze i włożył do kasy.

Alvirah doznała rozczarowania. To było doprawdy jak szukanie igły w stogu siana.

– Może mógłby mi pan pomóc – rzuciła pośpiesznie, widząc, że napierająca na jej prawe ramię kobieta zaczyna tracić cierpliwość. – Ktoś zostawił jedną z tych ramek dla mojej przyjaciółki w szpitalu wczoraj wieczorem, ale na karcie nie napisał swego nazwiska. Ona czuje się fatalnie, bo nie wie, kto to był. Czy nie przypomina pan sobie przypadkiem osoby, która taką samą kupowała?

– Chyba pani żartuje. Nie zdaje sobie pani sprawy, jak jesteśmy zapracowani od Święta Dziękczynienia? O pani zapomnę w ciągu najbliższych dwóch minut.

– Oprawię swoje zdjęcie w tę ramkę i przyślę je panu – odparowała Alvirah.

– Czy wszystko w porządku? – zainteresował się kierownik działu, który wyłonił się zza przepierzenia.

– Tylko rozmawiam z tym miłym młodym człowiekiem – odrzekła Alvirah głosem słodkim jak ulepek. – Bardzo mi pomógł.

– Jak do sklepu Long’s trafiłeś, tuż po wyjściu zatęskniłeś – zaszczebiotał kierownik i ruszył dalej mediować w zatargach.

– Ja za tą ladą jestem jedynie w zastępstwie – pośpieszył z wyjaśnieniem młodzieniec, najwyraźniej wdzięczny Alvirah, że się na niego nie poskarżyła. – Dziewczyna, która tu najczęściej pracuje, ma dzisiaj wolne. Będzie jutro rano. Otwieramy o dziewiątej, bo to ostatni dzień sprzedaży przed świętami.

– Jak ona się nazywa?

– Darlene.

– A nazwisko?

– Krinsky.

– Pracowała tu wczoraj?

– Cały dzień, aż do zamknięcia.

– Dziękuję panu – powiedziała Alvirah do sprzedawcy. Przekaże te informacje Jackowi Reilly’emu. To było jedyne, co mogła w danej chwili zrobić.

Gdy oddalała się od stoiska, usłyszała, jak kobieta, ta cisnąca się przy jej łokciu, oznajmiła donośnym głosem:

– Dzięki Ci, Boże, za uwolnienie nas od Sherlocka Holmesa.


W miarę jak zbliżał się czas złożenia okupu, w oddziale do zadań specjalnych Komendy Głównej Policji przy Plaza rosło napięcie. Każdy, kto był włączony w tę sprawę, albo wchodził, albo wychodził z biura Jacka Reilly’ego.

Rezultaty podejmowanych tego dnia wysiłków przyniosły rozczarowanie. Odciski palców znalezione w limuzynie nie należały do nikogo, kto by znajdował się w policyjnych rejestrach. Taśmy filmowe ze szpitalnych kamer ochrony okazały się w gruncie rzeczy bezużyteczne. Mężczyzna, który zostawił prezent dla Nory Reilly, był średniego wzrostu i nieco się garbił. Kiedy wchodził do szpitala, trzymał przed sobą torbę z zakupami, praktycznie zakrywającą mu całą twarz. Jedynie tył jego głowy był widoczny w chwili, gdy wchodził do sklepu z upominkami. Z kolei przy wychodzeniu stamtąd całą jego twarz skutecznie zasłaniała wielka kokarda.

Alvirah złożyła Jackowi raport o swej wyprawie do domu towarowego Long’s. Policja uzyskała adres i numer telefonu Darlene Krinksy od administracji domu handlowego, ale jak dotąd, nie udało się dziewczyny odszukać. Nic dziwnego, myślał Jack, dwa dni przed świętami. Zapewne albo biega po sklepach, albo udziela się towarzysko. Zresztą nie spodziewał się, aby rozmowa z nią coś konkretnego dała. Skoro facet nie skorzystał z karty kredytowej przy zakupie misia w sklepie z prezentami, wątpliwe było, czyby z niej skorzystał, nabywając ramkę, której cena nie przekracza dziesięciu dolarów.

Jednak rozmowa z Alvirah doprowadziła do jednego, określonego rezultatu. Tego wieczoru ona będzie siedziała na tylnym siedzeniu jego samochodu. Nadal nie bardzo wiedziała, w jaki sposób udało się Jacka na to namówić, ale zwróciła mu uwagę, że jedynym bezpośrednim powiązaniem, jakie mieli z porywaczami, była taśma, nagrana dzięki podjęciu przez nią błyskawicznej decyzji. Temu nie dało się zaprzeczyć.

O godzinie trzeciej wszyscy włączeni w sprawę okupu zgromadzili się w gabinecie Jacka Reilly’ego. On i jego bliski przyjaciel, agent FBI, Charlie Winslow, wspólnie prowadzili odprawę. Opracowali w najdrobniejszych szczegółach każdy aspekt działań, które miały być podjęte. Regan Reilly, jadącą samochodem zgodnie z instrukcjami kidnaperów, ma osłaniać sześć wozów policyjnych, jako nadzorująca lotna brygada. Jej członkowie będą pozostawać w kontakcie radiowym z FBI na częstotliwościach dla niego zastrzeżonych.

Jednostka techniczna, monitorująca telefon komórkowy Regan, niezwłocznie przekaże te instrukcje zastrzeżonym pasmem lotnej brygadzie.

– Nasi agenci podejmą pieniądze na okup z Banku Rezerw Federalnych – wyjaśnił im Winslow. – W czasie akcji helikopter będzie z góry śledził, dokąd pieniądze zostaną przemieszczone.

– Wy, chłopcy – Jack skinął w stronę pięciu detektywów, siedzących po jego prawej stronie – będziecie przyglądać się dokładnie budynkowi, gdzie znajduje się mieszkanie Reillych, na wypadek, gdyby kidnaperzy czegoś jeszcze próbowali, gdy Regan będzie opuszczała garaż. Kiedy ona znajdzie się na ulicy, wskoczycie do swych wozów i przyłączycie się do lotnej brygady. Są jakieś uwagi?

Dan Rodenburg, zahartowany w bojach policjant z trzydziestoletnim stażem, poruszył się niespokojnie na krześle.

– Nie podoba mi się pomysł, że Regan ma sama jechać samochodem – rzekł stanowczo.

Ani mnie, pomyślał Jack.

– Dokładnie to z nią omówiliśmy. Nie możemy narażać życia tamtych dwojga, ukrywając któregoś z nas w wozie. Powiedziano jej, że policja ma się trzymać od tego z daleka. Regan wie, co robi; jest licencjonowanym prywatnym detektywem i w Kalifornii cieszy się znakomitą opinią.

Charlie Winslow, widząc sceptyczny wyraz twarzy Rodenburga, dodał:

– FBI wyznaczyło ją jako agenta specjalnego do tej misji. Uzbrojonego.

– Samochód Regan – kontynuował Jack – zostanie podstawiony do garażu w domu, gdzie znajduje się mieszkanie jej rodziców przy Central Park South około piątej czterdzieści pięć. Regan będzie tam czekała. Wojskowy worek z pieniędzmi ma leżeć na przednim siedzeniu. Ona pojedzie do Szóstej Alei i o szóstej skręci w aleję Central Parku.

Jack przerwał na moment.

– Nie powinienem tego mówić, ale powiem. Może się tak zdarzyć, że któryś z was będzie miał możliwość pochwycenia osobnika, który podejmie okup. Nie róbcie tego. Tu chodzi wyłącznie o bezpieczeństwo Luke’a Reilly’ego i Rosity Gonzalez. Ten, kto zgarnie okup, może wysłać uprzednio umówiony sygnał, że jeżeli nie wróci w określonym czasie, należy pozbyć się zakładników. Niestety, doskonale wiemy, że takie wypadki się zdarzają. – Wstał. – To byłoby wszystko – rzekł. – Jak wam wiadomo, mamy nakaz aresztowania Ramona Gonzaleza i jego młodszego brata. Wszelkie poszlaki wskazują na nich.

Kiedy uczestnicy odprawy już zbierali się do wyjścia, na biurku Jacka zadzwonił telefon. Wszyscy się zatrzymali, gdyż wiedzieli o zakazie łączenia innych rozmów poza bezpośrednio dotyczącymi sprawy.

Jack podniósł słuchawkę.

– Reilly. – Słuchał przez chwilę. – Obydwaj?… Od wtorku? Sprawdziliście wszystkie taśmy z rozmów telefonicznych?… Wielcy wygrani, no, no. – Odłożył słuchawkę. – Bracia Gonzalez dobrze się bawią i wiodą rozrzutne życie w Las Vegas. Wygrali pieniądze, które uprzednio stracili w Atlantic City. Co oznacza…

Charlie Winslow dokończył za niego myśl:

– Co oznacza, że nie mamy pojęcia, kto stoi za porwaniem.


