Fred otrzymał wiadomość od Regan krótko po północy. Poinformowała go o telefonie porywaczy i o ich ostrzeżeniu, żeby nie umieszczać urządzenia naprowadzającego podczas dostarczania następnego okupu. Nie rozmawiała z Rositą, ale ojciec powiedział: „Wydostań nas stąd”.
Po zakończeniu rozmowy wzburzony Fred wrócił na kanapę. Wiercił się na niej i przewracał z boku na bok. Jeżeli następna akcja złożenia okupu się nie uda, myślał, porywacze zrezygnują. I nie będą chcieli zostawić świadków.
O trzeciej nad ranem wziął koc i poduszkę i wyciągnął się na zaścielonym łóżku Rosity. Wkrótce leżeli przy nim dwaj udręczeni malcy, którzy przytuliwszy się do niego, zaraz na powrót usnęli.
– Mamusia jest chora, prawda? – To było pierwsze, nieledwie wyszeptane pytanie Bobby’ego, kiedy się obudzili.
– Może zachorowała tak jak babcia i pojedzie do Puerto Rico bez nas – zaniepokoił się Chris.
– Mamusi zależy tylko na tym, żeby wrócić do domu i być z wami – pocieszał ich Fred. – Tyle że pani Reilly naprawdę jej teraz potrzebuje.
– Ale ona jutro nie zostanie z panią Reilly? – spytał Bobby.
Jutro, pomyślał Fred, dzień Bożego Narodzenia. Co mógłby im powiedzieć, gdyby jutro nie wróciła? I co powie matce Rosity, kiedy ta zatelefonuje z życzeniami świątecznymi, a to jest niemal pewne?
Żeby jakoś wypełnić czas, zabrał chłopców na śniadanie na miasto, jednak obaj odrzucili propozycje ponownego odwiedzenia Świata Sportu.
– Powinniśmy być w domu, w razie gdyby mamusia wróciła – oznajmił Chris poważnym tonem.
Ernest Bumbles obudził się w Wigilię Bożego Narodzenia w bardzo – jak na niego – złym humorze. Nadal nie był w stanie doprowadzić do spotkania z Lukiem Reillym, chociaż wczoraj dwa razy zatrzymywał się przy domu pogrzebowym Reilly’ego – raz po południu, a następnie jeszcze wieczorem.
– Dar spóźniony to dar odrzucony – obwieścił Dolly, pakując walizkę na ich doroczną wyprawę do teściowej.
Dolly świetnie znała naturę męża, której istotną cechą był niesłabnący nigdy zapał. Jeżeli miał coś zrobić, wkładał w to całe serce. Kiedy czegoś pragnął, nic nie mogło stanąć mu na drodze. I właśnie dlatego, rok po roku, był jednogłośnie wybierany na przewodniczącego Stowarzyszenia Nasiona-Sadzonki-Kwiaty-Drzewka Owocowe. Odznaczał się jednocześnie wielką skrupulatnością. Nic więc dziwnego, że nigdy żadna roślina mu nie zmarniała.
– Bumpy – zaczęła Dolly łagodnie. – Wyjeżdżamy dopiero późnym popołudniem. Może byśmy przed wyjazdem z miasta wpadli do pana Reilly’ego do domu i sprawdzili, czy go nie ma?
– Nie chcę uchodzić za natręta.
– O, daj spokój. Nikt nigdy by cię za takiego nie wziął.
Norę obudziła rozmowa Regan z porywaczem męża. Gdy została tak szybko przerwana, Regan powtórzyła jej słowo w słowo, dokładnie to, co od niego usłyszała.
Niemal zaraz rozległ się dzwonek telefonu stojącego przy łóżku.
– Nie mogą wiedzieć, że w worku było urządzenie naprowadzające – oświadczył stanowczo Jack. – Blefują. Nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że temu facetowi z motorówki worek przypadkowo wpadł do wody.
– Też bym się nie zdziwiła – odparła Regan – ale mama nieugięcie obstaje przy tym, żeby tym razem żadnego urządzenia w worku nie było.
– Rozumiem – rzekł Jack. – Regan, uświadom mamie, jakim dobrym znakiem jest fakt, że znowu rozmawiałaś z ojcem. W czasie tej rozmowy powiedział: „Mam w tym momencie czerwono przed oczami”. Czy to takie jego porzekadło, którego używa, gdy jest rozgniewany?
– W życiu nie słyszałam, by używał takiego wyrażenia – oświadczyła Regan. – Ani on, ani mama.
– Wobec tego zdecydowanie chciał ci coś w ten sposób przekazać – rzekł Jack. – Spróbuj wysondować mamę, czy to określenie z czymś jej się nie kojarzy.
Uzgodnili, że porozmawiają następnego dnia rano, po czym Regan zatelefonowała do Alvirah i Freda.
To była kolejna, prawie bezsenna noc, w czasie której obie z Norą próbowały doszukać się jakiegoś sensu w słowach Luke’a oraz przypomnieć sobie ulubioną książkę Regan z dzieciństwa.
Nora wysuwała różne przypuszczenia.
– Regan, kiedy tata wracał do domu po pracy, zawsze wybiegałaś do niego z książeczką w ręce. Tylko nie mogę sobie przypomnieć, która z nich była twoją ulubioną. Może jakaś bajka? O Królewnie Śnieżce albo o Śpiącej Królewnie, a może któraś z baśni braci Grimm?
– Nie – odrzekła Regan. – Żadna z nich.
Nad ranem obie zapadły w płytki, niespokojny sen.
Żadna z nich nie miała ochoty na śniadanie. O ósmej Norę zabrano na prześwietlenie nogi. Kiedy wróciła do pokoju o dziewiątej, Regan zeszła na dół do kafejki i przyniosła stamtąd dwa kubki z gorącą kawą.
– Regan, kiedy czekałam na prześwietlenie, przyszło mi na myśl coś, co może być ważne – powiedziała Nora, zanim upiła pierwszy łyk kawy.
Regan czekała na ciąg dalszy.
– Jest niezwykle dziwne, że złożenie okupu wczoraj odbyło się dokładnie według scenariusza zaczerpniętego z jednej z moich wcześniejszych książek. Kartka ze zdjęciem ojca była podpisana: „Twój fan numer jeden”. Jeżeli ten człowiek jest porywaczem, to możliwe, że zna wszystkie moje powieści.
– Bardzo możliwe – zgodziła się Regan. – W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z obsesją. Ale co chciałaś powiedzieć?
– Kiedy tam czekałam, przypomniałam sobie, że bardzo dawno temu napisałam jeszcze inną historię o uprowadzeniu.
– Naprawdę? Nigdy jej nie czytałam.
– Pisałam ją, kiedy byłam w ciąży z tobą – snuła wspomnienia Nora. – To nie była powieść, tylko opowiadanie, ale zawierało dokładny opis, jak doszło do złożenia okupu w Queens. – Zagryzła wargę. – Kiedy nad nim pracowałam, lekarz zalecił mi leżeć w łóżku i pamiętam, że tata wymyślił miejsce złożenia okupu. Pojechał tam samochodem, zrobił zdjęcia, narysował mapkę, a nawet zaznaczył najlepszy punkt, gdzie miała być zostawiona walizka z pieniędzmi. Dostałam honorarium za to opowiadanie w wysokości stu dolarów i ojciec żartował, że powinnam oddać mu połowę.
Regan uśmiechnęła się blado.
– Cały tata. – Mimo bólu przeszywającego jej serce zobaczyła świtający promyk nadziei. – Mamusiu, przypuśćmy, że masz rację i porywacz jest twoim patologicznym fanem, który działa według intrygi z twoich powieści. Wobec tego jest bardzo prawdopodobne, że w jakiś sposób wpadło mu w ręce twoje opowiadanie i jutro wykorzysta przedstawiony tam wątek, dotyczący złożenia okupu. Gdybyśmy wiedzieli z wyprzedzeniem, jakie wskazówki co do trasy dojazdu mi przekaże, policja mogłaby wcześniej zabezpieczyć tę drogę, a później pozostawać w ukryciu. W którym konkretnie miejscu w Queens został złożony okup?
– Boże, Regan, to było tak dawno i, jak ci mówiłam, tata je dla mnie wyszukał. Pamiętam tylko, że znajdowało się blisko tunelu Midtown.
– Musisz mieć chyba kopię tego opowiadania?
– Jest gdzieś w domu na strychu.
– A w jakim piśmie zostało opublikowane?
– Dawno już słuch po nim zaginął.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Do pokoju wpadł lekarz ze świątecznym uśmiechem na twarzy i plikiem zdjęć rentgenowskich pod pachą.
– Dzień dobry paniom – przywitał je. – Jak się ma moja ulubiona pacjentka?
– Całkiem dobrze – odpowiedziała Nora.
– Wystarczająco, żeby wrócić do domu?
Nora spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– A upierał się pan, że powinnam zostać w szpitalu co najmniej trzy dni.
– Złamanie jest paskudne, ale opuchlizna bardzo ładnie schodzi. Prześwietlenie wskazuje, że noga została złożona prawidłowo. Pewnie pani już marzy, żeby się stąd wyrwać. Trzeba tylko uważać, żeby trzymać stale nogę nieco uniesioną. – Zwrócił się do Regan: – Może za rok wybierze się pani z rodzicami na święta na Maui.
– Mam taką nadzieję – odpowiedziała Regan. Liczę na to bardziej, niż mógłby pan sobie wyobrazić, dodała w myślach.
Kiedy opuścił pokój, matka i córka spojrzały na siebie.
– Regan, biegnij i przyprowadź samochód. Ja załatwię wypis ze szpitala. Na strychu jest cała masa pudeł.
