ROZDZIAŁ 35

O szóstej rano w niedzielę foyer hotelu Marbury świeciło pustkami. Gray kupił “Timesa”. Gazeta miała sześć cali grubości i ważyła dwanaście funtów. “Wkrótce trzeba będzie odbierać ją z kiosku ciężarówką” – pomyślał. Wrócił szybko do pokoju na siódmym piętrze, rozłożył gazetę na łóżku i przyklęknąwszy przerzucał strony. Na pierwszej nie znalazł niczego – i to było ważne! Gdyby mieli asa w rękawie, nie omieszkaliby napisać o nim zaraz pod nagłówkiem. Obawiał się, że gdy tylko rzuci okiem na “Timesa”, zaraz zobaczy wielkie fotografie Rosenberga, Jensena, Callahana, Verheeka, może Darby i Khamela… Kto wie… może nawet samego Mattiece’a… I wszyscy na stronie tytułowej, niczym obsada dramatu… Nowojorczycy znów ich pobiją! Śniło mu się to podczas krótkiego, niespokojnego snu.

Na szczęście na pierwszej stronie nie było niczego. Przeglądał nerwowo gazetę i nic! Ciągle nic. Dojechał do wiadomości sportowych i ogłoszeń. Podniósł się i tanecznym krokiem podbiegł do telefonu. Wykręcił numer Smitha Keena, który także nie spał.

– Widziałeś? – rzucił radośnie do słuchawki.

– Czy to nie piękne?! – odkrzyknął Keen. – Ciekawe, co się stało?

– Niczego nie mają, Smith. Węszą jak jasna cholera, ale niczego jeszcze nie znaleźli. Z kim rozmawiał Feldman?

– Nigdy tego nie mówi. Ale wiadomość miała być wiarygodna.

Keen był rozwiedziony i mieszkał sam niezbyt daleko od Marbury.

– Jesteś zajęty? – spytał Gray.

– Nie. Co miałbym robić o wpół do siódmej rano w niedzielę?

– Musimy porozmawiać. Za piętnaście minut czekaj na mnie przed hotelem Marbury.

– Marbury?

– To długa historia. Wszystko ci wyjaśnię.

– Aha! Dziewczyna! Masz szczęście, chłopie.

– Mylisz się, Smith. Ona mieszka w innym hotelu.

– Tutaj? W Waszyngtonie?

– Tak. Bądź za piętnaście minut.

– Już pędzę.

Gray popijał kawę z papierowego kubka i nerwowo rozglądał się po foyer. Zdaje się, że przez Darby nabawi się manii prześladowczej. Podświadomie kulił się jakby w obawie przed oprychami czyhającymi za węgłem z arsenałem karabinów maszynowych. Był zły na siebie. Toyota Keena zatrzymała się przy ulicy M i Grantham podbiegł do drzwi samochodu.

– Co chciałbyś zobaczyć? – spytał Smith, gdy ruszali.

– Sam nie wiem. Taki piękny dzień. Może pokażesz mi Virginię?

– Jak sobie życzysz. Wyrzucili cię z mieszkania?

– Niezupełnie. Stosuję się do instrukcji dziewczyny. Ona ma mózg stratega, a ja wypełniam jej rozkazy. Będę tu mieszkał do wtorku albo do chwili, gdy zaniepokojona ruchami przeciwnika każe mi się przeprowadzić. Jestem w pokoju siedem trzy trzy, gdybyś mnie potrzebował, ale nie mów o tym nikomu.

– Rozumiem, że “Post” ma za to wszystko zapłacić – powiedział z uśmiechem Keen.

– W tej chwili nie myślę o pieniądzach. Dziewczyna mówi, że widziała w piątek w Nowym Jorku ludzi, którzy próbowali ją zabić w Nowym Orleanie. Mają niezwykły talent w deptaniu jej po piętach, dlatego jest taka ostrożna.

– Jeśli ciebie ktoś śledzi i ją ktoś śledzi, to chyba wie, co robi.

– Doskonale wie, co robi. Jest w tym tak dobra, że aż mnie to przeraża. W środę wyjeżdża na dobre. Mamy dwa dni na znalezienie Garcii.