Fredowi udało się zająć Chrisa i Bobby’ego przez większą część przedpołudnia – wymyślił dla nich zajęcie polegające na porządkowaniu ozdób choinkowych i rozplątywaniu przewodów z lampkami. Podczas gdy chłopców pochłonęła rywalizacja, który z nich znajdzie więcej świecidełek wymagających nowych zaczepek, on po cichu zaczął przeszukiwać mieszkanie. Psychicznie bardzo źle czuł się w tej roli, jedynie obraz Rosity więzionej gdzieś wbrew jej woli podtrzymywał go w poszukiwaniu czegokolwiek, co pomogłoby sprowadzić ją z powrotem do domu.

Było jasne, że jej życie stanowi otwartą księgę. Dokumenty rozwodowe wskazywały, że wyrok w sprawie zapadł prawie rok temu. Ojcu zapewniał prawo swobodnego odwiedzania dzieci, z czego najwidoczniej raczej nie korzystał. Z wyciągów bankowych wynikało, że Rosita żyje w granicach swych możliwości finansowych, nie było śladu monitów w sprawie przekroczenia salda na koncie.

Odpowiedzi na dyskretne pytania, zadawane chłopcom o tryb życia ich samych i przyjaciół matki, nie wskazywały na nic niepokojącego.

Ze wszystkiego, czego się Fred dowiedział, wynikało, że Rosita nie jest z nikim związana uczuciowo, a z byłym mężem pozostaje w luźnym, a raczej prawie żadnym kontakcie. Co potwierdzało jego pierwotne podejrzenie, że to Luke Reilly musiał być prawdziwym celem porwania, a Rosita po prostu miała pecha, bo była wtedy razem z nim.

W południe zawiózł Bobby’ego i Chrisa do swego mieszkania i zmienił tam ubranie. Stamtąd pojechali do Świata Sportu, zadaszonego kompleksu rozrywkowego, gdzie zjedli lunch, po którym zabrał chłopców na przejażdżki różnymi pojazdami dla dzieci. Przez cały czas telefon komórkowy trzymał w kieszeni na piersi. Wiedział, że Keith Waters zadzwoni do niego niezwłocznie, gdy tylko dojdzie do dalszego rozwoju wypadków lub jeśli ktoś zostawi wiadomość na sekretarce telefonu Rosity.

Wrócili do jej mieszkania późnym popołudniem. Pokoje robiły wrażenie, jakby utraciły ciepłą, rodzinną atmosferę. Widział, jak obu chłopców w jednej chwili ogarnia przygnębienie.

Po policzkach Bobby’ego zaczęły płynąć łzy.

– Myślałem, że do tej pory mamusia już będzie w domu.

Fred wskazał na ozdoby i lampki choinkowe, ułożone teraz porządnie na podłodze.

– No, dalej, musimy ubrać choinkę. Będzie miała niespodziankę, kiedy wróci do domu.

– Ale przecież mamy zostawić kilka zabawek dla mamusi, żeby ona sama je powiesiła – przypomniał mu Chris.

– Oczywiście. A czy mamusia czasem słucha świątecznych piosenek?

– Och, tak. Mamusia je uwielbia. Mamy ich mnóstwo nagranych na płytach kompaktowych – poinformował go Chris.

– Ja wybiorę pierwszą. – Bobby w podskokach podbiegł do odtwarzacza stereo.

Gdy pokój wypełniły pogodne dźwięki piosenki „Rudolf z czerwonym nosem”, zadzwonił telefon.

Chris rzucił się i podniósł słuchawkę, lecz zaraz z wyrazem rozczarowania na twarzy rzekł:

– Do ciebie, Fred.

To był Keith Waters, telefonujący z wiadomością, że bracia Gonzalezowie już nie są podejrzanymi. Niewielka niespodzianka, pomyślał Fred, odkładając słuchawkę, lecz nadal wielkie rozczarowanie. Jak powiada przysłowie: „lepszy diabeł znany”. Gonzalez mógł rozpaczliwie potrzebować pieniędzy, lecz na pewno nie zamordowałby matki własnych dzieci.

Czy Rosita i Luke znajdowali się w rękach socjopatów?


O 4.30 Nora powiedziała do Regan:

– Lepiej jedź już do mieszkania. Musisz mieć zapas czasu na drogę.

Regan wiedziała, że matkę ogarnia coraz większe zdenerwowanie.

– Ciężko mi zostawiać cię samą – odparła.

– Będę przez cały czas zajęta. – Matka sięgnęła do szuflady nocnego stolika i wyjęła z niej swój różaniec.

– Jedno okrążenie wokół paciorków – uśmiechnęła się Regan.

– Maraton wokół paciorków – poprawiła ją Nora.

Regan pochyliła się i pocałowała matkę w czoło.

– Wyjdź z tego cało, Regan. – Głos Nory załamał się.

Niezdolna odpowiedzieć, Regan przytuliła ją na moment, po czym skierowała się do wyjścia. Gdy otworzyła drzwi, zatrzymała się i powróciła do matki wzrokiem.

– Wiesz, mamo, że po słowach „Będę w domu na Boże Narodzenie” następują inne…

– „…możesz na mnie liczyć” – dokończyła Nora.

– Właśnie. – Regan uniosła do góry kciuk i zamknęła za sobą drzwi.


Luke patrzył osłupiałym wzrokiem na Peteya, który właśnie wynurzył się z sypialni.

– O mój Boże – wymamrotała Rosita. – Oczom własnym nie wierzę.

– Fale przybrzeżne wezbrały! – wykrzyknął Petey.

Ruszał się niezgrabnie, gdyż całe jego ciało obciążał nieprzemakalny strój płetwonurka.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że odebranie okupu nastąpi na balu kostiumowym? – rzekł Luke.

Rosita skinęła poważnie głową.

– A on ma wystąpić jako Jacques Cousteau.

– Zważajcie na swoje słowa! – warknął C.B. nerwowo. – Jeszcze nie jest powiedziane, że muszę ich zawiadomić, gdzie będą mogli was znaleźć.

– To nie byłoby uczciwe! – wykrzyknął Petey, mrugając oczami. Poruszył szyją i ramionami. – Dziwnie się w tym czuję. Powinienem wziąć o rozmiar mniejszy.

Zawsze trzeba zostawić miejsce na rozwój rozumu, pomyślał Luke.

– Przestań narzekać, weź swoje gogle i co tam jeszcze należy do tego ekwipunku – polecił C.B., wciągając palto. Otworzył drzwi i dodał: – Czas się stąd zabierać.

– Ej, czekajcie chwilę – rzekł Luke zaniepokojony, że może stracić szansę rozmowy z Regan. – Powiedziałeś mojej córce, że będzie mogła z nami porozmawiać, zanim przekaże wam pieniądze.

– Nie bójta się – odpowiedział Petey. – C.B. tylko podwozi mnie do motorówki.

– Chodźże już!

– Dobra, dobra, nie popędzaj mnie. I tak mam dużo na głowie.

Wyszli. Jednak nie na długo. Dziesięć minut później Petey wrócił.

– Zapomniałem kluczyków do motorówki – powiedział, niemal się usprawiedliwiając. – Jak mówiłem C.B., zawsze tak bywa, jak się kogoś za bardzo pogania.


O 5.30 Alvirah przebrała się w wygodne spodnie i żakiet i włożyła buty na gumowej podeszwie, stosownie do swej roli pasażerki w samochodzie Jacka Reilly’ego, który miał podążać za Regan na miejsce złożenia okupu. Do zimowej kurtki przypięła nieodłączną broszkę.

– Magnetofon zostanie włączony w tej samej chwili, w której postawię stopę w samochodzie.

Willy wpatrywał się z obawą w funkcjonalne obuwie żony.

– Złotko, jeżeli dojdzie do jakiejś pieszej gonitwy, ty nie będziesz próbowała brać w niej udziału, prawda?

– Och nie, skąd, Willy. Nie nadążyłabym. Ale jeżeli z jakiegoś powodu musielibyśmy wysiąść z samochodu, to nie chciałabym skręcić karku. Robi się ślizgawica.

– Bez względu na to, jak potoczą się wypadki, obiecałaś trzymać się z boku.

Poszli razem do saloniku, gdzie czekała na nich Cordelia. Kiedy dwadzieścia minut później zadzwoniła Regan, to ona odebrała telefon i ciepłym głosem zadała jej pytanie:

– Czy twoja mama została sama w szpitalu?

– Tak – odparła Regan – i bardzo mnie to martwi, ale jej bardzo zależy na tym, aby nikomu nie mówić, nawet najbliższym przyjaciołom, co się dzieje. Ogromnie boi się przecieków do mediów.

– Nie powinna być sama – rzekła siostra Cordelia stanowczo. – Chciałabym się zgłosić do niej na ochotnika. Wiem, że Willy też by przyszedł. Pięć minut później Regan oddzwoniła.

– Myślałam, że mama chce przejść przez to sama, ale ona mówi, że miło jej będzie w waszym towarzystwie.

