Rzecz jasna, nasze śledztwo wciąż stanowiło dla mediów temat dnia. Prasa dowiedziała się o Supermózgu i zaroiło się w niej od sensacyjnych nagłówków. Zdjęcie małego Buccieriego – jednej z pierwszych ofiar – zdobiło niemal każdy artykuł. Twarz chłopca zaczęła mi się śnić po nocach.
Pracowałem od dwunastu do szesnastu godzin dziennie. Mitchell Brand, który napadał na waszyngtońskie banki, był ciągle jednym z głównych podejrzanych FBI. Jego fotografia i dane wisiały wysoko na ścianie od ponad tygodnia. Nie mogliśmy go namierzyć, ale pasował do naszego portretu przestępcy. Ekipa dochodzeniowa szukała dowodów w miejscu, gdzie wyrzuciliśmy z pociągu okup. Technicy FBI badali każdy centymetr kwadratowy w domu na farmie Browne’a. W zlewie znaleźli ślady charakteryzacji teatralnej. Rozmawiałem z kilkoma zakładniczkami. Potwierdziły nasze podejrzenia, że porywacze mogli być ucharakteryzowani, nosić peruki i podwyższone buty.
Przez pierwsze dwa dni pracowałem z Sampsonem w Waszyngtonie. MetroHartford wyznaczyło milion dolarów nagrody za informacje o przestępcach. Oferta dotyczyła wszystkich, również członków gangu, których nie satysfakcjonowałaby ich część okupu.
Mitchella Branda szukaliśmy głównie w Waszyngtonie. Był czarny i miał trzydzieści lat. Podejrzewano go o sześć napadów na banki, ale nigdy go oficjalnie nie oskarżono. I nagle zniknął. W czasie operacji „Pustynna Burza” służył w armii w stopniu sierżanta. Słynął z tego, że lubił używać przemocy. Według kartotek wojskowych miał współczynnik inteligencji powyżej stu pięćdziesięciu.
Dowodów przybywało, ale rozgłos działał przeciwko nam. W biurze terenowym FBI urywały się telefony z informacjami, bez przerwy odbierano faksy. Nagle mieliśmy setki tropów do sprawdzenia. Zastanawiałem się, czy Supermózg nadal pracuje przeciwko nam.
Drugiego wieczoru po porwaniu kobiet z MetroHartford wpadł do mnie Sampson. Dochodziła jedenasta i przed chwilą wróciłem do domu. Wziąłem kilka zimnych piw i wyszliśmy na werandę.
– Miałem nadzieję zobaczyć dziś małego księcia – powiedział Sampson, kiedy usiedliśmy.
Podzieliłem się z nim najnowszymi wieściami. W każdym razie częścią.
– Będzie z nami mieszkał.
John wyszczerzył wielkie, białe zęby. Przypominały klawisze fortepianu.
– Wspaniała wiadomość, stary. Domyślam się, że Christine też.
Pokręciłem głową.
– Nie. Ciągle nie może się otrząsnąć po tym, co jej zrobił Geoffrey Shafer. Boi się o siebie i o nas. Nie chce mnie więcej widzieć. Między nami wszystko skończone.
Sampson przyjrzał mi się.
– Przecież było wam dobrze razem. Nie łapię, o co chodzi, stary.
– Ja też nie. Już od miesięcy. Zaproponowałem, że rzucę pracę w policji i pewnie tak bym zrobił. Ale powiedziała, że to nie ma znaczenia.
Popatrzyłem przyjacielowi w oczy.
– Straciłem ją, John. Próbuję z tym żyć, ale jestem załamany.
Późną nocą odezwał się mój pager. Sampson.
– Burdel nie z tej ziemi, Alex. Mówię poważnie.
– Gdzie jesteś? – zapytałem.
– W East Capitol Dwellings. Z Rakeemem Powellem. Jeden z jego kapusiów dał nam cynk. Chyba namierzyliśmy Mitchella Branda.
– I w czym problem?
– Rakeem zadzwonił do swojego porucznika, a tamten do szefa. Pittman ściągnął tu połowę waszyngtońskich gliniarzy.
Wkurzyłem się.
– To moje śledztwo, do cholery! Pittman mógł mnie zawiadomić.
– Dlatego dzwonię, stary. Lepiej rusz dupę.
Spotkałem się z Sampsonem przy osiedlu East Capitol. Według kapusia, tu zamelinował się Brand. Słyszałem, że blokowisko nazywają „subsydiowanym magazynem ludzkim”. Rzeczywiście, przypomina ciężkie więzienie. Budynki o wyglądzie bunkrów otaczają białe, zimne mury z żużlobetonu. Przygnębiający, ale dość typowy widok w Southeast. Mieszkający tu biedacy starają się jak mogą, żeby jakoś żyć w tych warunkach.
– To się wymknęło spod kontroli, Alex – zaczął narzekać Sampson, kiedy stanęliśmy obok siebie na skrawku brudnej ziemi między budynkami. – Za dużo spluw naraz. Gdzie kucharek sześć… sam wiesz. Szef detektywów znów się wygłupia.
Rozejrzałem się, pokręciłem głową i zakląłem. Cholerne zoo. Zauważyłem jednostkę specjalną SWAT, detektywów z wydziału zabójstw. I jak zwykle gapiów z sąsiedztwa. Czy Mitchell Brand mógł być Supermózgiem?
Szybko włożyłem kevlarową kamizelkę kuloodporną i sprawdziłem glocka. Potem poszedłem pogadać z szefem detektywów. Przypomniałem Pittmanowi, że to moje śledztwo, i nie mógł zaprzeczyć. Ale wyraźnie zaskoczył go mój widok.
– Przejmuję sprawę – oświadczyłem.
– Tylko nic nie spieprz. Mamy Branda na widelcu – warknął i odszedł.
Zaraz po mnie przyjechał starszy agent James Walsh. Betsey Cavalierre nie pokazała się. Podszedłem do niego. Zaprzyjaźniliśmy się w ciągu ostatnich kilku tygodni, ale dziś był jakiś sztywny. Nie podobało mu się to, co tu zastał. Jego także za późno zawiadomili.
– A gdzie starsza agentka Cavalierre? – zapytałem.
– Wzięła kilka wolnych dni. Chyba pojechała do koleżanki w Marylandzie. Znasz tego Mitchella Branda?
– Wiem o nim wystarczająco wiele. Jeśli siedzi na górze, pewnie jest uzbrojony po zęby. Ma nową przyjaciółkę, Theresę Lopez. Z tego osiedla. Samotna matka z trójką dzieci. Znam ją z widzenia.
– Bomba – westchnął Walsh. Pokręcił głową i przewrócił oczami. – Trójka dzieci, ich mamusia i uzbrojony facet podejrzany o napady na banki.
– Właśnie. Witamy w Waszyngtonie, agencie Walsh. Brand mógł brać udział w porwaniu kobiet z MetroHartford. Może być Supermózgiem. Musimy go dostać.
Spotkałem się z drużyną szturmową w punkcie obserwacyjnym w pobliskim budynku. Na co dzień używali tutaj mieszkania detektywi z wydziału narkotyków przydzieleni do osiedla. Byłem tu kilka razy. To moja okolica.
Mieliśmy wejść w ośmiu na szóste piętro i zgarnąć Branda. Ośmiu to aż za dużo do takiej roboty. Ale w kupie bezpieczniej.
Kiedy drużyna wkładała kamizelki kuloodporne i sprawdzała broń, wyjrzałem przez okno. Ulice zalewał żółty blask lamp sodowych. Co za cholerna dzielnica. Mimo obecności policjantów, handel prochami kwitł. Nic nie mogło tego powstrzymać. Przyglądałem się naganiaczom i czujkom na pobliskim rogu. Sprzedawali kokę. Szybkim krokiem, ze zwieszoną głową podszedł miejscowy ćpun. Znajomy widok. Odwróciłem się, jakbym niczego nie zauważył.
– Chcemy zgarnąć Branda – powiedziałem do drużyny – żeby go przesłuchać w sprawie skoku na bank First Union w Falls Church. Może nas doprowadzić do tego, kto zorganizował wszystkie napady. Jak dotąd, to nasz najlepszy podejrzany. Możliwe, że on sam jest Supermózgiem.
– O ile wiemy – ciągnąłem – siedzi teraz u swojej nowej dziewczyny. Detektyw Sampson puści w obieg standardowy rozkład tego typu mieszkania. Oprócz Branda może tam być jego przyjaciółka z trójką dzieci w wieku od dwóch do sześciu lat.
Odwróciłem się do Walsha. Dwaj z jego agentów weszli w skład drużyny szturmowej. Nie miał nic do dodania. Poinstruował tylko swoich ludzi:
– Policja waszyngtońska wchodzi pierwsza do mieszkania. My czekamy w korytarzu jako wsparcie. To tyle.
– Idziemy – powiedziałem. – Bądźcie bardzo ostrożni. Brand jest niebezpieczny i na pewno dobrze uzbrojony.
– Służył w siłach specjalnych – dorzucił Sampson. – To jak zbieranie bitej śmietany z gówna.
„Uzbrojony i niebezpieczny”. To dość oklepane określenie sygnalizuje jednak policjantom rzeczywiste fakty, z którymi muszą się liczyć.
Weszliśmy gęsiego do brudnej, słabo oświetlonej piwnicy budynku numer trzy, potem ruszyliśmy szybko schodami w górę. Na klatce widać było ślady pożaru. Na podłodze, ścianach i metalowej poręczy zostały plamy sadzy. Czy tutaj ukrywał się Supermózg? Był czarny? FBI wydawało się to nie do pomyślenia. Niby dlaczego?
Na czwartym piętrze zaskoczyliśmy dwóch ćpunów. Akurat przypalali skręta. Na widok naszej broni zamarli z wytrzeszczonymi oczami. Bali się ruszyć.
– Nikomu nic nie zrobiliśmy – wychrypiał w końcu jeden. Wyglądał na czterdziestkę, ale pewnie nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Wycelowałem w nich palec.
– Ani słowa – ostrzegłem.
