ROZDZIAŁ 38

Plan wymagał, by w tym momencie wjechała windą na górę, lecz do tej pory wydarzyło się tyle nieprzewidzianych rzeczy, że wolałaby zmienić plan. Grantham sprzeciwił się. Wdali się w prawdziwą kłótnię o to, kto pojedzie windą – i przegrała. Grantham miał rację: była to najszybsza droga do Curtisa Morgana. Ale i ona miała rację: była to najniebezpieczniejsza droga do Curtisa Morgana. Zgodziła się jednak, że inne drogi mogą okazać się równie niebezpieczne. Cały plan był bowiem naszpikowany niebezpieczeństwami.

Miała na sobie swoją jedyną sukienkę i jedyną parę szpilek. Gray powiedział, że wygląda naprawdę ładnie, ale czy mógłby powiedzieć coś innego? Winda zatrzymała się na ósmym piętrze i kiedy z niej wysiadła, poczuła skurcz w żołądku, miała również trudności z oddychaniem.

Recepcja była po drugiej stronie bogato zdobionego foyer. Za plecami urzędującej w niej panienki widniały grube mosiężne litery, tworzące nazwę firmy. Darby czuła słabość w kolanach, ale udało jej się dojść do recepcjonistki, która uśmiechnęła się służbowo. Było dziesięć po piątej.

– Czym mogę służyć? – spytała Peggy Young, bo takie nazwisko widniało na plakietce, przypiętej do służbowego kostiumu.

– Otóż… – zaczęła Darby, odchrząknąwszy nerwowo -…byłam umówiona na piątą z panem Curtisem Morganem. Nazywam się Dorothy Blythe.

W recepcjonistkę jakby piorun strzelił. Otworzyła usta i wlepiła oczy w Darby, obecnie Dorothy. Nie mogła wydusić z siebie ani słowa.

Serce Darby stanęło.

– Czy coś jest nie tak?

– Eeemm… nie. Pani wybaczy… Sekundę… – Peggy Young zerwała się z miejsca i pobiegła w głąb korytarza.

Uciekaj! Serce zaczęło jej walić jak młot. Uciekaj! Próbowała opanować oddech, co groziło hiperwentylacją. Nogi miała jak z gumy. Uciekaj!

Rozejrzała się wokół, udając klientkę czekającą na prawnika. Przecież nie zastrzelą jej w foyer na ósmym piętrze kancelarii adwokackiej!

Mężczyzna pojawił się pierwszy, recepcjonistka dreptała za nim. Miał jakieś pięćdziesiąt lat, grzywę siwych włosów i groźny wyraz twarzy.

– Witam – powiedział. – Nazywam się Jarreld Schwabe, jestem jednym ze wspólników. Powiedziała pani, zdaje się, że jest umówiona z Curtisem Morganem.

Trzymaj się.

– Owszem. O piątej. Czy coś się stało?

– I nazywa się pani Dorothy Blythe?

Tak, ale nie mów do mnie Dot!

– Właśnie. Mam panu pokazać prawo jazdy? Może zechce pan wytłumaczyć mi, o co tu chodzi? – Grała wspaniale, ale jej irytacja wcale nie była udawana.

– Jeśli wolno spytać… Kiedy umawiała się pani z Curtisem?

– Nie pamiętam. Dwa tygodnie temu? Poznałam go na przyjęciu w Georgetown. Przedstawił się jako prawnik zajmujący się obrotem paliwami, a tak się składa, że ktoś taki jest mi pilnie potrzebny. Dzwoniłam tutaj i ktoś umówił mnie na spotkanie. A teraz, jeśli łaska, proszę powiedzieć: co się tutaj dzieje?!

– Dlaczego jest pani pilnie potrzebny prawnik zajmujący się paliwami?

– Drogi panie, nie mam zwyczaju tłumaczyć się przed obcymi, szczególnie w kwestii porad prawnych – syknęła niczym prawdziwa jędza.

Otworzyły się drzwi windy. Wysiadł z niej jakiś mężczyzna w tandetnym garniturze i szybkim krokiem podszedł do rozmawiających. Darby spiorunowała go wzrokiem. Nogi w każdej chwili mogły odmówić jej posłuszeństwa.

– W naszych dokumentach nie ma informacji o takim spotkaniu. – Schwabe nie dawał za wygraną.

– Więc niech pan zwolni swoją sekretarkę. Czy wszystkich klientów wita się tu w taki sposób?! – Oooch, jakże była oburzona!