Wszyscy razem poszli do windy.

Portier przywołał taksówkę dla Willy’ego i Cordelii, po czym spojrzał pytająco na Alvirah.

– Przyjaciel mnie zabierze – wyjaśniła.

Stojąc przed frontowymi drzwiami, widziała garaż w budynku, gdzie mieli mieszkanie państwo Reilly. Siedem minut przed szóstą Regan wyjechała z niego ciemnozielonym bmw. „Szczęśliwej drogi, Regan” – wyszeptała Alvirah i w tej samej chwili Jack Reilly zatrzymał swój samochód przy krawężniku. Przebiegła przez chodnik i wślizgnęła się na tylne siedzenie wozu.

– Alvirah, to jest detektyw Joe Azzolino – przedstawił jej kierowcę Jack. Przez cały czas nie spuszczał oka z bmw.

– Miło cię poznać, Joe – rzekła Alvirah lakonicznie. Nie czas na pogaduszki, pomyślała.

Długi odcinek do Szóstej Alei, jak rdzenni nowojorczycy nadal nazywali aleję Ameryk, tamowały taksówki i limuzyny, które zabierały i wysadzały ludzi przy drogich hotelach i restauracjach, opasujących szeregiem Central Park South.

Podążali za posuwającą się pomaleńku Regan.

– Ten korek z punktu widzenia zgrania naszych ruchów jest doskonały – oznajmił z satysfakcją Jack. – Nie będzie się musiała martwić, jak długo ma marudzić na skrzyżowaniu.

Punkt szósta Regan skręciła w lewo i wjechała do Central Parku.

Z zastrzeżonego dla FBI pasma doszedł ich głos:

– Jej telefon komórkowy dzwoni.


– Czy to wszystko jest dla ciebie jasne? – spytał C.B.

Jechali wąską drogą, prowadzącą do zatoczki, gdzie w bezpiecznym miejscu ukryli motorówkę Peteya i schowali wózek.

– Czy kaczka umie pływać? Czy papież jest katolikiem? Czy niedźwiedzie…

– Oszczędź mi tego – powiedział błagalnie C.B. – Przepowiedzmy to sobie jeszcze raz. Wsiądziesz do tej przeżartej przez rdzę balii, zwanej przez ciebie motorówką. Będziesz sprawdzał czas. Dokładnie o szóstej uruchomisz silnik i odpłyniesz.

– Czy nie powinniśmy zsynchronizować naszych zegarków, koleżko?

C.B. obrzucił go wściekłym spojrzeniem i mówił dalej:

– Będziesz prowadził ten ceber przez Spuyten Duyvil wokół północnego krańca Manhattanu do Harlem River…

– Spuyten Duyvil to nazwa holenderska – pochwalił się swą wiedzą Petey. – Po mojemu to znaczy: „Stój, ty diable!”, bo tam prąd jest po prostu piekieeelny. Ale to nie problem dla takiego starego wilka morskiego, jak ja.

– Zamknij się! Zamknij się! Zamknij się! Dałem ci do użytku telefon komórkowy Rosity…

– Pana Reilly’ego jest o wiele nowszy. Tamten powinieneś mi dać. Ale nie, ty…

C.B. zahamował tak gwałtownie, że Peteyem rzuciło do przodu.

– Mogłem dostać wstrząsu mózgu – rzekł z wyrzutem.

– Dalej. Zatelefonuję do ciebie mniej więcej za kwadrans siódma. Do tego czasu będziesz na miejscu, zacumowany przy nabrzeżu u wylotu Sto Dwudziestej Siódmej. Będę mówił krótko. Spróbuj zrozumieć, że usytuowanie telefonu komórkowego może być wyśledzone w czasie krótszym niż minuta.

Petey gwizdnął z podziwem.

– Rzeczywiście szybko. To wszystko ta współczesna technika, co, C.B.? Ja osobiście wolę rzeczy trochę mniej skomplikowane.

– Bóg widzi, że to już udowodniłeś – wyjęczał C.B.


Mimo dużego ruchu wzdłuż River Road, C.B. zdołał pokonać kilometr od zatoczki do łodzi mieszkalnej w niecałe dziesięć minut. Ilekroć skręcał z zatłoczonej ulicy, nieodmiennie nachodziła go myśl, że jakiś wóz policyjny może śledzić samochód zmierzający w kierunku zamkniętej w zimie przystani jachtowej.

Kiedy snuli swe plany, to Petey wystąpił z pomysłem, żeby tę łódź mieszkalną, którą miał w swej pieczy w Lincoln Harbor, porcie jachtowym, czynnym cały rok, zabrać do położonej w ustronnym miejscu, opustoszałej w zimie przystani.

Ta część planu się powiodła, C.B. musiał to, acz niechętnie, przyznać, gdy spoglądał nerwowo w lusterko wsteczne. Następnym razem, kiedy wjadę na tę szosę, na tylnym siedzeniu będzie leżał milion dolców, pomyślał.

Wziął kolejny zakręt, ale jechał powoli, dopóki nie upewnił się, że nikt za nim nie podąża. Dopiero wtedy przyśpieszył na ostatnim odcinku drogi wiodącej do parkingu. Znalazłszy się tam, wysiadł z samochodu i ruszył pomostem w kierunku łodzi. Wiatr się wzmagał, temperatura spadała. Według prognozy pogody, której wysłuchał przez radio, nadal istniała groźba huraganowych wiatrów, wiejących w stronę oceanu.

Nic mnie nie obchodzi, w którą stronę będą sobie wiały, o ile ja do tego czasu wywieję stąd z pieniędzmi, pomyślał.

Dostanie się na łódź wymagało nie lada sztuki. Prąd wody odpychał ją od pomostu, po czym gwałtownie rzucał nią w niego z powrotem. Komu by się chciało doznawać przeżyć rodem z izby tortur, zapytał sam siebie, usiłując wywindować swe pozostające w słabej kondycji ciało z pomostu na pokład łodzi. Był jeden taki przerażający moment, kiedy nogi rozciągnęły mu się w niemal idealny szpagat, gdyż jedną miał opartą na pomoście, podczas gdy druga posuwała się wraz z łodzią.

– Trzeba by być człowiekiem-gumą, żeby coś takiego stosować jako stały trening – wyjęczał głośno, gdy ostatecznie obie jego stopy znalazły się na pokładzie. Ale ten koszmar już zbliża się ku końcowi, pocieszył się, otwierając drzwi kabiny.

Dziesięć minut później, punktualnie o szóstej, wystukiwał numer telefonu komórkowego Regan. Kiedy się odezwała, wydał polecenie wystudiowanym, gardłowym głosem:

– Jedź nadal na północ. Twój ojciec i Rosita mają się dobrze. A nawet dzisiaj rano słuchali twojej matki w audycji Imusa. Prawda, Luke? – Podsunął Luke’owi telefon pod usta.

– Rzeczywiście słyszałem twoją mamę dziś rano, Regan. – Niech ona zrozumie, co ja chcę jej powiedzieć, modlił się w duchu. – Wiesz, że ja po prostu widzę siebie czytającego twoją ulubioną książkę, kiedy jeszcze byłaś mała.

– Wystarczy! – burknął C.B. – Masz teraz Rositę.

– Regan, kto jest z moimi chłopcami?

Zanim Regan zdążyła odpowiedzieć, C.B. przyłożył telefon do swego ucha.

– Okrąż park, Regan. Zadzwonię później.

Wyłączył telefon.

– Już mnie tu nie ma – zwrócił się do Luke’a i Rosity. – Życzcie mi powodzenia.

A więc ojciec i Rosita wciąż jeszcze żyli. Porywacze szykowali się do odebrania okupu. Regan dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo się bała, że z jakichś przyczyn wpadną w panikę i że ona już więcej nie usłyszy ich ofiar.

Okrąż park. To jej nakazał. Na krętej parkowej drodze panował bardzo duży ruch, aż do wylotu na Siedemdziesiątą Drugą, gdzie nieprzerwany strumień pojazdów skręcał w Piątą Aleję. Również liczne samochody kierowały się na lewo, na West Side. O wiele mniej jechało dalej na północ.

Niedobrze, pomyślała Regan. Przy takim małym ruchu łatwiej będzie zauważyć, że jestem śledzona. W pobliżu Sto Dziesiątej droga skręcała na zachód, a dalej z powrotem na południe. Dzwoniący nie określił żadnego limitu czasowego na okrążenie parku, nie mówił również, że Regan ma się śpieszyć. Zapewne był na tyle mądry, by wiedzieć, że policja potrafi zlokalizować telefon komórkowy, jeżeli rozmowa trwa ponad minutę, myślała. To dlatego ledwie pozwolił im coś do mnie powiedzieć.

Tata słyszał mamę podczas porannej audycji Imusa, rozważała dalej. Rozmawiali o książkach dla dzieci, które mama wysłała dla jego synka. Ale dlaczego tata mówił o tym, co mi czytał, jak byłam mała? Musiał wiedzieć, że mamy tylko kilka sekund. A wspomniał o mojej ulubionej książce. Która to była? Zupełnie nie mogę sobie przypomnieć.