Musieli pomyśleć, że przyszliśmy po nich. Nie mogli uwierzyć, że idziemy dalej. Usłyszałem za sobą Sampsona.
– Spierdalajcie stąd. Ostatni raz macie taki fart.
Przez cienkie ściany docierały do nas krzyki dzieci, płacz niemowląt, głosy z telewizorów, jazz, hip-hop i salsa. Ścisnęło mnie w żołądku. Atak na Branda w budynku pełnym ludzi mógł się źle skończyć. Ale wszyscy chcieli, żeby śledztwo ruszyło do przodu. A facet był doskonałym podejrzanym.
Sampson dotknął mojego ramienia.
– Ja i Rakeem wejdziemy pierwsi. Ty za nami, stary. I bez dyskusji.
Zmarszczyłem brwi, ale zgodziłem się. Sampson i Rakeem Powell strzelali najlepiej z nas. Byli ostrożni, sprytni i doświadczeni. Ale mieli trudne zadanie. „Uzbrojony i niebezpieczny”. Wszystko mogło się zdarzyć.
Odwróciłem się do detektywa, który trzymał oburącz ciężki, metalowy taran, przypominający małą rakietę z tępym końcem.
– Wywalisz drzwi bez uprzedzenia. Nie musisz najpierw pukać.
Spojrzałem na spiętych funkcjonariuszy za mną i uniosłem pięść.
– Wchodzimy na cztery. Pokazałem na palcach: raz… dwa… trzy!
Potężne uderzenie w drzwi wyłamało zamki. Wpadliśmy do środka. Sampson i Powell krok przede mną. Na razie bez strzału.
– Mama! – wrzasnęło jedno z przestraszonych dzieci. Natychmiast przypomniałem sobie ofiary Supermózga. Nie chcieliśmy rozlewu krwi.
„Uzbrojony i niebezpieczny”.
Dwoje maluchów oglądało w telewizji South Park. Gdzie jest Mitchell Brand? I gdzie Theresa Lopez? Może nie ma ich w domu. W takim środowisku zdarza się, że dzieci siedzą same przez kilka dni.
Sypialnia na wprost nas była zamknięta. Gdzieś w mieszkaniu grała muzyka. Jeśli Brand się tu zamelinował, to nie dbał zbytnio o swoje bezpieczeństwo. Nie podobało mi się to.
Pchnąłem drzwi sypialni i zajrzałem do środka. Serce mi waliło. Przykucnąłem w pozycji strzeleckiej. Trzecie dziecko bawiło się na podłodze pluszowym misiem.
– Niebieski Niedźwiadek – powiedziało do mnie.
Przytaknąłem szeptem i szybko wycofałem się do holu. Sampson otworzył kopniakiem następne drzwi. Druga sypialnia! Na planie była tylko jedna! Dostaliśmy rozkład nie tego mieszkania!
Nagle w holu pojawił się Mitchell Brand. Wlókł za sobą Theresę Lopez. Przyciskał jej do skroni lufę czterdziestki piątki. Ładna, ciemnoskóra kobieta trzęsła się z przerażenia. Oboje byli nadzy. Brand miał tylko złote łańcuchy na grubej szyi, nadgarstkach i lewej kostce.
– Rzuć broń, Brand! – zawołałem. – Wiesz, że stąd nie wyjdziesz. Chyba jesteś na tyle inteligentny? Rzuć broń!
– Z drogi! – wrzasnął. – Jestem na tyle inteligentny, żeby najpierw wpakować ci kulę w czoło!
Nie ruszyłem się z miejsca. Sampson i Powell zajęli stanowiska na prawo i lewo ode mnie.
– Bank First Union w Falls Church to twoja robota? – zapytałem. – Jeśli nie, nic ci nie grozi. Odłóż broń.
– To nie ja! – krzyknął. – Cały tydzień byłem w Nowym Jorku! Na ślubie siostry Theresy. Ktoś mnie w to wrabia!
Theresa Lopez zaczęła spazmatycznie łkać. Dzieci płakały i wołały ją. Detektywi i agenci FBI trzymali je w bezpiecznym miejscu.
– Był na weselu mojej siostry! – zawołała Lopez. Patrzyła błagalnie w moją stronę. – Ze mną!
– Mamusiu! Mamusiu! – płakały dzieci.
– Odłóż broń, Brand. Ubierz się. Musimy pogadać. Wierzę, że byłeś na weselu. Ale odłóż broń.
Czułem, że mam koszulę mokrą od potu. Jedno z dzieci znów kręciło się za Brandem i Lopez. Na linii ognia! Modliłem się, żebym nie musiał strzelać.
Brand wolno opuścił pistolet i pocałował Theresę w głowę.
– Przepraszam, kochanie – szepnął do niej.
Już wcześniej zacząłem myśleć, że to pomyłka. Czułem to. Kiedy opuścił broń, wiedziałem już na pewno. Może rzeczywiście ktoś go wrobił. Straciliśmy masę czasu i środków, żeby go zgarnąć. Od wielu dni szliśmy fałszywym tropem.
Poczułem na karku zimny oddech Supermózga.
Wróciłem do domu bardzo późno. Nie podobało mi się mnóstwo rzeczy: to, że za dużo pracuję, rozstanie z Christine, aresztowanie Mitchella Branda.
Musiałem się odprężyć, więc siadłem do pianina. Grałem Gershwina i Cole’a Portera, dopóki oczy nie zaczęły mi się kleić. Wdrapałem się na górę. Zasnąłem, gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki.
Około siódmej trzydzieści zjadłem śniadanie z babcią i Damonem. Nadszedł wielki dzień dla naszej rodziny. Nawet nie wybierałem się do pracy. Miałem coś lepszego do roboty.
Wyszliśmy z domu o ósmej trzydzieści. Pojechaliśmy do szpitala po Jannie.
Czekała na nas w swojej sali, już spakowana. Miała na sobie dżinsy i T-shirt z napisem „Dbajmy o Ziemię”. Babcia przywiozła jej ubranie poprzedniego dnia. Ale oczywiście Jannie poinstruowała ją przedtem dokładnie, co ma przywieźć.
– Chodźmy, chodźmy – zaczęła nas ponaglać, chichocząc, ledwo weszliśmy. – Nie mogę się doczekać tej chwili, kiedy będę w domu. Szybko. Tu są moje rzeczy.
Wepchnęła Damonowi różową walizeczkę „Amerykański turysta”. Przewrócił oczami, ale wziął bagaż.
– Długo jeszcze będziesz wymagała takiego specjalnego traktowania? – zapytał.
– Do końca twojego życia – odpowiedziała bratu. – Może nawet dłużej.
Dała mu lekcję, jak mężczyźni powinni się zachowywać wobec kobiet.
Nagle się przestraszyła.
– Chyba mogę już stąd wyjść? Prawda?
Uśmiechnąłem się.
– Oczywiście. Tyle, że nie wyjść, a wyjechać. Takie są przepisy szpitalne.
Jannie straciła humor.
– Na wózku?! Wspaniałe wyjście, nie ma co.
Schyliłem się i podniosłem ją.
– Tak, na wózku. Ale teraz jesteś w ubraniu i pięknie wyglądasz, księżniczko.
Zatrzymaliśmy się przy dyżurce. Jannie pożegnała się i wyściskała z pielęgniarkami. Potem wreszcie wyszliśmy ze szpitala.
Była zdrowa. Testy usuniętego nowotworu wykazały, że należał do łagodnych. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem takiej ulgi. Jeśli kiedykolwiek w przeszłości zdarzyło się, bym zapomniał, ile Jannie dla mnie znaczy – w co bardzo wątpiłem, po tym wszystkim na pewno nie mogłoby się to powtórzyć. Jannie, Damon i malutki Alex byli dla mnie wszystkim.
Jazda do domu zajęła nam niecałe dziesięć minut. Jannie wierciła się w samochodzie jak mały piesek. Wychylała głowę przez okno, chłonęła widoki i wdychała zadymione, miejskie powietrze, które, jej zdaniem, było absolutnie cudowne.
Kiedy zaparkowałem samochód, wysiadła wolno, niemal z szacunkiem. Popatrzyła na nasz stary dom jak na katedrę Notre Dame. Obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni, obejrzała okolicę na Piątej ulicy i z aprobatą skinęła głową.
– Nie ma jak w domu – szepnęła w końcu. – Zupełnie jak w Czarnoksiężniku z krainy Oz.
Odwróciła się do mnie.
– Nawet zdjąłeś z drzewa latawiec z Batmanem i Robinem. Chwalmy Pana.
Uśmiechnąłem się szeroko i poczułem, że stało się ze mną coś dobrego. Wiedziałem, co: przestałem się bać, że ją stracę.
– Właściwie to babcia się tam wdrapała – odrzekłem.
Babcia zamachnęła się na mnie ze śmiechem.
– Przestań zmyślać.
Za progiem Jannie natychmiast złapała kotkę Rosie. Przytuliła ją do twarzy i kotka polizała jej policzek. Potem zatańczyły jak w dniu chrztu małego Aleksa.
– Fiołki są niebieskie, róże są czerwone – zaśpiewała cicho Jannie. – Kocham mą rodzinkę i nasz stary domek.
Patrzyłem na to z przyjemnością.
Masz rację, Jannie Cross, pomyślałem. Nie ma jak w domu. Może dlatego tak ciężko pracuję, żeby go chronić.
Ale może po prostu usprawiedliwiałem się przed samym sobą i zawsze będę.
Następnego ranka pojechałem do biura terenowego FBI. Na całym piętrze szumiały faksy, dzwoniły telefony, pracowały komputery. Pełno energii, dobrej i złej. Było już jasne, że Mitchell Brand to nie nasz facet i że może nawet ktoś go wrobił.
Betsey Cavalierre wróciła z wolnego weekendu. Opaliła się, uśmiechała i wyglądała na wypoczętą. Zastanawiałem się przez chwilę, gdzie była, ale zaraz wciągnęła mnie robota.
