Nikt nie wiedział, co się dzieje ani dlaczego.
Uwielbiał to. Napawał się poczuciem wyższości. Wszyscy byli takimi bezradnymi głupcami.
Sprawy szły doskonale. W skali numerycznej na 9,9999 z 10. Supermózg był pewien, że nie popełnił żadnego istotnego błędu. Szczególną satysfakcję dał mu napad na bank w Falls Church, zwłaszcza cztery zagadkowe morderstwa.
Przeżywał każdą sekundę krwawej zbrodni, jakby w niej uczestniczył zamiast tych szczęściarzy, panów Czerwonego, Białego, Niebieskiego i panny Zielonej. Wyobrażał sobie sceny w domu dyrektora i zabójstwa w banku. Sprawiało mu to ogromną przyjemność, czynił to wielokrotnie, ten scenariusz wciąż był pasjonujący, nie znudził mu się wcale. Artyzm i symbolika morderstw utwierdzały go w przekonaniu o własnej inteligencji, o słuszności jego rozumowania.
Uśmiechnął się na wspomnienie telefonu do komendy policji z informacją o napadzie. To on zadzwonił. Chciał, żeby ludzie należący do personelu First Union zginęli. Właśnie o to mu chodziło, do cholery! Czy nikt jeszcze tego nie zrozumiał?
Musiał teraz zwerbować następną grupę, najważniejszą, i taką najtrudniej było znaleźć. Potrzebował wyjątkowo zdolnego i w pełni samodzielnego zespołu, a taki mógł być dla niego niebezpieczny. Dobrze wiedział, że ludzie inteligentni często mają silną i nieokiełznaną osobowość. Jak on sam.
Przeglądał na ekranie komputera nazwiska potencjalnych kandydatów. Studiował ich portrety psychologiczne, sprawdzał kartoteki kryminalne. I nagle w to ponure, deszczowe popołudnie natknął się na grupę, która tak różniła się od innych, jak on od reszty ludzkości.
Dlaczego? Bo jej członkowie nie mieli żadnych kartotek kryminalnych. Nigdy ich na niczym nie złapano i nigdy o nic nie podejrzewano. Dlatego też tak trudno było mu ich znaleźć. Wydawali się idealnymi wykonawcami jego doskonałego, mistrzowskiego planu.
Nikt się nawet nie domyślał, co miało się wydarzyć.
O dziewiątej rano spotkałem się z neurologiem, Thomasem Petito. Wyjaśnił mi cierpliwie, jakie badania przejdzie Jannie. Chciał najpierw wyeliminować niektóre z możliwych przyczyn ataków. Powiedział, że martwienie się nic nie pomoże, że Jannie jest w dobrych rękach, jego rękach, i że najlepiej zrobię, jeśli przestanę się niepotrzebnie zadręczać, pojadę do pracy i zniknę mu z oczu.
Tego popołudnia po lunchu z Jannie pojechałem drogą I-95 South do Quantico. Musiałem się zobaczyć z najlepszymi technikami i psychologami FBI, a tacy są właśnie tam. Nie chciałem zostawiać Jannie u Świętego Antoniego, ale była z nią babcia, a badania wyznaczono dopiero na następny ranek.
Kyle Craig zadzwonił do mnie, gdy byłem jeszcze w szpitalu, i zapytał o Jannie. Naprawdę się przejął. Potem powiedział, że ma na karku departament sprawiedliwości, bankierów i media. FBI przeczesywało większą część Wschodniego Wybrzeża, ale na razie bez rezultatu. Sprowadził nawet samolotem jednego z agentów, którzy w połowie lat osiemdziesiątych wytropili mistrza napadów na banki, Josepha Dougherty’ego.
Kyle oznajmił mi, że śledztwem kieruje starsza agentka Cavalierre. Nie zdziwiło mnie to szczególnie. Zrobiła na mnie wrażenie jednego z najbardziej bystrych i energicznych agentów Biura, jakich znałem.
Agent z zespołu, który schwytał Dougherty’ego, nazywał się Sam Withers. Kyle, Cavalierre i ja spotkaliśmy się z nim w sali konferencyjnej Kyle’a w Quantico. Withers miał teraz dobrze po sześćdziesiątce, był już na emeryturze i powiedział nam, że dużo gra w golfa w okolicach Scottsdale. Przyznał, że od kilku lat mało się interesuje skokami na banki, ale ostatnie krwawe napady przyciągnęły jego uwagę.
Betsey Cavalierre przeszła od razu do rzeczy.
– Sam, czytałeś w naszych biuletynach o Citibanku i First Union?
– Jasna sprawa. Nawet kilka razy. W drodze tutaj.
Withers przesunął dłonią po krótkim jeżyku na głowie. Był muskularnym facetem i ważył na oko co najmniej sto dziesięć kilo. Przypominał mi takich emerytowanych baseballistów, jak Ted Klusewski czy Ralph Kiner.
– I co o tym myślisz? – zapytała Betsey byłego agenta. – Widzisz jakiś związek między dawnymi skokami i obecnym bajzlem?
– Żadnego. Dougherty i Connor nie mieli gwałtownych charakterów. Byli w zasadzie drobnymi, małomiasteczkowymi przestępcami. „Stara szkoła”, jak to mówią. Nawet zakładnicy nazywali ich „sympatycznymi” i „grzecznymi”. Connor zawsze dokładnie tłumaczył, że nie zamierza okraść ich domów ani zrobić im krzywdy. On i Dougherty nienawidzili banków i towarzystw ubezpieczeniowych. O to samo może chodzić typom, których szukacie.
Withers mówił dalej, snuł wspomnienia i domysły, wymawiając słowa w charakterystyczny dla Środkowego Zachodu miękki, senny sposób. Siedziałem z tyłu, słuchałem go i myślałem o tym, co powiedział przed chwilą. Istotnie, może ktoś inny także nienawidził banków i towarzystw ubezpieczeniowych. Albo raczej bankierów i ich rodzin. Te napady mogły być sprawką kogoś, kto żywił głęboką urazę do nich. To miało pewien sens. Domniemanie tak samo prawdopodobne, jak wszystkie inne, które braliśmy dotąd pod uwagę.
Po wyjściu Sama Withersa porównaliśmy podobne sprawy z obecną. Zainteresowała mnie szczególnie jedna, duży skok pod Filadelfią w styczniu. Dwaj bandyci porwali męża i synka dyrektorki banku. Zagrozili, że mają bombę i wysadzą zakładników w powietrze, jeśli nie otworzy skarbca.
– Rozmawiali ze sobą przez walkie-talkie i też mieli skaner policyjny. Coś takiego jak w First Union – zakomunikowała Betsey wpatrzona w swe obszerne notatki. – To mogą być ci sami.
– Użyli wtedy przemocy? – zapytałem.
Pokręciła głową, odrzucając na bok grzywę ciemnych, lśniących włosów.
– Nie.
Mimo zaangażowania całego FBI i setek lokalnych komend policji staliśmy w miejscu. Coś było nie tak. Wciąż nie potrafiliśmy myśleć jak zabójcy.
Wróciłem do Świętego Antoniego około czwartej trzydzieści po południu. Ku mojemu zaskoczeniu, w sali Jannie zastałem tylko babcię i Damona. Siedzieli i czytali. Babcia powiedziała, że na polecenie doktora Petito Jannie zabrali na badania.
Przywieźli ją z powrotem za piętnaście piąta. Wyglądała na zmęczoną. Była za mała na tak ciężkie przeżycia. Ona i Damon nigdy nie chorowali, nawet jako niemowlęta, więc tym większy szok musiała teraz przeżyć.
Kiedy wjechała na wózku do sali, Damon nagle zaniemówił. Ja też.
Jannie popatrzyła na nas.
– Przytul nas jak niedźwiedź, tato – poprosiła. – Jak wtedy, kiedy byliśmy mali.
Przypomniałem sobie, co czułem, trzymając oboje w ramionach w tamtych czasach. Zrobiłem, o co prosiła.
Gdy babcia wróciła ze spaceru po korytarzu, wciąż jeszcze tuliłem ich do siebie. Przyprowadziła kogoś.
Do sali weszła Christine. Była w srebrzystej bluzce, granatowej spódnicy i takich samych pantoflach. Musiała przyjechać do szpitala prosto ze szkoły. Zachowywała pewien dystans wobec mnie, ale przynajmniej odwiedziła Jannie.
– Rodzina w komplecie – powiedziała. Przez cały czas unikała mojego wzroku. – Szkoda, że nie wzięłam aparatu.
– My zawsze jesteśmy razem – odparła Jannie.
Trochę rozmawialiśmy, ale głównie słuchaliśmy opowieści Jannie o ciężkim dniu. Wydała mi się nagle zupełnie bezbronna. O piątej dostała obiad. Zamiast się skarżyć na kiepskie jedzenie szpitalne, porównywała je ze swoimi ulubionymi potrawami babcinej roboty i uznała, że jest lepsze.
Wszyscy się śmiali oprócz babci, która udawała obrażoną. Spojrzała na Jannie złym wzrokiem.
– Po twoim powrocie do domu możemy zamawiać jedzenie w szpitalu. Zaoszczędzi mi to mnóstwa pracy i nerwów.
– Ale ty lubisz pracować – odrzekła Jannie. – I uwielbiasz się denerwować.
– Prawie tak bardzo, jak ty lubisz się ze mną drażnić – skontrowała babcia.
Kiedy Christine zbierała się już do wyjścia, pielęgniarka przyniosła z dyżurki telefon. Powiedziała, że ktoś chce pilnie rozmawiać z detektywem Crossem. Jęknąłem i pokręciłem głową. Wszyscy na mnie patrzyli, kiedy brałem słuchawkę.
– Okay, tato – uspokoiła mnie Jannie.
Dzwonił Kyle Craig. Miał złe wiadomości.
– Jestem w drodze do filii banku First Virginia w Rosslyn – usłyszałem. – Znów to samo, Alex.
Babcia przeszyła mnie morderczym spojrzeniem. Christine odwróciła wzrok. Czułem się winny i było mi wstyd, a przecież nie zrobiłem nic złego.
– Muszę wyskoczyć na godzinkę – odezwałem się w końcu. – Przepraszam.
Za szybko to szło – jeden napad po drugim, jak przewracające się domino. Kimkolwiek był ten, kto stał za tym wszystkim, zależało mu widocznie bardzo na tym, żebyśmy nie zdążyli pomyśleć, złapać oddechu, zorganizować się.
Ze szpitala do Rosslyn miałem tylko piętnaście minut jazdy. Nie wiedziałem, co tam zastanę. Ślady brutalnej zbrodni, martwe ciała?
Filię First Virginia dzieliła jedna przecznica od centrali Bell Atlantic. Znów wolno stojący budynek. Czy to miało jakieś znaczenie dla bandytów? Możliwe. Tylko jakie? Te kilka tropów, na które dotychczas wpadliśmy, nigdzie nas nie doprowadziło. Przynajmniej nie mnie.
Po drugiej stronie ulicy zauważyłem Dunkin’ Donuts i Hity Wideo. Ludzie wchodzili i wychodzili. Przedmieście żyło normalnie, jakby nic się nie stało.
Ale stało się.