Minęła wylot na Dziewięćdziesiątą Szóstą na West Side. Ruch się wzmagał.

Wczoraj wieczorem mama mi mówiła, że ciągle myśli o tym, jak ona z tatą zaczynali wspólne życie. Wspominała o ich pierwszym mieszkaniu i jej pierwszym sprzedanym opowiadaniu. Tata najwyraźniej tak samo wracał myślami do przeszłości. Powstrzymywała napływające do oczu łzy.

Minęła „Zieloną Tawernę”. Restauracja ta, zawsze wspaniale oświetlona, teraz iluminowana była szczególnie odświętnie. Kiedy byłam mała, zupełnie wyjątkową frajdę stanowiła wyprawa na karuzelę stojącą niedaleko mieszczącego się w Central Parku zoo, a potem na lunch do tej restauracji.

Znajdowała się na południowym krańcu Parku, na paśmie drogi biegnącej równolegle do ulicy Central Park South. Wykonała niemal całkowite okrążenie.

Telefon komórkowy zadzwonił ponownie.


„Hej, o hej, żeglujemy przez Maine…” * – wyśpiewał głośno zaopatrzony w maseczkę z okularem Petey, płynąc pod mostem Waszyngtona na północ. Lecz kiedy zimne, wilgotne powietrze zaczęło go szczypać w odsłonięte policzki, przerzucił się na inną piosenkę, którą pamiętał jeszcze z pierwszej klasy szkoły podstawowej: „Marznę w nosy, marznę w uszy, śnieżek mroźny w oczy prószy…”.

Trach!

– Alarm! Góra lodowa! – zawołał, gdy motorówka podskoczyła do góry i opadła. Znowu zmienił śpiewkę: „…me serce za tobą będzie szłooo”. Widział „Titanica” trzy razy. Gdybym to ja prowadził tamtą łajbę, na pewno by się nam udało, pomyślał.

Czuł się wolny jak ptak. Miał wrażenie, że cała rzeka należy do niego, a on uzyskał świetny czas w zawodach. Poklepał łódkę po burcie. „Będzie mi ciebie brakowało w Brazylii. Przeżyliśmy razem wiele pięknych chwil. Liczę, że gliniarze znajdą ci dobry dom”.

Był już niemal przy szczycie Górnego Manhattanu. „Spuyten Duyvil, oto przybywam!” – zawołał, gdy skręcał, by wpłynąć w wąską cieśninę, łączącą rzeki Hudson i Harlem. Całkiem jakbym był w automatycznej pralce – wymamrotał, kiedy wirujące prądy miotały i kręciły jego leciwym obiektem pływającym.

– Udało się! – oznajmił triumfalnie piętnaście minut później, gdy zacumował motorówkę przy nabrzeżu u wylotu Sto Dwudziestej Siódmej, w miejscu dobrze ukrytym pod mostem Triborough.


Dokąd ci wszyscy ludzie tak jadą i jadą? C.B. wściekły czekał w kolejce na zapłacenie myta za przejazd przez most Waszyngtona. Powinni już pakować w domu prezenty. A ja będę odpakowywał swój za dwie godziny, dumał. Ta myśl go pocieszyła.

Miał już napisaną instrukcję, którą zamierzał przekazać Regan Reilly. Spodziewam się, że lubisz jeździć zygzakami, pomyślał, bo to właśnie będziesz robiła aż do siódmej.

Spojrzał na zegarek. Była 6.30. Czas na kolejny telefon do Regan. Jednak zadzwoni dopiero wtedy, gdy wydostanie się z sąsiedztwa mostu. Chciał mieć pewność, że połączenie nie będzie zakłócone.

Jak tylko dotarł do Harlem River Drive, wyjął komórkę.

– Czas przyjrzeć się tym ślicznym drzewom przy Park Avenue, Regan – powiedział, gdy odebrała telefon.


– Jak sądzisz, Jack, co oni kombinują? – spytał Joe Azzolino szefa, kiedy instrukcja przekazana Regan, że ma się skierować w stronę Park Avenue, została do nich retransmitowana z nasłuchu kwatery głównej policji. „Orzeł” – takie było zakodowane hasło ich operacji.

– Narzuca się oczywista odpowiedź, że jeden z nich jedzie w ślad za nią i usiłuje wypatrzyć nasze wozy – odparł Jack. Wobec tego czemu mam nieodparte wrażenie, że oni chowają coś w zanadrzu, czego my się nie domyślamy? – zadał sobie pytanie. Do tej pory nie udało się zlokalizować ich telefonu komórkowego. Obie rozmowy trwały zbyt krótko.

Następna miała miejsce o 6.35. Polecono Regan opuścić Park Avenue, jechać Trzecią Aleją aż do Sto Szesnastej, tam zatrzymać się przy krawężniku i czekać.

Jack włączył swój nadajnik. „Orzeł jeden do wszystkich jednostek. Trzymajcie się bardziej z tyłu. Dajcie jej trochę wolnej przestrzeni, ale miejcie ją w zasięgu wzroku”.

Skulona na tylnym siedzeniu Alvirah była do tej pory, jak na siebie, cicha. Głównie z tego powodu, że usiłowała dociec, co ją nieznośnie dręczyło przez ostatnie pół godziny. Wreszcie to do niej dotarło i nagle uświadomiła sobie, co ją tak uderzyło, gdy przesłuchiwała dzisiejszego rana taśmę z pierwszej rozmowy z porywaczem. Tematem jednej z wczesnych powieści Nory było porwanie na Manhattanie. W tamtej historii żonie ofiary nakazano pojechać z Greenwich Village na Szóstą Aleję i wjechać do Central Parku od strony Central Park South. To ta zbieżność, że należało tam wjechać Szóstą Aleją, nie dawała mi spokoju, myślała.

Regan dojechała do Sto Szesnastej, zjechała na bok i zaparkowała obok innego samochodu, ustawionego już przy krawężniku.

Azzolino zatrzymał ich wóz przy Sto Piętnastej i bez pardonu zajął miejsce, na które już usiłował wjechać inny kierowca.

Alvirah przypominała sobie coraz więcej szczegółów z książki Nory, a zwłaszcza to, że porywacz żądał, by żona jeździła tam i z powrotem z East Side do West Side. Ale w istocie tak nią kierował, żeby posuwała się coraz dalej na północ i coraz bliżej Harlem River.

W powieści chodziło bodaj o to, żeby okup pozostawiono w pobliżu rzeki. I co dalej? – zastanawiała się. Czytała tę książkę tak dawno, że trudno było sobie przypomnieć szczegóły. Twarz Alvirah wyrażała teraz głębokie skupienie. Muszę ruszyć głową. Ale przynajmniej powinnam powiedzieć coś o podobieństwie sytuacji z powieści Nory do tego, co się obecnie dzieje.

– Czy policja ma posterunek rzeczny na Randall’s Island? – spytała.

– Tak, mamy tam jednostkę portową – odpowiedział Jack, nie odwracając głowy. – Dlaczego pytasz?

– Chodzi mi o to, że Randall’s Island leży bardzo blisko mostu Triborough. Waszej łodzi zajęłoby zaledwie parę minut, żeby przepłynąć w poprzek rzekę.

– Tak, to prawda. – W głosie Jacka zabrzmiała nuta zniecierpliwienia.

– Bo widzisz, w jednej z powieści Nory, którą czytałam wiele lat temu, okup miał być pozostawiony…

W tym momencie usłyszeli: „Baza Orła do wszystkich jednostek. Polecono jej kierować się dalej na północ Trzecią Aleją”.

– W książce Nory – mówiła dalej Alvirah – żona ofiary podjechała do jakiegoś doku czy przystani albo w jakieś inne, podobne miejsce i położyła pieniądze na krawędzi nabrzeża. Ktoś czekał w motorówce, sięgnął po nie i je pochwycił.

Pędzący samochód ciężarowy z przyczepą, usiłujący zdążyć przed czerwonym światłem, utknął, blokując połowę jezdni Trzeciej Alei. Regan akurat udało się przed nim przemknąć przez skrzyżowanie. Teraz wozom policyjnym zasłaniała widok przyczepa i stracili Regan z oczu.

– Orzeł jeden do wszystkich jednostek – odezwał się Jack poirytowanym głosem – jesteśmy zablokowani. Nie zgubcie jej.

– Jack…

– Alvirah, proszę, nie teraz.

Przyczepa przesuwała się koło nich powoli. Azzolino przycisnął do podłogi pedał gazu. Nawet przejeżdżając na czerwonym świetle, pozostawali całą przecznicę za Regan. Minęli Sto Dwudziestą Trzecią.