Za pięć dziewiąta Alvirah stała na czele ciżby odkładających zakupy na ostatnią chwilę, czekających na otwarcie drzwi domu towarowego Long’s. W odróżnieniu od innych nie miała ze sobą listy prezentów, z których większość zostanie zapewne zwrócona w ciągu kolejnych czterdziestu ośmiu godzin. Dzwoniła już do Freda z zapytaniem, dlaczego Rosita powiedziała mu, że Luke powtarzał, iż w każdej sytuacji trzeba zachować spokój. Okazało się, że Luke często używał powiedzenia: „Tylko spokój może nas uratować”. Zapewnił ją, że Rosita nawiązywała do tego, mając na myśli jedynie humorystyczne sytuacje.
Minutę po dziewiątej Alvirah była już w windzie zjeżdżającej do podziemi. Mimo pośpiechu przed ladą, gdzie sprzedawano świąteczne drobiazgi, które obecnie można było kupić niemal prawie za darmo, zastała już ustawionych w kolejce klientów. Ostatniej nocy musieli chyba spać tu gdzieś w środku, pomyślała, oczekując z narastającą niecierpliwością, kiedy zwróci się do niej jedyna w tym dziale sprzedawczyni.
Kupująca przed Alvirah chudziutka siwowłosa staruszka wykreślała imiona ze swej listy zakupów, wręczając sprzedawczyni jedną ramkę na zdjęcie po drugiej. „Sprawdźmy. To by było dla Aggie i Margie, i Kitty, i May. Może powinnam jeszcze kupić jedną dla Lilian?… Nieee, ona nic mi nie dała w zeszłym roku”. Wzięła do ręki ramkę z napisem: „Pobrzękaj mymi dzwonkami”. „Wstrętne – orzekła. – To byłoby wszystko”.
– Czy pani jest Darlene Krinsky? – zapytała młodą sprzedawczynię Alvirah, gdy wreszcie przyszła jej kolej.
– Tak – odparła tamta znużonym głosem.
Alvirah wiedziała, że musi działać szybko. Wyjęta ramkę kupioną poprzedniego dnia.
– Moja przyjaciółka jest w szpitalu. – To może wzbudzić jej współczucie, pomyślała. – W czwartek wieczorem ktoś zostawił dla niej taką samą ramkę, ale nie podpisał się nazwiskiem. Sądzimy, że mógł ją kupić w drodze do szpitala, gdyż wiemy, że miał ze sobą torbę firmową tutejszego domu towarowego, a w niej jakieś czerwone rzeczy do ubrania. To był mężczyzna średniego wzrostu, z przerzedzonymi ciemnoblond włosami, w wieku około pięćdziesięciu lat.
Krinsky pokręciła przecząco głową.
– Żałuję, że nie mogę pani pomóc. – Wzrokiem wskazała grupkę nastolatek, które wymachiwały wybranymi przez siebie drobiazgami, żeby zwrócić uwagę sprzedawczyni. – Sama pani widzi ten szał dookoła.
– Miał stary portfel i być może bardzo starannie i powoli odliczał należność – nie dawała za wygraną Alvirah.
– Przykro mi, naprawdę chciałabym pomóc, ale… – Ekspedientka zawiesiła głos. – Mam nadzieję, że pani przyjaciółka czuje się lepiej. – Wzięła z rąk jednej z dziewcząt pozytywkę ze Świętym Mikołajem.
To beznadziejne, pomyślała Alvirah, zniechęcona odwracając się od kontuaru.
– Zaraz, zaraz – mruknęła do siebie po cichu sprzedawczyni, nakręcając pozytywkę.
Alvirah już doszła do windy, gdy nagle poczuła, że ktoś dotyka jej ramienia.
– Sprzedawczyni panią prosi – powiedział młody mężczyzna.
Alvirah pośpiesznie wróciła do lady.
– Mówiła pani, że on miał torbę z czymś czerwonym w środku. Wiem, kto to mógł być. Wczoraj wieczorem był tu jeden facet, który chodzi u nas przebrany za Świętego Mikołaja. To on właśnie kupił taką ramkę, jestem pewna. Usiłował nawet uzyskać rabat pracowniczy.
To musi być on, pomyślała Alvirah.
– Może mi pani podać jego nazwisko?
– Nie. Ale facet nawet teraz może być na górze. Dział zabawek jest na drugim piętrze.
– Bez wątpienia mówi pani o Alvinie Lucku – uznał kierownik działu zabawek, mężczyzna około sześćdziesiątki, o pociągłej twarzy. – Pracował tu w czwartek wieczorem i z pewnością niósł swój strój do domu, żeby go odprasować. Wymagamy, aby nasi Mikołaje stanowili dobry przykład dla dzieci.
– Czy zjawi się niedługo w pracy?
– Już tu nie pracuje.
– Nie pracuje? – W głosie Alvirah zabrzmiało rozczarowanie.
– Nie. Wczoraj zwrócił swoje przebranie. Kiedy go zatrudnialiśmy, wyraźnie zaznaczył, że nie będzie pracował w Wigilię.
– A czy był tutaj wczoraj wieczorem?
– Nie. Wyszedł o czwartej po południu.
– Czy mógłby mi pan podać jego adres albo numer telefonu?
Kierownik spojrzał na Alvirah surowym wzrokiem.
– Proszę pani, my tutaj bezwzględnie strzeżemy prywatności naszych pracowników. Tego rodzaju informacja jest ściśle poufna.
Jack uzyskają w ciągu minuty, pomyślała Alvirah. Podziękowała kierownikowi i popędziła do telefonu. W każdym razie przekażę to Jackowi i on się tym zajmie. Jeżeli Alvin Luck jest zamieszany w porwanie, Jack szybko do tego dojdzie.
Alvin Luck i jego matka wręczyli swe bilety bileterowi przy drzwiach teatru Radio City Musie Hall. Było już tradycją datującą się od jego dzieciństwa, że w Wigilię wybierali się tam na bożonarodzeniowe widowisko, po którym szli na uroczysty lunch. Dawnymi czasy jadali u Schraffta i oboje się zgadzali, że odkąd ten sędziwy dostawca kurczaka po królewsku zamknął swe podwoje, to już nie było to.
Po posiłku, jeżeli pogoda sprzyjała, spacerowali po Piątej Alei.
Dzisiejsze przedstawienie bardzo im się podobało, zasiedzieli się potem na lunchu i w końcu nakłonili strażnika z Rockefeller Center, żeby im, ustawionym przed choinką, zrobił zgodnie z coroczną tradycją zdjęcie. Przez cały ten czas pozostawali w błogiej nieświadomości, że czatuje na nich połowa nowojorskiej policji.
Była już prawie 11.30, gdy Regan wraz z Norą, siedzącą bokiem na tylnym siedzeniu, z nogą w gipsie ułożoną na drugim, zajechały na podjazd ich domu w Summit, w stanie New Jersey. Alvirah i Willy podążali tuż za nimi drugim samochodem.
Alvirah zatelefonowała do Regan zaraz po rozmowie z Jackiem i powiedziała jej o Alvinie Lucku.
– Jack zadzwoni do ciebie, jak tylko go znajdą – obiecała.
Dowiedziawszy się o opowiadaniu Nory, natychmiast zgłosiła się na ochotnika do pomocy w przeszukiwaniu pudeł ze strychu.
Nora, opierając się na kulach, podtrzymywana z jednej strony przez Regan, a z drugiej przez Willy’ego, ostrożnie kuśtykała chodnikiem w stronę domu.
– Kiedy wychodziłam stąd w środę – wyznała, gdy znalazła się już w środku – nie śniłoby mi się nawet, że wrócę tu w takim stanie. I to bez Luke’a – dodała ze smutkiem.
Pogrążony w mroku dom sprawiał przygnębiające wrażenie. Regan szybko pozapalała światła.
– Mamo, jak sądzisz, gdzie będzie ci najwygodniej? – zapytała.
– Po tamtej stronie. – Nora wskazała gestem w kierunku pokoju rodzinnego.
Alvirah nie przeoczyła żadnego szczegółu, towarzysząc Norze w drodze przez salon na tyły domu. Obszerna kuchnia prowadziła do rodzinnego pokoju, pomieszczenia o wysokim stropie. Przyciągało ono przytulnym wyglądem, który stwarzały wygodne kanapy, duże okna oraz prawdziwie imponujący kominek z otwartym paleniskiem.
– Tu jest uroczo – rzekła z podziwem.
Nora dokuśtykała do bujanego fotela. Regan zabrała kule, a gdy matka już się usadowiła, ulokowała jej zagipsowaną nogę na podnóżku.
– Och – westchnęła Nora, odchylając do tyłu głowę. – Trzeba się będzie do tego jakoś przyzwyczaić. – Maleńkie krople potu na jej czole świadczyły o wysiłku, z jakim przebyła krótką odległość po wyjściu z samochodu.
Parę minut później Alvirah z Willym znieśli ze strychu kilka pudeł. Wszystkich pochłonęło szukanie maszynopisu opowiadania lub egzemplarza pisma, w którym je zamieszczono. Nora przypomniała sobie jego tytuł: „Zdążyć do raju”.
– Zdawało mi się, że zachowałam każdą analizę intrygi kryminalnej, wszystkie wersje każdego manuskryptu, każdy szkic powieści, a nawet to, co mi odrzucono w początkowym okresie – komentowała Nora. – Tylko gdzie ono może być?
Podczas gdy wszyscy czworo przeglądali stosy papierów, Alvirah opowiedziała o akcji tropienia Alvina Lucka.
– Trudno mi uwierzyć, że ktoś, kto pracował w domu towarowym jako Święty Mikołaj, mógłby uczestniczyć w czymś takim – powiedziała Nora.