Nafaszerowany najnowszą techniką „gabinet wojenny” Biura nadal działał, ale teraz wszystkie możliwe tropy pokrywały już trzy spośród czterech ścian. FBI uważało, że trzeba zbadać wszystkie. Dyrektor sprawdził w archiwum, że było to największe polowanie w historii Biura. Wielkie korporacje naciskały. To samo się działo na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy Unabomber zabił nowojorskiego biznesmena.
Większość dnia spędziłem w dusznej sali konferencyjnej bez okien. Razem z kilkoma agentami i detektywami oglądaliśmy niekończące się slajdy.
Na dużym ekranie pojawiali się kolejni podejrzani. Potem dyskutowaliśmy o nich i dzieliliśmy ich na kategorie: wyłączony, czynny, bardzo aktywny.
O szóstej wieczorem starszy agent Walsh zwołał naradę. Podejrzewał, że bandyci wkrótce znów uderzą. Betsey Cavalierre spóźniła się na zebranie. Usiadła z tyłu i przyjęła rolę obserwatora.
Dwoje psychologów behawioralnych z FBI opracowało listę następnych potencjalnych ofiar Supermózga: banków międzynarodowych, dużych towarzystw ubezpieczeniowych, firm wydających karty kredytowe, konglomeratów komunikacyjnych i firm z Wall Street.
Doktor psychologii Joanna Rodman powiedziała, że jeszcze nie spotkała się z taką zajadłością i nienawiścią, jak przy ostatnich rabunkach. Uważała, że sprawcom sprawia przyjemność przechytrzanie władz i prawdopodobnie szukają sławy i rozgłosu.
Zakończyła w sposób mocno prowokujący. Była przekonana, że Supermózg znów zaatakuje.
– Mogę się założyć, że uderzy raz jeszcze – oświadczyła. – Choć nie jestem typem hazardzistki.
Przez dłuższy czas nie odzywałem się w ogóle. Wolałem siedzieć cicho i słuchać. W ten sposób postępowałem na studiach, najpierw na Uniwersytecie Georgetown, a potem na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa.
Agentka Cavalierre zachowywała się zupełnie inaczej.
– A co pan o tym sądzi, doktorze Cross? – zapytała natychmiast po przemowie doktor Joanny Rodman. – Pan też mógłby się założyć, że Supermózg znów zaatakuje?
Potarłem brodę i przypomniałem sobie, że taki sam odruch miałem na studiach.
– Ja też nie jestem hazardzistą. Przekonuje mnie lista jego potencjalnych celów. Zgadzam się z większością tego, co tu usłyszałem. Za wszystkim stoi jeden człowiek. Werbuje różne grupy do poszczególnych zadań.
Spojrzałem na Betsey z trochę niezadowoloną miną i mówiłem dalej.
– Uważam, że pierwsze morderstwa miały wszystkich zastraszyć. I tak się stało. Ale przy porwaniu kobiet z MetroHartford bandyci działali szybko i skutecznie bez rozlewu krwi. Nie widzę tu zajadłości ani nienawiści. Zakładniczki też o niczym takim nie wspominały. To było zupełnie co innego niż wcześniejsze napady na banki. Nikt nie zginął i dlatego podejrzewam, że… to koniec tej sprawy. Nic więcej się nie wydarzy.
– Co?! – zdumiała się Betsey. – Trzydzieści milionów i do widzenia?
Przytaknąłem.
– Wydaje mi się, że teraz Supermózg gra z nami w inną grę: „Złapcie mnie, jeśli potraficie”. A nie potrafimy.
Betsey Cavalierre podeszła do mnie zaraz po naradzie.
– Nie chcę ci się podlizywać, ale zgadzam się z tobą – powiedziała. – On chyba rzeczywiście w coś z nami gra. Może nawet wystawił nam Mitchella Branda.
– Możliwe – przyznałem. – Pozornie to wszystko jest bez sensu. Ale facet ma niezwykle wysokie mniemanie o sobie i lubi współzawodnictwo. I na razie tylko tyle o nim wiemy.
– Zrelaksujmy się dzisiaj trochę, Alex. Chodźmy się napić. Chcę z tobą pogadać. Obiecuję, że nie będę ględzić o Supermózgu.
Przygryzłem wargi.
– Muszę wracać do domu, Betsey. Wczoraj odebrałem ze szpitala moją małą Jannie. Przepraszam, że odmawiam ci drugi raz. Nie myśl, że cię unikam.
Uśmiechnęła się uprzejmie.
– Rozumiem cię. Nie ma sprawy. To ten mój szósty zmysł. Ciągle mi podpowiada, że potrzebujesz z kimś pogadać. Wracaj do domu. Ja mam tu jeszcze co robić. Aha, jutro lecimy do Hartford. Chcemy przesłuchać byłych i obecnych pracowników MetroHartford. Powinieneś polecieć z nami. To ważne. Startujemy około ósmej z lotniska Bolling.
– Dobrze, przyjadę. Jakoś dopadniemy Supermózga. Jeśli wystawił nam Mitchella Branda, popełnił pierwszy błąd. To znaczy, że ryzykuje, chociaż nie musi.
Pojechałem do domu i zjadłem z rodziną fantastyczną kolację. Tego wieczoru na pewno najlepszą w Waszyngtonie. Babcia upiekła indyka. Robi to co kilka miesięcy. Mówi, że prawidłowo przyrządzony indyk jest za dobry, żeby jeść go tylko dwa razy do roku, w Boże Narodzenie i Święto Dziękczynienia.
– Widziałeś to, Alex? – zapytała i wręczyła mi wycinek z „Washington Post”. Rada Praw Dziecka opublikowała listę najlepszych i najgorszych miejsc do wychowywania dzieci. Waszyngton był na samym końcu.
– Widziałem – odparłem. Nie mogłem się powstrzymać od drobnej uwagi. – Teraz wiesz, dlaczego zarywam tyle nocy. Próbuję zrobić porządek w naszej stolicy.
Babcia spojrzała mi prosto w oczy.
– I nie wychodzi ci to, chłopcze – powiedziała.
Cóż za ironia losu. W tym dniu tygodnia zawsze mieliśmy wieczorem lekcję boksu. Jannie nalegała, żebym zszedł z Damonem na dół, a ona będzie tylko patrzeć. Damon miał gotową odzywkę na tę okazję.
– Chcesz, żebym też wylądował w szpitalu.
– Błąd – odparowała Jannie. – Poza tym, doktor Petito powiedział, że lekcje boksu i twój cios nie miały nic wspólnego z moim nowotworem. Nie przeceniaj się. Damo. Nie jesteś Muhammadem Ali.
Więc zeszliśmy do piwnicy i skoncentrowaliśmy się na podstawach, czyli pracy nóg. Pokazałem nawet dzieciom, jak Ali wykołował Sonny Listona w pierwszych dwóch walkach w Miami i Lewiston w Maine, a potem w ten sam sposób Floyda Pattersona, który wyśmiewał go przez kilka miesięcy przed walką.
– To lekcja boksu czy historii starożytnej? – zapytał w końcu Damon z lekką nutą pretensji w głosie.
– Dwa w jednym! – zawołała zachwycona Jannie. – Boks i historia razem. Ekstra!
Znów była sobą.
Kiedy dzieci poszły spać, zadzwoniłem do Christine. Znów usłyszałem tylko automatyczną sekretarkę; nie podnosiła słuchawki. Poczułem się, jakbym dostał nożem między żebra. Wiedziałem, że moje życie musi toczyć się dalej, ale ciągle miałem nadzieję, że namówię ją do zmiany decyzji. Ale jak to było możliwe, skoro nie chciała ze mną rozmawiać? Nie pozwalała mi nawet mówić do małego Aleksa. Strasznie za nim tęskniłem.
Skończyłem przy pianinie. Przypomniało mi to, że galaretka jest potrawą, która lubi przywierać do białego chleba, dziecięcych buzi i klawiszy.
Wytarłem je starannie, potem, chcąc poprawić nastrój, grałem Bacha i Mozarta. Nie pomogło.
Następnego ranka przyjechałem do wojskowej bazy lotniczej Bolling w Anacostii za dziesięć ósma. Betsey Cavalierre, James Walsh i dwaj inni agenci zjawili się punkt ósma. Behawiorystka z Quantico, doktor Joanna Rodman, spóźniła się kilka minut. Odlecieliśmy czarnym, lśniącym helikopterem bell. Wyglądał bardzo oficjalnie. Rozpoczęliśmy polowanie na Supermózga. Miałem nadzieję, że on nie poluje na nas.
O dziewiątej trzydzieści wylądowaliśmy w śródmiejskiej centrali MetroHartford. Po wejściu do budynku odniosłem wrażenie, że celowo zaprojektowano go tak, żeby wzbudzał zaufanie, może nawet zachwyt. Bardzo wysoki hol, wszędzie szkło, posadzka jak czarne lustro, na ścianach ogromne dzieła sztuki nowoczesnej. Co innego biura. Wielkie, duszne sale na każdym piętrze, podzielone niskimi ściankami na mnóstwo klitek. Musiał to wymyślić początkujący architekt albo któryś z pracowników firmy. Wywołaliśmy lekkie zamieszanie w małych boksach. FBI przysłało tu wcześniej swoich ludzi, ale dziś przyjechali ważniaki.
Przesłuchałem dwadzieścia osiem osób. Niewiele z nich miało poczucie humoru. Jakby dewizą MetroHartford było „Z czego tu się śmiać?” Większość nie lubiła ryzyka. Kilka razy usłyszałem, że „ostrożności nigdy za wiele”.
Najbardziej intrygująca okazała się ostatnia rozmowa. Kobieta nazywała się Hildie Rader. Umierałem z nudów, ale jej pierwsze zdanie ożywiło mnie natychmiast.
– Chyba spotkałam jednego z porywaczy. Tutaj, w centrum Hartford. Był tak blisko mnie, jak pan teraz.
Starałem się nie okazywać mego zaskoczenia.
– A dlaczego nikomu pani o tym nie powiedziała? – zapytałem.
– Zadzwoniłam pod numer „gorącej linii”, którą założyła firma. Rozmawiali ze mną jacyś idioci. Nikt nie potraktował mnie poważnie.