Alvirah w jakiś niewytłumaczalny sposób uzyskała absolutną pewność, co będzie się dalej działo. Orzechy przeciwko dolarom, że Regan otrzyma polecenie, aby jechać dalej nieuczęszczaną drogą wzdłuż nabrzeża przy Harlem River. Powiedzą jej, że ma zostawić pieniądze na krawędzi muru.

– Jack, wiem, pomyślisz, że zwariowałam, ale musisz mnie wysłuchać – rzekła. – Ci porywacze czytali książki Nory i teraz postępują zgodnie z fabułą jednej z nich. Musisz natychmiast polecić kilku swoim ludziom, żeby popłynęli rzeką wokół mostu Triborough. Tam będzie czekała motorówka na podjęcie okupu.

Trzeba to zrobić, pomyślał Joe Azzolino.

„Baza Orła do wszystkich jednostek. Polecono jej skręcić w prawo w Sto Dwudziestą Siódmą”.

Ulica Nadbrzeżna, pomyślała Alvirah. Każą Regan pojechać tą ulicą.

– Jack, posłuchaj mnie. Musisz wysłać motorówkę na rzekę albo ich zgubisz.

– Alvirah, na miłość boską…

„Baza Orła do wszystkich jednostek. Kazano jej jechać na wschód i zjechać z drogi przy wylocie na…

– …ulicę Nadbrzeżną – zawtórowała Alvirah głosowi policjanta.


Okazało się, że to nie tyle ulica, ile długie, wyboiste, opustoszałe i zdewastowane nabrzeże portowe.

Telefon zadzwonił znowu. „Podjedź do mostu Triborough i zatrzymaj się”. I tym razem połączenie zostało przerwane.


Podniecony C.B. w najwyższym napięciu zadzwonił do Peteya.

– Ona będzie tam za trzydzieści sekund!

Petey zapiszczał z radości, po czym zniżył głos tak, iż wydawało się, że wydobywa się on gdzieś z głębi jego butów:

– Gotowy, wspólniku. – Był z siebie bardzo dumny, że nawet w chwili wielkiego stresu nie zapomniał o zmianie głosu.

Regan zwracała wzrok to w jedną, to w drugą stronę, lecz nie dostrzegła w pobliżu najmniejszego nawet śladu czyjejś obecności. Wiedziała, że ponad jej głową samochody z trzech dzielnic Nowego Jorku jadą w obu kierunkach, ale miejsce, gdzie się znalazła, było tak odseparowane od miejskiego ruchu, że równie dobrze mogło się znajdować na innej planecie.

Rozejrzała się w obie strony, po czym spojrzała w lusterko wsteczne. Ta droga była zupełnie opustoszała i ukazanie się jakiegokolwiek innego pojazdu byłoby dla porywaczy oczywistym znakiem, że jest śledzona przez policję. Nie podjeżdżaj za blisko, Jack – apelowała do Reilly’ego w duchu – bo ich wystraszysz. Dam sobie radę sama.

Zadzwonił telefon, a ona chwyciła go i podniosła do ucha.

– Jestem tutaj – powiedziała.

– Wyjdź z samochodu. Zanieś worek do krawędzi muru nabrzeża i połóż go tam. Wróć do samochodu. Wycofaj się powoli. Kiedy wszystkie pieniądze będą bezpieczne w naszych rękach, zostaniesz zawiadomiona, gdzie przebywa twój ojciec i Rosita. W przeciwnym wypadku…

Telefon był już głuchy.

Regan wysiadła z samochodu, obeszła go i otworzyła drzwi od strony pasażera. Jack powiedział jej, że worek waży przeszło jedenaście kilogramów. Złapała go za uchwyt, zarzuciła sobie na plecy i zaniosła do krawędzi nabrzeża. Kiedy się pochyliła, żeby położyć tam worek, spostrzegła, że tuż przy murze, zaledwie parę metrów dalej, jest przycumowana motorówka.

Motorówka, pomyślała zaskoczona. A więc zabiorą okup do motorówki! Lotna brygada oddziału do zadań specjalnych na nic się tu nie przyda.

Ale worek był zaopatrzony w „psa gończego”, zatem helikopter podąży do miejsca, gdzie zostaną przewiezione pieniądze. Trzeba tylko błagać Boga, aby to miejsce było tym samym, gdzie przetrzymywani są tata i Rosita.

Rozpaczliwie pragnęła zobaczyć coś, co później pomoże jej w zidentyfikowaniu porywaczy. Dlatego kiedy się prostowała, pozwoliła sobie rzucić ukradkowe spojrzenie na motorówkę. Zauważyła jedynie to, że ten ktoś w łódce miał na sobie strój płetwonurka. Zanim wróciła do samochodu, usłyszała głos z motorówki:

– Regan, bardzo ci dziękuję.


„Orzeł jeden do wszystkich jednostek. Trzymajcie się z tyłu. Prawdopodobnie podjęcie okupu z motorówki”. Widzieli, że samochód Regan znajduje się już na nabrzeżu, blisko miejsca, gdzie miała się zatrzymać.

„Polecono jej, żeby wysiadła z samochodu i zostawiła pieniądze na krawędzi nabrzeża” – meldowała baza Orła.

– Połączcie mnie z jednostką portową – warknął Jack.

Alvirah słuchała, jak zwięźle, a zarazem natarczywie przedstawia tamtejszemu komendantowi swe żądania.

– Przystąpcie do śledzenia motorówki… bez świateł pościgowych… w żadnym razie jej nie zatrzymujcie…

– Jack, Regan wraca. Musiała zostawić pieniądze. – Azzolino wskazał na zbliżające się ku nim powoli bmw.

Jack wyskoczył z wozu i otworzył drzwi od strony Regan, zanim jeszcze zatrzymała samochód.

– Byli w motorówce. – Sformułował to jako pewnik, nie pytanie.

Regan pokręciła głową przecząco.

– Tylko jeden z nich. Miał na sobie kombinezon płetwonurka – wyjaśniła. – Nie wierzyłam własnym uszom. Ten dziwoląg zawołał do mnie po imieniu i podziękował mi. Groza mnie zdjęła. Jego głos brzmiał jak głos małego dziecka.

– To takie małe dziecko, które bardzo dobrze zna książki twojej mamy – odparł Jack ponuro. Spojrzał na wodę. Zobaczył łódź straży portowej z wygaszonymi światłami pościgowymi, kierującą się w dół rzeki.

Do tej pory facet jest prawdopodobnie już daleko stąd i zdążył pozbyć się motorówki, pomyślał.

Trzeba było słuchać Alvirah.


Petey Malarz nigdy dotąd nie doświadczył uczucia takiego podniecenia. W głowie mu huczało, pulsowało w skroniach, w uszach dzwoniło, ręce mu się trzęsły. Nigdy jeszcze w życiu nie posiadał się tak ze szczęścia.

Milion dolarów leżał w łodzi u jego stóp! Milion dolarów zapewniający jemu i C.B. szaloną zabawę. Żałował, że nie wylatują do Brazylii dzisiaj wieczorem. Uczciwie zasłużyłem sobie na wakacje. Copacabana, pomyślał. Piękne dziewczęta! Słyszał, że wiele z nich chodzi tam po plażach w toplesie. Uch! Uch!

Palce w rękawiczkach zgrabiały mu z zimna. To nic – rozgrzeją się, kiedy będzie przeliczał banknoty.

Prąd rzeki kierował wodę na północ. Pokonywanie go nie spowolniało szybkości motorówki. Pomost przystani przy Sto Jedenastej był dokładnie naprzeciwko Peteya. Podobnie jak most dla pieszych nad Roosevelt Drive, z którego skorzysta. Tam będzie czekał na niego C.B. w samochodzie. On wskoczy do środka i odjadą sobie. Zatrzymał motorówkę przy przystani i szybko ją tam przywiązał. No, a teraz trudne zadanie, pomyślał. Stanął z szeroko rozstawionymi nogami i zebrał się w sobie, żeby pochwycić worek i przerzucić go na pomost przystani. Pochylił się i miłośnie objął worek ramionami. Żadna matka nie trzymała nigdy swego nowo narodzonego dziecka z większą czułością.

Czas w drogę. Zawsze, gdy Bóg zamyka drzwi, otwiera jednocześnie okno, pomyślał Petey, ze smutkiem rzucając ostatnie spojrzenie na swą motorówkę. Z sercem przepełnionym żalem pochylił się, żeby ucałować dziób łódki. Kiedy jego wargi dotknęły słonej powierzchni, sztormowa fala uderzyła w bok motorówki. Petey uzmysłowił sobie w tym momencie, że rzuciło nim do przodu.

Chlup!

Gdy plasnął brzuchem o powierzchnię wody, bezcenny ładunek wyleciał mu z rąk i opadł kilka metrów poza ich zasięgiem. Wirujący prąd East River zaraz przypisał sobie do niego prawo i zaczął unosić worek na północ.