– Czy aby nie przeceniasz tego gościa? Co będzie, jeśli go znajdziesz, a on nie zechce mówić albo okaże się, że nic nie wie? Zastanawiałeś się nad tym?

– Śni mi się to po nocach. Stawiam jednak dziesięć do jednego, że Garcia wie bardzo dużo. Gdzieś leży sobie jakiś dokument, kartka papieru… coś namacalnego… i Garcia to ma. Wspominał o tym niejeden raz, choć wycofał się, kiedy go przycisnąłem. Mimo to chciał mi coś dać w dniu, w którym mieliśmy się spotkać. Jestem pewny. Mówię ci, że Garcia ma coś wielkiego, Smith.

– A jeśli ci tego nie pokaże?

– Skręcę mu kark.

Przejechali Potomac i mijali cmentarz Arlington. Keen zapalił fajkę i otworzył okno.

– Możesz go jednak nie znaleźć.

– Wtedy wprowadzę w życie plan B. Dziewczyna wyjedzie i umowa między nami wygaśnie. W chwili gdy przekroczy granicę, mogę napisać o raporcie, co mi się żywnie podoba, pod warunkiem, że nie podam w artykule jej nazwiska. Biedaczka jest przekonana, że umrze bez względu na to, czy opublikujemy tę historię, czy nie, żąda jednak ochrony dóbr osobistych. Nie pozwoliła mi nawet na powoływanie się na nią jako autorkę raportu.

– Czy powiedziała coś jeszcze na ten temat?

– Chodzi ci o raport? Nie… nie mówiła, dlaczego i jak go napisała. Wspomniała tylko, że wpadła na pewien trop i postanowiła go sprawdzić. Kiedy zaczęły płonąć kina, była przekonana, że się pomyliła. A w ogóle żałuje, że napisała to cholerstwo. Była bardzo zakochana w Callahanie… z wzajemnością… i ma teraz ogromne poczucie winy. Cierpi…

– Na czym polega plan B?

– Zaatakujemy prawników. Mattiece jest zbyt przebiegły i śliski, żeby zabrać się do niego bez wezwań i nakazów sądowych, a tych tak łatwo nie wydębimy, dlatego dobierzemy się do jego prawników. W tym mieście reprezentują go dwie duże kancelarie. Nikt inny oprócz prawnika lub grupy prawników nie mógłby podsunąć, po dokładnej analizie składu Sądu Najwyższego, Rosenberga i Jensena do odstrzału. Sam Mattiece nie wiedziałby, do kogo strzelać. I zapłacił prawnikom. Rysuje nam się ładny spisek.

– Ale nie zmusisz ich do mówienia.

– Wiem, ale jeśli są winni, ktoś w końcu puści farbę. Zaangażuję w to reporterów i będziemy bez wytchnienia nękać pytaniami adwokatów, radców, aplikantów, sekretarki, archiwistów… Wszystkich. Zniszczymy tych sukinsynów.

Keen dmuchnął dymem. Nie wyglądał na zachwyconego.

– Co to za kancelarie?

– White i Blazevich, a także Brim, Stearns i Kidlow. Sprawdź, czy nie mamy czegoś o nich w archiwum.

– Słyszałem o Whicie i Blazevichu. Duże republikańskie biuro.

Gray kiwnął głową i dokończył kawę, z kubkiem której wybiegł z hotelu.

– Ale jeśli to nie oni? – spytał Keen. – Jeśli wymyślił to wszystko ktoś spoza Waszyngtonu? Co zrobisz, jeśli żaden ze spiskowców nie puści farby? Czy nie bierzesz pod uwagę takiej ewentualności, że zbrodnię zaplanował zboczony umysł zatrudnionego na pół etatu radcy prawnego ze Shreveport? Albo jeden z totumfackich Mattiece’a?

– Czasami mnie wkurzasz, Smith. Mówiłem ci już o tym?

– To bardzo istotne pytania. Co wtedy zrobisz?

– Przejdę do planu C.

– Który polega…

– Tego jeszcze nie wiem. Nie powiedziała mi.