– Zamieniam się w słuch, Hildie – oznajmiłem.
Hildie Rader była dużą kobietą o ładnym, szczerym uśmiechu. Miała czterdzieści dwa lata i kiedyś pracowała tu jako sekretarka. Już nie była zatrudniona w MetroHartford i może dlatego nikt jej jeszcze nie przesłuchał. Zwolnili ją z firmy dwa razy. Najpierw podczas jednej z okresowych redukcji personelu. Po dwóch latach przyjęli ją z powrotem. Ale trzy miesiące temu dostała wymówienie z powodu „złej chemii” z szefem, jak to określiła. Jej dyrektor nazywał się Louis Fincher i jego żona znalazła się w porwanym autokarze.
– Niech pani opowie o tym mężczyźnie, którego pani spotkała – zachęciłem, kiedy skończyła mówić.
Przyjrzała mi się podejrzliwie.
– A dostanę za to jakieś pieniądze? Wie pan, jestem bez pracy.
– Firma wyznaczyła nagrodę za informacje o porywaczach.
Roześmiała się i pokręciła głową.
– To długo potrwa. A poza tym, czy można im ufać?
Nie mogłem zaprzeczyć temu, co powiedziała. Czekałem, aż pozbiera myśli. Wyczułem, że zastanawia się, ile mi powiedzieć.
– Poznałam go w barze Toma Quinna. To na Asylum Street obok Pavilion i Old State House. Pogadaliśmy i facet mi się spodobał. Ale trochę za bardzo mnie czarował i zrobiłam się ostrożna. Z takimi zwykle są kłopoty. Zdarzają się żonaci i zboczeńcy. Wyglądał na zadowolonego, ale skończyło się na niczym. Wie pan, co mam na myśli. Wyszedł pierwszy. Kilka wieczorów później znów go tam spotkałam! Tylko tym razem wszystko było inaczej. Barmanka to moja dobra przyjaciółka. Powiedziała mi, że ten facet pytał ją o mnie kilka dni przed naszym pierwszym spotkaniem. Znał moje nazwisko i wiedział, że pracowałam w MetroHartford. Więc z czystej ciekawości zaczęłam z nim rozmawiać drugi raz.
– Nie bała się go pani? – zapytałem.
– U Toma Quinna nic mi nie groziło. Wszyscy mnie tam znają i w razie potrzeby natychmiast by mi pomogli. Chciałam się dowiedzieć, o co temu facetowi chodzi, do cholery? I szybko zrozumiałam. Bardziej interesowało go MetroHartford niż ja. Głównie dyrekcja. Kto jest najbardziej wymagający, kto naprawdę rządzi. I ich rodziny. Wypytywał zwłaszcza o Finchera i Doonera. A potem wyszedł pierwszy, jak poprzednio.
Skończyłem notować i skinąłem głową.
– Później już go pani nie widziała?
Hildie Rader pokręciła głową i zmrużyła oczy.
– Nie, ale słyszałam o nim. Przyjaźnię się z Liz Becton. Jest jedną z sekretarek prezesa Doonera. To on rządzi w MetroHartford.
Widziałem go w akcji i zgadzałem się z Hildie. Był najważniejszy w firmie.
– Ciekawa sprawa – ciągnęła Hildie. – Liz spotkała faceta, który wyglądał jak ten mój z baru Quinna. Bo to był ten sam facet. Siedział obok niej w kawiarni Bordersów na Main Street. Zagadywał ją przy kawie, czy co tam piła. Niech pan zgadnie, kto go interesował? Dyrekcja MetroHartford! To musiał być jeden z porywaczy, no nie?
W ciągu długiego dnia dowiedziałem się, że prawie siedemdziesiąt tysięcy osób w rejonie Hartford pracuje w ubezpieczeniach. Nie tylko w MetroHartford, Aetnie, Travelers, MassMutual, Phoenix Home Life i United Health Care. Wszystkie inne towarzystwa też mają tam centrale. Przybywało nam pomocników i podejrzanych. Supermózg mógł być w przeszłości związany z którąś z tych firm.
Po pracy poszedłem do pobliskiego hotelu Marriott, żeby wymienić spostrzeżenia z resztą grupy. Według zeznań Hildie Rader, jeden z porywaczy był zapewne w Hartford tydzień przed uprowadzeniem autokaru.
– Jutro rano przesłuchamy obie – powiedziała Betsey. – Rader i Becton. Opiszą nam faceta i zrobimy portret pamięciowy. Pokażemy go w centralach towarzystw ubezpieczeniowych. I muszą nam przysłać z Waszyngtonu rysopisy, które już mamy. Zobaczymy, czy pasują do siebie.
Potem uśmiechnęła się.
– Coś się zaczyna dziać. Może tamci nie są wcale tacy sprytni.
Około ósmej trzydzieści wieczorem wyszedłem z apartamentu hotelowego, by zadzwonić do dzieci, zanim pójdą spać. Telefon odebrała babcia. Jeszcze nie zdążyłem się odezwać, a już wiedziała, że to ja.
– W domu wszystko w porządku, Alex. Dajemy sobie radę bez ciebie. Straciłeś wspaniałą kolację. Duszoną wołowinę. Postanowiłam zrobić twoje ulubione danie, jak tylko się dowiedziałam, że cię nie będzie.
Przewróciłem oczami. Nie mogłem w to uwierzyć.
– Naprawdę jedliście duszoną wołowinę?!
Chichotała dobre pół minuty.
– Oczywiście, że nie. Żartuję. Ale zjedliśmy żeberka.
Roześmiała się jeszcze głośniej. To moje drugie ulubione danie, a po kiepskiej kolacji hotelowej burczało mi w brzuchu.
– Naprawdę były kanapki z indykiem – przyznała się w końcu. – A na deser ciasto orzechowe. Jannie i Damon są obok mnie. Gramy w scrabble. Wygrywam oszczędności ich całego życia.
Jannie zabrała jej słuchawkę.
– Babcia wygrywa tylko marnymi dwunastoma punktami, a już zrobiła swój ruch. Wszystko w porządku, tatusiu? – zapytała macierzyńskim tonem.
– Oczywiście – odparłem. – Czy mogłoby być inaczej? Jak się czujesz?
Poprawił mi się nastrój. Babcia mnie rozbawiła.
Jannie zachichotała.
– Super. Damon jest zaskakująco miły. Dowiedział się w szkole, co miałam zadane i już wszystko odrobiłam. No, biorę się poważnie za grę. Muszę wyjść na prowadzenie. Tęsknimy za tobą, tatusiu. Nie daj sobie zrobić krzywdy. Ani się waż.
Poczułem się jak pijany, ale powlokłem się z powrotem, żeby dokończyć sesję roboczą z agentami FBI. „Nie daj sobie zrobić krzywdy” – myślałem, idąc długim korytarzem. Jannie zaczynała mówić jak Christine. „Ani się waż”.
Kiedy zapukałem do pokoju Betsey, myślami byłem gdzie indziej. Otworzyła drzwi. Wyglądało na to, że jest sama; agenci już poszli. Zdążyła się przebrać w biały T-shirt i dżinsy. Była boso.
– Przepraszam, musiałem zadzwonić do domu – powiedziałem.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Sami załatwiliśmy wszystko.
– Doskonale – odparłem. – Boże, błogosław FBI. Jesteście najlepsi. „Wierność, Męstwo, Prawość”.
– Znasz motto na naszym godle. Po prostu byliśmy wykończeni. Możemy teraz pójść na tego odkładanego drinka, jeśli chcesz. Nie masz już żadnej wymówki. Przeczytałam w windzie, że na dachu jest bar. A może wolisz muzeum sportu albo policji?
– Bar na dachu brzmi zachęcająco – odrzekłem. – Będziesz mogła pokazać mi stamtąd miasto.
Z baru rzeczywiście był doskonały widok na Hartford i okolice. Z naszego miejsca widziałem neonowe logo Aetny i Travelers, i drogę numer osiemdziesiąt cztery wijącą się na północny wschód w kierunku Massachusetts Tumpike.
Betsey poprosiła o kieliszek caberneta, ja zamówiłem piwo.
– Co słychać w domu? – zapytała, kiedy barman przyjął zamówienie.
Roześmiałem się.
– W domu mam teraz dwoje dzieci, każde jest wspaniałe, ale w naszym życiu następują różne zmiany.
– Ja mam pięcioro rodzeństwa. Jestem najstarsza i najbardziej rozpieszczona. Wiem wszystko o zmianach w rodzinie.
Uśmiechnęła się. Z przyjemnością zauważyłem, że jest rozluźniona. Ja też byłem.
– Które z nich faworyzujesz? – zapytała. – Któreś na pewno. Ale nie mów mi. Wiem, że się nie przyznasz. U nas ja byłam pupilką rodziców. Stąd wziął się wieczny problem mojego życia.
– Jaki problem? – zapytałem z uśmiechem. – Nie widzę żadnego problemu. Myślałem, że byłaś doskonała.
Betsey skubała z dłoni solone orzeszki. Spojrzała mi prosto w oczy.
– Syndrom perfekcjonistki. Nigdy nie byłam z siebie zadowolona. Wszystko, co robiłam, musiało być bez zarzutu. Żadnych błędów, żadnych potknięć.
Roześmiała się, potrafiła śmiać się z siebie samej. To mi się w niej podobało: nie była ważniaczką i jej podejście do życia wydawało się bardzo zdrowe.
– Ciągle dążysz do ideału? – zapytałem.
Odgarnęła włosy z oczu.
– I tak, i nie. W pracy tak. Jestem taaaka dobra w Biurze. Niezastąpiona. Jak to się mówi? „Ambicja tworzy więcej zaufanych niewolników niż potrzeba”. Ale muszę przyznać, że brakuje mi w życiu pewnej równowagi. Można to przedstawić obrazowo. Żonglujesz czterema kulami, czyli pracą, rodziną, przyjaciółmi i stanem ducha. Praca to gumowa kula. Jeśli upadnie, odbije się z powrotem. Pozostałe kule są szklane.