Potem już wszyscy zamilkli. Pół godziny później Regan z Willym znów poszli na strych, żeby przynieść kolejne pudła. Jednak poszukiwania okazały się bezowocne.
O trzeciej przygnębiona Nora orzekła:
– Trzeba to wyraźnie powiedzieć. Jeżeli kopia tego opowiadania jeszcze w ogóle istnieje, to w tym domu na pewno jej nie ma. – Spojrzała na Regan. – A może zatelefonowałabyś do mieszkania Rosity i sprawdziła, jak się miewają chłopcy? Martwię się o nich.
Z tonu głosu Freda Regan zaraz wywnioskowała, że nie dzieje się dobrze.
– Martwią się, że ich mama jest chora – wyznał Regan. – Wszystko, co mogę zrobić, to starać się cały czas czymś ich zająć. Otworzyłem nawet paczkę z książkami, które twoja mama przysłała chłopcom pod choinkę, i je czytałem. To przynajmniej sprawiło chłopcom przyjemność.
– Cieszę się, że dzieciom podobały się te książki – rzekła Nora po wysłuchaniu raportu Freda. – Prosiłam Charlotte z działu dziecięcego księgarni, żeby wybrała odpowiedni zestaw i przysłała mi. – Umilkła na moment. – Zaraz, zaraz. Charlotte dołożyła również kilka całkiem nowych filmów wideo dla dzieci. Miałam zamiar dać je Monie. – Nora wskazała dłonią sąsiedni dom. – Wnuki przyjeżdżają do niej z wizytą w przyszłym tygodniu. – Spojrzała na Regan. – Może zawiozłabyś je Chrisowi i Bobby’emu? Gdybyś miała możliwość rozmawiania z Rositą o czwartej, mogłabyś powiedzieć, że właśnie widziałaś się z jej synkami.
Regan zerknęła na zegarek. Według zapowiedzi porywaczy, następna rozmowa ma się odbyć o czwartej. Droga do domu Rosity zabierze jej nieco ponad piętnaście minut. Cała wizyta z jazdą w obie strony zajmie więc ponad godzinę. A mamie tak zależało, myślała, żebym mogła odebrać telefon od porywaczy przy niej, w domu. Twierdziła, że świadomość, iż jej mąż jest w danej chwili na drugim końcu linii, jakby nieco łagodzi poczucie beznadziejności tej koszmarnej sytuacji.
Alvin Luke i jego matka nie mogli spędzić milszego dnia. To znaczy zanim wrócili do domu i zastali czekających na nich dwóch policyjnych detektywów.
– Czy możemy porozmawiać u państwa w domu? – spytali policjanci.
– Oczywiście, chłopcy, zapraszam – powiedział Alvin.
Pozostając w poczuciu bezpieczeństwa wynikającego z faktu, że prowadził zawsze absolutnie nieskalane życie, był jedynie podekscytowany faktem, że przyszli z nim porozmawiać prawdziwi detektywi. Może coś zdarzyło się w domu handlowym Long’s i potrzebowano tam jego pomocy.
Matka nie podzielała tego podniecenia. Detektywi poprosili o pozwolenie na rozejrzenie się po mieszkaniu i Alvin wyraził zgodę, co matka skwitowała rzuceniem mu wściekłego spojrzenia.
Sal Bonaventure, który wszedł do sypialni Alvina, gwizdnął cicho na widok zbioru książek kryminalnych, zapełniających przy ścianie przestrzeń od podłogi do sufitu. Nad długim stołem, służącym jako biurko, piętrzyły się na półkach stosy rękopisów. Poza komputerem i drukarką na stole leżały tuziny książek i magazynów, w większości najwyraźniej bardzo starych. Koło komputera zobaczył stertę książek Nory Reilly, wiele z nich było otwartych. Bonaventure spostrzegł, że ich strony zostały gęsto upstrzone notatkami.
Sal i jego partner połączyli się z Jackiem Reillym, gdy tylko Alvin z matką przekroczyli prób domu. Polecił im powstrzymać się od ich przesłuchania do czasu jego przybycia.
Święty Mikołaj może być punktem zwrotnym, prowadzącym do całkowitego wyjaśnienia sprawy, pomyślał Sal optymistycznie.
Zapowiadana wcześniej zawieja śnieżna nadeszła w końcu, i to z nawiązką, wtedy gdy Regan parkowała samochód przed domem Rosity. Fred Torres już na nią czekał.
– Powiedziałem Chrisowi i Bobby’emu, że masz dla nich świetne filmy – powitał ją ciepło w drzwiach.
Chłopcy siedzieli na podłodze pośród tuzina porozrzucanych kamiennych kulek do gry. Patrzyli na Regan z pewną dozą nieufności.
– Kiedy twoja mamusia poczuje się lepiej, żeby nasza mamusia mogła wrócić do domu? – spytał Chris.
Stara się być uprzejmy, biedny dzieciaczek, pomyślała Regan, ale zdecydowanie domaga się odpowiedzi.
– Bardzo niedługo – odrzekła, zdejmując odświętny, kolorowy papier z paczki, w której były taśmy wideo. – Tu macie obaj…
Nie dokończyła zdania; nie zauważyła, kiedy chłopcy wzięli prezent z jej rąk. Wpatrywała się bowiem w okładkę jednej z książek, leżących na ławie. Tytuł: „Mała czerwona latarnia morska i wielki szary most” przykuł jej wzrok i przywołał na pamięć falę wspomnień.
Tatku, przeczytaj mi tę jeszcze raz, tylko jeden raz, proszę… Ilustracja na okładce przedstawiała jarzącą się czerwoną latarnię morską. Otworzyła książkę. Na pierwszej stronie widniał wyraźny rysunek mostu Waszyngtona, a pod nim malutkiej latarni morskiej.
Twoja ulubiona książka… Mam czerwono przed oczami…
To właśnie tata usiłował mi powiedzieć, uświadomiła sobie Regan, coraz bardziej przejęta swym odkryciem. Z miejsca, w którym on się znajduje, gdziekolwiek ono jest, widzi tę latarnię morską.
– Regan, o co chodzi? – spytał zaintrygowany Fred.
Pokręciła tylko przecząco głową.
– Mam nadzieję, że filmy będą się wam podobały – powiedziała do chłopców. – Do zobaczenia – zwróciła się do Freda.
– Odprowadzę cię przed dom – rzekł Fred.
Emanujące z C.B. napięcie dochodziło do punktu krytycznego. Luke i Rosita obserwowali w milczeniu jego coraz bardziej ponure oblicze, w miarę jak zbliżał się czas następnej rozmowy telefonicznej. Ten typ wie, jakie ona ma znaczenie, myślał Luke. Wie, że jeżeli dzisiaj nie dostaną pieniędzy, to już ich nie dostaną nigdy. Słuchał podmuchów szalejących na zewnątrz, porywistych wichrów. Łódź uderzała o pomost ze stale wzrastającą siłą. Jeżeli sztorm się utrzyma, kto wie, kiedy i czy w ogóle ich samolot odleci.
– Hej, C.B. – odezwał się Petey. – Muszę pognać do domu. Zostawiłem paszport w mieszkaniu.
Ależ nie, nie zostawiłeś, pomyślał Luke. Widziałem, jak mu się dopiero co przypatrywałeś. Zastanowiło go, co on teraz znowu kombinuje.
– Co takiego? – C.B. wybałuszył oczy na Peteya.
– Chciałem być pewny, że znajduje się we właściwym, bezpiecznym miejscu. Tutaj wiele takich nie ma. Jeśli się nie mylę, ty ostatnie dwie noce spałeś w domu. Więc co to ma za znaczenie? To tylko pięć minut drogi. Zgarniesz mnie przy moim domu.
C.B. spojrzał na zegarek.
– Czekaj tam dokładnie dziesięć minut po czwartej.
– Musowo. – Petey przeniósł wzrok z Luke’a na Rositę. – Może już nigdy się nie zobaczymy, ale chciałbym wam złożyć życzenia wszystkiego najlepszego. – Szybko zasalutował i już go nie było.
Luke wiedział, dlaczego ma zimne i wilgotne stopy. Po podłodze przelewała się mała struga wody. Lód, pomyślał. Ta balia zaczyna przeciekać.
Jack Reilly natychmiast nabrał przekonania, że Alvin Luck nie stanowi zagrożenia dla rodzaju ludzkiego. Był entuzjastą powieści kryminalnych, a nie porywaczem. Kolekcjonował książki Nory Reilly, ale też i innych pisarzy. Na każde pytanie zadane przez niego czy detektywów Alvin odpowiadał natychmiast i bez wahania. Przyznał, że zrobił zdjęcie Luke’a podczas kolacji, na której zebrali się pisarze powieści detektywistycznej. Kupił ramkę po tym, jak usłyszał o wypadku Nory.
– Nie podobała jej się? – spytał, kiedy tak stali w jego zagraconej sypialni.
– Wiem, dlaczego zadają ci te wszystkie pytania – wtrąciła się do rozmowy matka. – Nie podpisałeś swoim nazwiskiem karty. – Energicznie pokiwała głową. – Oni tego nie lubią. Według nich, to oznacza, że masz coś do ukrycia…
– Pani Reilly po prostu wydawało się dziwne, że otrzymuje prezent z niepodpisaną kartą – zapewnił Jack uspokajająco. – Czy kupił pan pluszowego misia w sklepie z upominkami osobiście?
– Jakiego pluszowego misia? – spytała matka Alvina. – Alvin, ani słowem nie wspomniałeś o żadnym pluszowym misiu.