Petey czynił rozpaczliwe wysiłki, żeby go odzyskać. Z furią wymachując ramionami, próbował dopłynąć do niego pieskiem, lecz po paru sekundach uświadomił sobie, że to beznadziejne. Prąd starał się wciągnąć go pod wodę. Petey owi udało się jakoś wrócić do motorówki, której obecnie wcale nie miał ochoty całować, i chwycił się jej boku dla ratowania swego bezcennego życia.

Co robić? Co robić? Jedynie ta myśl wyłaniała się z kompletnego zamętu, jaki miał w głowie.

Pozostała mu do zrobienia jedna, jedyna rzecz, pomyślał, łapiąc z trudem oddech. Wdrapać się na pomost, przejść przez most dla pieszych i spotkać się z C.B. On to jakoś przeżyje, powtarzał sobie w duchu. Ostatecznie to tylko pieniądze, a ja przecież mogłem utonąć.

Pięć minut później przemoczony Petey pukał w okno wypożyczonego przez C.B. samochodu.

– Mam jedną dobrą wiadomość i jedną złą – zaczął.


– Zrobiłaś wszystko, co było w twojej mocy – zapewniała Alvirah Regan, gdy z ulicy Nadbrzeżnej jechały w stronę szpitala. – I nawet mówiłaś, że ten typ w motorówce robił wrażenie uprzejmego, a w dodatku ci podziękował. To dobry znak.

– Mam taką nadzieję. Alvirah, wprost trudno mi uwierzyć, że ci ludzie wzięli pomysł na miejsce pozostawienia okupu z jednej z książek mamy. Czytałam ją tak dawno temu, że nic z tego nie pamiętam.

– Kiedy ją wydano, byłaś jeszcze dzieckiem.

Regan westchnęła.

– Mama napisała tyle książek, że sama nie pamięta szczegółów intrygi tych sprzed dwudziestu lat. Usiłuję sobie przypomnieć, jak tamta się zakończyła.

Alvirah wiedziała jak. Nigdy więcej nie usłyszano o ofierze porwania. Wyjechały z Roosevelt Drive przy Siedemdziesiątej Pierwszej i zaparkowały samochód przy Pierwszej Alei. Przechodząc w szpitalu do windy, rzuciły okiem na sklep z upominkami. Lucy była w pracy. Spojrzenia sprzedawczyni i Regan spotkały się i Lucy pomachała do niej ręką.

– Ciągle tutaj! – zawołała.

– Czy to ta, z którą rozmawiałaś dzisiaj rano o pluszowym misiu? – spytała Alvirah.

– Tak.

Zanim winda zatrzymała się przed pokojem Nory, Alvirah postanowiła, że w drodze powrotnej wstąpi do Lucy. Czasami nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele wiemy, zauważyła w duchu. Może jak ja z nią porozmawiam, potrafię rozruszać trochę umysł tej dziewczyny. Nie zawadzi spróbować.

Regan otworzyła drzwi do pokoju. Nora, siostra Cordelia oraz Willy powitali ją i Alvirah z wyrazem najwyższego zdumienia i niedowierzania na twarzach.

– Co? – spytała Regan suchymi nagle wargami. – Czy nadeszły jakieś wieści o tacie?

– Przed chwilą Jack tu zatelefonował – odparta Nora. – Nie chciał blokować twego telefonu komórkowego. Uważa, iż istnieje duża szansa, że otrzymasz bardzo szybko kolejny telefon.

– O znalezieniu taty i Rosity? – zadała pytanie Regan, przeczuwając jednak, jaka będzie odpowiedź.

– Nie. – Nora zamilkła na moment. – Policja portowa właśnie wyłowiła z East River worek z milionem dolarów.

– O mój Boże – jęknęła Regan zdławionym głosem.

Twarz Nory miała barwę popiołu.

– Jack sądzi, że doszło do jednej z dwu sytuacji. Albo upuścili worek przez nieostrożność – co byłoby dobre – albo z jakichś przyczyn wpadli w panikę, gdyż podejrzewali, że umieszczono w nim urządzenie naprowadzające. Słuchaj, Regan. – Jej ton nabrał ostrości. – Jeżeli dana nam będzie jeszcze jedna możliwość kontaktu z tymi ludźmi, w worku ma nie być nic prócz pieniędzy.

– Mamusiu, jedynym powodem skorzystania z urządzenia naprowadzającego była nadzieja, że oni zabiorą pieniądze tam, gdzie przetrzymują tatę i Rositę. Wiesz o tym.

Wszyscy to wiedzieli, ale Regan widziała ten sam strach na każdej z otaczających ją twarzy; z pewnością malował się on także na jej własnej. Bez względu na to, czy porywacze spartaczyli robotę, czy celowo pozbyli się pieniędzy, fakt ten oznaczał, że jej ojciec i Rosita pozostają w rękach prawdziwych pechowców.


– Pocałowałeś swoją motorówkę na pożegnanie? – zawył C.B, podjeżdżając do Pierwszej Alei. – Nie mogłeś tego zrobić, kiedy czekałeś na Regan Reilly? Miałeś możność całą tę łajbę obsypać pocałunkami!

– Mógłbyś podkręcić ogrzewanie? Chyba się przeziębiłem na tej rzece. – Petey kichnął. – Widzisz?

C.B. uderzył pięścią w kierownicę.

– Miałeś w rękach milion dolarów i wypuściłeś go!

– Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem – rzekł Petey. – Mogłem utonąć, zdajesz sobie z tego sprawę? Czy w ogóle o tym pomyślałeś?

– A ty, czy w ogóle pomyślałeś, że nie mamy pieniędzy, za to na głowie dwoje zakładników i…

– Powinniśmy byli ustanowić fundusz w formie podręcznej kasy na ich wyżywienie. Musiałem się wyżyłować na przeszło sześć dolców za…

– Kasa podręczna! Właśnie straciłeś milion dolarów!

Gardło C.B. już ochrypło od krzyku.

– Wymyślimy sposób, jak je odzyskać – odparł Petey optymistycznie.

– Wobec tego co proponujesz? – spytał C.B., którego głos obniżył się do niepokojąco cichego tonu.

– Dobre pytanie.

– Może myślisz, że powinniśmy zatelefonować do Regan Reilly i powiedzieć jej, jakim jesteś niezdarą?

– Hm.

– Może sądzisz, że powinniśmy wsiąść na ten samolot do Brazylii z pieniędzmi, które wystarczyłyby na tydzień wakacji?

– Hm.

– Może uważasz, że powinniśmy uwolnić Reilly’ego i Rositę, a potem pójść z nimi na piwo do knajpy „U Elsie”?

– Hm.

– Wobec tego co proponujesz?

– Ciężko myśleć, jak człowiek jest przeziębiony. – Petey odchylił się do tyłu i sięgnął po worek na śmieci leżący na tylnym siedzeniu. – Na razie nie będzie nam potrzebny, więc mam zamiar go wykorzystać do ogrzania się. – Zaczął rozdzierać go wzdłuż szwów.

– Ja o wszystkim pomyślałem – wyjęczał C.B. – Wiedziałem, że będą w stanie zdobyć milion dolców. Wiedziałem, że pewno dadzą znać policji. Wiedziałem, że w tym worku zostanie umieszczone urządzenie naprowadzające. Przeczytałem mnóstwo powieści detektywistycznych, jak wiesz…

– Czytanie ważna rzecz – potwierdził z aprobatą Petey.

– …wrzuciłbym pieniądze z tego oznakowanego worka do wora na śmieci, który teraz najchętniej zacisnąłbym wokół twojej szyi. A ten worek wojskowy leżałby sobie na środku Sto Jedenastej, zamiast pływać w East River.

Petey, opatulony zmiętym workiem na śmieci, poprawił się na siedzeniu.

– Czekaj no. Sądzisz, że wezwali gliniarzy?

– Oczywiście. Zawsze wzywają.

– To mnie wkurza. Prosiliśmy, żeby tego nie robiła, prawda? – rzekł Petey z wyrzutem w głosie. – Powinieneś jej o tym przypomnieć, jak z nią rozmawiałeś.

C.B. spiorunował go wzrokiem, lecz zaraz przymrużył oczy w głębokim namyśle. Najlepszą obroną jest dobry atak, pomyślał, gdy nowy pomysł zaczął świtać mu w głowie.


Krótko po 8.30 do znajdujących się w pokoju szpitalnym Nory, Regan, Alvirah, Willy’ego i siostry Cordelii przyłączył się Jack Reilly.

– Okazało się, że to ja byłam wielce pomocna porywaczom mego męża – powiedziała Nora.

– Istotnie, byłaś – zgodził się Jack. – Mam trochę więcej informacji, choć nie tyle, ile bym chciał. Motorówka została znaleziona. Była przywiązana na przystani przy Sto Jedenastej. Jesteśmy niemalże pewni, że została porzucona przez porywaczy. Teraz nasi ludzie wiozą ją do laboratorium. Prawdopodobnie było to także miejsce, gdzie worek z pieniędzmi wpadł do wody.

– Skąd można to wiedzieć? – zapytała siostra Cordelia.