Ale Schwabe nie dał się zbić z tropu.

– Nie może pani spotkać się z Curtisem Morganem -oznajmił.

– A to dlaczego? – spytała.

– Bo nie żyje.

Nogi Darby ugięły się. Ostry ból targnął jej żołądkiem. “Nic nie szkodzi – pomyślała. – Możesz wyglądać na wstrząśniętą. Przecież umarł twój prawnik”.

– Nie mogę w to uwierzyć! Dlaczego nikt mnie nie powiadomił?

– Jak już wspomniałem, w naszym rejestrze nie figuruje nazwisko Dorothy Blythe – powiedział Schwabe, nadal pełen podejrzeń.

– Ale… co się stało? – zapytała wstrząśnięta.

– Został napadnięty, przed tygodniem. Zapewne padł ofiarą jakiegoś ulicznego gangu.

– Czy ma pani jakiś dowód tożsamości? – zainteresował się facet w tandetnym garniturze.

– A kim pan jest, do cholery? – warknęła.

– Ochrona – wyjaśnił Schwabe.

– Przed czym?! – krzyknęła jeszcze głośniej. – Prowadzicie tu firmę adwokacką czy więzienie?

Wspólnik zerknął na gościa w tanim garniturze. Było jasne, że żaden nie wie, co teraz począć. Stała przed nimi młoda, porządnie wyglądająca kobieta, którą wyprowadzili z równowagi. Historyjka, którą opowiedziała, brzmiała wiarygodnie. Spuścili nieco z tonu.

– Sądzę, że powinna pani opuścić nasze biuro, panno Blythe – stwierdził Schwabe.

– Z przyjemnością!

– Tędy, proszę – powiedział strażnik i ujął ją za łokieć.

Odepchnęła jego dłoń.

– Nie dotykaj mnie, bo zedrę ci w sądzie skórę z tyłka! Zabieraj te łapska!

Reakcja niedoszłej klientki wstrząsnęła nimi. Była nienormalna i miała atak furii. Może przesadzili?

– Zawiozę panią na dół – zaproponował potulnie strażnik.

– Znam drogę. To zadziwiające, że do tego burdelu przychodzą jacyś klienci! – Cofnęła się. Na jej twarzy pojawiły się jaskrawe wypieki. Lecz nie ze złości – jak myśleli. Ze strachu. – Korzystam z usług firm prawniczych z czterech stanów i nigdy dotąd nie spotkałam się z takim przyjęciem! – wrzasnęła. Była już na środku foyer. – W zeszłym roku wydałam pół miliona na honoraria adwokackie, a w tym zamierzam wydać milion, ale wy, kretyni, nie zarobicie na mnie ani centa! – Im bliżej windy, tym głośniej wykrzykiwała impertynencje. Była z pewnością nienormalna. Patrzyli na nią zdumieni, dopóki nie zniknęła za drzwiami.

Gray z telefonem przy uchu chodził wokół łóżka. Dzwonił do Smitha Keena. Darby leżała z zamkniętymi oczami.

– Smith? – Zatrzymał się. – Cześć. Musisz mi coś szybko sprawdzić.

– Gdzie jesteś? – spytał Keen.

– W hotelu. Słuchaj, przejrzyj gazety z ostatniego tygodnia. Potrzebuję nekrologu Curtisa D. Morgana.

– Kogo?

– Garcii.

– Garcii?! Garcia nie żyje?!

– Na to wygląda. Zginął podczas napadu.

– Pamiętam! W zeszłym tygodniu mieliśmy taką historię o młodym prawniku, którego zastrzelono i obrabowano.

– To on. Potrzebny mi jest adres jego żony.

– Jak go znalazłeś?

– To długa historia. Chcemy jeszcze dzisiaj porozmawiać z wdową.

– Garcia nie żyje… To wszystko cuchnie pod niebiosa.

– Gorzej. Chłopak musiał coś naprawdę wiedzieć i wykończyli go.

– Czy tobie nic nie grozi?

– Kto wie…

– Gdzie jest dziewczyna?

– Ze mną.

– Pomyślałeś, że mogą obserwować dom Garcii?

Rzeczywiście! Nie wpadł na to.

– Musimy zaryzykować. Zadzwonię za piętnaście minut.