Poleciła mu, żeby nie chodził po ulicach i jadał w pokoju. Wracając posłusznie na siódme piętro, niósł torebkę z kanapką i frytkami. Obok drzwi jego pokoju stał wózek pokojówki. Dziewczyna, Azjatka, wyszła z sąsiedniego numeru. Stanął przed drzwiami i wyciągnął z kieszeni klucz.

– Zapomniał pan czegoś? – spytała pokojówka.

– Słucham? – spojrzał na nią zdziwiony.

– Pytam, czy pan czegoś zapomniał.

– Nie… Dlaczego?

Pokojówka podeszła bliżej.

– Bo dopiero co wychodził pan z pokoju i już wraca.

– Wyszedłem przed godziną.

Pokręciła głową i przyjrzała mu się badawczo.

– To niemożliwe, proszę pana. Wychodził pan z pokoju przed dziesięcioma minutami. – Zawahała się i jeszcze raz omiotła wzrokiem jego twarz. – Chyba że… nie jestem pewna… był to ktoś inny.

Gray spojrzał na numer pokoju. Siedem trzy trzy. Przeniósł wzrok na dziewczynę.

– Jest pani pewna, że z mojego pokoju wychodził jakiś mężczyzna?

– Tak, proszę pana. Przed dziesięcioma minutami.

Spanikował. Wybiegł na klatkę schodową i popędził na dół. Co było w pokoju? Tylko ubrania. Nic, co mogłoby zdradzić Darby. Zatrzymał się i sięgnął do kieszeni. Kartkę z adresem Gospody Tabbarda i numerem telefonu Darby miał przy sobie. Odetchnął z ulgą i wszedł do foyer.

Musi ją znaleźć, i to szybko.


Darby siedziała w czytelni Biblioteki Prawniczej Edwarda Bennetta Williamsa w Georgetown. Znalazła sobie nowe hobby: zwiedzanie bibliotek wydziałów prawa. Ze wszystkich, w których miała okazję być, ta w Georgetown była najprzyjemniejsza. Mieściła się w wolno stojącym, czteropiętrowym budynku naprzeciw Kolegium McDonough, będącym siedzibą wydziału prawa. Pachniało w niej nowością, wykwintem i elegancją, lecz jak każda biblioteka pełna była studentów przygotowujących się do egzaminów końcowych.

Otworzyła piąty tom Almanachu Martindale’a-Hubbella i znalazła rozdział poświęcony firmom waszyngtońskim. Dane o kancelarii White’a i Blazevicha zajmowały dwadzieścia osiem stron. Nazwiska, miejsca i daty urodzenia, uczelnie, organizacje zawodowe, wyróżnienia, nagrody, komisje i publikacje czterystu dwunastu prawników. Wspólnicy pojawiali się jako pierwsi, potem reszta gremium. Robiła notatki.

W firmie było osiemdziesięciu jeden wspólników, pozostali to asesorzy. Pogrupowała ich według alfabetu i zapisała wszystkie nazwiska w notesie. Zachowywała się jak zwykła studentka prawa szukająca odpowiedniej kancelarii, w której mogłaby się zatrudnić.

Praca była monotonna i myśli Darby zaczęły błądzić wokół Callahana, który przed dwudziestu laty studiował tutaj. Mówił, że całymi dniami przesiadywał w bibliotece. Pisywał do uniwersyteckiej gazety prawniczej; w normalnych okolicznościach robiłaby to samo.

W ciągu ostatnich dziesięciu dni wiele myślała o śmierci. Rozważała wszystkie jej aspekty. Nie wiedziała, jak chciałaby umrzeć, pominąwszy rzecz jasna ulubiony przez emerytów cichy zgon we śnie. Powolna agonia toczonego chorobą ciała musiała być koszmarem zarówno dla umierającego, jak i jego bliskich – miała jednak tę zaletę, że dawała czas na przygotowanie się do rozstania ze światem. Gwałtowna, nieoczekiwana śmierć trwała zaledwie sekundę i była zapewne błogosławieństwem dla ofiary. Jednak ci, którzy zostali, przeżywali szok. Miała tak wiele bolesnych pytań. Czy ukochany cierpiał? O czym myślał w ostatniej chwili? Widziała jego śmierć i dotąd nie potrafiła sobie z tym poradzić.