– Właśnie dokładnie tam funkcjonariusze z helikoptera śledzący ten worek uświadomili sobie, że zmienił kierunek i zaczyna zmierzać na północ.

– Czy motorówka miała jakieś oznakowania? – spytała Regan.

– Żadnych. I wydaje się raczej oczywiste, że ma zamontowany jakiś wyremontowany, stary silnik, więc nie będzie można iść tym śladem. Mamy nadzieję znaleźć odciski palców.

Na chwilę zapadła cisza. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że następny ruch należy do porywaczy.

Siostra Cordelia uścisnęła dłoń Nory.

– Już czas, żebyśmy sobie poszli i pozwolili ci trochę odpocząć. Nie będziemy ustawać w modlitwach.

– Bardzo mi miło, że tu jesteście – odparła szczerze Nora. – Spojrzała na Willy’ego. – Nie do wiary, że mnie rozśmieszyłeś.

Uśmiechnął się do niej.

– Moje najlepsze historie oszczędzam na czas, kiedy poczujesz się lepiej.

Alvirah zwróciła się do Regan:

– Informuj mnie na bieżąco. Dzwoń o każdej porze. Teraz popracuję w domu nad tymi taśmami.

Jack dał jej już wszystkie taśmy od porywaczy, nagrane przez bazę „Orla”.

– To może nie zabrzmi zbyt elegancko, ale po tym, co się dzisiaj stało, jestem naprawdę wściekły – oświadczył wówczas. – Alvirah, następnym razem, kiedy będziesz próbowała mi coś powiedzieć, przysięgam, będę słuchał.

Lekarz zjawił się w momencie, gdy Alvirah, Willy i Cordelia właśnie wychodzili. Najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że jego pacjentka ma jakieś kłopoty natury osobistej, ale nie próbował o nie wypytywać.

– No, jak tam pani noga?

– Nie najlepiej – przyznała Nora. W jej oczach wyraźnie widać było zmęczenie. Choć niechętnie, zgodziła się wziąć tabletkę przeciwbólową.

Regan była pewna, że gdy matka zostanie sama, uśnie.

– Mamo, zejdę na dół i napiję się kawy. To nie potrwa długo. Przynieść ci coś, jak będę wracała?

– Nie, ale ty powinnaś w końcu coś zjeść.

Jack wyszedł razem z Regan.

– Nie masz nic przeciw temu, żebym ci towarzyszył przy kawie?

W miejscowej kafejce wręcz zmusił ją, żeby zjadła kanapkę.

– Zamiast cieszyć się świętami, zajmujesz się naszą sprawą – powiedziała. – Wprost nie mogę uwierzyć, że jutro jest Wigilia. Musiałeś mieć jakieś plany.

– Moja rodzina wciąż będzie w domu, gdy przyjadę. Rodzice mieszkają w Bedford i tam właśnie w tym tygodniu pojawi się cały klan. Jest bardzo liczny, więc nawet nikt nie zauważy, że mnie brakuje.

Regan uśmiechnęła się.

– Gdybym ja się nie pokazała, to zwróciłoby uwagę, bo jestem jedynaczką.

Jack roześmiał się.

– Zwróciłoby uwagę nawet wtedy, gdybyś była jedną z dziesięciorga rodzeństwa.

Te słowa zaraz by mamę wyrwały ze snu, pomyślała Regan z uśmiechem. Mnie jakby też ożywiają.

Dalsza rozmowa dotyczyła ewentualnych przyszłych poczynań porywaczy.

– Najbardziej boję się tego, że nic już się w ogóle nie wydarzy – przyznała Regan.

– Regan, nie zapominaj o tym, że rozmawiałaś ze swoim ojcem i Rositą niespełna trzy godziny temu – przypomniał Jack.

– Ciągle chodzi mi po głowie tych kilka słów, które ojciec powiedział. Wspomniał o mojej ulubionej książce, którą mi czytał, gdy byłam mała. Wtedy myślałam, że to przejaw smutnych refleksji, podobnych do tych, które wczoraj wieczorem snuła mama, wspominając ich wspólne życie zaraz po ślubie. – Pokręciła z powątpiewaniem głową. – Ale już teraz nie jestem tego taka pewna. Mam wrażenie, że usiłował mi coś przekazać.

– A jaka była twoja ulubiona książka? – spytał Jack.

– Za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć. – Regan niespokojnie stukała palcami o blat stolika. – Może ojciec wspomniał o tym dlatego, że dzisiaj rano mama i Imus rozmawiali o książkach dla dzieci.

– To najbardziej prawdopodobna przyczyna. Ale wiesz tak samo dobrze jak ja, że ofiary porwań często próbują przekazać jakieś wiadomości, jeżeli tylko nadarzy im się taka okazja.

– O, ci dwoje znowu razem! – Ta wypowiedź dobiegła do nich z przeciwległego końca kafejki.

Podnieśli wzrok i zobaczyli żeglującą ku nim Lucy, ekspedientkę ze sklepu z upominkami.

– Ciągle nie macie siebie dosyć, co? – Obrzuciła wzrokiem lokal. – Zawsze przechodzę tędy po drodze do domu. I jak zwykle nigdzie nie widać doktorów Kildare’ów. – Wzruszyła ramionami. – I co zamierzacie dalej robić? Wiesz, twoja mama musi chyba bardzo skrupulatnie przestrzegać zasady wysyłania podziękowań. Jedna z jej przyjaciółek była właśnie w sklepie i pytała o faceta, który kupił pluszowego misia.

Regan i Jack wymienili spojrzenia.

– Alvirah – rzekli unisono.


Willy i Cordelia czekali na Alvirah na kanapie w holu, kiedy wyłoniła się ze sklepu z upominkami.

– A jednak coś odkryłam – zakomunikowała.

– Czego się dowiedziałaś, złotko? – spytał Willy.

– Mężczyzna, który przystał pluszowego misia ze zdjęciem Luke’a Reilly’ego, niósł ze sobą firmową torbę na zakupy ze sklepu Long’s.

– To wiedziałaś już przedtem.

– Owszem, ale Lucy – tak ma na imię ta sprzedawczyni – przypomniała sobie jeszcze coś. W tej torbie była czerwona marynarka, może sweter, no, w każdym razie jakaś część ubrania w czerwonym kolorze.

– No to co? – zainteresowała się Cordelia.

– Och, wiem, że to niewiele, ale już coś – odrzekła Alvirah z westchnieniem. – Może to pobudzi pamięć sprzedawczyni stamtąd, kiedy jutro z nią porozmawiam.

Cordelia, uznała, że czas wracać do domu.

Alvirah i Willy wsadzili ją do taksówki, po czym zatrzymali następną dla siebie.

– Central Park South dwieście jedenaście – podał adres Willy.

Mimo późnej pory i stale spadającej temperatury, ulice ciągle były zatłoczone. Gdy taksówka przejeżdżała w pobliżu hotelu „Plaza”, zamyślona Alvirah zauważyła:

– To miejsce zawsze wygląda tak wesoło w okresie świątecznym. „Czas radości nastaje…” i tak dalej. – Pokręciła głową na wspomnienie smutnych oczu Nory.

Po powrocie do domu włożyła ulubiony stary szlafrok, zaparzyła dzbanek herbaty i usadowiła się przy stole w jadalni. Z tym zaczęłam dzień i z tym go kończę, pomyślała, nastawiając magnetofon.

Przesłuchała wszystkie taśmy w takim porządku, w jakim były nagrane. Na początek pierwszy telefon od porywaczy, potem rozmowę z Fredem Torresem, zarejestrowaną w domu Rosity. Tę taśmę przegrała dwukrotnie, zatrzymując ją za każdym razem w jednym miejscu. „Zapewne nie ma to żadnego znaczenia, ale nie zawadzi go zapytać” – powiedziała na głos, notując pośpiesznie wyłapane zdanie w swym notatniku.

Willy przyłączył się do niej, gdy przegrywała taśmę odtwarzającą polecenia udzielane Regan przez porywacza.

– Jakie wrażenie robi na tobie ten typ? – zapytała.

– Zmienia głos – odparł Willy. – Jest sprytny, szybko kończy rozmowę, żeby nie dało się wyśledzić jego położenia. Bardzo starannie zaplanował akcję odebrania okupu.

– Był na tyle bystry, iż zdał sobie sprawę, że intryga z powieści Nory dobrze mu się przysłuży, i realizował ją punkt po punkcie. Teraz posłuchaj tej. – Puściła taśmę, na której Luke i Rosita mówili do Regan w chwili, gdy wjeżdżała do Central Parku.

– Słyszysz coś szczególnego? – spytała Willy’ego.

– Głosy nie są tak wyraźne, jak te z późniejszych rozmów.

– Właśnie. Odbiór nie jest tak dobry. Prawdopodobnie w związku z miejscem, gdzie są trzymani. Bo wiesz, w niektórych strefach może wystąpić wiele zakłóceń. – Alvirah puściła taśmę ponownie. – Czy zwróciło twoją uwagę coś w wypowiedzi Luke’a Reilly’ego?