Postawił telefon na podłodze i usiadł w staroświeckim bujanym fotelu. Na stole stała butelka z ciepłym piwem. Upił długi łyk. Spojrzał na Darby. Leżała nieruchomo, przedramieniem zasłaniając oczy. Była ubrana w dżinsy i bluzę treningową. Zmięta sukienka leżała w rogu łóżka, szpilki w odległych kątach pokoju.

– Nic ci nie jest? – zapytał cicho.

– Nie.

Była naprawdę sprytna, a Grantham cenił tę cechę u kobiet. Oczywiście studentów prawa uczono sprytu nawet w przerwach między zajęciami. Pił piwo i podziwiał zarys jej bioder.

– Gapisz się na mnie – stwierdziła.

– Tak.

– Seks jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę.

– Więc dlaczego o nim mówisz?

– Bo czuję, że pożerasz mnie wzrokiem aż po czerwone paznokcie u nóg.

– Fakt.

– Boli mnie głowa. Czuję potworny, pulsujący, nieporównywalny z niczym ból.

– Zapracowałaś na niego. Czy mam ci coś przynieść?

– Tak. Bilet w jedną stronę na Jamajkę.

– Posłuchaj, Darby. Możesz wyjechać choćby dzisiaj. Jeśli chcesz, zawiozę cię na lotnisko.

Odsłoniła oczy i delikatnie dotknęła palcami skroni.

– Przepraszam, że płakałam.

Kiedy wyszła z windy, była zalana łzami. Czekał na nią jak mąż na żonę po ciężkim porodzie. Z tym że zamiast kwiatów miał w kieszeni trzydziestkęósemkę – pistolet, o którym nie wiedziała.

– Czy zmieniłaś zdanie o pracy reportera? – spytał.

– Wolałabym pracować w rzeźni.

– Szczerze mówiąc, nie każdy dzień jest tak wyczerpujący. Czasami siedzę całymi godzinami za biurkiem i wydzwaniam do setek biurokratów, którzy nie mają nic do powiedzenia.

Zdjął buty i oparł stopy o łóżko. Darby zamknęła oczy i zaczęła oddychać miarowo. Mijały minuty i żadne z nich się nie odzywało.

– Wiesz, że Luizjanę nazywają stanem pelikanów? – spytała, nie otwierając oczu.

– Nie, nie wiedziałem.

– Powinni się wstydzić, bo na początku lat sześćdziesiątych pelikany brunatne niemal wyginęły.

– Dlaczego?

– Pestycydy. Pelikany żywią się najchętniej rybami, a ryby pływały w rzekach zatrutych węglowodorami spływającymi z pól. Deszcz wypłukuje pestycydy z ziemi, potem to świństwo spływa małymi strumyczkami do rzek wpadających między innymi do Missisipi. Zanim pelikany złowiły ryby, te stawały się żywym magazynem DDT i innych środków chemicznych, które później odkładały się w tkance tłuszczowej ptaków. Śmierć przychodziła powoli: pelikany, orły i kormorany korzystają z zapasów gromadzonych w tkankach jedynie w czasach głodu lub niepogody i wtedy zatruwają się własnym tłuszczem. Nawet jeśli nie padły, nie mogły dochować się potomstwa. Jaja pelikanów mają tak cienką i kruchą skorupę, że często pękają podczas wysiadywania. Słyszałeś o tym?

– Nie. Nigdy nie interesowałem się ptakami.

– Pod koniec lat sześćdziesiątych Luizjana zaczęła sprowadzać pelikany brunatne z Florydy. Z czasem udało się odnowić populację tych ptaków, ale gatunek wciąż jest zagrożony. Przed czterdziestu laty na bagnach gnieździły się tysiące pelikanów. Teraz cyprysowe mokradła, o które tak usilnie zabiega pan Mattiece, dają schronienie zaledwie kilkudziesięciu parom.

Gray rozmyślał o losie pelikanów. Darby długo milczała.

– Jaki dzisiaj jest dzień? – spytała, ciągle nie otwierając oczu.

– Poniedziałek.

– Tydzień temu wyjechałam z Nowego Orleanu. Dwa tygodnie temu Thomas był na obiedzie z Verheekiem. To właśnie wtedy raport “Pelikana” trafił w niepowołane ręce.

– Trzy tygodnie temu, bez jednego dnia, zamordowano Rosenberga i Jensena.

– Byłam zwyczajną studentką, myślałam tylko o sobie i o cudownym profesorze prawa, którego kochałam. I wszystko przepadło…

“Przepadła tylko uczelnia i profesor prawa” – pomyślał.

– Co chcesz robić dalej?