Teraz kochała go jeszcze bardziej niż przedtem; paradoksalnie śmierć zbliżyła ich do siebie. Mimo to chciała zapomnieć o eksplozji, o gryzącym zapachu dymu, o tym, jak Thomas umierał. Jeśli przeżyje trzy dni, znajdzie sobie takie miejsce, gdzie będzie mogła zamknąć drzwi, płakać i rzucać rzeczami, póki nie przeboleje straty. Musi wyzdrowieć. Zasłużyła sobie na to.

Nauczyła się wszystkich nazwisk na pamięć. Znała teraz skład osobowy firmy White’a i Blazevicha lepiej niż niejeden jej pracownik. Wyszła na dwór, gdy było już ciemno. Pojechała taksówką do hotelu.


Matthew Barr udał się do Nowego Orleanu, gdzie spotkał się z pewnym prawnikiem, który kazał mu lecieć do Fort Lauderdale i zatrzymać się w hotelu. Facet nie mówił wprost, co ma się wydarzyć w hotelu, lecz Barr zjawił się w niedzielę w recepcji i odebrał klucze do zarezerwowanego przez kogoś pokoju. W przegródce czekał na niego list, w którym informowano go, że we wczesnych godzinach rannych może spodziewać się telefonu.

O dziesiątej zadzwonił do domu Fletchera Coala i zdał mu krótką relację z podróży.

Coal miał inne rzeczy na głowie.

– Grantham oszalał. Oprócz niego mamy na karku jakiegoś Rifkina z “Timesa”. Obaj wydzwaniają po całym mieście. Mogą przysporzyć nam masę kłopotów.

– Czytali raport?

– Nie wiem, czy go czytali, ale na pewno słyszeli o nim. Rifkin zadzwonił wczoraj do domu jednego z moich współpracowników i zapytał wprost, co wie o raporcie “Pelikana”. Facet nic nie wie i odniósł wrażenie, że Rifkin wie jeszcze mniej. Zakładam, że nie widział raportu, ale nie mam pewności.

– Do cholery, Coal! Nie damy rady bandzie reporterów! Ci faceci potrafią obdzwonić sto miejsc w ciągu minuty.

– Daj spokój. Na razie mamy na karku tylko dwóch pismaków: Granthama i Rifkina. Granthama masz już zdrutowanego, zrób to samo z Rifkinem.

– Co z tego, że Grantham jest zdrutowany, kiedy nie używa telefonu w mieszkaniu ani w samochodzie! Dzwoniłem do Baileya z lotniska w Nowym Orleanie. Granthama nie ma w domu od dwudziestu czterech godzin, ale samochód stoi na parkingu. Dzwonili do niego i walili do drzwi. Więc albo kojfnął w mieszkaniu, albo wymknął się nam.

– Może rzeczywiście padł…

– Nie sądzę. Mieliśmy go na oku przez cały czas, a oprócz nas śledzą go federalni. Myślę, że coś wyniuchał.

– Musicie go znaleźć!

– Pojawi się prędzej czy później. Nie może oddalać się za bardzo od sali agencyjnej na czwartym piętrze.

– Zdrutujcie Rifkina. Zadzwoń wieczorem do Baileya i powiedz, żeby zajął się tym natychmiast.

– Tak jest, szefie.

– Co według ciebie zrobi Mattiece, jeśli dowie się, że Grantham zabrał się do tej historii i za parę dni puści ją na pierwszej stronie “Washington Post”? – spytał Coal.

Barr wyciągnął się na hotelowym łóżku i zamknął oczy. Wiele miesięcy temu postanowił, że nigdy nie wejdzie w drogę Fletcherowi Coalowi. Szef gabinetu był zwierzęciem!

– Mattiece nie ma nic przeciwko zabijaniu ludzi, prawda? – rzucił do słuchawki.

– Spotkasz się z nim jutro?