– Zdarzało mi się je upuszczać. Czasem odpryskują z nich tylko okruchy, kiedy indziej rozbijają się na kawałki.
– Otóż to.
Barman podał nam drinki. Pociągnęliśmy nerwowo po łyku. Śmieszna sprawa. Oboje wiedzieliśmy, co się dzieje, choć nie wiedzieliśmy, jak to się skończy, i czy to dobrze, czy źle. Betsey miała w sobie dużo więcej ciepła, niż się spodziewałem. I umiała słuchać.
– Założę się – powiedziała – że w rzeczywistości utrzymujesz równowagę między pracą, rodziną i przyjaciółmi. Twój stan ducha też wydaje się w porządku.
– Ostatnio praca nie bardzo mi wychodzi. A na stan ducha ty też chyba nie narzekasz. Masz w sobie tyle zapału, pewność siebie. Ludzie cię lubią. Ale już to na pewno słyszałaś.
– Nie tak często, żebym nie chciała usłyszeć jeszcze raz.
Podniosła kieliszek.
– Za stan ducha i podwójne dożywocie dla naszego przyjaciela Superfiuta.
– Zwłaszcza za to drugie – odpowiedziałem i uniosłem piwo.
Betsey popatrzyła na światła miasta.
– Więc jesteśmy we wspaniałym Hartford – powiedziała.
Przyglądałem się jej przez chwilę. Byłem pewien, że tego chce.
– I co? – zapytałem.
Roześmiała się zaraźliwie. Miała piękny uśmiech. Pasował do jej ciemnych, błyszczących oczu.
– Co masz na myśli?
– Dobrze wiesz.
Śmiała się dalej.
– Muszę ci zadać to pytanie, Alex. Nie mam wyboru. Może być krępujące, ale trudno. Okay… Chcesz, żebyśmy poszli do mojego pokoju? Bo ja tak. Bez zobowiązań. Możesz mi wierzyć. Nie będę ci się później narzucać.
Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć, ale nie powiedziałem nie.
Wyszliśmy w milczeniu z baru. Czułem się trochę niepewnie, może nawet bardzo niepewnie.
– Lubię zobowiązania – powiedziałem w końcu. – Czasem lubię nawet, gdy ktoś się lekko narzuca.
– Wiem. Ale ten jeden raz po prostu daj się ponieść fali. To dobrze zrobi nam obojgu. Będzie przyjemnie.
W windzie po raz pierwszy pocałowaliśmy się. Czule i delikatnie. To było coś, co się pamięta. Taki powinien być pierwszy pocałunek. Betsey musiała stanąć na palcach, żeby dosięgnąć moich ust. Wiedziałem, że tego nie zapomnę.
Ledwo się rozdzieliliśmy, wybuchnęła śmiechem. Jak to ona.
– Przecież nie jestem aż taka niska! Mam prawie metr sześćdziesiąt trzy wzrostu. Dobrze całuję?
– Bardzo dobrze. Ale jesteś niska.
Czułem słodkomiętowy smak jej ust. Zastanawiałem się, kiedy zdążyła połknąć miętówkę. Była bardzo szybka. Miała miękką, gładką skórę i lśniące, ciemne włosy do ramion. Nie mogłem zaprzeczyć, że mi się podoba.
Ale co z tego, skoro wiedziałem, że dla mnie jest na to o wiele za wcześnie.
Winda otworzyła się na jej piętrze. Ogarnęło mnie niecierpliwe podniecenie i chyba strach. Nie miałem pojęcia, co z tym zrobić. Wiedziałem tylko, że lubię Betsey Cavalierre. Chciałem ją przytulić, poznać bliżej. Przekonać się, jak to jest być z nią. Co myśli, o czym marzy, co może za chwilę powiedzieć.
Powiedziała:
– Walsh!
Cofnęliśmy się szybko do windy. Waliło mi serce. Niech to szlag!
Odwróciła się do mnie i wybuchnęła śmiechem.
– Mam cię! Nikogo tam nie było. Nie bądź taki nerwowy. Choć ja też jestem spięta.
Oboje się roześmialiśmy. Było mi z nią dobrze, na pewno. I może to powinno na razie wystarczyć. Chciałem być przy niej, chciałem się śmiać wraz z nią.
W jej pokoju przytuliliśmy się do siebie. Miała ciepłe ciało. Delikatnie przesunąłem palcami w dół jej pleców. Westchnęła cicho. Gładziłem jej skórę. Zaczęła szybciej oddychać. Serce mi waliło.
– Nie mogę, Betsey – szepnąłem. – Jeszcze nie.
– Wiem – odpowiedziała cicho. – Po prostu trzymaj mnie tak. Jest przyjemnie. Opowiedz mi o niej. Możesz mi się zwierzyć.
Pewnie miała rację. Powinienem się jej zwierzyć i nawet chciałem.
– Jak powiedziałem, lubię się wiązać. Intymność to coś wspaniałego, ale uważam, że trzeba sobie na nią zasłużyć. Nazywa się Christine Johnson. Kochałem ją. Było nam dobrze. Zawsze pragnąłem z nią być.
Załamałem się. Nie chciałem tego, ale nagle zacząłem łkać. Płakałem i nie mogłem przestać. Trząsłem się, a Betsey przytulała mnie mocno.
– Przepraszam – wykrztusiłem w końcu.
– Nie ma za co – odrzekła. – Wszystko w porządku.
Odsunąłem się trochę i spojrzałem na nią. Miała łzy w oczach.
– Przytulmy się – powiedziała. – Oboje tego potrzebujemy.
Długo staliśmy, trzymając się w objęciach. Potem poszedłem do siebie.
Supermózg czuł się piekielnie pewny siebie i był szalenie podniecony. Jest w Hartford! Już się nikogo nie boi. Ani FBI, ani kogokolwiek innego związanego z tą sprawą.
Jak wykorzystać zwycięstwo? Co jeszcze wymyślić? Tylko to go obchodziło. Jak być coraz lepszym.
Miał plan na tę noc. Chodziło o sprytny i perwersyjny manewr. Nikt jeszcze nie wpadł na coś takiego. Wspaniały i oryginalny pomysł.
Włamał się do małego domku na przedmieściu Hartford. Wyciął szybę w drzwiach wejściowych, sięgnął do wewnętrznej klamki, przekręcił ją i… voila był w środku.
Przez moment rozkoszował się ciszą. Słyszał tylko świst wiatru w drzewach nad pobliskim stawem.
Trochę się bał, ale strach to naturalne, podniecające uczucie. Wspaniała chwila. Włożył maskę prezydenta Clintona – taką samą, jakiej użyto podczas pierwszego napadu na bank.
Ruszył cicho w stronę sypialni. Czuł się już prawie jak u siebie. Posiadanie to dziewięćdziesiąt dziewięć procent prawa do czegoś. Czy nie tak mówi stare porzekadło?
Chwila prawdy!
Ostrożnie otworzył drzwi. W pokoju pachniało drzewem sandałowym i jaśminem. Zaczekał w progu, aż wzrok oswoi się ze słabym światłem. Zmrużył oczy i rozejrzał się. Zobaczył ją!
Teraz! Ruszaj! Nie ma chwili do stracenia!
Rzucił się w stronę podwójnego łóżka i opadł całym ciężarem na śpiącą postać.
Stęknęła, potem wrzasnęła. Zakleił jej usta taśmą i przykuł kajdankami ręce do słupków łóżka.
Już po wszystkim. Szybko i skutecznie.
Ofiara próbowała krzyczeć i uwolnić się. Miała na sobie żółte, jedwabne majteczki, przyjemne w dotyku. Ściągnął je z niej i przyłożył sobie do twarzy. Potem potarł nimi zęby.
– Nie szarp się – nakazał. – Nie uciekniesz. Przestań się rzucać! To mnie denerwuje. Odpręż się. Nic ci się nie stanie. Zależy mi na tym, żeby nic ci się nie stało.
Dał jej kilka sekund na zrozumienie sensu tego, co powiedział.
Nachylił się tak nisko, że prawie stykali się twarzami.
– Wytłumaczę ci, po co tu przyszedłem. Co planuję. Wyjaśnię to bardzo jasno i dokładnie. Mam nadzieję, że nikomu o tym nie powiesz. Bo jeśli tak, wrócę tu równie łatwo, jak wszedłem dzisiaj. Nie przeszkodzą mi żadne zabezpieczenia, jakie zainstalujesz. Będę cię torturował, a potem zabiję. Ale najpierw zrobię ci coś o wiele gorszego.
Ofiara skinęła głową. Zrozumiała. Nareszcie. „Tortury” to magiczne słowo. Może powinni go częściej używać w szkołach?
– Obserwowałem cię od jakiegoś czasu. Doskonale się nadajesz. Jestem tego pewien. W takich sprawach zwykle się nie mylę. Mam rację na dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
Ofiara znów się pogubiła. Poznał to po jej oczach. Światła zapalone, ale nikogo nie ma w domu.
– Mam taki pomysł. Spróbuję zrobić ci dzisiaj dziecko – wyjaśnił wreszcie Supermózg. – Tak, dobrze usłyszałaś. Chcę, żebyś miała dziecko. Znam twój rytm płodności i program antykoncepcyjny. Nie pytaj skąd; po prostu znam. Mówię poważnie, wierz mi.
– Jeśli pozbędziesz się dziecka, przyjdę po ciebie, Justine – ostrzegł. – Jeśli usuniesz ciążę, będę cię straszliwie torturował, a potem zabiję. Ale nie martw się, to będzie wyjątkowe dziecko. Warto je urodzić. Kochaj się ze mną, Justine.
Nazajutrz w południe okazało się, że w naszej sprawie nastąpił kolejny, nieoczekiwany i przerażający zwrot. Przesłuchiwałem personel MetroHartford, gdy nagle wpadła Betsey. Wywołała mnie na korytarz. Była blada na twarzy.
– O, nie – wykrztusiłem. – Co znowu?