– Nie wiem. Zastanawiam się, jak wyjść z tego bagna i nie stracić życia. Zaszyję się gdzieś na kilka miesięcy… może lat. Pieniędzy starczy mi na długo. Jeśli stwierdzę, że nie muszę oglądać się za siebie na ulicy, to wrócę.

– Na studia?

– Nie sądzę. Prawo straciło dla mnie swój urok.

– Dlaczego chciałaś zostać prawniczką?

– Zdecydował mój młodzieńczy idealizm i… rzecz jasna… pokusa zarabiania wielkich pieniędzy. Myślałam, że zdołam zmienić świat i ktoś mi jeszcze za to zapłaci.

– Ale czy w naszym kraju brakuje tych cholernych prawników? Nie rozumiem, po co ci niegłupi młodzi ludzie pchają się na prawo.

– To proste: z chciwości. Chcą jeździć BMW i płacić złotymi kartami kredytowymi. Jeśli dostaniesz się na prawo, ukończysz studia w pierwszej dziesiątce i znajdziesz pracę w dużej firmie, po kilku latach zarabiasz rocznie sześciocyfrowe sumy, które z czasem stają się coraz większe. Masz to jak w banku. W wieku trzydziestu pięciu lat zostajesz wspólnikiem i zgarniasz przynajmniej dwieście tysiączków. Oczywiście najlepsi zarabiają więcej.

– A co robi pozostałe dziewięćdziesiąt procent absolwentów?

– Powodzi im się gorzej. Przypadają im resztki.

– Większość prawników, jakich znam, nienawidzi swojej pracy. Ciągle się na nią skarżą i ciągle powtarzają, że woleliby robić coś innego.

– Ale czy choćby jeden rzucił wszystko w cholerę? Nie! Z powodu pieniędzy. Nawet najgorszy wyrobnik, pracujący w jakiejś zapyziałej kancelarii, po dziesięciu latach praktyki wyciąga sto tysięcy rocznie. Stać go na to, by nienawidzić pracy, ale gdzie znajdzie takie pieniądze?

– Gardzę prawnikami.

– Sądzę, że większość ludzi mówi to samo o reporterach.

Słuszna uwaga. Gray spojrzał na zegarek i podniósł słuchawkę telefonu. Smith odczytał mu nekrolog i artykuł z “Posta”, opisujący bezsensowną śmierć młodego prawnika zamordowanego na ulicy. Gray robił notatki.

– Mam jeszcze parę innych rzeczy do omówienia – powiedział Keen. – Feldman bardzo się niepokoi o twoje bezpieczeństwo. Liczył na spotkanie z tobą i wściekł się, że nie przyszedłeś. Masz zameldować mu o wszystkim jutro do południa. Zrozumiano?

– Spróbuję.

– Postaraj się, Gray. Przeżywamy katusze.

– “Times” chyba się zapowietrzył, nie sądzisz?

– W tej chwili zupełnie mnie to nie interesuje. Jedynym moim zmartwieniem jesteś ty i dziewczyna.

– Nie przejmuj się. Na razie wszystko idzie dobrze. Coś jeszcze?

– Tak, wydzwania do ciebie jakiś Cleve. Zostawił aż trzy wiadomości w ciągu ostatnich dwóch godzin. Mówi, że jest gliniarzem. Znasz go?

– Tak.

– Chce się z tobą spotkać. Jeszcze dzisiaj. Mówi, że to pilne.

– Zadzwonię do niego.

– Uważajcie na siebie. Dzisiaj siedzimy do późna, więc odezwij się jeszcze.

Gray odłożył słuchawkę i spojrzał na notatki. Dochodziła siódma.

– Jadę do pani Morgan. Nie wychodź z hotelu.

Darby usiadła na poduszkach i objęła kolana ramionami.

– Wolałabym jechać z tobą.

– Mogą obserwować jej dom – ostrzegł.

– Po co? Morgan nie żyje.

– Mogli nabrać podejrzeń, szczególnie po wizycie tajemniczej klientki rozpytującej o Morgana. Na pewno zastanawiają się, dlaczego Curtis budzi po śmierci takie zainteresowanie.

– Tak czy inaczej, pojadę – oświadczyła z determinacją.

– Darby, to zbyt ryzykowne!

– Przestań! Od dwunastu dni chodzę po polu minowym. Przyzwyczaiłam się.

– Przy okazji, gdzie dzisiaj śpię?