Na parkingu przed bankiem zobaczyłem cztery ciemne samochody. Domyśliłem się, że to FBI, i zatrzymałem się obok. Radiowozów na razie nie było. Kyle zadzwonił do mnie, ale nie ściągnął miejscowej policji. Zły znak.
Tylnego wejścia pilnował wysoki, chudy agent. Miał około trzydziestki, wyglądał na zdenerwowanego i przestraszonego. Pokazałem mu odznakę.
– Szef jest w środku, detektywie Cross – powiedział. – Czeka na pana.
Mówił z miękkim wirginijskim akcentem, jak Kyle.
– Są ofiary? – zapytałem.
Pokręcił podłużną, krótko ostrzyżoną głową. Starał się nie pokazać po sobie, że jest zdenerwowany, może przestraszony.
– Dopiero przyjechaliśmy. Jeszcze nie znam sytuacji. Starsza agentka Cavalierre kazała mi tu zaczekać. To jej dochodzenie.
– Tak, wiem.
Otworzyłem szklane drzwi. Przystanąłem na chwilę obok bankomatów, żeby się trochę skupić i przygotować. W holu zobaczyłem Kyle’a i Betsey Cavalierre.
Rozmawiali z siwym mężczyzną, który, sądząc po wyglądzie, mógł być dyrektorem filii lub jego zastępcą. Nie dostrzegłem żadnych ciał. Jezu, czy to możliwe?
Kyle zauważył mnie i natychmiast podszedł bliżej. Cavalierre nie odstępowała go na krok, jakby była do niego przyklejona.
– To cud, Alex – powiedział. – Nikt tu nie ucierpiał. Zabrali forsę i ulotnili się. Jedziemy do domu dyrektora. Jego żona i córka były zakładniczkami. Telefon nie odpowiada.
– Zawiadom miejscową policję, Kyle. Wyślą tam radiowozy.
– To tylko trzy minuty drogi stąd. Idziemy! – warknął.
On i agentka Cavalierre ruszyli w stronę wyjścia.
Kyle wyraził się jasno: śledztwo w sprawie ostatnich napadów na banki prowadzi FBI. Mogłem się przyłączyć albo odejść. Na razie pojechałem z nimi. To było śledztwo Kyle’a i Cavalierre i ich problem. To na nich naciskali.
W samochodzie nikt się nie odzywał. Jak dotąd, jeden schemat się powtarzał. Przy każdym napadzie ktoś ginął. Jakby te skoki robił seryjny morderca.
Wreszcie zapytałem o to, co nie dawało mi spokoju, od chwili gdy odebrałem telefon Kyle’a w szpitalu.
– Alarm z banku dotarł bezpośrednio do FBI?
Betsey Cavalierre odwróciła się do mnie z przedniego siedzenia.
– First Union, Chase, First Virginia i Citibank są chwilowo połączone z nami. Sami tak zdecydowali, nie namawialiśmy ich. Na wypadek następnego skoku ściągnęliśmy do Dystryktu Kolumbii kilkudziesięciu dodatkowych agentów. Przyjechaliśmy do Rosslyn po niecałych dziesięciu minutach. Ale zdążyli uciec.
– Daliście w końcu znać miejscowej policji? – zapytałem.
Kyle przytaknął.
– Dzwoniliśmy do nich. Nie chcemy nikomu deptać po odciskach, jeśli nie musimy. Już jadą do banku.
Pokręciłem głową i przewróciłem oczami.
– Ale jednak nie do domu dyrektora, tak?
– Najpierw sami sprawdzimy, co tam się dzieje – odpowiedziała za Kyle’a agentka Cavalierre. – Ci zabójcy nie popełniają błędów. My też nie możemy.
Nie była wobec mnie zbyt uprzejma. Mówiła zniecierpliwionym tonem. Nie podobało mi się to. Ale najwyraźniej nie obchodziło ją, co myślę.
– W Rosslyn jest bardzo dobra policja – upierałem się. – Współpracowałem już kiedyś z nimi. A wy?
Czułem się w obowiązku bronić kolegów, których dobrze znałem.
Kyle westchnął.
– Wiesz, ile zależy od pierwszej reakcji. W tym problem. Betsey ma rację. Nie możemy popełniać błędów, bo oni ich nie popełniają.
Skręciliśmy w High Street. Dzielnica wyglądała na spokojną i zamożną. Stare i nowe rezydencje, podwójne garaże, przystrzyżone trawniki.
Nie mogłem się pozbyć obaw, że znajdziemy zwłoki. Oni zawsze kogoś zabijają, mówiłem sobie. Jedna rodzina już zginęła.
Zaparkowaliśmy przed dużym domem w stylu kolonialnym, z wielkim, czerwonym numerem 315 na żółtej skrzynce pocztowej. Za nami zatrzymał się drugi samochód z agentami. Im nas więcej, tym gorzej się zapowiada, pomyślałem.
Kyle uniósł swoje walkie-talkie.
– Bandyci pewnie już się wynieśli. Ale pamiętajcie, że nigdy nic nie wiadomo. Ci faceci to zabójcy i wygląda na to, że lubią swój fach.
Nigdy nic nie wiadomo. To fakt. Jakże prawdziwe było to powiedzenie i w jak przerażający sposób potwierdzało się czasami.
Czy to, między innymi, trzymało mnie w tej pracy? Skoki adrenaliny? Niepewność przy każdym nowym śledztwie? Dreszcz emocji zwany myśliwym? Ciemna strona mojej natury? Rzadkie zwycięstwa dobra nad złem? Częste zwycięstwa zła nad dobrem?
Wyciągnąłem z kabury glocka i starałem się nie myśleć o niczym, co mogło mnie rozproszyć. Żeby szybko reagować, trzeba mieć wolną głowę. Kyle, Betsey Cavalierre i ja pobiegliśmy do drzwi frontowych. Trzymaliśmy broń gotową do strzału. Prawdziwi zawodowcy – czujni i spięci.
Bo nigdy nic nie wiadomo.
Z zewnątrz w domu nie było słychać żadnego dźwięku – martwa cisza. Gdzieś u sąsiadów zaszczekał pies, rozpłakało się dziecko.
Przy dwóch pierwszych napadach były ofiary. Tylko ten schemat się powtarzał na razie. Rytuał zabójców? Ostrzeżenie? Sposób na obrabianie banków? O co tu chodziło, na Boga?
– Wchodzę pierwszy – powiedziałem do Kyle’a. Nie zamierzałem pytać go o pozwolenie. – Jesteśmy w Waszyngtonie. W każdym razie blisko. To mój teren.
Nie spierał się ze mną. Agentka Cavalliere milczała. Przyjrzała mi się uważnie. Była już kiedyś na linii ognia? – zastanawiałem się. Co teraz czuła? Czy kiedykolwiek strzelała do kogoś?
Drzwi domu nie były zamknięte na klucz. Celowo je tak zostawili? Czy dlatego, że wynieśli się w pośpiechu?
Szybko i cicho wsunąłem się do środka. Miałem nadzieję, że może wszystko będzie dobrze, a jednocześnie spodziewałem się najgorszego. W holu, salonie i kuchni było ciemno i cicho, świecił się tylko czerwony zegar cyfrowy na kuchence i szumiała lodówka.
Agentka Cavalierre dała znak, żebyśmy się rozdzielili. Z głębi domu nie docierał nawet żaden szept. To mi się nie podobało. Gdzie była rodzina?
Skulony, podkradłem się do kuchni. Zajrzałem do środka. Nikogo.
Wszedłem i otworzyłem drewniane drzwi w tylnej ścianie. Spiżarnia. Ostry zapach przypraw i korzeni.
Następne drzwi. Tylne schody wiodące na piętro.
Trzecie drzwi. Schody prowadzące do piwnicy.
Należało sprawdzić piwnicę. Pstryknąłem włącznikiem światła. Nie zapaliło się. Niech to szlag!
– Policja! – zawołałem.
Żadnej odpowiedzi.
Wziąłem głęboki oddech. Nie sądziłem, że grozi mi w tej chwili jakieś niebezpieczeństwo, bałem się tego, co mogłem znaleźć na dole. Wahałem się sekundę lub dwie, potem postawiłem nogę na skrzypiącym stopniu. Nie cierpię piwnic.
– Policja! – powtórzyłem.
Nadal cisza.
Sprawdzanie ciemnych zakamarków w budynku to nie żadna zabawa. Nawet jeśli ma się broń i umie z niej korzystać. Zapaliłem swoją latarkę. Dobra, idziemy.
Serce waliło mi mocno, gdy zbiegałem po schodach. Pistolet trzymałem przed sobą. Schyliłem głowę i zajrzałem do piwnicy. Jezu!
Od razu je zobaczyłem. Poczułem przypływ adrenaliny.
– Detektyw Cross. Jestem z policji.
Matka i córeczka. Kobieta była związana i zakneblowana kolorowymi szmatkami i czarną taśmą. Szeroko rozwarte oczy błyszczały jak reflektory. Dziewczynka miała na ustach tylko taśmę. Łkała spazmatycznie.
Ale żyły. Ani tutaj, ani w banku nikt nie zginął.
Dlaczego?
Zmienili schemat!
– Co tam się dzieje na dole? – Jesteś cały, Alex?
To był głos Kyle’a. Poświeciłem w górę. Craig i Cavalierre stali na szczycie schodów.
– Są tutaj – odparłem. – Żyją. Wszystko w porządku.
O co tu chodziło, do diabła?
Supermózg… Co za dziwaczne, zupełnie absurdalne przezwisko. Prawie perwersyjne. Dlatego tak je lubił.
Obserwował teraz scenę w domu dyrektora banku. Czuł się tak, jakby wyszedł z siebie i stał obok. Pamiętał z młodości stary telewizyjny show. Jesteś tam. Był tam.
Stwierdził, że to podniecające przyglądać się, jak technicy FBI wchodzą do domu ze swoimi czarnymi, magicznymi walizeczkami. Wiedział wszystko o ich wydziale przestępstw z użyciem przemocy.
Patrzył uważnie na skupione twarze kręcących się agentów.
Potem przyjechała masa policjantów z Rosslyn. Kilka radiowozów z migającymi światłami na dachach. Ładny widok.
W końcu zobaczył, jak z domu wychodzi detektyw Alex Cross. Był wysoki i dobrze zbudowany. Trochę po czterdziestce. Przypominał Muhammada Ali z najlepszych czasów. Jego twarz nie była jednak przygaszona. Piwne oczy płonęły żywym blaskiem. Ali nigdy tak nie wyglądał.
Cross to jeden z głównych przeciwników. W walce na śmierć i życie. W zaciekłej walce umysłów, a właściwie przede wszystkim walce woli.
Supermózg był pewien, że pokona detektywa. Miał przewagę i zawsze wygrywał. A jednak coś go niepokoiło i irytowało. Cross też sprawiał wrażenie pewnego siebie. Jak śmiał? Za kogo on się uważał?
Supermózg obserwował dom jeszcze przez chwilę, aż przekonał się, że jest tu absolutnie bezpieczny.
W skali numerycznej na 9,9999 z 10.
Przyszła mu do głowy szalona myśl. Wiedział, skąd się wzięła.
W dzieciństwie uwielbiał filmy o Indianach i kowbojach. Zawsze był po stronie Indian. Najbardziej lubił, kiedy zakradali się do obozu wroga i dotykali śpiących nieprzyjaciół.