– Widzę, że napisał pan wiele uwag na marginesach książek pani Reilly. – Jack wziął jedną z nich do ręki i przerzucał kartki.
– O tak – odrzekł Alvin, ożywiony tematem. – Studiuję setki powieści autorów kryminalnych, żeby zorientować się, jak układają intrygę. Dzięki temu zdobywam wspaniałą wiedzę. Mam kartotekę, do której wkładam swoje notatki, podzielone na różne kategorie, takie jak morderstwo, podpalenie, włamanie, defraudacja. Kiedy czytam o takich prawdziwych przypadkach w gazetach, wycinki z nich też włączam do mej kartoteki.
– To stąd te pana notatki w książkach Nory Regan Reilly?
– Oczywiście.
– Czy nie czytał pan przypadkiem „Zdążyć do raju”?
– To jedno z jej wcześniejszych opowiadań. Zakwalifikowałem je do kategorii „porwanie”. – Okrążył łóżko, podszedł do szafki na akta i wysunął ostatnią, dolną szufladę. – O, jest, proszę. – Wręczył Jackowi liczące trzydzieści jeden lat czasopismo.
Regan jechała samochodem tak szybko, jak jej na to pozwalały nieustannie pokrywające się śniegiem jezdnie. Tata i Rosita widzą małą czerwoną latarnię morską, myślała z błyskiem nadziei. Są gdzieś w pobliżu mostu Waszyngtona. Jack mówił, że odgłosy z tła na taśmach wskazywały, że znajdują się w pobliżu wody.
Wystukała numer telefonu Jacka.
– Właśnie rozmawiałem z twoją mamą i powiedziałem jej, że Alvin Luck został wyeliminowany jako osoba podejrzana. Ale może się okazać wielką pomocą – ma czasopismo z jej opowiadaniem.
– Jakim cudem?
– Jest kolekcjonerem kryminałów. Gdyby jakimś niesamowitym przypadkiem porywacze podążali drogą wskazaną w tym opowiadaniu, będzie o wiele łatwiej ich nakryć.
– Ja też mam ci coś do powiedzenia. – Regan zrelacjonowała mu to, co zdarzyło się w mieszkaniu Rosity.
– Regan, to prawdopodobnie oznacza, że oni są trzymani w New Jersey.
– Dlaczego?
– Pomyśl tylko – odparł Jack. – Twój ojciec opuścił szpital tuż po dziesiątej. Jest oczywiste, że samochód jechał do New Jersey, gdyż w powrotnej drodze do Nowego Jorku przekroczył most Waszyngtona o 11.16. Następnie wjechał na most Triborough w kierunku Queens o 11.45, to jest właśnie taki czas, w ciągu którego można odbyć podróż na tej trasie bez zatrzymywania się. Skoro nie zatrzymali się zaraz po przejechaniu mostu w kierunku Manhattanu, to już później w żaden sposób nie mogliby nadal widzieć usytuowanej za nimi latarni morskiej.
– Jakoś poczułam się lepiej – powiedziała Regan.
I dodała w duchu: sieć się zacieśnia.
Petey niańczył swego drinka tequila sunrise w knajpce „U Elsie”, gdzie corocznie odbywający się ubaw w Wigilię był już na pełnych obrotach. Zebrała się tam cała zgraja stałych bywalców. Wypiję tylko jednego, obiecał sobie. Muszę zachować bystrość umysłu na ten wielki wieczór.
Gdyby C.B. wiedział, że zatrzymałem się tutaj, chyba by mnie zabił. Ale nie mogłem opuścić na zawsze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej bez złożenia ostatniej wizyty w tej spelunce, gdzie, jak powiada piosenka, „każdy me imię zna”. Chodziłem na ryby z niektórymi z tych koleżków. Był niezły ubaw.
– Petey, co siedzisz taki markotny? – Matt, od dawna pracujący u Elsie barman, zastąpił pustą lampkę tequili pełną. – Od Elsie z życzeniami wesołych świąt.
– Coś takiego. To miłe.
– Słyszałem, że wybierasz się na wakacje. Dokąd?
– Na ryby.
– Gdzie?
– Aż na południe – odrzekł Petey wymijająco.
Matt już zajął się innym klientem.
Petey sprawdził godzinę na swoim zegarku. Czas iść. Zsunął się z barowego stołka, spojrzał na darmowego drinka i z nietypowym dla siebie zdecydowaniem zostawił napój nietknięty.
– Petey, czy ty się dobrze czujesz? – Matt, nalewający koktajl arachidowy do pustego kieliszka, miał zaniepokojoną minę.
– Czuję się wspaniale – odrzekł Petey. – Jak milion dolarów.
– Miło mi to słyszeć. Baw się dobrze na wycieczce. Przyślij nam kartę.
– Słuchaj, a nie masz już tych kart z waszą knajpą? – spytał Petey.
Matt sięgnął ręką pod kontuar baru.
– Została jedna. Bardzo proszę.
Machając ręką na pożegnanie, Petey opuścił knajpkę „U Elsie” po raz ostatni.
Regan informowała Austina Grady’ego na bieżąco o wszystkim, co się aktualnie działo. W ciągu ostatnich dwóch dni musiał uporać się z telefonami od przyjaciół rodziny Reillych, którzy słyszeli o wypadku Nory, a nie mogli dodzwonić się ani do niej, ani do Luke’a.
Kiedy Nora zatelefonowała do Austina o 3.15, zapytał ją, czy mógłby do niej wstąpić po drodze do domu. Nora odparła bez wahania:
– Chciałabym się z tobą zobaczyć, Austin. Jesteś jedyną osobą spośród naszych przyjaciół, która wie, o co tu naprawdę chodzi.
Austin był u Nory zaledwie kilka minut, gdy wróciła Regan z wiadomością, że widziała książkę o czerwonej latarni morskiej.
– „Mała czerwona latarnia morska i wielki szary most” – powiedziała Nora. – Ależ oczywiście. Uwielbiałaś ją.
– Muszą być w miejscu, skąd widać tę latarnię – oświadczyła Alvirah stanowczo. – Nie ma wątpliwości, że na tych taśmach on podkreślał słowa: „Mam czerwono przed oczami”.
– Cóż, Jack uważa, że oni są przy moście w New Jersey – oznajmiła Regan i wyjaśniła, dlaczego Jack przyjął takie założenie.
– Gdybyśmy tylko mieli jakieś pojęcie o tym, kto to zrobił – zauważyła Nora głosem wyrażającym całkowitą bezradność. – Ale nie znaleźliśmy niczego, co by posunęło nas do przodu, a oni powinni telefonować za niespełna pół godziny. Czy możemy im ufać, że kiedy już dostaną pieniądze, to zakończą całą sprawę? – Wskazała dłonią okno. – Spójrzcie, jaka jest pogoda. Jeżeli worek przypadkowo wypadł im wczoraj, to o ile gorzej może być dzisiaj.
Wszyscy drgnęli na dźwięk dzwonka u drzwi.
– Regan, nie możemy tu nikogo więcej wpuszczać. Powiedz, że śpię…
– Dobrze, mamo. – Regan spiesznie przeszła holem w kierunku drzwi frontowych. Za nimi stał przewodniczący stowarzyszenia miłośników roślinności, który dwa dni temu wieczorem pukał do okna w biurze Austina. Miał na głowie włóczkową czapkę z pomponem, powoli zamieniającą się w pagórek śniegu.
– Cześć, Regan – zaszczebiotał. – Pamiętasz mnie? Spotkaliśmy się przedwczoraj wieczorem. Ernest Bumbles.
Pod pachą trzymał ozdobnie opakowaną paczkę.
– Witam, panie Bumbles – powitała go krótko Regan.
– Czy jest tu twój tata? – zapytał.
– Niestety, nie – odrzekła. – Pewne sprawy zatrzymały go w Nowym Jorku.
– O, jaka szkoda. Razem z żoną wybieramy się z wizytą do jej matki, która mieszka w Bostonie. Chociaż w taką pogodę nikt nie powinien wyjeżdżać samochodem. W każdym razie mam tu prezent, który bardzo chciałbym wręczyć twemu tacie. Serce mi się kraje, bo jak do tej pory, nigdzie nie mogę go zastać. A tak bardzo chciałbym mu go podarować na Boże Narodzenie.
– Wobec tego proszę dać go mnie – odrzekła Regan, czekając niecierpliwie na zakończenie rozmowy i powrót do matki i jej gości.
– Czy mogłabyś wyświadczyć mi pewną grzeczność? – spytał Bumbles, spoglądając na nią błagalnym wzrokiem.
– Jaką?
– Czy byłabyś tak miła i rozpakowała teraz ten prezent, żebym mógł zrobić ci z nim zdjęcie?
Regan miała ochotę go udusić. Poprosiła, żeby wszedł do środka, po czym szybko zerwała wstążkę i otworzyła pudło, z którego wyjęła oprawiony w ramkę dyplom. Przeczytała go i spytała:
– A to za co?
Ernest rozpromienił się.
– Twój ojciec tak wiele zrobił dla Kwiecistych! Wprowadził do naszego stowarzyszenia Cuthberta Boniface’a Goodloe’a. Biedaczek właśnie zmarł w zeszłym tygodniu, ale w testamencie zostawił nam milion dolarów. Nigdy nie uda się nam wystarczająco twemu tacie odwdzięczyć.
– Milion dolarów? – powtórzyła Regan.
Ernest popatrzył na nią zamglonym wzrokiem.
– Milion dolarów. Praktycznie cały swój majątek. Co za wspaniałomyślny człowiek! I to wszystko za przyczyną twego ojca. Mamy także dyplom pochwalny, przygotowany dla siostrzeńca pana Goodloe’a, na cześć tak wspaniałego wujka, ale i jego ciągle nie ma w domu. A teraz proszę pozwolić mi zrobić zdjęcie.