– W hotelu Jeffersona.

– Masz ich telefon?

– A jak sądzisz?

– Przepraszam, głupie pytanie.


Kilka minut po siódmej na lotnisku National w Waszyngtonie wylądował prywatny odrzutowiec z Edwinem Snellerem na pokładzie. Sneller bez żalu opuszczał Nowy Jork. Spędził sześć beznadziejnie długich dni w apartamencie hotelu Plaza. W tym czasie jego ludzie sprawdzali hotele, obserwowali lotniska i ulice. Wiedzieli cholernie dobrze, że to strata czasu, ale rozkaz to rozkaz. Szukanie dziewczyny na Manhattanie było idiotyzmem, mimo to musieli być w pobliżu i czyhać na jej błędy, jak choćby rozmowy telefoniczne czy zakupy płacone plastikiem. Nagle okazało się, że są potrzebni gdzie indziej.

Dziewczyna popełniła błąd – pierwszy od tygodnia. Dzisiaj o wpół do trzeciej pobrała pieniądze z konta. Wiedzieli, że to zrobi – prędzej czy później sięgnie po zapasy gotówki, zdeponowane w nowoorleańskim banku. Poprosi o pieniądze telegraficznie i powie, dokąd je przesłać. Klient Snellera miał osiem procent udziałów w banku – niezbyt dużo, ale dosyć, żeby wiedzieć o różnych rzeczach. Dwunastomilionowy pakiet akcji potrafi niekiedy zdziałać cuda. Kilka minut po trzeciej klient zadzwonił z Freeport.

Nie przewidzieli, że pojedzie do Waszyngtonu. Była sprytną dziewczyną i do tej pory wychodziła z opresji obronną ręką. Teraz trafiła w paszczę lwa. Nie spodziewali się również, że nawiąże kontakt z reporterem. Wcześniej niczego nie wiedzieli – teraz jej zachowanie nabrało sensu. Sprawa weszła w krytyczne stadium.

Z banku w Nowym Orleanie przelano na konto pana Granthama piętnaście tysięcy dolarów. Zapewne od razu pobrała pieniądze, dlatego nie było czasu do stracenia. Sneller musiał szybko włączyć się do akcji. Zabrał ze sobą dwóch ludzi. Z Miami leciał odrzutowiec z posiłkami. Trzeba zrobić to szybko albo zapomnieć o sprawie. Teraz liczyła się każda godzina.

Sneller spodziewał się kłopotów. Kiedy miał jeszcze Khamela, nic nie było za trudne. Khamel pozbył się Rosenberga i Jensena w prawdziwie mistrzowski sposób. A potem sam dostał kulę w łeb… I wszystko przez tę głupiutką studentkę!


Morgan mieszkał w Alexandrii, w ładnym podmiejskim domu. Miał młodych i dość zamożnych sąsiadów – na każdym podwórku stało kilka drogich rowerów i dziecięcych trójkołowców.

Gray zadzwonił i rozejrzał się po ulicy. Nie zauważył niczego podejrzanego.

Drzwi uchylił starszy mężczyzna.

– O co chodzi? – zapytał cicho.

– Nazywam się Gray Grantham i pracuję w “Washington Post”. To moja asystentka, panna Sara Jacobs. – Darby uśmiechnęła się sztucznie. – Chcielibyśmy porozmawiać z panią Morgan.

– To niemożliwe.

– Mamy bardzo ważną sprawę. Proszę zapytać, czy zechce nas przyjąć.

– Chwileczkę. – Starszy pan spojrzał na nich badawczo i zamknął drzwi.

Przed domem był wąski drewniany ganek. Stali pod dachem i trudno byłoby ich dostrzec z ulicy. Mimo to cofnęli się głębiej, gdy usłyszeli warkot jadącego wolno samochodu.

Drzwi otworzyły się ponownie.

– Jestem ojcem pani Morgan… Tom Kupcheck… Ona nie chce rozmawiać.

Grantham kiwnął głową, jakby doskonale rozumiał motywy decyzji młodej wdowy.

– Obiecuję, że nie zajmiemy jej więcej niż pięć minut.

Kupcheck wyszedł na ganek i zamknął za sobą drzwi.

– Ma pan kłopoty ze słuchem? Powiedziałem już, że córka nie chce rozmawiać.

– Doskonale pana słyszę, panie Kupcheck, i szanuję prawo pana córki do prywatności. Wiem, co przeżywa.

– Odkąd to, panie ładny, szanujecie ludzkie uczucia?