– Alex, to nie do wiary! Cała się trzęsę. Posłuchaj, co się stało. W nocy na przedmieściu Hartford zgwałcono dwudziestopięcioletnią kobietę. W jej własnym domu. Napastnik powiedział jej, że chce, żeby miała z nim dziecko. Po jego wyjściu pojechała do szpitala i zawiadomiła policję. Był w masce Clintona. W takiej samej, jak ta z pierwszego napadu na bank. W dodatku nazywał siebie Supermózgiem.
– Ta kobieta nadal jest w szpitalu? Są z nią policjanci? – zapytałem.
Mój mózg pracował na najwyższych obrotach. Rozważałem różne możliwości. To nie mógł być przypadek. Facet w masce Clintona na przedmieściu Hartford? Coś za blisko nas.
– Wróciła do domu – odpowiedziała Betsey – i właśnie znaleźli ją martwą. Ostrzegał ją, żeby nikomu nic nie mówiła i nie usuwała ciąży. Nie posłuchała go. Popełniła błąd. Otruł ją. Niech go szlag trafi, Alex!
Pojechaliśmy do domku kobiety. Znów przerażający widok. Leżała groteskowo poskręcana na podłodze w kuchni. Przypomniały mi się ciała Brianne i Errola Parkerów. Supermózg ukarał swoją ofiarę.
Technicy FBI już się krzątali na miejscu. Betsey i ja nie mieliśmy tam nic do roboty. Skurwiel przyjechał właśnie do Hartford, może jeszcze nadal tu był. Wyraźnie naigrawał się z nas.
Jeszcze nie prowadziłem takiego stresującego śledztwa. Kto stoi za tymi wszystkimi napadami i morderstwami? Dlaczego nie możemy go wytropić? Kim jest ten Supermózg, do cholery? Czy rzeczywiście był w Hartford w nocy i tego ranka? Po co tak ryzykuje?
Siedziałem w centrali MetroHartford prawie do siódmej wieczorem. Starałem się tego nie okazywać, ale miałem dosyć tej roboty. Przesłuchałem jeszcze kilka osób, potem poszedłem do biura personalnego poczytać listy z pogróżkami. Były ich całe sterty. Pisali je głównie rozżaleni i wściekli członkowie rodzin, którym odmówiono prawa do odszkodowania i ci, którzy uważali, że sprawy ciągną się zbyt długo. Przez godzinę rozmawiałem z szefową ochrony budynku, Jeny Mayer. Pracowała niezależnie od Steve’a Boldinga – on był tylko zewnętrznym konsultantem. Zaznajomiła mnie z procedurami sprawdzania poczty, gróźb podłożenia bomby, e-maili z pogróżkami i podejrzanych przesyłek, które mogłyby eksplodować.
– Byliśmy przygotowani na wszystko – powiedziała. – Tylko nie na to, co się stało.
Miałem ciężki dzień. Wciąż widziałem w wyobraźni otrutą kobietę. Supermózg chciał, żeby urodziła mu dziecko. Prawdopodobnie nie miał zatem dzieci. Pragnął mieć potomka, maleńki okruch nieśmiertelności.
Wróciłem do Waszyngtonu ostatnim wieczornym samolotem. Przyjechałem do domu kilka minut po jedenastej. W kuchni paliło się światło, na górze było ciemno. Dzieci widocznie już spały.
– To ja – oznajmiłem, uchylając skrzypiące drzwi kuchenne. Pomyślałem, że trzeba je nasmarować. Znów zaniedbałem naprawy domowe.
– Wyłapałeś wszystkich bandytów? – zapytała od stołu babcia. Przed nią leżała książka Kolor wody.
– Idziemy w dobrym kierunku. Przestępca popełnił w końcu kilka błędów. Za bardzo ryzykuje. Niedługo go złapiemy. Mam nadzieję. Ciekawa książka?
Chciałem zmienić temat. Byłem w domu, nie w pracy.
Wydęła wargi w lekkim uśmiechu.
– Mam nadzieję. Ładny opis sztormu. Ale nie rób uników. Siadaj i opowiadaj.
– A mogę mówić na stojąco? Chciałbym zrobić sobie coś do jedzenia.
Zmarszczyła brwi i pokręciła głową z niedowierzaniem.
– W samolocie nie dali ci kolacji?
– Owszem. Prażone orzeszki w miodzie i mały kubek coli. Menu pasowało do całego dnia. Dobry ten kurczak?
Przechyliła głowę na bok i przyjrzała mi się.
– Do niczego. Nigdy mi nie wychodzi. A jak myślisz? Oczywiście, że dobry! To dzieło sztuki kulinarnej.
Przestałem zaglądać do lodówki i odwróciłem się do niej.
– Przepraszam. Czy przypadkiem się nie kłócimy?
– Ależ skąd. Wiedziałbyś, gdyby tak było. Co słychać? Bo u mnie wszystko dobrze. A ty znów za ciężko pracujesz. Ale chyba ci to odpowiada, prawda? Pogromca Smoków ze swoim nieodłącznym mieczem.
Wyjąłem kurczaka z lodówki. Umierałem z głodu. Pewnie mógłbym go zjeść na zimno.
– Może to cholerne śledztwo wkrótce się skończy – powiedziałem.
– Ale będą następne. Któregoś dnia widziałam ładne zdanie: „Zawsze może być lepiej, a potem się umiera”. Co o tym myślisz?
Pokiwałem głową i westchnąłem.
– Ty też masz dosyć życia z detektywem z wydziału zabójstw? Nie mogę mieć o to pretensji.
Babcia skrzywiła się.
– Ależ nie. Wręcz przeciwnie. Bardzo to lubię. Ale rozumiem, dlaczego inni mogą tego nie lubić.
– Ja również. Zwłaszcza w takie dni, jak dziś. Nie podoba mi się to, co zaszło między mną i Christine. Jestem wściekły i przybity. Ale wiem, czego się bała. Ja także się tego boję.
Babcia wolno pokiwała głową.
– Nawet jeśli to nie może być Christine, potrzebujesz kogoś. Jannie i Damon też. To powinno być dla ciebie najważniejsze.
Wrzuciłem zimnego kurczaka i dodatki do rondla.
– Spędzam z dziećmi mnóstwo czasu. Ale popracuję nad tym.
– Jak, Alex? Zawsze pracujesz nad dochodzeniami. Ostatnio to wydaje się dla ciebie najważniejsze.
Zabolała mnie ta uwaga. Czyżby to było prawdą?
– Ostatnio popełniono serię brutalnych morderstw. Ale znajdę sobie kogoś. Chyba ktoś mnie zechce?
Babcia zachichotała.
– Może jakiś seryjny zabójca. Na pewno są tobą zainteresowani.
Około pierwszej poszedłem w końcu na górę. Byłem na szczycie schodów, gdy zadzwonił telefon. Jasna cholera! Zakląłem i wpadłem do mojego pokoju. Podniosłem słuchawkę, zanim obudził się cały dom.
– Tak?
– Przepraszam, Alex. To ja – usłyszałem szept Betsey.
– Nic nie szkodzi. – Ucieszyłem się, że zadzwoniła. – Co się stało?
– Dobra wiadomość. Mamy przełom w śledztwie. Piętnastoletnia dziewczyna z Brooklynu zgłosiła się do MetroHartford po nagrodę. Powiedziała, że jej ojciec brał udział w porwaniu autokaru. Zna też pozostałych. W Nowym Jorku potraktowali to bardzo poważnie. Alex, podejrzanymi są tamtejsi detektywi. Supermózg jest gliniarzem!
Supermózg jest gliniarzem… To by wyjaśniało wiele spraw. Na przykład, skąd tyle wie o ochronie banków. I o nas.
O piątej piętnaście rano spotkałem się z Betsey i czterema agentami na lotnisku Bolling. Helikopter już czekał. Wystartowaliśmy w takiej mgle, że po paru sekundach ziemia przestała być widoczna.
Byliśmy bardzo podnieceni i zaciekawieni. Betsey siedziała z przodu ze starszym agentem Doudem. Włożyła szary kostium i białą bluzkę. Znów wyglądała poważnie i oficjalnie. Michael Doud dał mi akta pięciu nowojorskich detektywów.
Byli z Brooklynu. Pracowali w sześćdziesiątym pierwszym komisariacie niedaleko Coney Island i Sheepshead Bay. W ich okręgu działały gangi rosyjskie, azjatyckie, latynoskie i murzyńskie oraz mafia. Podejrzani służyli w policji od dwunastu lat i przyjaźnili się ze sobą.
Z ich kartotek wynikało, że są „dobrymi gliniarzami”. Ale nie bez skazy. Zbyt często używali broni, nawet jak na ludzi z wydziału narkotyków. Trzej z nich byli ciągle karani dyscyplinarnie. Żartobliwie mówili do siebie „goomba”, od włoskiego słowa oznaczającego kumpla. Przywódca paczki nazywał się Brian Macdougall.
W aktach znalazłem około sześciu stron o jego piętnastoletniej córce, naszym świadku. Chodziła do gimnazjum sióstr urszulanek i miała niewielu przyjaciół. Nowojorskim detektywom, którzy ją przesłuchiwali wydawała się odpowiedzialna, solidna i wiarygodna. Doniosła na ojca dlatego, że pił i bił matkę. Według niej, to on i jego koledzy porwali autokar.
Nareszcie byłem zadowolony. Tak właśnie zazwyczaj wyglądała policyjna robota. Zarzucało się wiele sieci i przynajmniej w jedną zawsze coś się złapało. Informacje pochodziły najczęściej od któregoś spośród krewnych lub przyjaciół przestępcy. Jak teraz od rozżalonej córki chcącej ukarać ojca.
O siódmej trzydzieści weszliśmy do sali konferencyjnej na Police Plaza jeden. Nowojorscy gliniarze nazywają ten budynek „Wielkim Gmachem”. Czekało na nas kilku miejscowych funkcjonariuszy, łącznie z szefem detektywów. Reprezentowałem policję waszyngtońską, bo Kyle Craig uważał, że powinienem znać opowieść dziewczyny z pierwszej ręki.