Do holu przyszedł z rodzinnego pokoju na prośbę Nory Austin, żeby zobaczyć, co się dzieje. O mój Boże, jęknął w duchu, gdy spostrzegł Bumblesa. Ten facet nigdy nie rezygnuje. Uchwycił wzrok Regan, ona jednak powstrzymała go od pozbycia się gościa dyskretnym ruchem głowy.
Uniosła dyplom pochwalny.
– Austin, spójrz na to – odezwała się z wymuszonym, promiennym uśmiechem. – Stowarzyszenie pana Bumblesa otrzymało w tym tygodniu od Cuthberta Boniface’a Goodloe’a milion dolarów za sprawą taty. Czy wiedziałeś o tym, że mój tata bezpośrednio się do tego przyczynił?
– Nie miałem zielonego pojęcia. – Austin pokręcił przecząco głową.
– Żałowałem, że twój tata nie mógł uczestniczyć w pogrzebie naszego dobroczyńcy – ciągnął Bumbles. – Ale Kwieciści stawili się w pełnym składzie.
– Dobrze, że przynajmniej wy byliście – powiedział Austin. Regan ma do niego świętą cierpliwość, pomyślał. – Jego jedynym krewnym jest siostrzeniec.
– Naprawdę? – zainteresowała się Regan. Spojrzała na Ernesta i zapytała półżartem: – A jak on się odniósł do faktu, że jego wujek zostawił tak wielki dar Kwiecistym?
Ernest w zamyśleniu przytknął palec do policzka.
– Trudno mi powiedzieć. Ale dlaczego nie miałby być szczęśliwy z tego powodu? Jesteśmy wspaniałym stowarzyszeniem. Na pewno bardzo się wzruszy, kiedy otrzyma od nas dyplom pochwalny. To znaczy, o ile w ogóle kiedyś uda mi się do niego dotrzeć.
– Gdzie on mieszka?
– W Fort Lee.
Regan poczuła, że coś ściskają za gardło. Most Waszyngtona po stronie New Jersey kończy się w Fort Lee. Czy to możliwe? Z trudem wydobyła z siebie głos:
– W każdym razie mój tata z pewnością będzie zachwycony.
– A ja się cieszę, że zastałem cię w domu i mogłem nasz dyplom dostarczyć. Dyplom dla siostrzeńca trzymam w bagażniku, więc dam mu go, jak się na niego natknę.
– Niech mi pan go zostawi – odrzekła Regan. – Dziś wieczorem będę w pobliżu Fort Lee, więc podrzucę mu dyplom do domu i w ten sposób on także dostanie prezent na święta.
– To byłoby cudownie! – wykrzyknął Ernest. – Ale ja nie znam jego adresu.
– Zadzwonię do biura – powiedział Austin. – Na pewno tam go mamy.
– Zaraz wracam – rzekł Ernest. Wyszedł na ulicę i prawie ślizgając się, dotarł do samochodu, gdzie czekała na niego cierpliwie Dolly. Gdy wrócił, wręczył Austinowi drugi prezent. – Niech pan łaskawie to potrzyma – poprosił. – Obrócił się do Regan i nastawił aparat fotograficzny. – A teraz proszę uśmiechnąć się albo powiedzieć „ekstrakt”.
– Ekstrakt.
– Gotowe.
– A, jeszcze coś – zatrzymała go Regan. – Jak się nazywa ten siostrzeniec?
Austin i Ernest odpowiedzieli chórem:
– C.B. Dingle.
– Wygrałem – oznajmił Bobby bez entuzjazmu. – A teraz włóżmy kasetę.
– Najpierw musimy zebrać wszystkie kulki – zwrócił mu uwagę Chris.
Cała trójka na czworakach zbierała kulki rozrzucone po całym saloniku.
– Chyba jedną widziałem pod kanapą – powiedział Fred.
Uniósł brzeg narzuty i przesuwał dłonią po wąskiej szparze pomiędzy kanapą a dywanem. Po omacku zacisnął palce na kulce, lecz poczuł, że nie leży ona na dywanie, tylko na gładkim kawałku papieru. Wyciągnął ten papier i zobaczył, że to karta pocztowa, adresowana do Rosity.
Nabazgrana treść obwiedziona była pstrą mazaniną kolorowych farb. Zdanie brzmiało:
Liczę, że niedługo pójdziemy tu na kolację!!!!
Petey
Stojący koło Freda Chris spojrzał na kartę.
– Mamusi bardzo chciało się śmiać, jak dostała tę kartę. Powiedziała, że podnośnik tego faceta nie dojdzie do szczytu.
Fred uśmiechnął się.
– Czy go widywałeś?
Chris spojrzał na Freda tak, jakby dziwił się, że można zadać podobnie głupie pytanie.
– Nieee! Mamusia poznała go w pracy.
– On pracuje u pana Reilly’ego?
– Kiedyś, raz. Coś tam malował. Ale kolor był jakiś okropny.
Fred odwrócił kartę na drugą stronę. KNAJPKA „U ELSIE”. EDGEWATER, NEW JERSEY. Serce zabiło mu mocniej. Drobiny farby w porzuconej limuzynie. Typ, który pracował u Luke’a Reilly’ego i dostał kosza od Rosity. Facet, który najwyraźniej często odwiedzał bar w rejonie mostu Waszyngtona.
– Puśćcie taśmę – powiedział do chłopców. – Muszę iść do sypialni i zatelefonować.
Pożegnawszy się z panem Bumblesem, Regan i Austin zanieśli prezenty do rodzinnego pokoju.
– Tak, to z pewnością jest możliwy motyw – rzekła z przekonaniem Nora po przeczytaniu dyplomu. – Ale może znowu być tak jak z Alvinem Luckiem.
– Gdybym tylko miała trochę więcej czasu – powiedziała poruszona tą wiadomością Regan. – Bardzo chciałabym tam pojechać i go sprawdzić. Ale za dziesięć minut mają dzwonić porywacze i prawdopodobnie będę musiała niezwłocznie wyruszyć do Nowego Jorku. Muszę się jeszcze spotkać z Jackiem, ma mi przekazać drugą partię pieniędzy.
Rozległ się dzwonek telefonu, który w tej sytuacji zrobił takie wrażenie, jakby był wystrzałem rewolwerowym.
– Chyba nie skorzystaliby z tej linii? – spytała Regan, biegnąc do aparatu telefonicznego.
To był Fred.
Słuchała go.
– Zaczekaj chwilę, Fred. – Zwróciła się do Austina: – Fred właśnie znalazł kartę pocztową od faceta imieniem Petey, który najwyraźniej wykonywał jakieś prace malarskie w domu pogrzebowym. Zapraszał w niej Rositę na kolację do restauracji. Czy wiesz, o kim mówię?
Austin skinął głową.
– Pracował tylko jeden dzień. Całkiem spartaczył robotę. – Austin zamilkł na moment, po czym wykrzyknął: – Zaraz, zaraz! Pokazał się parę dni temu przy wystawionych zwłokach Goodloe’a. To dobry kumpel C.B. Dingle’a.
Nora zaczęła szybciej oddychać.
– Jest malarzem, a w limuzynie znaleziono drobiny farby.
– A karta pocztowa, którą wysłał Rosicie, przedstawia bar w Edgewater – uzupełniła Regan. – To jest tuż na południe od Fort Lee i w miejscu, skąd widać latarnię morską.
Regan powiedziała Fredowi, czego się dowiedzieli o C.B. Dingle’u.
– Jak ten Petey ma na nazwisko? – Fred niemal wywarczał to pytanie do słuchawki przez zęby.
– Austin, czy znasz nazwisko Peteya?
Pytany pokręcił przecząco głową.
– Ale poczekajcie. Dowiem się. – Zadzwonił do biura ze swego telefonu komórkowego. – Sprawdzą w dokumentach. – W chwilę później powiedział: – Facet nazywa się Peter Commet. Mieszka w Edgewater. – Austin zanotował na kartce adres i wręczył ją Regan.
– Fred, podaję ci te dane – powiedziała i odczytała mu uzyskane informacje. – Oni zadzwonią do mnie za dwie minuty. Wrócimy do tej rozmowy zaraz po ich telefonie.
– Regan, mam zamiar poszukać tego typa – rzekł Fred.
– Żałuję, że nie mogę być z tobą.
Telefon zadzwonił dokładnie o czwartej.
– Masz być na Manhattanie przy końcu tunelu Midtown o 5.30.
– Manhattan, koniec tunelu Midtown – powtórzyła, patrząc na Norę.
– Wykorzystują moje opowiadanie – wyszeptała Nora.
– Dopiero co przywiozłam mamę ze szpitala – zwróciła się Regan do porywacza. – Jestem w New Jersey. Potrzebuję więcej czasu.
– Nie możesz dostać więcej czasu.
Austin położył dłoń na ramieniu Regan i bezgłośnie wypowiedział cztery krótkie słowa: „Pozwól, że ja pojadę”. Regan skinęła głową z wdzięcznością.
– W taką pogodę nie jestem zbyt dobrym kierowcą – wróciła do rozmowy z porywaczem. – Czy zgodzicie się, żeby pieniądze przywiózł zastępca mego ojca, Austin Grady? Będzie jechał moim samochodem i korzystał z mego telefonu komórkowego. Nic dobrego by wam nie dało, gdybym miała wypadek.
Na moment zapadła cisza, po czym Regan usłyszała niechętny głos:
– Może być. Ale przez wzgląd na bezpieczeństwo twego ojca i Rosity radzę nie próbować żadnych sztuczek. Hej, wy dwoje, pozdrówcie ją – zwrócił się do zakładników.