Supermózg miał ochotę dotknąć Aleksa Crossa.
Gdy tylko upewniliśmy się, że w domu jest bezpiecznie, zadzwoniłem do szpitala, żeby zapytać o Jannie. Przygniatało mnie to wszystko: poczucie winy, paranoja i obowiązki. Rodzina dyrektora została uratowana. A co z moją?
Połączyli mnie z dyżurką na piętrze Jannie. Telefon odebrała pielęgniarka dyplomowana Julietta Newton, która czasami zaglądała do sali Jannie, kiedy przychodziłem z wizytą. Przypominała mi starą, zaprzyjaźnioną pielęgniarkę Ninę Childs, zmarłą w zeszłym roku.
– Tu Alex Cross. Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałbym rozmawiać z moją babcią albo córką.
– Nie ma ich w tej chwili na piętrze – odrzekła Julietta. – Zjechały na dół. Doktor Petito kazał zrobić Jannie rezonans magnetyczny. Akurat było wolne miejsce.
– Zaraz tam przyjadę. Jak ona się czuje?
Pielęgniarka zawahała się.
– Znów miała atak, ale teraz jej stan jest stabilny.
Wskoczyłem do samochodu i po piętnastu minutach wpadłem do szpitala. W podziemiach odnalazłem diagnostykę. Było późno, prawie dziesiąta wieczorem. W rejestracji nie było nikogo, więc poszedłem przed siebie jasnoniebieskim korytarzem. O tej porze wyglądał upiornie.
Podszedłem do gabinetu tomografii komputerowej, byłem całkowicie pochłonięty myślami o Jannie, martwiłem się o nią. Z drzwi po drugiej stronie korytarza wyszedł nagle technik. Przestraszył mnie.
– Czego pan szuka? – zapytał. – Może pomogę?
– Jestem ojcem Jannie Cross. Ma teraz rezonans magnetyczny.
Skinął głową.
– A, tak. Zaprowadzę pana. Chyba są w połowie badania. To nasza ostatnia pacjentka na dziś.
W gabinecie czuwała babcia. Udawała spokojną, ale poznałem po oczach, że jest wystraszona.
Popatrzyłem na aparaturę do uzyskiwania obrazów metodą rezonansu magnetycznego. Wyglądała bardzo nowocześnie, inaczej niż te, które dotąd widziałem. Przechodziłem takie badania dwa razy, więc wiedziałem, jak się odbywają. Jannie leżała płasko w środku tego wspaniałego urządzenia z unieruchomioną głową i ten widok jakoś mnie niepokoił. Ale trzeci atak w ciągu dwóch dni też był niepokojący.
– Słyszy nas? – zapytałem.
Babcia zakryła uszy palcami.
– Słucha muzyki. Ale możesz wziąć ją za rękę, Alex. Pozna, że to ty.
Ująłem jej dłoń i uścisnąłem lekko. Oddała mi uścisk. Poznała.
– Co się działo po moim wyjściu? – spytałem.
– Mieliśmy wielkie szczęście – odrzekła babcia. – Doktor Petito robił obchód. Wszedł do nas i rozmawiał z Jannie, i właśnie wtedy dostała ataku. Kazał ją tu przyjąć.
Musiałem usiąść. To był długi i ciężki dzień i jeszcze się nie skończył. Serce i głowa wciąż pracowały na przyspieszonych obrotach. Reszta ciała próbowała za nimi nadążyć.
– Tylko nie zacznij obwiniać siebie samego – ostrzegła babcia. – Jak powiedziałam, mieliśmy szczęście. Na miejscu był najlepszy lekarz w szpitalu.
– Nikogo nie winie – mruknąłem. Oczywiście skłamałem.
Babcia zmarszczyła brwi.
– Nawet gdybyś tu był w czasie jej ataku, zabraliby ją na rezonans magnetyczny. I nie wyrzucaj sobie, że to z powodu boksu. Doktor Petito powiedział, że to prawie niemożliwe. Cios był za słaby. To coś innego, Alex.
Właśnie tego się obawiałem. Czekaliśmy na koniec badania, to były długie i ciężkie chwile. W końcu Jannie wysunęła się wolno z aparatu. Na mój widok rozpromieniła się.
– Killing me softly with his song… – zanuciła i zdjęła słuchawki. – The Fugees. Cześć, tato. Obiecałeś, że wrócisz, i dotrzymałeś słowa.
Przytaknąłem, schyliłem się i pocałowałem ją.
– Jak się czujesz, skarbie?
– Jakoś się trzymam – odpowiedziała. – Puścili mi super muzykę. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę zdjęcia mojego mózgu.
Ja też nie mogłem się doczekać. Doktor Petito również. Pomyślałem, że chyba nigdy nie wychodzi ze szpitala. Spotkałem się z nim w jego gabinecie. Dochodziła północ. Obaj byliśmy potwornie zmęczeni.
– Ma pan długi dzień – zauważyłem.
Wyglądało na to, że każdy jego dzień jest taki. Neurolog zaczynał pracę o siódmej trzydzieści rano, a widywałem go w szpitalu o dziewiątej i dziesiątej wieczorem, czasem później. Zachęcał pacjentów, żeby dzwonili do niego do domu nawet w środku nocy, jeśli coś im dolega lub po prostu coś ich zaniepokoi.
Wzruszył ramionami i ziewnął.
– Takie życie. Kilka lat temu doprowadziło mnie to do rozwodu. Teraz jestem samotny. Boję się wiązać. Ale lubię to.
Skinąłem głową i pomyślałem, że go rozumiem.
– Co z Jannie? – zapytałem. – Znalazł pan coś czy wszystko w porządku?
Pokręcił powoli głową, a potem usłyszałem słowa, których wolałbym nie usłyszeć.
– Niestety, ma nowotwór. Prawie na pewno gwiaździak w postaci torbieli, ale potwierdzi to dopiero zabieg chirurgiczny. Taki guz pojawia się u pacjentów w bardzo młodym wieku. Usadowił się w móżdżku. Jest duży i zagraża jej życiu. Przykro mi, że musiałem przekazać panu złą wiadomość.
Spędziłem jeszcze jedną godzinę w szpitalu przy Jannie. I tym razem zasnęła, trzymając mnie za rękę.
Następnego ranka odezwał się mój pager. Oddzwoniłem do Francji, do Sandy’ego Greenberga, przyjaciela z lyońskiej centrali Interpolu. I znów zła wiadomość.
W londyńskim supermarkecie brutalnie zamordowano pewną kobietę. Nazywała się Lucy Rhys-Cousins. Zginęła na oczach własnych dzieci. Sandy powiedział, że brytyjska policja podejrzewa jej męża, Geoffrey’a Shafera, znanego mi jako Łasica.
Nie mogłem w to uwierzyć. Nie teraz. Tylko nie on.
– Ale nie wiesz na pewno, czy to Shafer? – zapytałem.
– To on, Alex, choć nie potwierdzimy tego prasie. Scotland Yard jest pewien. Dzieci rozpoznały swojego stukniętego tatusia.
Wiele miesięcy temu Geoffrey Shafer porwał Christine. Popełnił również kilka przerażających morderstw w południowo-wschodniej części Waszyngtonu. Napadał na biednych i bezbronnych. Wiadomość, że żyje i znów zabija, odczułem jak szybki, nagły cios poniżej pasa. Wolałem nie myśleć, jak zareaguje Christine.
Zadzwoniłem do niej ze szpitala, ale znów odezwała się automatyczna sekretarka.
– Christine, jeśli jesteś w domu, odbierz telefon – powiedziałem spokojnie do słuchawki. – Tu Alex. Musimy porozmawiać o czymś ważnym, proszę, odbierz telefon.
Nie odezwała się. Tłumaczyłem sobie, że Shafer nie może być w Waszyngtonie, a jednak bałem się, że jest. Lubił robić niespodzianki. Cholerna Łasica!
Zerknąłem na zegarek. Była dopiero siódma rano. Wydawało mi się, że jest za wcześnie, żebym mógł zastać Christine w szkole. Mimo to, postanowiłem tam pojechać. Miałem niedaleko.
Po drodze modliłem się: Boże, nie pozwól, żeby znów coś jej się stało. Nie rób jej tego. Nie możesz. Nie powinieneś.
Zaparkowałem przy szkole i wyskoczyłem z samochodu. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że biegnę korytarzem w stronę narożnego gabinetu Christine. Serce mi waliło. Miałem miękkie nogi. Zanim dopadłem drzwi, usłyszałem stuk klawiatury komputera.
Zajrzałem do środka i odetchnąłem z ulgą.
Siedziała w swoim przytulnym, zagraconym pokoju. Podczas pracy była zawsze bardzo skupiona. Nie chciałem jej przestraszyć, więc tylko się przyglądałem. Po chwili zapukałem delikatnie.
– To ja – powiedziałem cicho.
Przestała pisać i odwróciła się. Przez moment patrzyła ma mnie jak dawniej. Rozbroiła mnie. Miała na sobie granatowe spodnie i żółtą jedwabną bluzkę szytą na zamówienie. Nie widać było po niej, że przeżywa trudny okres, ale wiedziałem, że tak jest.
– Co tu robisz? – zapytała w końcu. – Już wiem, co się stało w Londynie. Oglądałam rano CNN. Widziałam te wspaniałe sceny z supermarketu.
Pokręciła głową i przymknęła oczy.
– Wszystko w porządku? – spytałem.
– Nie! – prawie warknęła. – Wręcz odwrotnie! I jeszcze ta wiadomość. Nie śpię po nocach. Mam ciągle koszmary. W dzień nie mogę się skoncentrować. Wyobrażam sobie, że z małym Aleksem dzieją się okropne rzeczy. Z Jannie, Damonem, babcią i z tobą też. Nie mogę przestać o tym myśleć!
Jej słowa rozdzierały mi serce. Nie potrafiłem jej pomóc i to było straszne uczucie.
– Wątpię, żeby tu wrócił – powiedziałem.
Jej oczy rozbłysły gniewem.
– Ale pewien nie jesteś.
– Shafer nie interesuje się nami. Nie liczymy się w jego świecie fantazji. Ważna była żona. Jestem zaskoczony, że nie zamordował również dzieci.
– A widzisz, jesteś zaskoczony! Nikt nie wie, co strzeli do głowy takiemu szaleńcowi. Teraz zajmujesz się następnymi. Zdeprawowanymi ludźmi, którzy mordują bez powodu niewinnych zakładników. Bo nikt im w tym nie przeszkadza.
Chciałem wejść do gabinetu, ale Christine podniosła rękę.
– Nie podchodź. Trzymaj się ode mnie z daleka.
Wstała, minęła mnie i ruszyła w stronę łazienki dla nauczycieli. Zniknęła za drzwiami, nie obejrzawszy się nawet ani razu.
Wiedziałem, że nie wyjdzie, dopóki nie nabierze pewności, że sobie poszedłem.
Idąc do samochodu, pomyślałem, że nie zapytała o Jannie.
Zanim pojechałem do pracy, znów wpadłem do szpitala. Jannie już nie spała i zjedliśmy razem śniadanie. Oświadczyła, że jestem najlepszym tatą na świecie, a ja odrzekłem, że ona jest najlepszą córką. Potem powiedziałem jej o nowotworze i czekającej ją operacji. Płakała w moich ramionach.