Chciał wiedzieć, czy jej uwierzę.
Veronica Macdougall siedziała już w dużej sali konferencyjnej. Była w pogniecionych dżinsach i wściekle zielonej bluzie sportowej. Rude włosy sterczały jej na wszystkie strony. Podkrążone oczy świadczyły, że w nocy w ogóle nie spała. Patrzyła na nas obojętnym wzrokiem. Przedstawiliśmy się i usiedliśmy wokół masywnego stołu z mahoniu i szkła.
– Veronica to bardzo dzielna młoda kobieta – powiedział szef detektywów, Andrew Gross. – Opowie swoją historię własnymi słowami.
Dziewczyna gwałtownie wciągnęła powietrze. W jej zielonych oczach dostrzegłem strach.
– W nocy wypisałam sobie różne rzeczy. Złożę zeznanie, a potem możecie mnie pytać.
Gross wtrącił się delikatnie. Był potężnym facetem, miał gęste, siwe wąsy i długie baki.
– W porządku, rób jak uważasz. Nam wszystko odpowiada. Nie spiesz się.
Veronica pokręciła głową. Wyglądała bardzo niepewnie.
– Nic mi nie jest. Chcę mówić, sama tego potrzebuję.
Potem zaczęła opowiadać.
– Mój ojciec to typ „prawdziwego mężczyzny”. Bardzo się tym chwali. Jest lojalny wobec przyjaciół, zwłaszcza gliniarzy. Jak to się mówi, „równy facet”? Ale to tylko jedna strona medalu. Moja matka była piękną kobietą. Dziesięć lat temu, kiedy ważyła o piętnaście kilo mniej. Lubi ładne rzeczy. Buty, ubrania. Lubi je mieć. Nie jest zbyt inteligentna. Ojciec za takiego się uważa i dlatego się na niej niemiłosierne wyżywa. Kilka lat temu zaczął dużo pić i od tej pory bije ją ciągle. Nazywa ją „tłumokiem” albo „grubym tłumokiem”. Bardzo inteligentnie, co?
Veronica urwała i rozejrzała się. Sprawdzała nasze reakcje. Nie odzywaliśmy się. Nie mogliśmy oderwać wzroku od pełnych gniewu zielonych oczu nastolatki.
– Dlatego tu przyszłam. Dlatego robię tę straszną rzecz, sypię własnego ojca. Łamię świętą zasadę milczenia.
Znów przerwała i popatrzyła na nas. Wpatrywaliśmy się w nią. To miało sens: przełom w śledztwie dzięki członkowi rodziny.
– Ojciec nie wie, że jestem o wiele sprytniejsza niż on. I bardzo spostrzegawcza. Może nauczyłam się tego od niego. Kiedy miałam dziesięć czy jedenaście lat, też chciałam być detektywem. Ironia losu, co? To żałosne. Im byłam starsza, tym więcej widziałam. Zauważyłam, że ojciec ma o wiele więcej pieniędzy, niż mieć powinien. Czasami fundował nam „przeprosinową” wycieczkę do Irlandii albo na Karaiby. I zawsze miał mnóstwo forsy dla siebie. Zawsze się dobrze ubierał, co roku zmieniał samochód, kupił jacht. Stoi w Sheepshead Bay. Ostatniego lata strasznie się urżnął w pewien piątek. Pamiętam, że w sobotę wybierał się z kumplami detektywami na wyścigi na Aqueduct. Poszedł do domu babci. To kilka ulic od nas. Śledziłam go. Był za bardzo pijany, żeby się zorientować. Wszedł do starej szopy w ogrodzie i odsunął stół i kilka desek. Nie widziałam dobrze, co robi, więc wróciłam tam następnego dnia. Znalazłam kupę forsy. Nie wiedziałam, skąd się wzięła, do dziś nie wiem. Ale na pewno nie odłożył tyle z pensji. Naliczyłam prawie dwadzieścia tysięcy dolców. Gwizdnęłam kilka setek i się nie połapał. Od tamtej pory zaczęłam go uważniej obserwować. Od mniej więcej miesiąca on i jego koledzy, jego goombas, coś planowali. Ciągle się spotykali po pracy. Któregoś wieczoru usłyszałam, jak wspominał swojemu kumplowi Jimmy’emu Crewsowi o Waszyngtonie. Potem wyjechał na kilka dni. Wrócił do domu czwartego po południu. Dzień po porwaniu autokaru z kobietami z MetroHartford. Około trzeciej zaczął „świętować”. O siódmej był mocno zalany. Złamał mamie kość policzkową i o mało nie wybił jej oka. Nosi ten głupi sygnet z St. John’s. Wiecie, „Redmen” – teraz „Red Storm”. W nocy poszłam do szopy babci i znalazłam tyle gotówki, że nie mogłam w to uwierzyć.
Veronica Macdougall wyjęła spod stołu jasnoniebieski szkolny plecak i wyciągnęła z niego kilka paczek banknotów. Widać było po niej, że cierpi i wstydzi się.
– Tu jest dziesięć tysięcy czterysta dolarów. Na pewno z tego porwania w Waszyngtonie. Mój ojciec myśli, że jest taki cholernie sprytny.
I dopiero wtedy, gdy skończyła opowieść o swoim ojcu, Veronica Macdougall załamała się wreszcie. Zaczęła płakać i powtarzać, że przeprasza. Pomyślałem, że przeprasza chyba za to, co on zrobił.
Wierzyłem Veronice Macdougall. Jej historia wstrząsnęła mną. Intrygowało mnie, czy wcześniejsze napady na banki to też robota gangu gliniarzy z Brooklynu. Czy zabili z zimną krwią tamtych ludzi, zanim dokonali porwania autokaru? Czy jeden z nich jest Supermózgiem?
Miałem mnóstwo czasu na myślenie. Dzień ciągnął się w nieskończoność. Trwały dyskusje między FBI, burmistrzem i komisarzem policji. Pięciu podejrzanych detektywów wzięto na razie pod obserwację. Nie pozwolono nam ich zgarnąć. Musieliśmy czekać. Utknęliśmy jak w korku na drodze ekspresowej na Long Island albo w nowojorskim metrze. Sprawdzano alibi podejrzanych w dniach napadów na banki, ich konta i wydatki. Dyskretnie przesłuchiwano ich kolegów z pracy i kapusiów. Z ogrodu matki Macdougalla zabrano resztę pieniędzy. Z pewnością była to część okupu.
Do szóstej wieczorem nie zapadła żadna decyzja. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Betsey pojawiła się na krótko i oznajmiła, że nie osiągnięto postępu w rozmowach. Około siódmej poszedłem zameldować się w hotelu.
Byłem coraz bardziej wściekły. Wziąłem gorący prysznic, potem zacząłem szukać w przewodniku Zagata porządnej restauracji w śródmieściu. Skończyło się na tym, że zamówiłem kolację do pokoju. Myślałem o Christine i Aleksie. Nie miałem ochoty wychodzić. Może byłoby inaczej, gdyby Betsey była wolna, ale ona walczyła z biurokracją na Police Plaza.
W łóżku próbowałem czytać Modlitwy o deszcz Dennisa Lehane’a. Ostatnio trafiałem na książki, które mi się podobały: Żona pilota. Kobziarz, Harry Potter i kamień czarnoksiężnika, a teraz Lehane.
Ale nie mogłem się skoncentrować. Chciałem dorwać pięciu nowojorskich gliniarzy. Chciałem wrócić do domu i być z dziećmi. Chciałem, żeby mały Alex należał do naszej rodziny. To jedno trzymało mnie ostatnio przy życiu.
W końcu mimo woli zacząłem rozmyślać o Betsey Cavalierre. Przypominałem sobie naszą „randkę” w Hartford. Po prostu lubiłem ją. Chciałem, żebyśmy się znowu spotkali. Miałem nadzieję, że ona też tego pragnie.
Około jedenastej zadzwonił telefon. Betsey. Była wypompowana i sfrustrowana. Uszła z niej cała energia.
– Nareszcie zbliżamy się do końca. Mam nadzieję. Nie uwierzysz, ale możemy ich jutro zgarnąć. Szkoda, że nie słyszałeś tego całego pieprzenia o ich prawach obywatelskich i morale policji nowojorskiej. Mamy to załatwić „we właściwy sposób”. Nikomu nie mogło przejść przez gardło, że to po prostu pięciu skurwieli, prawdopodobnie zabójców, i trzeba im się dobrać do dupy.
– To pięciu skurwieli i trzeba im się dobrać do dupy – powiedziałem.
Wybuchnęła śmiechem. Wyobraziłem sobie, jak teraz wygląda.
– Bierzemy się za to skoro świt, Alex. Może przy okazji zgarniemy Supermózga. Muszę tu jeszcze zostać przynajmniej z godzinę. Do zobaczenia rano.
Czwarta rano nadeszła bardzo szybko. O tej godzinie mieliśmy dokonać nalotu na domy pięciu detektywów. Wszystko było załatwione. Przynajmniej taką miałem nadzieję.
Trzecia trzydzieści nadeszła jeszcze szybciej. O tej porze spotkaliśmy się gdzieś w hrabstwie Nassau na Long Island. Nie znałem tej okolicy, ale podobała mi się. Wyglądała niebo lepiej niż waszyngtońska Piąta ulica i Southeast. Ktoś z naszej grupy powiedział, że jest to wyjątkowa dzielnica, bo gliny i mafia żyją tu w pełnej harmonii.
Sprawę prowadzili federalni. Za aresztowania oficjalnie odpowiadała Betsey Cavalierre. To świadczyło o szacunku, jakim cieszyła się w Waszyngtonie, jeśli nawet nie w Nowym Jorku.
– Miło, że wszyscy są wyspani i rzeźcy w ten piękny poranek – zażartowała. – Co? Że to jeszcze noc? Zależy, w jakiej strefie czasowej się jest.
Kilku agentów uśmiechnęło się. Było nas około czterdziestu. FBI i policja, ale przeważali ludzie z Biura. Betsey podzieliła nas na drużyny. Trafiłem do jej zespołu.