Kupcheck był zapewne cholerykiem i miał bez wątpienia zamiar dać próbkę swych możliwości.

– Pan Morgan, krótko przed śmiercią, trzykrotnie rozmawiał ze mną przez telefon. Mam prawo sądzić… wnioskując z tego, co od niego usłyszałem… że nie zginął przypadkowo. Nie został zastrzelony podczas napadu, panie Kupcheck!

– Ale nie żyje, a moja córka jest w żałobie! Nie chce z wami rozmawiać i wynoście się, do jasnej cholery!

– Panie Kupcheck – powiedziała cicho Darby. – Mamy powody przypuszczać, że pański zięć zginął, ponieważ wpadł na trop zorganizowanej działalności przestępczej.

Głos Darby trochę uspokoił Kupchecka, choć jego oczy wyrażały wściekłość.

– Naprawdę? No cóż, nic już wam nie powie, prawda? A moja córka o niczym nie wie. Miała bardzo zły dzień i zażyła lekarstwa. Żegnam.

– Czy moglibyśmy porozmawiać z nią jutro? – spytała Darby.

– Wątpię. Najpierw zadzwońcie.

– Gdyby zechciała skontaktować się ze mną… – Gray podał nerwowemu panu wizytówkę -…z tyłu znajdzie numer, pod którym można mnie zastać. W tej chwili mieszkam w hotelu. Zadzwonię jutro koło południa.

– Jak pan chce. A teraz znikajcie! Ma dosyć zmartwień bez was.

– Przykro nam. – Gray schodził już z ganku. Pan Kupcheck otworzył drzwi, lecz nie wszedł do środka. Pilnował, by sobie poszli. Gray zatrzymał się i zadał ostatnie pytanie: – Czy byli tu inni reporterzy?

– Cała chmara. Zlecieli się następnego dnia po zabójstwie. Pytali dosłownie o wszystko. Niegodziwcy!

– A ostatnio?

– Nie, dali nam spokój. Idźcie już!

– Był ktoś z “New York Timesa”?

– Nie! – Pan Kupcheck wszedł do środka i trzasnął drzwiami.

Pobiegli do samochodu, zaparkowanego cztery domy dalej. Gray błądził po krótkich podmiejskich uliczkach i nie odrywał oczu od lusterka, dopóki nie przekonał się, że nikt ich nie śledzi.

– Mamy Garcię z głowy – powiedziała Darby, gdy wjechali na drogę prowadzącą do miasta.

– Jeszcze nie. Jutro uderzymy w płaczliwy ton i może pani Morgan zechce z nami porozmawiać.

– Gdyby coś wiedziała, zwierzyłaby się ojcu. A gdyby on wiedział, na pewno poszedłby na współpracę. Mamy pecha, Gray.

Brzmiało to sensownie. Przez kilka minut jechali w milczeniu. Byli już bardzo zmęczeni.

– Za piętnaście minut możemy być na lotnisku – powiedział Grantham. – Za pół godziny wsiądziesz do samolotu. Polecisz dokądkolwiek. Znikniesz.

– Jutro. Dzisiaj jestem zmęczona i chcę się zastanowić, dokąd uciec. Dzięki za dobre chęci.

– Uważasz, że nic ci nie grozi?

– Nie w tej chwili. Ale za kilka minut wszystko może się zmienić.

– Z przyjemnością prześpię się w twoim pokoju. Tak jak w Nowym Jorku.

– W Nowym Jorku nie spałeś w moim pokoju. Drzemałeś w saloniku na sofie. – Uśmiechnęła się i był to dobry znak.

Gray także się uśmiechnął.

– Dzisiaj też mogę zdrzemnąć się w saloniku.

– Nie mam saloniku.

– Naprawdę? To gdzie będę spał?

Uśmiech zniknął nagle z jej twarzy. Przygryzła wargę, a do jej oczu napłynęły łzy. Przesadził. Znów ten Callahan!

– Nie mogę… Jeszcze nie teraz…

– Przepraszam. Myślałem, że…

– Proszę, Gray, nie mówmy o tym!

Spoglądała prosto przed siebie i milczała.

– Wybacz – powiedział Grantham.

Darby pochyliła się i bardzo ostrożnie położyła głowę na jego kolanach. Delikatnie dotknął kruchego ramienia. Ścisnęła jego dłoń.

– Jestem śmiertelnie przerażona – wyznała cicho.

Загрузка...