Przyszła babcia. Jannie zabrali na dalsze badania. Nie miałem co robić w szpitalu przez kilka następnych godzin. Pojechałem na kolejne spotkanie z FBI. Zawsze ta praca. Christine mówiła, że wiecznie ścigam szaleńców. I nie było widać końca.
Odprawa odbywała się w terenowym biurze FBI na Czwartej ulicy w Northwest. Agentka specjalna kierująca dochodzeniem, Betsey Cavalierre, zjawiła się punkt jedenasta. Wyglądało na to, że wezwała połowę Biura i był to imponujący, w jakiś sposób uspokajający widok.
Pamiętałem, że podczas napadów bandyci żądali precyzji. Może dlatego Kyle Craig powierzył śledztwo agentce Cavalierre. Mówił mi, że jest dokładna i wymagająca, należy do grona najlepszych zawodowców, jakich widział przez lata pracy w Biurze. Wróciłem myślą do skoków na banki i zabójstw. Dlaczego bandytom zależy na rozgłosie, nawet na złej sławie? Może zamierzali w ten sposób ostrzec personel innych banków, żeby w przyszłości nikt nie stawiał oporu? A może chodziło o morderstwa z zemsty? To miało sens, któryś z zabójców – kto wie, czy nie paru – mógł kiedyś pracować w banku. Warto było pójść tym tropem.
Rozejrzałem się po zatłoczonej sali sztabu kryzysowego. Na ściankach działowych wisiały biuletyny i zdjęcia podejrzanych i świadków. Niestety, żaden podejrzany nie pasował do tej sprawy. Przeczytałem pseudonimy: Grubas, Kochanka, Wąsik.
Dlaczego nie mamy ani jednego dobrego podejrzanego? Jaki stąd wniosek? Czego nie dostrzegamy?
– Witam wszystkich. Chcę z góry podziękować za to, że poświęcicie weekend na pracę – oznajmiła agentka Cavalierre z właściwą dozą ironii i humoru. Miała na sobie spodnie khaki i jasnoczerwony T-shirt. We włosy wpięła maleńką, purpurową spinkę. Wydawała się pewna siebie i zadziwiająco odprężona.
– A kto nie przyjdzie w sobotę… – dodał z końca sali wąsaty agent – może sobie darować przychodzenie w niedzielę.
– Ciekawe, że cwaniaczki zawsze siadają z tyłu – skomentowała z uśmiechem Cavalliere.
Uniosła grubą, niebieską teczkę.
– Wszyscy macie te akta. To stare sprawy, które mogą w jakiś sposób wiązać się z obecną. Napady Josepha Dougherty’ego na Środkowym Zachodzie w latach osiemdziesiątych przypominają ją pod pewnymi względami. Jest też kartoteka Davida Grandstaffa, który opracował i wykonał największy, pojedynczy skok na bank w dziejach Ameryki. Przypominam, że został schwytany przez Biuro. Jednakże, starając się bardzo gorliwie dostać go w swoje ręce, użyliśmy wtedy dość dyskusyjnych metod. Po sześciotygodniowym procesie ława przysięgłych obradowała tylko dziesięć minut i Grandstaffa uniewinniono. Do dziś nie odzyskano trzech milionów dolarów zrabowanych z Tucson First National Bank.
Ktoś z przodu sali podniósł rękę.
– Gdzie jest teraz Grandstaff?
– Och, zszedł do podziemia – odrzekła Cavalierre. – Na głębokość około dwóch metrów. Dlatego ostatnie napady to nie jego robota, agencie Doud. Ale może posłużył komuś za wzór. Tak samo Joseph Dougherty. Ktoś mógł ich naśladować.
Minęło mniej więcej pół godziny zanim mnie przedstawiła.
– Niektórzy z was znają już Aleksa Crossa z policji waszyngtońskiej. Pracuje w wydziale zabójstw. Ma tytuł doktora psychologii i jest psychologiem sądowym. Dodam, że również bliskim przyjacielem Kyle’a Craiga. Więc cokolwiek myślicie o stołecznej policji i naszym szefie, lepiej zachowajcie to dla siebie.
Spojrzała na mnie przez salę.
– To doktor Cross znalazł ciała Errola i Brianne Parker. I to był dotąd jedyny przełom w śledztwie. Zauważcie, jak mu się podlizuję.
Wstałem i rozejrzałem się wokoło.
– Niestety Parkerowie też zeszli do podziemia – powiedziałem. Rozległy się śmiechy. – Brianne i Errol byli drobnymi przestępcami, ale siedzieli za napady na banki. Sprawdzamy wszystkich, których poznali w więzieniu Lorton. Na razie bez skutku. Podobnie jak inne nasze działania.
– Parkerowie umieli kraść, ale nie byli tak zorganizowani, jak ten, kto ich zatrudnił, a potem zabił. Nawiasem mówiąc, otruto ich. Podejrzewam, że zabójca przyglądał się, jak umierają, a ich śmierć musiała być makabryczna. Możliwe, że odbył stosunek seksualny z martwą Brianne. To tylko domysły, ale sądzę, że w tym wszystkim chodzi nie tylko o rabowanie banków.
Supermózg nie mógł spać. Zbyt wiele nieprzyjemnych myśli kłębiło się w jego zmęczonej głowie. Dręczono go okrutnie, doprowadzono do tego nieznośnego stanu! Musiał się zemścić. Podporządkował temu celowi swoje życie, poświęcał mu każdą niemal chwilę od czterech lat.
Wreszcie wstał z łóżka i usiadł ciężko za biurkiem. Czekał, aż przejdą mu fale nudności, aż te cholerne ręce przestaną drżeć! Oto moje nędzne życie, pomyślał. Nie cierpię go. Nie cierpię każdego swojego oddechu.
Zaczął pisać list, który ułożył w czasie bezsennych godzin.
DO PREZESA CITIBANKU
Czas się ocknąć, ja nie żartuję. Bank poniesie straszliwe konsekwencje. Myślicie, że nic wam nie grozi ze strony szarych ludzi. Mylicie się. Cały się trzęsę z oburzenia, kiedy to piszę.
Mój „osobisty bankier” śpi w pracy. Ta kobieta jest tak bezosobowa jak ścianki działowe w klitce, którą nazywa biurem. Zawsze myślałem, że bankowcy są inteligentni i mają wszystko zapięte na ostatni guzik. Więc jak to możliwe, że kilka razy znalazłem w moim rachunku irytujące, skandaliczne pomyłki?
Zleciłem dokonanie prostego przelewu pieniędzy z konta na konto. Nie zrobiono tego w ustalonym terminie.
Niedawno się przeprowadziłem. Zawiadomiłem o tym wasz bank. Przez trzy miesiące nie dostawałem wyciągów z rachunku. Okazało się, że nie zmieniono mojego adresu i trafiały do kogoś innego!
Po tych wszystkich zniewagach, po tych wszystkich pomyłkach mieliście jeszcze czelność odmówić mi pożyczki. Panna Princeton Priss rozmawiała ze mną w sposób nieszczery, wyraźnie protekcjonalnym tonem. To absolutnie niedopuszczalne.
Oceniam jakość usług w dziesięciostopniowej skali. Oczekuję poziomu 9,9999 z 10. Bardzo daleko wam do tego.
Szarzy ludzie jeszcze będą mieli swój dzień.
Przeczytał list. Całkiem nieźle, jak na drugą w nocy. Nawet zupełnie dobrze.
Wydrukuje go, podpisze i schowa do swoich akt. Jak wszystkie. Byłoby zbyt niebezpiecznie wysyłać takie rzeczy pocztą.
Chryste, jak on nienawidzi banków! Towarzystw ubezpieczeniowych i funduszów inwestycyjnych! Tych cholernych firm internetowych i pieprzonego rządu! Muszą pójść na dno! I tak będzie. W końcu nadejdzie dzień szarych ludzi.
Kiedy rano wychodziłem od Jannie, coś jej obiecałem. Przyrzekłem uroczyście, że wstąpię do Big Mike Giordano’s i kupię pizzę na wynos.
Wszedłem do sali szpitalnej, żonglując gorącym pudełkiem. Doktor Petito nie pozwolił Jannie dużo jeść, ale powiedział, że kawałek nie zaszkodzi.
– Dostawa! – zawołałem.
– Hurra! Hurra! – krzyknęła z łóżka. – Uratowałeś mnie przed tym okropnym, wstrętnym jedzeniem szpitalnym. Dzięki, tato. Jesteś super.
Wyglądała na zdrową dziewczynkę, która nie musi tu leżeć. Żałowałem, że tak nie jest. Miałem już trochę informacji o jej zabiegu. Przygotowania i sama operacja zajmą od ośmiu do dziesięciu godzin. Chirurg rozetnie guz i weźmie wycinek do biopsji. Przez ten czas stabilny stan Jannie zapewni dilantin. Zaczną jutro rano.
– Chciałaś z oliwkami i anchois, zgadza się? – zapytałem, po czym otworzyłem pudełko z pizzą.
Spojrzała na mnie złym wzrokiem. Z pewnością nauczyła się tego od swojej prababci.
– Błąd, panie dostawco. Jeśli na tej pizzy są jakieś paskudne anchois, niech pan ją lepiej zabiera z powrotem.
– Tylko się z tobą drażni – uspokoiła babcia i też posłała mi niedobre spojrzenie, trochę jednak łagodniejsze.
Jannie wzruszyła ramionami.
– Wiem. Ja też się z nim drażnię. It’s our thing, doo, doo. Do what you wanna do – zanuciła stary kawałek pop i uśmiechnęła się.
– Ja tam lubię anchois – wtrącił się z przekory Damon. – Są prawdziwie słone.
Jannie zmarszczyła brwi i spojrzała na brata.
– Sam będziesz anchois w następnym życiu.
Śmialiśmy się jak zawsze i wcinaliśmy pizzę z podwójnym serem, popijając mlekiem. Opowiadaliśmy sobie, jak nam minął dzień. W centrum uwagi była oczywiście Jannie. Opisywała szczegółowo swoją drugą tomografię komputerową, która trwała pół godziny.
– Będę lekarką – ogłosiła. – To już postanowione. Pewnie pójdę na uniwerek Johnsa Hopkinsa, jak tata.
Około ósmej babcia i Damon zaczęli się zbierać. Siedzieli w szpitalu od trzeciej; przyszli, jak tylko Damon wrócił ze szkoły.
– Tata jeszcze zostaje – obwieściła Jannie. – Był w pracy i za krótko go dziś widziałam.
Wyciągnęła ręce do babci, żeby ją uściskać. Obejmowały się dłuższą chwilę. Babcia szepnęła jej coś do ucha, a Jannie kiwnęła głową na znak, że rozumie.
Potem przywołała do łóżka Damona.
– Przytul mnie mocno i pocałuj – rozkazała.
Babcia i Damon machali jej na pożegnanie, uśmiechali się i powtarzali „cześć, trzymaj się, do jutra”. Na policzkach Jannie lśniły łzy, ale też się uśmiechała.
– To mi się naprawdę podoba – oznajmiła. – Wiecie, to, że jestem w centrum uwagi. I nie martwcie się, zostanę lekarką. Właściwie od dziś możecie do mnie mówić „doktor Jannie”.