– No cóż, biedak najwyraźniej sięga pamięcią wstecz, do wspomnień ze swego życia. Też tak robiłem, jak byłem porwany. No i to, że…

– Co?

– Chciał chyba położyć bardzo silny nacisk na słowo „widzę”. Jakby w ten sposób usiłował jej coś powiedzieć.

– Przyszło mi do głowy dokładnie to samo.

Willy rzucił okiem na jej notatnik.

– A to co znaczy? – Wskazał na zapisaną notatkę.

– Coś, co chciałabym jutro wyjaśnić z Fredem Torresem. Rosita powiedziała mu, że Luke Reilly zawsze twierdzi, iż bez względu na sytuację trzeba zachować spokój. Chciałabym się dowiedzieć, czy Rosita mówiła o jakiejś konkretnej sytuacji. – Spojrzała na zegarek. – Już jedenasta i ani słowa od Regan. Co znaczy, że porywacze jeszcze się nie odezwali.

– Może zastanawiają się nad następnym ruchem – zasugerował Willy.

– Lepiej, żeby się szybko na coś zdecydowali. Martwi mnie to, że im dłużej Luke Reilly jest przetrzymywany, tym większe istnieje prawdopodobieństwo, iż wiadomość o jego porwaniu wyjdzie na jaw. Jeżeli w końcu gazety ją podadzą na pierwszych stronach, Bóg jeden wie, co się stanie.


C.B. nie próbował ukryć przed Lukiem i Rositą powstałej sytuacji. Kiedy wraz z Peteyem wrócili na łódź, opowiedział im dokładnie, co się wydarzyło.

– Nie możecie już tego odzyskać – rzekła Rosita, wodząc wściekłym wzrokiem za Peteyem, który skierował się do kajuty sypialnej, żeby zdjąć kombinezon płetwonurka.

– I wy rzeczywiście wykorzystaliście sposób złożenia okupu, jaki opisuje w swojej książce moja żona? – zapytał Luke z niedowierzaniem.

– O mały włos, a by się udało! – zawołał Petey z sypialni. – Czy ona napisała jeszcze jakieś inne książki o porwaniach, na które moglibyśmy rzucić okiem? – Wysunął głowę przez drzwi. – Nie możemy zaprzepaścić naszego lotu jutro wieczorem. Miejsca na samoloty są już wyprzedane co do jednego.

– Czytałem wszystkie jej powieści – rzekł krótko C.B. – Żadnej innej o porwaniu nie napisała.

A właśnie że się mylisz, pisała na ten temat, pomyślał Luke. O tej drugiej fabule kryminalnej przypomniał sobie zaledwie kilka tygodni temu, kiedy był w interesach w Queens i wyjeżdżając z tunelu Queens-Midtown, skręcił w złą stronę. Znalazł się wtedy na tej samej drodze, którą Nora wykorzystała jako miejsce złożenia okupu w jednym ze swych wczesnych opowiadań. Zapamiętał to, gdyż kiedy je pisała, była w ciąży z Regan, a ponieważ zalecono jej leżenie w łóżku, on jeździł wokół i sprawdzał trasę, którą w jej historii mieli się poruszać porywacze.

– Co teraz zrobicie? – zwrócił się z pytaniem do C.B.

– Jak przyjdzie właściwy moment, zamierzam zatelefonować do pana córki i powiedzieć jej, żeby lepiej zdobyła drugi milion dolarów. Chyba że gliniarze wydobyli już nasze pieniądze z East River.

W jego głosie zabrzmiała nuta zaciętego uporu. Mają lecieć jutro wieczorem, myślał Luke, a nie polecą bez pieniędzy.

– Jeżeli pozwolisz mi porozmawiać z córką jeszcze raz, powiem jej, że ma przypilnować, abyście je dostali.

– A pewnie, że pan powie. Ale najpierw muszę obmyślić nowe miejsce, w którym je zostawi. – C.B. podkreślił swą rolę w przedsięwzięciu.

Gra jest warta świeczki, pomyślał Luke. Do tej pory Nora musiała sobie uświadomić, że miejsce na złożenie okupu, wskazane przez porywaczy, zostało wzięte z jednej z jej książek. Czy tym razem pomyślałaby o tym opowiadaniu i powiedziała to glinom?

Pomysł raczej szalony. Szansa jedna na milion, o ile w ogóle nie całkiem beznadziejna. Lecz tak jak poprzednio czynił wysiłki, aby przekazać Regan wiadomość, że znajdują się w sąsiedztwie mostu Waszyngtona i latarni morskiej, także i teraz przynajmniej będzie miał poczucie, że robi coś dla uratowania im życia.

– Wiesz co, C.B. – zaczął przyjacielskim tonem – kilka tygodni temu musiałem sprowadzić zwłoki babki mego klienta z pewnego małego domu opieki w Queens. Kiedy przejechałem tunel Midtown i wjechałem w aleję Bordena po stronie Queens, zgubiłem się. Przejechałem tylko wzdłuż kilku bloków mieszkalnych i znalazłem się na całkowitym bezludziu, akurat pod autostradą Long Island. Gdybym ja planował porwanie, chybabym wybrał to miejsce na złożenie okupu. Sprawdź sam, to zobaczysz, co mam na myśli.

C.B. zmrużył podejrzliwie oczy.

– A skąd ta nagła pomoc?

– Po prostu chcę się stąd wydostać. Im szybciej dostaniesz pieniądze, tym prędzej zatelefonujesz do nich i powiesz im, gdzie mogą nas znaleźć.

– Poczułem się lepiej – oznajmił Petey, wychodząc z sypialni w dresie. – Nie ma to jak suche ciuchy. – Wyjął puszkę mountain dew z małej lodówki. – Słyszałem, co pan mówił, panie Reilly. Faktycznie poszedł pan po rozum do głowy. Bardzo dobrze wiem, o czym pan mówił. Ja też się tam zgubiłem w drodze do pracy. Chociaż nie jechałem ze sztywną. – Zwrócił się do C.B.: – To idealne miejsce. Będziemy bardzo blisko lotniska. Oni tam są wściekli, jak pasażer nie zgłosi się co najmniej na dwie godziny przed odlotem. Czasami oddają takie miejsce komu innemu. Tak się zdarzyło mojemu kuzynowi, który…

– Petey! – wrzasnął C.B.

– Och, zostaw go – odezwała się Rosita. – Bardzo bym chciała poznać dalszy ciąg tej historii.

Luke widział, że C.B. zastanawia się nad jego sugestią dotyczącą miejsca złożenia okupu.

C.B. sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej złożoną kartkę. Miał tam wyrysowaną krok po kroku trasę, którą wcześniej wskazywał Regan. Odwrócił papier na drugą stronę.

– Okay, panie Reilly, mów pan. Przejedziemy się tam z Peteyem wieczorem i sprawdzimy, czy pan jest też taki bystry, jak pana żona.

– Mamy wracać na ten ziąb? – zaprotestował Petey.

Luke podał C.B. wskazówki, jak ma jechać, po czym rzekł:

– Zanim wyjedziecie, zadzwońcie do mojej córki, niech zacznie organizować pieniądze. I dajcie jej chwilę wytchnienia. Musi się zamartwiać.

– Niech się martwi.


Kiedy C.B. i Petey wrócili na łódź, była już prawie północ. Rosita zdrzemnęła się, lecz Luke przez cały czas czuwał. Bez przerwy przetrawiał w myślach tych kilka słów, które pozwolą mu powiedzieć do Regan w czasie następnej rozmowy telefonicznej.

Gdy C.B. zapalił światło, Rosita otworzyła oczy i wróciła do pozycji siedzącej.

– No i co? – zapytał go Luke.

– Nieźle – odrzekł C.B. – Może się nada.

– Ale tam wszędzie dokoła straszno! – wykrzyknął Petey. – Powiedziałem C.B., żeby zamknął drzwi samochodu.

– Pana córka pewnie już do tej pory wystarczająco się namartwiła – rzekł C.B. – Czy też pan uważa, że jest już za późno na telefon?

– Nie, jakoś mi się nie wydaje.


Regan siedziała przy śpiącej Norze, gdy telefon zadzwonił. Serce zaczęto jej walić jak młotem, modliła się w duchu: błagam, niech to będą oni.

– Słucham – powiedziała cicho.

– Czy odzyskałaś pieniądze?

Regan zesztywniała.

– Co pan ma na myśli?

– Mam na myśli to – odrzekł C.B. gniewnym tonem – że w wojskowym worku było urządzenie naprowadzające. Proszę tego więcej nie robić. Przygotuj następny milion dolarów albo pożałujesz. Zadzwonię do ciebie jutro o czwartej po południu. Masz swego tatusia.

– Regan, w tym momencie mam czerwono przed oczami. Rób, co on ci kazał, i wydostań nas stąd.

Połączenie zostało przerwane.

Загрузка...