Przez krótką chwilę Regan słyszała w tle ich głosy. Jesteśmy coraz bliżej was! – chciała do nich wykrzyknąć. Telefon został wyłączony.
Wykręciła numer Freda.
– Jadę do Edgewater – oznajmił.
– A ja z Alvirah do Fort Lee.
– Czy mógłbym podrzucić dzieci do twojej mamy?
Regan zawahała się.
– A czy one nie sądzą…
– Powiem im, że Rosita z twoim tatą załatwiają pewne sprawy. Jutro i tak będą musiały poznać prawdę.
Regan podała mu wskazówki, jak dojechać do ich domu.
– Daj mi numer swojej komórki. Zapisz numer mamy. Mam ze sobą jej komórkę. Austin będzie się posługiwał moją.
– Pozostaniemy w kontakcie – odparł Fred. – Zachowaj ostrożność.
– Zrobiła się fatalna pogoda – powiedział C.B. do Luke’a po wyłączeniu telefonu. – Pana córka jest zbyt nerwowa, żeby w takich warunkach prowadzić samochód, więc wysyła tego faceta, Grady’ego.
Regan potrafi prowadzić samochód w każdych warunkach, pomyślał Luke. Czy z Norą wszystko w porządku? Czy nie dzieje się coś złego?
C.B. powiódł wzrokiem po kabinie i jego spojrzenie wyglądało na pożegnalne. Wyjął kluczyki od ich łańcuchów z kieszeni i położył je na piecyku w sporej odległości od swych ofiar, poza ich zasięgiem.
– Kiedy dostaniemy pieniądze, wrócicie do domu. Damy im znać, gdzie jesteście, jak już będziemy daleko i bezpieczni.
– Jeżeli nie chcecie doprowadzić do naszej śmierci, to lepiej pośpieszcie się z przekazaniem tej wiadomości – rzekł Luke, wskazując na podłogę łodzi.
Sztorm wzmagał się i łódź kołysała się ze stale wzrastającą siłą. Dawało się słyszeć coraz częściej odgłos uderzeń lodu o jej boki. Podłoga była kompletnie zalana wodą.
– Zatelefonujemy z lotniska. Jak tylko wylądujemy.
– To za późno! – krzyknęła Rosita. – Niewykluczone, że wylecicie dopiero jutro.
– Módlcie się, żeby tak się nie stało – odrzekł C.B.
Drzwi się za nim zatrzasnęły.
Dziesięć minut przed piątą Regan i Alvirah zaparkowały samochód przed frontem wieżowca, gdzie zajmował mieszkanie C.B.
– To ten dom – powiedziała Regan, gdy obie wysiadły z samochodu.
Portier nacisnął dzwonek domofonu, żeby je zapowiedzieć.
– Nikt nie odpowiada. Musiał wyjść.
– W tym tygodniu zmarł jego wuj – wyjaśniła Regan.
– Słyszałem.
– Mój ojciec jest właścicielem domu pogrzebowego, który zajmował się pogrzebem, i musi się skontaktować z panem Dingle’em. Sprawa jest bardzo ważna. Czy mogłabym się jakoś dowiedzieć, kiedy można go zastać?
– Żona administratora sprząta mu mieszkanie. Mogę do niej zatelefonować – zaofiarował pomoc portier. – To jedyne, co można zrobić.
– Dziękuję panu – odparta Regan. – Jest pan bardzo uprzejmy.
Wymieniły z Alvirah spojrzenia.
– No cóż, chętnie się przysłużę – rzekł. – Ostatecznie to Boże Narodzenie.
Wrócił po krótkiej chwili.
– Dolores powiedziała, żeby przyjść do niej. Mieszka pod 2B.
Atmosfera w mieszkaniu Dolores przypomniała im o radosnym, świątecznym czasie. Paliły się lampki na choince, świąteczne melodie płynęły z kasety, a w powietrzu unosił się zapach pieczonego kurczaka.
– Nie będziemy pani długo zatrzymywać – na wstępie pośpieszyła z zapewnieniem Regan – ale musimy skontaktować się z panem Dingle’em.
Dolores, kobieta pod sześćdziesiątkę, odezwała się współczującym tonem:
– Biedny człowiek. Powiedział, że wybiera się na wycieczkę, żeby poprawić sobie nastrój. Kiedy dziś rano do niego wstąpiłam, właśnie się pakował.
– Była pani u niego dzisiaj rano? – spytała Alvirah.
– Bardzo krótko. Zaniosłam mu trochę świątecznych herbatników. Zaprosił mnie dosłownie na minutę. Robił wrażenie zdenerwowanego, a nawet wytrąconego z równowagi, jakby żył w wielkim napięciu. Wyjazd dobrze mu zrobi.
– Z pewnością – odparła Regan. Czyżby on ich ukrywał u siebie w sypialni? – przemknęło jej przez myśl.
– To bardzo ładny budynek – powiedziała Alvirah, kierując wzrok ku oknu. – Ma pani wspaniały widok na rzekę. Czy pan Dingle może cieszyć oczy podobnym?
– O nie – rzekła Dolores, uśmiechając się z odcieniem wyższości. – On ma jedno z tych małych mieszkań, których okna wychodzą na ulicę.
Kwadrans po piątej Fred Torres stał w śniegowej zamieci na werandzie nędznego, dwurodzinnego drewnianego domku, w którym mieszkał Petey. Regan zatelefonowała do Freda po wyjściu od żony administratora domu C.B. i zakomunikowała mu, że to, czego się dowiedziały na pewno, to fakt, iż opuścił swe mieszkanie rano z walizką w ręku, gdyż podobno wybierał się na urlop. Jest również niemal pewne, że Luke i Rosita nie przebywają w jego mieszkaniu.
A czy mogli być tutaj? – zastanawiał się Fred, przyciskając dzwonek po raz drugi. Już próbował dostać się do mieszkania Peteya w suterenie przez drzwi prowadzące do niej bezpośrednio, ale w środku było ciemno i nikt nie odpowiadał.
Na górze ktoś jest, pomyślał. Paliło się światło i słychać było dźwięki płynące z telewizora.
Drzwi otworzył mężczyzna, co najmniej sześćdziesięcioletni, sprawiający wrażenie zaspanego. Ubrany był w wymiętoszone dżinsy, flanelową koszulę i nocne kapcie. Wyglądał, jakby dzwonek właśnie go obudził. Nie wydawał się zadowolony z przerwania mu drzemki.
– Czy pan jest właścicielem tego domu? – spytał Fred.
– Taaa. A co?
– Szukam Peteya Commeta.
– Dzisiaj rano wyjechał na urlop.
– Czy wie pan, dokąd się wybrał?
– Nie mówił, a to nie mój interes. – Właściciel zamierzał zamknąć drzwi.
Fred wyciągnął policyjną odznakę identyfikacyjną.
– Muszę z panem o nim porozmawiać.
Zaspana mina zniknęła z twarzy mężczyzny.
– Ma kłopoty?
– Jeszcze nie wiem – odparł Fred. – Jak długo tu mieszka?
– Trzy lata.
– Miał pan z nim kiedyś jakieś problemy?
– Właściwie nie, poza tym, że spóźniał się z płaceniem czynszu. Ale wiem, że w końcu zapłaci.
– Jeszcze tylko dwa pytania i sobie pójdę – powiedział Fred. – Czy on ma tu w pobliżu jakichś bliskich przyjaciół?
– Wielu, jeżeli liczyć zgraję przesiadującą w knajpie „U Elsie”. To zaraz za rogiem. No, dość, panie, ja tu marznę.
– Czy był pan w jego mieszkaniu w ciągu ostatnich dwóch dni?.
– Taaa. Zakręciłem termostat dzisiaj rano, jak wyjechał. Jeżeli go nie ma, po co marnować opał, zwłaszcza przy obecnych cenach.
Tym razem Fred nie powstrzymał go przed zamknięciem drzwi. Kiedy dochodził do samochodu, koło niego zatrzymały się podjeżdżające właśnie Regan i Alvirah.
– Tutaj także się nie poszczęściło. Ale jedźcie za mną do knajpki „U Elsie”.
Ponieważ czas naglił, Jack Reilly przekazał pieniądze do samochodu Regan w odległości kilku bloków mieszkalnych od tunelu Oueens-Midtown.
– Będziemy za panem podążali naszymi wozami – powiedział Austinowi Grady’emu – lecz jeśli on wskaże panu drogę taką, jakiej się nie spodziewamy, nasza lotna brygada będzie musiała zawrócić. Za łatwo ją rozpoznać. Mamy agentów umieszczonych w budynkach wzdłuż całej drogi. Będą mieć pana na oku. Powodzenia.
O godzinie 5.30 zadzwonił telefon komórkowy Regan.
– Proszę jechać tunelem. Trzymać się prawej strony. Wjechać w aleję Bordena tuż za rogatką.
– To właśnie chcieliśmy usłyszeć – rzekł nieposiadający się z radości Jack, gdy baza Orła przekazała mu tę wiadomość.
Odezwała się jego komórka. To była Regan.
– Oni obydwaj – siostrzeniec i malarz – opuścili swe mieszkania z walizkami. Powiedzieli wszystkim, że wyjeżdżają na urlop.
Jack poczuł, jak podnosi mu się poziom adrenaliny.
– Regan, założę się z tobą, o co chcesz, że to nasi faceci. Jeżeli mieli ze sobą walizki, to znaczy, że nie zamierzają wrócić do miejsca, gdzie przetrzymują twego tatę i Rositę. Po podjęciu pieniędzy prawdopodobnie udadzą się na lotnisko.