– Dobranoc, doktor Jannie – powiedziała od drzwi babcia. – Słodkich snów. Do zobaczenia jutro, kochanie.
– Cześć – rzucił Damon, ruszył do wyjścia, po czym nagle odwrócił się. – Aha, „doktor Jannie”.
Zostaliśmy sami. Milczeliśmy przez chwilę. Podszedłem i objąłem Jannie. Scena pożegnania źle na nas podziałała. Siedziałem na brzegu łóżka i trzymałem ją, jakby miała się załamać. Długo trwaliśmy w tej pozie, rozmawialiśmy niewiele, tylko tuliliśmy się mocno do siebie.
Ze zdziwieniem spostrzegłem w pewnej chwili, że znów zasnęła w moich ramionach. Właśnie wtedy po policzkach zaczęły mi spływać łzy.
Pozostałem w szpitalu całą noc. Byłem przygnębiony i pełen obaw. Niewiele spałem. Trochę myślałem o napadach na banki, po prostu żeby zająć umysł czymś innym. Brutalnie zamordowano niewinnych ludzi i bolało mnie to jak każdego.
Rozmyślałem też o Christine. Kochałem ją i nic nie mogłem na to poradzić. Ale najwyraźniej podjęła już decyzję, co z nami będzie. Nie miałem na to wpływu. Nie chciała żyć z detektywem z wydziału zabójstw, a ja zapewne nie potrafiłbym być nikim innym.
Obudziliśmy się z Jannie około piątej rano. Okno jej sali wychodziło na płaski dach i mały ogród. Siedzieliśmy w milczeniu i patrzyliśmy na wschód słońca. Wyglądał tak pięknie, że zrobiło mi się jeszcze smutniej. A jeśli to nasze ostatnie wspólne chwile? Nie chciałem o tym myśleć, ale nie mogłem przestać.
Jannie umie czasem czytać z mojej twarzy.
– Nie martw się, tato – powiedziała. – Zobaczę jeszcze wiele pięknych poranków. Choć, prawdę mówiąc, trochę się boję.
– To dobrze, że zawsze mówimy sobie prawdę – odrzekłem. – Tak powinno być.
– Okay, więc bardzo się boję – przyznała cicho.
– Ja też, malutka.
Trzymaliśmy się za ręce i patrzyliśmy na wspaniałe, pomarańczowo-czerwone słońce. Całą siłą woli starałem się nie załamać. Zaczęło mnie ściskać w gardle, więc udałem, że ziewam, choć wiedziałem, że nie oszukam Jannie.
– Co będzie dziś rano? – zapytała w końcu szeptem.
– Reszta badań przedoperacyjnych. Może znów pobiorą ci krew?
– Wiesz, że ci ludzie tutaj to wampiry? Dlatego chciałam, żebyś został na noc.
– I słusznie – pochwaliłem ją. – Odparłem kilka ataków, ale wolałem cię nie budzić. Pewnie ogolą ci łepek.
– O, nie! – krzyknęła i złapała się za głowę.
– Tylko troszkę. Z tyłu. Będziesz wyglądała odjazdowo.
Była przerażona.
– Tak?! To może ty też wygolisz sobie tył głowy? Oboje będziemy wyglądali odjazdowo.
Wyszczerzyłem zęby.
– Jeśli chcesz, proszę bardzo.
Wszedł doktor Petito i usłyszał, jak się rozweselamy wzajemnie.
– Jesteś pierwsza na liście – powiedział z uśmiechem do Jannie.
Wypięła dumnie pierś.
– Widzisz, tato? Jestem numer jeden.
Zabrali mi Jannie pięć po siódmej.
Miałem w pamięci scenę, jak Jannie tańczy z kotką Rosie i śpiewa Róże są czerwone. Ciągle ją odtwarzałem w wyobraźni w tamten długi, straszny poranek u Świętego Antoniego. Czekanie w szpitalu to jak przedwczesne pójście do piekła albo przynajmniej do czyśćca. Babcia, Damon i ja prawie nie rozmawialiśmy przez cały czas. Na krótko wpadł Sampson, przyszły też ciotki Jannie. Oni również byli przybici. To wszystko było straszne. Najgorsze godziny w moim życiu.
Sampson zabrał babcię i Damona do stołówki na śniadanie. Ja nie ruszałem się z miejsca. Nie miałem żadnych wiadomości o Jannie. Wszystko wokół wydawało mi się nierzeczywiste. Przed oczami stanęły mi znowu obrazy związane ze śmiercią Marii. Kiedy moja żona została ranna w bezsensownej strzelaninie ulicznej, przywieźli ją właśnie do tego szpitala.
Kilka minut po piątej do poczekalni wszedł doktor Petito. Zobaczyłem go, zanim nas zauważył. Zrobiło mi się słabo. Poczułem, jak wali mi serce. Nie mogłem z jego twarzy wyczytać niczego poza tym, że jest zmęczony. W końcu nas dostrzegł, skinął ręką i podszedł.
Uśmiechnął się. Odetchnąłem z ulgą.
– W porządku. Udało się – powiedział. Uścisnął ręce kolejno: mnie, potem babci, potem Damonowi. – Możemy sobie pogratulować.
– Dziękuję – szepnąłem. – Za wszystko, co pan zrobił.
Piętnaście minut później pozwolono nam wejść do sali pooperacyjnej. Poczułem się nagle swobodnie i wspaniale.
Jannie leżała sama. Podeszliśmy cicho, niemal na plecach do łóżka. Na głowie miała turban z gazy. Była podłączona do monitorów i kroplówki.
Wziąłem ją za rękę. Babcia za drugą. Nasza mała dziewczynka uratowana. Udało się.
– Czuję się, jakbym za życia poszła do nieba – powiedziała do mnie babcia i uśmiechnęła się. – A ty?
Po około dwudziestu pięciu minutach Jannie zaczęła się budzić. Wezwano doktora Petito. Kazał jej wziąć kilka głębokich oddechów i zakaszleć.
– Boli cię głowa? – zapytał.
– Chyba tak – odrzekła Jannie.
Nagle spojrzała na mnie i babcię. Najpierw zmrużyła, potem wytrzeszczyła oczy. Najwyraźniej jeszcze całkiem nie oprzytomniała.
– Cześć tato, cześć babciu – powiedziała w końcu. – Wiedziałam, że też będziecie w niebie.
Odwróciłem się, żeby zobaczyła, co zrobiłem. Wygoliłem sobie kawałek z tyłu głowy. Wyglądałem jak ona.
Dwa dni później wróciłem do sprawy napadów na banki i zabójstw. Odpychała mnie, a jednocześnie przyciągała. Śledztwo prowadzono beze mnie. Ale nikogo nie złapano. Przypomniało mi się jedno z powiedzeń babci: „Jeśli zataczasz kręgi, być może ścinasz rogi”. Może tu krył się dotychczas nasz problem w tym dochodzeniu.
Spotkałem się z Betsey Cavalierre w biurze FBI na Czwartej ulicy. Pogroziła mi palcem, ale uśmiechnęła się przyjaźnie. Dobrze wyglądała w brązowej kurtce sportowej, niebieskim T-shircie i dżinsach.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że twoja córeczka ma operację? Wszystko w porządku, Alex? Chyba niewiele spałeś?
– Lekarz twierdzi, że w porządku. To twarda dziewczyna. Dziś rano zapytała mnie, kiedy znów zaczynamy lekcje boksu. Przepraszam, że nic ci nie powiedziałem. Nie byłem sobą.
Machnęła ręką.
– Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Widać po twojej twarzy, że jesteś odprężony.
Uśmiechnąłem się.
– Jestem. Przemyślałem wiele rzeczy. Bierzmy się do roboty.
Mrugnęła do mnie.
– Siedzę tu od szóstej rano.
– Chyba na pokaz – odparłem.
Usiadłem za moim tutejszym biurkiem i zacząłem przeglądać stertę papierów, która się tam już uzbierała. Agentka Cavalierre siedziała naprzeciwko. Cieszyłem się z powrotu do pracy. Ktoś mordował kasjerki bankowe, dyrektorów, ich rodziny. Chciałem pomóc w schwytaniu bandytów, na ile mogłem.
Po godzinie podniosłem wzrok znad dokumentów. Cavalierre patrzyła niewidzącymi oczyma w moją stronę, pogrążona w głębokiej zadumie.
– Muszę się z kimś zobaczyć – powiedziałem. – Powinienem wcześniej o tym pomyśleć. Facet wyjechał na jakiś czas z Waszyngtonu. Był w Filadelfii, Nowym Jorku i Los Angeles. Ale już wrócił. Obrobił sporo banków i używał przemocy.
Betsey skinęła głową.
– Brzmi zachęcająco. Chętnie się z nim spotkam.
Być może ją też gnębił brak solidnego tropu. Pojechaliśmy jej samochodem do brudnego, odrapanego hoteliku Doral na New York Avenue. Właśnie wychodziły stamtąd trzy chude, zmęczone życiem prostytutki w spódniczkach mini. Przed wejściem czekał alfons w stylu retro w złocistym garniturze. Opierał się o żółtego, odkrytego cadillaka i dłubał w zębach.
– Zabierasz mnie zawsze w niezwykle miłe miejsca – powiedziała Cayalierre, wysiadając z samochodu.
Zauważyłem, że ma na kostce kaburę. Dobrze przygotowana do działania – pomyślałem.
Tony Brophy mieszkał na czwartym piętrze.
Recepcjonista powiedział, że przebywa tu od tygodnia, są z nim ciągle kłopoty i straszny z niego palant.
– Ta nora nie ma chyba nic wspólnego z Doralem w Miami – oznajmiła Cavalierre, kiedy wspinaliśmy się tylnymi schodami. – Co za syf!
– Zaczekaj, aż zobaczysz Brophy’ego. Pasuje tutaj.
Podeszliśmy do jego pokoju i wyciągnęliśmy broń. Brophy był poważnym podejrzanym w naszej sprawie. Zgadzał się jego profil przestępcy. Zastukałem głośno w zniszczone drzwi.
– Czego? – dobiegł spoza nich gburowaty głos.
– Policja, otwierać! – zawołałem.
Usłyszałem jakiś ruch, potem ktoś odryglował kilka zamków. Drzwi uchyliły się wolno i w szparze zobaczyłem Brophy’ego. Miał około dwóch metrów wzrostu i ważył prawie sto dwadzieścia kilo, był dobrze umięśniony i ostrzyżony brzytwą na zero.
– Pieprzony, waszyngtoński gliniarz! – przywitał nas. Trzymał w zębach papierosa bez filtra. – A ta cipka z tobą, to kto? Niezła.
– Potrafię mówić za siebie – ubiegła mnie Betsey.
Tony Brophy uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej czekał na odpowiedź w swoim stylu.
– To mów.
– Starsza agentka Cavalierre z FBI – przedstawiła się Betsey.
– Starsza agentka! Coś jak w telewizji? Przekonajmy się. Na spokojnie czy na ostro?
Wyszczerzył zadziwiająco równe, białe zęby. Był bez koszuli, tylko w czarnych, wojskowych spodniach i białych klapkach. Na owłosionych ramionach i torsie miał więzienne tatuaże.