– Nie wiem. Ci faceci są bardzo dyskretni. Mówią szeptem zza zamkniętych drzwi. Niczego się od nich nie dowiedziałem.

– Po co kazali ci jechać do Fort Lauderdale?

– Nie mam pojęcia, ale chyba dlatego, że stąd jest znacznie bliżej do Bahamów. Może jutro polecę na Karaiby, a może on przyleci tutaj. Po prostu nie wiem.

– Sprzedaj mu sprawę Granthama w odpowiednim świetle. Mattiece to kupi.

– Zastanowię się.

– Zadzwoń rano.


Gdy weszła do pokoju, nadepnęła na kartkę. Przebiegła wzrokiem linijkę tekstu: Darby, czekam w patio. To pilne! Gray. Wzięła głęboki oddech i zgniotła papier. Zamknęła drzwi i ruszyła do foyer wąskimi, krętymi korytarzami. Przeszła przez mroczną palarnię, bar i restaurację. Stanęła w patio. Grantham siedział przy małym stoliczku zasłoniętym częściowo pergolą.

– Skąd się tutaj wziąłeś? – spytała szeptem, siadając na krześle.

Wyglądał na zmęczonego i zmartwionego.

– Gdzie byłaś? – odpowiedział pytaniem.

– Nieważne. Miałeś tu nie przychodzić bez mojego polecenia. Mów, co się dzieje.

Opowiedział jej pokrótce o wydarzeniach dzisiejszego ranka, począwszy od rozmowy telefonicznej z Keenem, a skończywszy na spotkaniu z pokojówką. Przez cały dzień jeździł po mieście, zmieniając taksówki; wydał na nie prawie osiemdziesiąt dolarów. Czekał do zmroku, by wślizgnąć się do Gospody Tabbarda. Był pewny, że nikt go nie śledził.

Słuchała w milczeniu. Obserwowała wnętrze restauracji i wyjście na patio, pilnie nadstawiając ucha.

– Nie mam pojęcia, jak mnie znaleźli – powiedział wreszcie bezradnie.

– Podawałeś komuś numer pokoju?

Zastanawiał się przez chwilę.

– Tylko Keenowi. Ale on nikomu nie powtórzył.

– Gdzie wtedy byliście?

– W jego samochodzie.

– Wyraźnie kazałam ci nikomu niczego nie mówić. Czy tak?

Nie odpowiedział.

– Świetnie się bawisz, Gray. Takim wielkim reporterom jak ty codziennie grożą śmiercią, więc nie ma się czym przejmować. Jesteś nieustraszony! A może nosisz kamizelkę kuloodporną? Przyznaj się, Gray. Pobawisz się w detektywa, a potem dostaniesz Pulitzera, będziesz sławny i bogaty, a ci faceci mogą ci skoczyć, bo przecież jesteś Grayem Granthamem z “Washington Post” i najgłupszym skurwysynem, jakiego znam!

– Przestań, Darby…

– Usiłowałam wbić ci do głowy, jak niebezpieczni są ci ludzie. Widziałam, do czego są zdolni. Wiem, co mi zrobią, gdy mnie znajdą. Ale ciebie nie ruszą, Gray. Bo ty bawisz się z nimi w policjantów i złodziei. W chowanego…

– Przekonałaś mnie, w porządku?

– Posłuchaj, ważniaku, nie rzucam słów na wiatr! Jeszcze jedna taka obsuwa i jesteśmy wspomnieniem. Szczęście nie trwa wiecznie. Pojmujesz?

– Tak! Przysięgam, że zrozumiałem.

– Wynajmij sobie gdzieś pokój. Jeśli dożyjemy do jutra, znajdę ci inny hotel.

– A jeśli nie będzie wolnych miejsc?

– To prześpisz się na podłodze w mojej łazience. Za zamkniętymi drzwiami.

Nie żartowała. Czuł się jak pierwszoklasista, który właśnie oberwał po łapach. Nie odzywali się do siebie przez pięć minut.

– Ale jak mnie znaleźli? – spytał w końcu.

– Masz podsłuch w domu i samochodzie. Auto Keena jest również zdrutowane. To nie są amatorzy.

Загрузка...