Wszyscy byli gotowi do działania i niesamowicie napięci. Podjechaliśmy pod piętrowy dom na High Street w Massapequa. Wokoło żywej duszy – przedmieście jeszcze zupełnie puste. Gdzieś w sąsiedztwie zaczął szczekać pies. Na zadbanych trawnikach lśniła rosa. Całkiem nieźle żyło się chyba w tym rejonie, gdzie mieszkał detektyw Brian Macdougall ze swoją zmaltretowaną żoną i gniewną córką.
Betsey włączyła handie-talkie. Sprawiała wrażenie bardzo opanowanej.
– Sprawdzam łączność… – powiedziała. – W porządku. A teraz, drużyna A, drzwi frontowe. Drużyna B, kuchnia. Drużyna C, weranda. Drużyna D, wsparcie. Uwaga… Wchodzimy!
Agenci i detektywi pobiegli do domu. Betsey i ja obserwowaliśmy akcję. Byliśmy drużyną D, czyli wsparciem.
Drużyna A szybko i bez przeszkód weszła do środka.
Drużyna B też. Z miejsca, w którym zaparkowaliśmy, nie widzieliśmy trzeciej drużyny. Podchodziła do domu z tyłu.
W środku rozległy się krzyki. Potem huknął strzał.
Betsey spojrzała na mnie.
– O, cholera. Macdougall czekał na nas. Jak to się mogło stać, do diabła?
Usłyszeliśmy następne strzały. Potem krzyk. Później wrzaski i przekleństwa kobiety. Matki Veroniki Macdougall?
Wyskoczyliśmy z samochodu i pobiegliśmy w stronę domu. Ale zostaliśmy na zewnątrz. Pomyślałem, że w tym samym momencie trwają naloty na cztery inne domy w Brooklynie. Miałem nadzieję, że bez takich problemów.
– Zgłoś się, Mike – powiedziała Betsey przez handie-talkie. – Co tam się dzieje? Co poszło nie tak?
– Rice oberwał. Jestem przed sypialnią na piętrze. Macdougall zamknął się tam z żoną.
– Co z Rice’em? – zapytała z niepokojem Betsey.
– Dostał w pierś. Jest przytomny, ale cholernie krwawi. Wezwijcie karetkę!
Nagle otworzyło się okno na górze. Ktoś wyszedł i przebiegł schylony przez dach garażu.
Betsey i ja popędziliśmy sprintem w tamtą stronę. Pamiętałem, że w Georgetown dobrze grała w lacrosse. Była szybka.
– Wyszedł na zewnątrz! Macdougall jest na dachu garażu! – zakomunikowała innym.
– Mam go – odpowiedziałem jej.
Facet skręcił w kierunku jodeł. Nie widziałem, co jest za nimi. Domyślałem się, że podwórze sąsiedniego domu.
– Stać, policja! – wrzasnąłem na całe gardło. – Zatrzymaj się, Macdougall, bo będę strzelał!
Nie posłuchał. Nawet się nie obejrzał. Zeskoczył między drzewa.
Popędziłem za nim. Schyliłem głowę i wpadłem w gęste krzaki, które poraniły mi ręce do krwi. Macdougall uciekał przez sąsiednie podwórze. Nie był daleko.
Dogoniłem go, skoczyłem i podciąłem mu ramieniem kolana. Chciałem, żeby się poharatał.
Zwalił się ciężko na ziemię, ale był tak naładowany adrenaliną jak ja. Przeturlał się, wyrwał z mojego uścisku i szybko wstał. Ja też.
– Lepiej było leżeć – powiedziałem do niego. – Popełniłeś błąd.
Trafiłem go prawym prostym. Dobrze wycelowałem. Głowa odskoczyła mu z piętnaście centymetrów do tyłu.
Zacząłem lekko podskakiwać. Zamachnął się sierpowym, ale chybił. Walnąłem go jeszcze raz. Zatoczył się, ale nie upadł. Był twardym, ulicznym gliniarzem.
– Jestem pod wrażeniem – zadrwiłem. – Ale powinieneś był leżeć.
Na podwórze wbiegła Betsey.
– Alex!
Macdougall wyprowadził niezły cios, choć trochę sygnalizowany. Ześliznął się po mojej skroni. Gdybym dostał, poczułbym to uderzenie.
– Coraz lepiej – pochwaliłem. – Odciąż pięty, Brian.
– Alex! – zawołała znów Betsey. – Załatw go, do jasnej cholery! Już!
Chciałem jeszcze chwilę powalczyć na ringu. Obaj na to zasługiwaliśmy. Znów się zamachnął sierpowym. Zrobiłem unik i nie trafił. Już się zmęczył.
– Nie jestem twoją żoną ani córką, Macdougall – powiedziałem. – Ja oddaję ciosy.
– Pierdol się! – warknął. Był spocony i ledwo dyszał.
– Ty jesteś Supermózgiem, Brian? – zapytałem. – Ty zabiłeś tamtych ludzi?
Nie odpowiedział, więc przyłożyłem mu mocno w żołądek. Zgiął się i skrzywił z bólu.
Betsey podeszła do nas. Dołączyło do niej kilku agentów. Przyglądali się tylko. Wiedzieli, o co mi chodzi. Chcieli, żebym mu dołożył.
– Poruszaj się na palcach, nie na piętach – podpowiedziałem Macdougallowi.
Coś zamruczał. Nic nie zrozumiałem. Nieważne. Nie obchodziło mnie, co ma do powiedzenia. Jeszcze raz walnąłem go w brzuch.
– Widzisz? Osłaniaj tułów. Tego samego uczę moje dzieci.
Znów trafiłem go w żołądek. Facet był nabity. Mój cios wylądował jak na worku treningowym. Przyjemne uczucie. Zakończyłem walkę wysokim, prawym hakiem na szczękę. Macdougall padł twarzą w trawę i już nie wstał.
Stanąłem nad nim. Trochę się spociłem i lekko sapałem.
– Zadałem ci pytanie, Macdougall. Ty jesteś Supermózgiem?
Następne dwa dni były męczące i zniechęcające. Pięciu detektywów siedziało w więzieniu miejskim na Foley Square. Trzymali tam czasem kapusiów i podejrzanych gliniarzy dla ich własnego bezpieczeństwa.
Przesłuchałem całą piątkę. Zacząłem od najmłodszego, Vincenta O’Malleya, a skończyłem na przywódcy, Brianie Macdougallu. Nikt nie przyznał się do porwania autokaru w Waszyngtonie.
Kilka godzin po wstępnym przesłuchaniu Macdougall poprosił o rozmowę ze mną.
Kiedy wprowadzono go do pokoju przesłuchań na Foley Square, odniosłem wrażenie, że coś się zmienia. Poznałem to po jego minie. Był wyraźnie zdenerwowany.
– Jest inaczej, niż sądziłem, że będzie. Chodzi mi o więzienie. Siedzę tu po niewłaściwej stronie stołu. To defensywna gra, sam wiesz. To ty atakujesz i przerzucasz piłkę nad siatką.
– Napijesz się czegoś zimnego? – zapytałem.
– Zapaliłbym.
Kazałem przynieść papierosy. Ktoś podrzucił mi paczkę marlboro i natychmiast zniknął. Macdougall zaciągał się z taką rozkoszą, jakby palenie marlboro było największą przyjemnością, jaką życie mogło mu ofiarować. Może w tym momencie rzeczywiście było.
Obserwowałem jego oczy. Miał bez wątpienia inteligentne spojrzenie. Na pewno potrafił myśleć. Supermózg? Czekałem cierpliwie, aż mi powie, o co mu chodzi. Po to tu przyszedł.
– Mnóstwo razy widziałem, jak to robią inni – odezwał się w końcu zza kłębów dymu. – Ty umiesz słuchać. Nie popełniasz błędów.
Zapadła krótka cisza. Obaj mieliśmy dużo czasu.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytałem wreszcie.
– Dobre pytanie – odparł. – Niedługo do tego dojdę. Wiesz, na początku byłem porządnym gliniarzem. Kiedy jeszcze wierzyłem, że warto się starać.
Uśmiechnąłem się lekko. Starałem się nie być zbyt miły.
– Postaram się to zapamiętać.
– Co cię kręci? – spytał Macdougall.
Był wyraźnie ciekaw, co odpowiem. Może go bawiłem. Choć podejrzewałem, że raczej w coś ze mną gra. Na razie mogłem mu na to pozwolić.
Przez palce sączył mu się dym. Westchnął głośno.
– Pytałeś, czego chcę. Powtarzam: dobre pytanie. Zawsze dbałem i dbam o własny interes. Powiem ci, o co mi chodzi.
Wiedziałem z doświadczenia, że lepiej słuchać, niż mówić.
– Po pierwsze, przy porwaniu autokaru nikt nie ucierpiał. Nigdy nie zrobiliśmy nikomu krzywdy.
– A rodzina Buccierich? James Bartlett? Collins?
Pokręcił głową.
– To nie moja robota i dobrze o tym wiesz.
Miał rację. Nie wierzyłem, że oni to zrobili. To nie było w ich stylu. Poza tym mieli alibi na tamte dni. Pracowali.
– W porządku. Co dalej? Wiesz, że chcemy dostać faceta, który zorganizował napady na banki.
– Wiem. I mam propozycję. Dla was ciężką do przełknięcia, ale negocjacje nie wchodzą w grę. Chcę mieć z wami najlepszą umowę, jaką kiedykolwiek widziałem w mojej karierze gliniarza. To znaczy, pełna ochrona świadka w takim klubie wiejskim jak Greenhaven. I siedzę maksimum dziesięć lat. Potem znikam. Taki układ zawarto kiedyś w sprawie o morderstwo. Wiem, co można, a czego nie można zrobić.
Nie odezwałem się. Nie musiałem. Macdougall wiedział, że sam nie podejmę decyzji.
– A co za to dostaniemy? – zapytałem.
Spojrzał mi prosto w oczy.
– Jego. Faceta, który zaplanował wszystkie skoki i nazywa siebie Supermózgiem. Wiem, gdzie go znaleźć.