– Głosuję na ostro – odrzekła Betsey. – Ale to tylko moje zdanie.
Brophy odwrócił się do chudej blondynki, która siedziała na zielonej sofie i oglądała telewizję. Miała na sobie tylko bieliznę i luźną koszulę.
– Hej, Nora. Podoba ci się ta laska? Bo mnie tak.
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie interesowało ją nic poza Rosie O’Donnell na ekranie. Wyglądała na naćpaną. Miała włosy na żel, a na szyi, nadgarstkach i kostkach wytatuowany drut kolczasty.
Brophy przeniósł wzrok na nas.
– Domyślam się, że jest do obgadania interes. A więc ta tajemnicza kobitka jest z FBI. To mi pasuje. Znaczy się, że ma kasę na to, co mogę wiedzieć.
Betsey pokręciła głową.
– Raczej to z ciebie wycisnę.
Ciemne oczy Brophy’ego znowu rozbłysły.
– Ona mi się naprawdę podoba!
Weszliśmy za nim do malutkiej kuchni z koślawym, drewnianym stołem. Brophy odwrócił krzesło oparciem do przodu i usiadł.
Musieliśmy się dogadać w sprawach finansowych, zanim zacznie mówić. W jednym na pewno się nie mylił – Betsey miała o wiele większy budżet niż ja.
– Ale to muszą być naprawdę dobre informacje – uprzedziła.
Skinął głową z pewną siebie miną.
– Najlepsze, jakie możesz kupić, kochanie. Pierwszy gatunek. Bo widzisz, spotkałem się osobiście z facetem, który stoi za ostatnimi skokami w Marylandzie i Wirginii. Chcesz wiedzieć, jaki on jest? To zimny skurwysyn. I pamiętaj, kto ci to powiedział.
Brophy popatrzył twardo na Betsey i na mnie. Zaciekawił nas.
– Kazał się nazywać Supermózgiem – przeciągał słowa w sposób charakterystyczny dla Florydy. – Mówił poważnie. Supermózg. Wyobrażacie sobie? Spotkaliśmy się w Sheratonie przy lotnisku. Skontaktował się ze mną przez mojego znajomego z Nowego Jorku. Ten cały Supermózg wiedział o mnie różne rzeczy. Wyliczył mi moje mocne i słabe strony. Rozebrał mnie na czynniki pierwsze. Wiedział nawet o uroczej Norze i jej brzydkim nałogu.
– Myślisz, że to glina? Stąd miał tyle informacji o tobie? – zapytała Betsey.
Brophy wyszczerzył zęby.
– Nie. Za sprytny. Ale może znać jakichś gliniarzy, skoro wszystko wie. Dlatego zostałem i wysłuchałem gościa do końca. Poza tym wspomniał o sześciocyfrowej sumie dla mnie. To mnie najbardziej zainteresowało!
Teraz nie mieliśmy już innego wyjścia, mogliśmy go tylko słuchać. Jeśli Brophy się rozgadał, nic nie było w stanie przerwać jego monologu.
– Jak wyglądał ten facet? – spytałem.
– Dobre pytanie. Za milion dolców. Opiszę wam tę scenkę. Kiedy wszedłem do jego pokoju w hotelu, oślepiły mnie jasne światła. Jak na premierze filmu z Hollywood. Gówno widziałem.
– Coś musiałeś zobaczyć – naciskałem. – Przynajmniej zarys sylwetki.
– Zarys widziałem. Miał długie włosy. Albo nosił perukę. Wielki nos i wielkie uszy. Jak otwarte drzwi samochodu. Pogadaliśmy i powiedział, że będziemy w kontakcie. Ale nie odezwał się więcej. Myślę, że pewnie mu nie pasowałem.
– Dlaczego? – spytałem. To było pytanie całkiem serio. – Dlaczego mu nie pasował ktoś taki jak ty?
Brophy zrobił z dłoni pistolet i strzelił do mnie.
– Bo szukał zabójców, kolego. A ja nie zabijam. Jestem typem kochanka. Zgadza się, agentko Cavalierre?
To, co Brophy nam opowiedział, było niepokojące i nie mogło się dostać do prasy. Ktoś, kto nazywał siebie Supermózgiem, przesłuchiwał i angażował zawodowych zabójców. Tylko zabójców. Co planował? Następne napady na banki z braniem zakładników? Co mu chodziło po głowie, do cholery?
Po pracy pojechałem do szpitala. Jannie czuła się dobrze, ale mimo to zostałem z nią na noc. Mój drugi dom. Zaczęła mnie nazywać „współlokatorem”.
Następnego dnia zabrałem się do studiowania akt byłych, niezadowolonych pracowników Citibanku, First Virginia i First Union oraz ludzi, którzy grozili bankom. Nastroje w sztabie kryzysowym FBI były kiepskie. Staliśmy w miejscu. Wciąż nie mieliśmy żadnego dobrego podejrzanego.
Groźbami i głupimi dowcipami pod adresem banków zajmują się zwykle wydziały dochodzeniowe w ich centralach. Listy z pogróżkami piszą najczęściej ci, którym odmówiono pożyczki lub zabrano niespłacony dom. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Z portretów psychologicznych interesujących mnie osób wynikało, że większość miała problemy zawodowe, finansowe albo rodzinne. Czasami grożono bankom z powodu ich polityki personalnej lub powiązań z takimi krajami jak Afryka Południowa, Irak czy Irlandia Północna. W dużych bankach prześwietlano listy rentgenem w pokoju pocztowym i zdarzały się często fałszywe alarmy. Włączały je niekiedy gwiazdkowe pocztówki dźwiękowe.
Było to zajęcie wyczerpujące, ale konieczne. Wchodziło w zakres naszej pracy. Około pierwszej zerknąłem na Betsey Cavalierre. Siedziała jak wszyscy przy prostym, metalowym biurku. Sterty papierów prawie ją zasłaniały.
– Muszę wyskoczyć na trochę – powiedziałem. – Chcę sprawdzić jednego faceta. Groził Citibankowi. Mieszka niedaleko stąd.
Odłożyła długopis.
– Idę z tobą. O ile nie masz nic przeciwko temu. Kyle mówił mi, że ufa twojej intuicji.
– I zobacz, dokąd zaszedł – odrzekłem z uśmiechem.
– Właśnie – powiedziała i mrugnęła do mnie. – Chodźmy.
Akta Josepha Petrillo przeczytałem dwa razy. Wyróżniał się w tym gronie. Od dwóch lat, co tydzień wysyłał prezesowi nowojorskiego Citibanku wściekły, ziejący wręcz nienawiścią list z pogróżkami. Od stycznia 1990 roku pracował w ochronie banku. Zwolnili go dwa lata temu z powodu cięć budżetowych. Redukcja dotknęła wszystkie działy, nie tylko ochronę. Petrillo nie przyjął jednak do wiadomości żadnych wyjaśnień.
W tonie jego listów było coś, co mnie mocno zaniepokoiło. Choć pisane poprawnie i w sposób inteligentny, wskazywały na paranoję, może nawet schizofrenię. Petrillo, zanim podjął pracę w banku, służył w Wietnamie w stopniu kapitana. Wiedział, co to walka. Policja przesłuchiwała go w sprawie pogróżek, ale nie przedstawiono mu żadnych zarzutów.
– To pewnie jedno z tych twoich słynnych przeczuć – powiedziała Betsey w drodze do domu podejrzanego przy Piątej Alei.
– Słynnych złych przeczuć – poprawiłem ją. – Detektyw, który z nim rozmawiał kilka miesięcy temu, też miał podobne. Bank nie chciał wnieść oskarżenia.
W przeciwieństwie do swojej nowojorskiej imienniczki, waszyngtońska Piąta Aleja to biedny rejon na skraju Capitol Hill. Kiedyś mieszkali tu głównie amerykańscy Włosi, teraz żyje mieszanka różnych ras i narodowości. Wzdłuż krawężników stały rzędy starych, pordzewiałych samochodów. Wyróżniało się wyraźnie bmw sedan ze wszystkimi możliwymi bajerami. Pewnie handlarza narkotyków.
– Nic się nie zmieniło – powiedziała Betsey.
Skręciłem w ulicę, gdzie mieszkał Petrillo.
– Znasz tę okolicę? – spytałem.
Przytaknęła i zmrużyła oczy.
– Ileś tam lat temu, nie zamierzam teraz mówić ile, urodziłam się dokładnie cztery przecznice stąd.
Zerknąłem na nią. Patrzyła przed siebie z ponurą miną. Zdradziła mi kawałek swojej przeszłości: dorastała w złej dzielnicy Waszyngtonu. Nie wyglądała na to.
– Możemy zawrócić – powiedziałem. – Załatwię to później. Pewnie to żaden trop, ale Petrillo mieszka tak blisko naszego sztabu, że…
Pokręciła głową i wzruszyła ramionami.
– Przeczytałeś dziś masę akt. Ten właśnie facet wpadł ci w oko. Trzeba spróbować. Nie przeszkadza mi, że tu jestem.
Zatrzymaliśmy się przed narożnym sklepem, gdzie pewnie od dziesiątków lat zbierały się miejscowe dzieciaki. Obecna grupa wyglądała trochę retro w luźnych dżinsach, ciemnych T-shirtach i z przylizanymi do tyłu włosami. Wszyscy byli biali.
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i ruszyliśmy chodnikiem wzdłuż Piątej Alei. Po chwili wskazałem niewielki żółty budynek.
– To dom Petrilla – powiedziałem.
– Więc pogadajmy z facetem – odparła Betsey. – Sprawdźmy, czy ostatnio obrobił jakieś banki.
Poszliśmy w górę po dziurawych, betonowych schodach do szarych, metalowych drzwi. Zapukałem we framugę.
– Policja! – krzyknąłem. – Chciałbym porozmawiać z Josephem Petrillo.
Betsey stała na lewo ode mnie, o jeden stopień niżej. Odwróciłem się do niej. Nie jestem pewien, co chciałem wtedy powiedzieć, w każdym razie nie zdążyłem.
W tej samej chwili – gdzieś w środku domu, niedaleko drzwi wejściowych – rozległ się ogłuszający huk wystrzału – zabrzmiał jak strzelba.
Betsey krzyknęła.
Dałem nura z ganku, pociągając Betsey za sobą. Upadliśmy na trawę i wyszarpnęliśmy broń. Dyszeliśmy ciężko.
– Jezu Chryste! – wysapała.
Żadne z nas nie oberwało, ale wystraszyliśmy się jak cholera. Poza tym byłem na siebie wściekły, że zachowałem się przy drzwiach tak nieostrożnie.
– Niech to szlag! Nie spodziewałem się, że będzie do nas strzelał.
– Już nigdy nie zwątpię w twoje złe przeczucia – szepnęła. – Wezwę posiłki.
– Najpierw wezwij policję – powiedziałem. – To nasze miasto.
Przykucnęliśmy za nieprzyciętym żywopłotem i kilkoma zaniedbanymi krzakami róż. Trzymałem odbezpieczony pistolet przy twarzy, lufą do góry. Czy to Supermózg? Znaleźliśmy go?