– Jeżeli odlecą, możemy nigdy już o nich nie usłyszeć.
– Nie spuścimy z nich oka na wypadek, gdyby jednak wrócili tam, gdzie znajduje się twój tata i Rosita, ale w chwili gdy przybędą na któreś z lotnisk, nie będziemy mieć innego wyjścia, jak tylko ich osaczyć.
– Alvirah i ja pojedziemy do tego baru w Edgewater, gdzie nasz malarz przesiaduje. Jest z nami Fred Torres. Może tam ktoś będzie mógł nam coś powiedzieć.
– Regan – odezwał się Jack łagodnie. – Proszę, bądź ostrożna.
Rozległ się trzask, po którym nastąpił gwałtowny przechył łodzi o jakieś dwadzieścia stopni. Rosita i Luke zostali rzuceni w stronę burty. Rosita krzyknęła, Luke zaś skrzywił się z bólu, gdy kajdanki wbity mu się w nadgarstki i kostki u nóg.
– Panie Reilly, ta łódź tonie! Utopimy się! – Rosita zaczęła szlochać.
– Nic podobnego – odparł Luke stanowczo. – Według mnie, tylko jedna z cumujących lin puściła.
Nie minęło dziesięć minut, a łodzią ponownie cisnęło z impetem o pomost.
Luke usłyszał bulgoczący dźwięk i woda zaczęła wdzierać się z jakiegoś miejsca przy drzwiach. Kiedy łódź zakołysała się kolejny raz, klucze na kółku, które C.B. zostawił na piecyku, zsunęły się i spadły na podłogę. Luke pochylił się w ich kierunku na tyle, na ile pozwalały mu łańcuchy, i z rozpaczliwym wysiłkiem wyciągnął ku nim rękę. Palcem dotknął brzegu jednego z kluczy, lecz zanim spróbował go uchwycić, łodzią rzuciło ponownie i klucze przesunęły się poza zasięg jego dłoni.
Do tego momentu Luke wierzył, że mają jeszcze szansę, lecz obecnie ta nadzieja zupełnie go opuściła. Nawet gdyby C.B. zadzwonił skądś, dokąd zmierzał, byłoby za późno. Woda stale się podnosiła. Rosita miała rację – utoną. Tamci znajdą ich ciała skrępowane łańcuchami, jak zwłoki zwierząt w potrzasku, jeżeli w ogóle je znajdą. Dużo szybciej ta balia stanie się kawałkami drewna wyrzuconego przez fale na brzeg.
Jego duszę przenikały obrazy Nory i Regan, ich głosy. Pragnąłem żyć o wiele dłużej, pomyślał.
Z drugiej strony kabiny dochodził go szept Rosity: „Zdrowaś Mario, łaski pełna…”.
Dokończył modlitwę razem z nią: „…i w godzinę śmierci naszej. Amen”.
„U Elsie” panowała ożywiona atmosfera. Regan, Fredowi i Alvirah zabrało jedną chwilę, by zorientować się w sytuacji i skierować prosto do baru.
Barman, Matt, zaraz do nich podszedł.
– Czego państwo sobie życzą?
– Kilku odpowiedzi. – Fred wyciągnął swą policyjną odznakę. – Zna pan Peteya Commeta?
– Oczywiście. Siedział właśnie w tym samym miejscu niespełna dwie godziny temu.
– Właściciel jego mieszkania powiedział, że opuścił je dzisiaj rano. Miał ze sobą walizki.
– Może i tak, ale tutaj był po południu. Mówił, że wybiera się na urlop.
– Czy nie wie pan, dokąd? To ważne.
– Chciałbym być pomocny, lecz prawdę mówiąc, wypowiadał się na ten temat raczej mgliście. Że jedzie na ryby aż na południe. – Matt zawahał się. – Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale Petey dzisiaj był wyraźnie odmieniony. Spytałem go, czy dobrze się czuje, a on mi odpowiedział, że czuje się jak milion dolarów.
Te słowa zmroziły Regan krew w żyłach.
– Czy potrafiłby pan wskazać jakieś miejsce, gdzie Petey mógłby przebywać od chwili opuszczenia mieszkania dziś rano do pojawienia się tutaj parę godzin temu?
Matt wzruszył ramionami.
– Ktoś powierzył mu opiekę nad łodzią zacumowaną w czynnym przez cały rok porcie jachtowym w Weehawken. Może uznał, że przed wyjazdem warto jeszcze rzucić na nią okiem. Nieraz się tam pałętał.
– Znam to miejsce. – Fred otworzył telefon komórkowy. – Dajcie mi numer Lincoln Harbor w Weehawken – rzucił sucho.
W chwilę później rozmawiał z biurem zarządu portu. Regan zauważyła, że tężeją mu mięśnie twarzy. Cokolwiek słyszy, pomyślała, nie są to dobre wiadomości.
Fred skończył rozmawiać i zwrócił się do obu kobiet:
– Wziął łódź mieszkalną w środę po południu i nie przyprowadził jej z powrotem. Osoba, z którą rozmawiałem, uważa, że musi być stuknięty. W dół rzeki płyną kry lodowe. Żadnej łodzi nie powinno się wyprowadzać na wodę w tych warunkach, a szczególnie takiej starej łajby, jak ta.
Alvirah uścisnęła pocieszająco ramię Regan, gdy Fred łączył się z jednostką policyjną portu.
Matt, zajęty dotąd przygotowywaniem napojów alkoholowych, teraz do nich wrócił.
– Mam pewien pomysł. Większość ludzi tutaj zna Peteya i wielu z nich pracuje w okolicy. Może coś wiedzą. – Wskoczył na kontuar i gwizdnął. Tłum ryknął z aprobatą. Ktoś wrzasnął: „Darmowe drinki dla wszystkich!”. Matt uciszył gości gestem dłoni. – Już dostaliście dzisiaj wieczorem darmowe jedzenie. To, co powiem, jest ważne. Czy ktoś z was widział Peteya Commeta gdzieś w mieście, zanim się tutaj pojawił?
Boże, proszę, modliła się w duchu Regan. Obserwowała, jak ludzie spoglądają jedni na drugich i przecząco kręcą głowami. Nagle ktoś wykrzyknął:
– Wracałem z roboty i jechałem prosto tutaj! Widziałem Peteya, jak szedł drogą w pobliżu Slocum Marina.
– Tę przystań zamyka się zimą. Po co miałby tam chodzić? – wymamrotał jeden z klientów, stojący w pobliżu Regan.
Odwróciła się do niego.
– Gdzie dokładnie jest ta przystań? – zapytała z naciskiem.
– Jak się stąd wyjdzie, trzeba skręcić w lewo. Potem minąć kilka bloków po prawej i przy zakręcie widać napis.
Fred, Regan i Alvirah popędzili do samochodu. Odjeżdżali z parkingu z rykiem silnika, co chwila wpadając w poślizg na pokrytej śniegiem nawierzchni.
– Jeżeli oni są na tej łodzi w taką pogodę… – Regan nie wypowiedziała do końca swej myśli.
– Przejechałeś zakręt! – zawołała Alvirah.
Fred zawrócił i znowu pędem ruszył stromą, opustoszałą drogą, prowadzącą do rzeki. Zawieja śnieżna ograniczała widoczność niemal do zera. Droga kończyła się pustym parkingiem. Światła samochodu przeniknęły kurtynę śniegu na tyle, by widzieć, że przystań jest nieczynna. Żadnego jachtu w zasięgu wzroku nie było.
Fred chwycił leżącą w schowku przy tablicy rozdzielczej latarkę i wyskoczył z samochodu. W wielkim pośpiechu minął nieczynne biuro przystani. Regan i Alvirah podążały za nim. Gdzieś z lewej strony dobiegł ich hałas, jakby głuche uderzenia, trzaski. Ślizgając się i potykając w świeżym śniegu, skręcili na rogu w tamtym kierunku i zaczęli biec. W mocnym świetle latarki ich oczom ukazała się przechylona na bok łódź mieszkalna, uderzająca raz po raz o pomost, do którego była przycumowana. Wyglądała, jakby lada chwila miała zatonąć.
– O mój Boże! – wykrzyknęła Regan. – Oni są tam w środku, jestem pewna.
Razem z Fredem zaczęła biec pomostem, Alvirah, dysząc, pędziła za nimi.
Lina cumująca łódź do pomostu odwinęła się z kołka, do którego była przywiązana, Fred pochwycił ją i przymocował najlepiej, jak potrafił.
– Alvirah, uważaj, żeby się nie rozwinęła.
– Tato! – wołała Regan, wykonując niebezpieczny skok na przechylony pokład łodzi. – Rosito! – Zaczęła kopać w zamknięte na kłódkę drzwi.
Słysząc głos Regan, Luke i Rosita pomyśleli, że śnią.
Starali się trzymać nogi ponad lodowatą wodą, wirującą po podłodze. Bulgoczący przeciek stał się już silnym, tryskającym strumieniem.
– Regan! – zawołał Luke.
– Szybko! – krzyknęła Rosita.
– Już wchodzimy! – odpowiedział okrzykiem stojący za Regan Fred.
Zaczęli oboje kopać w drzwi, raz za razem. W końcu drewniana płaszczyzna pękła, a następnie rozłupała się.
Szarpali i odrywali drewniane szczapy, aż udało im się zrobić otwór, przez który można było przedostać się do środka.
Fred wszedł pierwszy, omiatając światłem latarki czarne jak smoła wnętrze kabiny. Regan postępowała za nim, z trudem poruszając się w coraz głębszej wodzie. Ogarnęło ją przerażenie na widok ojca i Rosity przykutych łańcuchami do ścian.