Dzieciaki spod delikatesów przyglądały się akcji z drugiej strony ulicy. Przyciągnął je strzał. Patrzyły na nas wytrzeszczonymi oczami, jakby oglądały na żywo serial Nowojorscy gliniarze. Jeden z chłopaków przyłożył dłonie do ust.
– Pieprzony świr Joe! – krzyknął głośno.
– Dobrze, że „pieprzony świr Joe” przestał do nas walić – wyszeptała Betsey.
– Ale niestety nadal ma strzelbę. Amunicję pewnie też.
Przesunąłem się trochę, żeby lepiej widzieć drzwi domu. Nie było w nich żadnej dziury.
– Petrillo! – zawołałem.
Cisza.
– Policja! – powtórzyłem.
Czekasz, żebym się pokazał, świrnięty Joe? – pomyślałem. Chcesz mieć lepszy cel?
Podkradłem się bliżej ganku, ale trzymałem się poniżej balustrady. Dzieciaki po drugiej stronie ulicy zaczęły mnie przedrzeźniać.
– Panie Petrillo? Stuknięty panie Petrillo? Jak ci tam w środku, świrnięty palancie?
Po kilku minutach przyjechało wsparcie: dwa radiowozy na syrenach. Potem jeszcze dwa. Później kilka wozów FBI. Wszyscy uzbrojeni po zęby i gotowi do wielkiej bitwy. Zablokowali wyloty ulicy, ewakuowali ludzi z domów naprzeciwko i z narożnego sklepu. Pojawił się helikopter stacji telewizyjnej.
Brałem udział w takich akcjach więcej razy, niż miałem ochotę pamiętać. Niedobrze. Zaczekaliśmy dwadzieścia minut, aż przyjedzie jednostka specjalna SWAT. „Niebiescy rycerze”. Byli szczelnie opancerzeni i wyważyli drzwi taranem. Wtedy wkroczyliśmy do środka.
Nie musiałem się tam pchać, ale wszedłem tuż za pierwszymi. Miałem na sobie kevlarową kamizelkę kuloodporną. Agentka Cavalierre ruszyła za mną. Podobało mi się, że nie została z tyłu.
Salon wyglądał jak strych w bibliotece. Sterty zbutwiałych książek bez okładek, podartych czasopism, starych gazet, sięgające prawie do sufitu, zajmowały większą część pokoju. A wszędzie koty, mnóstwo kotów. Miauczały żałośnie i wyglądały jakby ktoś chciał je zagłodzić na śmierć.
Joseph Petrilllo leżał na kupie starych numerów „Newsweeka”, „Life’a”, „Time’a” i „People”. Musiał je strącić, kiedy upadał do tyłu. Miał otwarte usta, jakby się uśmiechał.
Palnął sobie w łeb ze strzelby. Leżała na podłodze przy krwawiącej głowie. Odstrzelił sobie niemal całą prawą połowę twarzy. Krew opryskała ścianę, fotel i część książek. Jeden z kotów lizał jego rękę.
Przyjrzałem się książkom i gazetom walającym się obok ciała. Zauważyłem broszurę Citibanku i kilka wyciągów z konta Petrillo. Trzy lata temu miał siedem tysięcy siedemset jedenaście dolarów, teraz tylko sześćdziesiąt jeden.
Betsey Cavalierre przykucnęła przy zwłokach. Wyczułem, że bardzo stara się nie zwymiotować. Kilka kotów ocierało się o jej nogi, ale nie zwracała na to uwagi.
– On nie mógł być Supermózgiem – powiedziała.
Spojrzałem jej prosto w oczy. Dojrzałem w nich strach, ale przede wszystkim smutek.
– Nie, Betsey – odrzekłem. – Na pewno nie biedny Petrillo i jego głodujące koty.
Pojechałem do domu, żeby wreszcie wyspać się we własnym łóżku. Jannie martwiła się, że bolą mnie plecy od drzemania na krześle w jej sali. Ledwo zasnąłem, zadzwonił telefon.
Christine.
– Alex, ktoś jest u mnie w domu. To na pewno Shafer. Przyszedł po mnie! Pomóż mi!
– Wezwij policję. Już jadę. Zabieraj małego Aleksa i uciekaj. Szybko!
Zwykle jadę do Mitchellville prawie pół godziny. Tej nocy byłem tam w niecałe piętnaście minut. Przed domem Christine stały dwa radiowozy z błyskającymi światłami. Lało jak diabli.
Wyskoczyłem z porsche i wbiegłem na ganek. Zatrzymał mnie potężny policjant w granatowej pelerynie.
– Detektyw Alex Cross – przedstawiłem się. – Wydział zabójstw. Jestem bliskim przyjacielem Christine Johnson.
Sięgnąłem po odznakę, ale machnął ręką.
– Są z nią nasi ludzie – powiedział. – Jej ani dziecku nic się nie stało.
Usłyszałem płacz małego Aleksa. Wszedłem do salonu. Zapłakana Christine głośno rozmawiała z dwoma policjantami.
– Mówię wam, że on tu jest! To Geoffrey Shafer, Łasica! – krzyknęła i złapała się obiema rękami za włosy.
Wziąłem dziecko na ręce. Uspokoiło się.
– Powiedz im o Shaferze – poprosiła błagalnie Christine. – Opowiedz, co mi zrobił ten szaleniec!
Wyjaśniłem policjantom, kim jestem i opowiedziałem o makabrycznym porwaniu Christine przed rokiem na Bermudach. Starałem się streszczać. Kiedy skończyłem, skinęli głowami. Rozumieli.
– Pamiętam to z gazet – powiedział jeden. – Problem w tym, że nie mamy żadnego dowodu, że ktoś tu dzisiaj był. Sprawdziliśmy wszystkie okna i drzwi, i cały teren wokół domu.
– Mogę się rozejrzeć? – zapytałem.
– Proszę bardzo. Zostaniemy z panią Johnson.
Oddałem dziecko Christine i obszedłem dom. Zaglądałem wszędzie. Nic. Wyszedłem na dwór. Mimo, że było mokro, nie znalazłem żadnych śladów. Wątpiłem, by Shafer się tu zakradł.
Gdy wróciłem do salonu, Christine siedziała na sofie, tuląc dziecko do siebie. Dwaj policjanci czekali na ganku. Wyszedłem żeby pogadać z nimi.
– Mogę mówić szczerze? – zapytał jeden z nich. – Może pani Johnson miała zły sen? To, co mówiła, przypominało jakieś koszmary, coś w tym rodzaju. Jest pewna, że ten Shafer był w sypialni. Ale nie zauważyliśmy nic podejrzanego. Drzwi były zaryglowane, alarm włączony. Miewa takie sny?
– Czasami. Zwłaszcza ostatnio. Dzięki za pomoc. Zajmę się nią.
Radiowozy odjechały. Wszedłem do domu. Christine trochę się uspokoiła, ale miała strasznie smutne oczy.
– Co się ze mną dzieje? – spytała. – Chcę znów normalnie żyć. Nie mogę się od niego uwolnić!
Nie pozwoliła się dotknąć. Nawet teraz. Nie chciała słyszeć, że Łasica mógł jej się tylko przyśnić. Podziękowała, że przyjechałem, ale kazała mi wracać do domu.
– Nie możesz mi w niczym pomóc – powiedziała.
Pocałowałem dziecko i wyszedłem.
Podczas napadu nowy zespół używał nazwisk: Niebieski, Biały, Czerwony i Zielona. Dokładnie o siódmej rano Niebieski ukrył się wśród gęstych jodeł za domem w waszyngtońskiej dzielnicy Woodley Park.
Dyrektor banku, Martin Casselman, wyszedł do pracy mniej więcej dwadzieścia po siódmej, tak jak każdego z trzech poprzednich dni. Zanim wsiadł do samochodu, rozejrzał się wokoło. Możliwe, że zaniepokoiły go ostatnie napady na banki w Marylandzie i Wirginii. Ale większość ludzi nigdy tak naprawdę nie wierzy, że im samym może się przytrafić coś podobnego.
Żona Casselmana pracowała w szkole średniej w Dumbarton Oaks. Uczyła angielskiego. Pan Niebieski nie cierpiał tego przedmiotu. Pani C. wychodziła z domu przed ósmą. Casselmanowie mieli życie dobrze zorganizowane, można było przewidzieć, co i kiedy będą robić, a to znacznie ułatwiało zadanie.
Niebieski przykucnął za usychającym wiązem. Czekał na telefon. Jak dotąd, wszystko szło zgodnie z planem. Był rozluźniony. Mniej więcej osiem minut po wyjściu Martina Casselmana odezwał się telefon komórkowy. Niebieski wcisnął guzik.
– Pan C. przyjechał na nasze spotkanie – usłyszał. – Jest na parkingu.
– Zrozumiałem – odpowiedział. – Moje spotkanie z panią C. dobrze się zapowiada.
Ledwo się wyłączył, zobaczył Victorię Casselman. Wyszła z domu i zaryglowała drzwi. Była w różowym kostiumie i przypominała mu Farrah Fawcett w okresie świetności.
– Dokąd ona idzie, do cholery? – zdziwił się głośno.
Nie przewidywał żadnych niespodzianek. Supermózg zapewniał, że wszystko precyzyjnie zaplanował. To ma być precyzja? Niebieski zaczął się pospiesznie przedzierać przez gąszcz. Ale wiedział, że nie zdąży.
Błąd.
Mój czy jej?
Wspólny! Ona wyszła dziś za wcześnie, ja zszedłem z posterunku!
Zaczął biec w kierunku Hawthorne Street. Ale czarna toyota tercel już wyjeżdżała tyłem na ulicę. Jeśli skręci w prawo, wszystko się popieprzy! Jeśli w lewo, jest jeszcze szansa. Zrób to dla mnie, Farrah! W lewo, kochanie!
Niebieski próbował wymyślić, co krzyknąć, żeby ją zatrzymać. Szybciej, człowieku! Myśl!
Pojechała w lewo! Grzeczna dziewczynka. Ale i tak nie zdąży jej złapać.
Pochylił głowę i przeszedł do sprintu. Poczuł gorąco w piersi. Rozsadzało mu płuca. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak pędził.
– Hej! – wrzasnął na całe gardło. – Hej! Pomocy!
Victoria Casselman odwróciła blond głowę. Zwolniła trochę, ale nie zatrzymała samochodu. Musi ją dopaść.
– Moja żona rodzi! – krzyknął Niebieski. – Niech mi pani pomoże!
Toyota stanęła. Odetchnął z ogromną ulgą. Miał nadzieję, że nie obserwuje ich żaden ciekawski sąsiad. Nieważne. Musi ją dorwać za wszelką cenę. Dobiegł do auta. Ledwo dyszał.
Victoria Casselman opuściła szybę.
– Co się dzieje? Gdzie pańska żona?
Niebieski złapał w końcu oddech. Wyciągnął pistolet sig-sauer i trzasnął ją lufą w policzek. Głowa kobiety odskoczyła na bok. Krzyknęła z bólu.
– Wracamy do domu! – wrzasnął Niebieski. Wpakował się do samochodu i przystawił jej broń do czoła. – Gdzie się, do cholery, wybierałaś tak wcześnie? Albo lepiej się zamknij. Nieważne. Popełniłaś błąd, Victorio. Fatalny błąd.
Niebieski miał wielką ochotę rozwalić ją na miejscu.