– Kluczyki leżą na podłodze pod piecykiem – pośpieszył z wyjaśnieniem Luke.
Fred i Regan pochylili się, gorączkowo szukając ich w lodowatej wodzie, której poziom się podnosił.
Błagam, błagam – modliła się w duchu Regan. – Błagam! W pobliżu lodówki coś metalowego uderzyło ją w dłoń, ale zaraz zniknęło.
– Dotknęłam ich – powiedziała. – Są gdzieś tutaj.
Fred skierował snop światła latarki na podstawę lodówki.
– Mam je! – wykrzyknęła Regan, rzucając się po klucze.
Rozpięła kółko i dała jeden Fredowi.
Przedarła się przez wodę do Luke’a i chwyciła jego nadgarstek. Klucz nie pasował do kajdanek.
Fred zostawił na moment Rositę i dokonali z Regan zamiany.
Tym razem klucze pasowały. W ciągu kilku sekund łańcuchy opadły. Podtrzymywany przez Regan Luke wstał. Fred postawił na nogi Rositę.
– Jeszcze trzydzieści sekund i z tej łodzi nic nie zostanie – rzekł. – Wychodzimy stąd czym prędzej.
Cała czwórka przebrnęła przez wodę i przepchnęła się na zewnątrz przez roztrzaskane drzwi.
Na pomoście Alvirah, rozpaczliwie się modląc, przytrzymywała linę, która jednak już dłużej nie była w stanie wytrzymać naprężenia, jakie stwarzała tonąca łódź. Kiedy uderzyła o pomost kolejny raz, Alvirah przewiązała się tą liną. Zbierając siły, które za dawnych czasów, gdy jeszcze sprzątała po domach, były jej potrzebne do przesuwania fortepianów, trzymała linę tak długo, aż cała czwórka znalazła się bezpiecznie przy niej.
Później rozpromieniona patrzyła, jak Regan i jej ojciec rzucają się sobie w objęcia, a Fred tuli w ramionach Rositę.
Wiedziałam, że on coś do niej czuje, pomyślała uradowana.
Austin Grady wypełniał instrukcje porywaczy – jechał na wschód aleją Bordena, a następnie skręcił w lewo, w Dwudziestą Piątą.
– Zatrzymaj się przy krawężniku i czekaj – usłyszał polecenie.
Sunął powoli oblodzonymi jezdniami. Wycieraczki ledwie mogły odgarniać padający śnieg.
Dwudziesta Piąta była ciemna i odludna, stały przy niej budynki starych fabryk, najwyraźniej zamkniętych od lat.
Telefon zadzwonił ponownie.
– Przejedź jedną przecznicę do Pięćdziesiątej Pierwszej Alei i skręć w prawo. Dojedź do końca ulicy i zatrzymaj się przy krawężniku. Zostaw worek na rogu.
A więc to ma się tak odbyć, pomyślał Austin. Zatrzymał samochód przy końcu Pięćdziesiątej Pierwszej Alei, wziął worek z milionem dolarów i ustawił go na chodniku, po czym wrócił do samochodu.
Komórka znów się odezwała.
– Zostawiłem – powiedział Austin.
– Jedź dalej. Skręć w lewo i znikaj.
Jack był na posterunku w odległości czterech bloków mieszkalnych. Usłyszał swoją komórkę. To telefonowała Regan. Odezwała się głosem drżącym i zarazem pełnym nieopisanej radości.
– Mamy ich! Jedziemy razem do domu.
Baza Orła nadała meldunek:
– Śledzeni zabierają worek.
Jack włączył nadajnik.
– Zdejmujemy ich.
Chris i Bobby grali w karty z Willym w rodzinnym pokoju Nory. Ona sama siedziała w milczeniu, wpatrując się w ogień. Sparaliżowana strachem i oczekiwaniem, podskoczyła, gdy zadzwonił telefon stojący koło niej na stoliku. Podniosła słuchawkę, przerażona na myśl o wieści, którą mogła usłyszeć.
– Jak się miewa twoja noga? – zapytał Luke.
Łzy ulgi potoczyły się po jej policzkach.
– Och, Luke – wyszeptała.
– Jesteśmy wszyscy w drodze do domu. – Głos Luke’a był ochrypły z emocji. – Do zobaczenia za pół godziny.
Nora odłożyła słuchawkę. Chris i Bobby patrzyli na nią wyczekująco.
– Mamusia wraca do domu – udało jej się powiedzieć.
C.B. i Petey, obaj w kajdankach, siedzieli obok siebie na tylnym siedzeniu policyjnego wozu.
– To wcale nie była moja wina – protestował Petey. – To twój wuj umarł.
C.B. przeleciała nagle przez głowę dziwaczna myśl. Może więzienie było lepsze od perspektywy spędzenia reszty życia z Peteyem w Brazylii.
Jacka Reilly’ego koledzy wysadzili przy jego mieszkaniu w Tribeca. Poszedł prosto do samochodu. Walizki i prezenty nadal leżały bezpiecznie zamknięte w bagażniku.
Do domu na święta, pomyślał. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Zaśnieżonymi, niemal całkiem wyludnionymi ulicami Manhattanu podjął na nowo podróż, którą zaczął dwa wieczory temu. Jechał na wschód, w stronę Roosevelt Drive. I nagle samochód, jakby wiedziony swą własną wolą, zawrócił w przeciwnym kierunku.
Na podjazd domu Nory wjechał najpierw samochód z Regan, Lukiem i Alvirah, a tuż za nim drugi, z Fredem i Rositą. Samochody jeszcze się na dobre nie zatrzymały, gdy drzwi otworzyły się na oścież i wybiegło z nich dwóch małych chłopców bez kurtek i zimowych butów.
– Mamusia! Mamusia! – wołali i biegli, ślizgając się po chodniku.
Rosita zrzuciła z siebie koc, w który była zawinięta, i mimo że czuła się ledwie żywa, wyskoczyła z samochodu. W chwilę później przygarniała do siebie swoje dzieci. Dzieci, z którymi w myślach już się pożegnała.
– Wiedziałem, że wrócisz na Boże Narodzenie – wyszeptał Chris.
Bobby popatrzył na nią i nagle w jego oczach ukazał się wyraz przestrachu.
– Mamusiu, czy ty się już teraz całkiem dobrze czujesz? Myśmy już ubrali choinkę, ale zostawiliśmy dla ciebie trochę ozdób, żebyś je sama zawiesiła.
– Zawiesimy je razem, we troje – zapewniła go radośnie, tuląc obu chłopców do siebie.
Podszedł do nich Fred.
– Którego z was mam wnieść do środka?
Luke, Regan i Alvirah otworzyli drzwi samochodu.
– Dlaczego twoja matka nie przybiegła, żeby mnie powitać? – zapytał Luke córkę.
– Ma to coś wspólnego z dywanikiem, który jej kupiłam.
Szli razem chodnikiem w stronę domu. Willy stał w drzwiach, czekając na Alvirah. Kiedy Luke wkroczył w progi swego domu, wydawało mu się, że widzi go po raz pierwszy.
– „Dom, słodki dom” – zacytował żartobliwie, po czym skierował się do rodzinnego pokoju, gdzie czekała Nora.
Alvirah deptała mu po piętach. Willy chwycił żonę za ramię.
– Pozwól im pobyć sam na sam minutkę, złotko.
– Masz rację, Willy. To tylko dlatego, że jestem tak beznadziejnie romantyczna.
Trzy kwadranse później, rozgrzani prysznicem i przebrani w suche ubrania, zakładnicy i ich wybawiciele zebrali się znowu w pokoju rodzinnym.
Posiłek, który Nora zamówiła w pobliskich delikatesach, właśnie został dostarczony. Regan, Alvirah i Willy zabrali się do zastawiania bufetu. Zatelefonował Austin, dumny, że odegrał tak ważną rolę w ocaleniu życia przyjacielowi.
– Wpadnę jutro z rodziną – zapowiedział.
Nora, z kieliszkiem w dłoni, obwieściła:
– Mamy zamiar urządzić w przyszłym tygodniu uroczyste przyjęcie. Zaproszę na nie Alvina Lucka.
– Czy to nie ten facet, który przysłał ci prezent, gdy tylko spuściłem cię z oka? – spytał Luke.
Rosita siedziała na kanapie z Fredem. Chłopcy umościli się u ich stóp.
– Czy zdążysz na żagle? – zapytała Freda Rosita.
Spojrzał na nią z uśmiechem.
– Naprawdę sądzisz, że po dzisiejszym wieczorze będę miał ochotę na walkę z kolejną łodzią?
Rositą uśmiechnęła się promiennie, gdy sam sobie odpowiedział na to pytanie:
– Nigdzie się nie wybieram. Kopciuszku.
Rozległ się dzwonek u drzwi.
– Założę się, że to Ernest Bumbles – rzuciła Alvirah z humorem.
– Mam dla niego przygotowany specjalny dyplom uznania – oświadczyła Nora. – Luke, wpisz Ernesta na listę gości naszego przyjęcia.
Regan wolnym krokiem poszła otworzyć drzwi; z rodzinnego pokoju dochodziły śmiechy.
Przepełniały ją różnorakie uczucia – wdzięczności, spokoju, wyczerpania… I jeszcze jedno, ukryte w głębi serca.
Otworzyła drzwi. Na progu stał mężczyzna, którego poznała zaledwie dwa dni temu w szpitalnym pokoju matki. Uśmiechał się do niej.
– Czy znajdzie się tu miejsce dla jeszcze jednej osoby nazwiskiem Reilly? – zapytał.
Mary Higgins Clark, Carol Higgins Clark