Napadnięto na filię banku Chase Manhattan niedaleko waszyngtońskiego hotelu Omni Shoreham. Betsey Cavalierre i ja niewiele rozmawialiśmy w drodze z biura FBI do banku. Oboje baliśmy się bardzo tego, co możemy tam zastać.
Betsey zachowywała się w pełni profesjonalnie. Umieściła syrenę na dachu swojego samochodu i pędziliśmy przez miasto. Znów padało. Deszcz walił w karoserię i przednią szybę. Stolica płakała. Koszmar narastał. Jeszcze nigdy dotąd nie prowadziłem śledztwa w tak okropnej i niezrozumiałej sprawie. To zupełnie nie miało sensu. Bandyci napadający na banki działali jak seryjni zabójcy. Prasa rozpisywała się o tym i ludzie byli przerażeni. Mieli prawo. Bankierzy wściekali się, że policja nie potrafi z tym skończyć.
Z zamyślenia wyrwały mnie syreny policyjne przed nami. Od ich wycia zjeżyły mi się włosy na karku. Potem zobaczyłem niebiesko-biały szyld filii Chase Manhattan.
Betsey zatrzymała się na Dwudziestej Ósmej ulicy, prawie przecznicę od banku. Nie mogliśmy podjechać bliżej. Mimo ulewy zebrała się setka gapiów, poza tym drogę blokowały dziesiątki karetek pogotowia, radiowozów, był nawet wóz strażacki.
Pobiegliśmy w strugach deszczu do skromnego, ceglanego budynku na rogu Calvert. Wyprzedzałem Betsey o kilka kroków, ale nadążała.
Wejście na parking bankowy zagradzał policjant. Błysnąłem odznaką.
– Detektyw Cross, wydział zabójstw.
Przepuścił nas.
Zastanawiałem się, dlaczego syreny policyjne i alarmowe wciąż jeszcze wyją. Po wejściu do banku zrozumiałem. Naliczyłem pięć ciał. Kasjerki i dyrektorzy. Trzy kobiety, dwóch mężczyzn. Wszystkich zastrzelono. Następna makabra, chyba najgorsza, jak dotąd.
– Chryste, dlaczego?! – mruknęła Cavalierre. Na moment przytrzymała się mojego ramienia, ale szybko odzyskała panowanie nad sobą.
Podbiegł do nas agent FBI. Pamiętałem go z pierwszego spotkania w sztabie kryzysowym. Nazywał się James Walsh.
– Pięć ofiar – zameldował. – Personel banku.
– Trzymają zakładników? – zapytała Betsey.
Pokręcił głową.
– Zabili żonę dyrektora. Strzał z bliskiej odległości. Nie rozumiemy z jakiego powodu. Darowali życie ochroniarzowi. Ma dla was wiadomość od jakiegoś Supermózga.
Ocalały ochroniarz nazywał się Arthur Strickland. Siedział w gabinecie zabitego dyrektora. Nie dopuszczono do niego dziennikarzy.
Był wysoki, szczupły i dobrze zbudowany. Miał około pięćdziesiątki. Wyglądało na to, że jest w szoku. Po twarzy i wąsach spływały mu wielkie krople potu, jasnoniebieska koszula od munduru dosłownie nim przesiąkła.
Betsey zaczęła z nim rozmawiać łagodnym, współczującym tonem.
– Starsza agentka Cavalierre z FBI – przedstawiła się. – Prowadzę to dochodzenie. A to detektyw Cross z policji waszyngtońskiej. Podobno ma pan dla nas wiadomość?
Potężny mężczyzna nagle się załamał. Ukrył twarz w dłoniach i zaszlochał. Dopiero mniej więcej po minucie wziął się w garść i był w stanie mówić.
– Zabili bardzo miłych ludzi – powiedział. – Moich przyjaciół. Miałem ich chronić. Klientów oczywiście też.
– Wydarzyła się straszna tragedia, ale to nie pańska wina – odrzekła Betsey. Starała się go uspokoić i dobrze jej szło. – Dlaczego zastrzelili ich, a pana nie?
Ochroniarz pokręcił głową i wzruszył ramionami.
– Trzymali mnie w holu z innymi. Było ich dwóch. Kazali nam leżeć twarzą do podłogi. Powiedzieli, że muszą wyjść z banku kwadrans po ósmej. Ani sekundy później. Powtórzyli kilka razy, że nie może być żadnych błędów. Żadnych alarmów, żadnych ukrytych sygnalizatorów.
– Mieli spóźnienie? – zapytałem Stricklanda.
– Nie. Właśnie o to chodzi. Mogli wyjść o czasie, ale jakby im nie zależało. Kazali mi wstać. Myślałem, że już po mnie. Byłem w Wietnamie, ale jeszcze nigdy tak się nie bałem.
– I zostawili panu wiadomość dla nas?
– Tak. Jeden zapytał, czy lubię moją pracę. Odpowiedziałem, że tak. Nazwał mnie głupim, tępym burakiem. Kazał powtórzyć agentce Cavalierre z FBI i detektywowi Crossowi, że w banku popełniono błąd. Więcej błędów nie może być, powiedział to kilka razy. I że to wiadomość od Supermózga. Potem zastrzelili wszystkich na podłodze. Z zimną krwią. To moja wina. Byłem na służbie i pozwoliłem na to.
– Nie, panie Strickland – powiedziała cicho Betsey. – To nasza wina, nie pana.
Więcej błędów nie może być.
Supermózg wiedział wszystko o Betsey Cavalierre z FBI i detektywie Crossie. Panował nad sytuacją. Nawet nad ludźmi prowadzącymi dochodzenie. Byli teraz częścią jego planu.
W pogodny dzień wyjechał z Waszyngtonu na wieś. Na błękitnym niebie zastygło kilka obłoków. Symetrycznie – na wschodzie i na zachodzie. Kwitły lilie, żonkile i słoneczniki.
Grupa, która dokonała ostatniego napadu, mieszkała na farmie w Wirginii, na południe od Hayfield, mniej więcej sto trzydzieści kilometrów na południowy zachód od stolicy, prawie w Wirginii Zachodniej.
Skręcił na niebrukowaną polną drogę i zobaczył tył furgonetki pana Niebieskiego, wystający z wyblakłej, czerwonej stodoły. Po podwórzu łaziła para psów, kłapiąc zębami na gzy. Nigdzie nie zauważył swoich ludzi ani ich dziewczyn. Ale z domu dochodziła głośna muzyka rockandrollowa. Południowy, głównie gitarowy rock. Puszczali to od rana do nocy.
Wszedł do salonu, który przebudowano tak, by przypominał strych. Zastał tu panów Niebieskiego, Czerwonego, Białego i ich dziewczyny, łącznie z panną Zieloną. Poczuł zapach kawy. Pod ścianą stała miotła. Trochę posprzątali przed jego wizytą. Obok był oparty karabin snajperski heckler amp; koch.
– Witam wszystkich – powiedział i pomachał nieśmiało ręką, po swojemu. Uśmiechnął się, ale wiedział, że uważają go za frajera. Trudno. Panna Zielona przyglądała mu się, jakby wiedziała, że ma na nią ochotę.
– Się masz, profesorku – odezwał się Niebieski i wyszczerzył zęby.
Pogardliwy ton zabolał Supermózga. Nie zwiódł go fałszywy uśmiech. Pan Niebieski był zimnym jak głaz zabójcą. Dlatego został wybrany do napadu na banki First Union i Chase.
Supermózg uniósł dwa pudełka i papierową torbę.
– Przywiozłem pizzę i doskonałe chianti.
Radość zabijania, pomyślał.
Maszyna do zabijania.
Czas zabijania.
Pomysł zabijania.
Miejsce do zabijania.
Supermózg uśmiechnął się lekko. Obsesyjne igraszki słowne. Ale uśmiech nie pasował do jego twarzy. Był nieszczery, trochę wymuszony. Minęła czwarta po południu. Na dworze nadal świeciło jasne słońce. Przeszedł się po polach i wszystko przemyślał. Teraz wracał na farmę.
Wszedł frontowymi drzwiami i popatrzył na zwłoki. Sześć trupów. Ciała powyginane jak metal w ogniu. Widział to kiedyś podczas wielkiego pożaru na wzgórzach koło Berkeley w Kalifornii. Uwielbiał to: czyste piękno naturalnej zagłady.
Przyjrzał się zamordowanym. Byli zabójcami i odcierpieli za to. Tym razem otruł ich marplanem. Ciekawe, że lek przeciwdepresyjny działał najsilniej w serze lub czerwonym winie, zwłaszcza chianti. Dziwna kombinacja chemiczna powodowała nagły wzrost ciśnienia krwi, krwotok mózgowy i zapaść naczyniową. Voila.
Efekt zafascynował go. Rozszerzone źrenice. Usta wykrzywione w krzyku grozy. Opuchnięte, sine języki w kącikach warg. Teraz trzeba usunąć zwłoki. Muszą zniknąć bez śladu, jakby ci ludzie nigdy nie istnieli.
Przy drzwiach leżała drobna blondynka nazwiskiem Gersh Adamson. Zapewne próbowała wybiec na dwór. Bardzo dobrze. To ona była panną Zieloną. Mówiła, że ma dwadzieścia jeden lat, ale wyglądała na piętnaście. Jak cudownie wykrzywione usta. Krzyczała z przerażenia. Nie mógł oderwać oczu od jej warg.
Ocenił, że dziewczyna waży najwyżej pięćdziesiąt kilo. Ją będzie najłatwiej wynieść.
– Cześć, panno Zielona. Wiesz, że zawsze mi się podobałaś. Ale jestem trochę nieśmiały. A raczej byłem. Teraz już nie.
Dotknął małego biustu. Zdziwił się, że czuje pod bluzką stanik. Nie była taką hipiską, jak mu się zdawało. Rozebrał ją od pasa w górę i popatrzył na piersi.
Rozpiął martwej dziewczynie dżinsy i włożył palec do majtek. Ciało było trochę chłodne. Na pępku nosiła srebrny krążek. Dotknął go i pociągnął.
Zdjął jej ostrożnie szare szpilki na grubej podeszwie. Potem ściągnął obcisłe dżinsy. Panna Zielona miała jasnoniebieskie paznokcie u nóg.
Supermózg zsunął jej koronkowy stanik i zaczął ugniatać małe piersi. Ścisnął je razem i potarł. Potem uszczypnął twarde sutki. Chciał to zrobić od chwili, gdy ją poznał. Chciał, żeby ją trochę bolało. Może nawet bardzo.
Spojrzał w okno i na martwe ciała w pokoju.
– Chyba nikogo nie gorszę? – zapytał.
Zaciągnął Zieloną za nogi na wypłowiały dywan na środku salonu. Zdjął spodnie i dostał wzwodu. Już nigdy więcej tak nie zrobi. Może FBI ma rację: w końcu mógłby być schematycznym zabójcą. Może sam dopiero zaczyna rozumieć, kim naprawdę jest.
Ściągnął dziewczynie majtki i wsunął członek do jej pochwy.
– Jestem upiorem, panno Zielona – powiedział. – Szaleńcem. Wariatem. I to jest najlepszy kawał. Gdyby policja wiedziała… Co za wspaniałe rozwiązanie zagadki.