Część piąta

Wszystko się wali

Rozdział 88

Ludzie z FBI, policji nowojorskiej i departamentu sprawiedliwości naradzali się, co odpowiedzieć na propozycję Macdougalla. Byłem pewien, że przynajmniej do poniedziałku nic nie postanowią.

O czwartej trzydzieści po południu odleciałem do Waszyngtonu. Betsey Cavalierre i Michael Doud zostali w Nowym Jorku na wypadek, gdyby zapadła jakaś decyzja.

Ja miałem do załatwienia własną ważną sprawę. Tego wieczoru poszedłem z dziećmi i babcią do kina na Gwiezdne wojny: Część Pierwsza – Mroczne Widmo. Film podobał się nam, choć liczyliśmy na większą rolę Samuela L. Jacksona. Zauważyłem subtelną zmianę w stosunkach między rodzeństwem. Od czasu choroby Jannie, Damon miał do niej dużo więcej cierpliwości, a ona mniej mu dokuczała. Oboje bardzo wydorośleli w ciągu ostatnich kilku tygodni. Wyglądało na to, że stawali się parą przyjaciół. Miałem nadzieję, że tak pozostanie na zawsze.

W niedzielę rano postanowiłem z nimi szczerze porozmawiać. Skorzystałem z dobrych rad babci, co powinienem im powiedzieć. Ona sama zareagowała w sposób typowy dla niej. Jest jej strasznie przykro z powodu tego, co zaszło między mną i Christine. A co do małego Aleksa, nie może się po prostu doczekać jego przybycia.

– Uwielbiam maleństwa, Alex. To mnie odmłodzi o dziesięć lat.

Prawie jej uwierzyłem.

– Chyba coś jest nie tak – domyślił się Damon, patrząc na mnie przez stół przy śniadaniu.

Uśmiechnąłem się szeroko.

– To tylko pół prawdy. Od czego mam zacząć?

– Od początku – doradziła Jannie.

Łatwo powiedzieć – pomyślałem. I w końcu zdecydowałem, że przejdę od razu do sedna.

– Chyba wiecie, że Christine i ja przez długi czas byliśmy sobie bardzo bliscy – powiedziałem. – I nadal jesteśmy, ale ostatnio zaszły pewne zmiany. Po zakończeniu roku szkolnego Christine wyprowadza się z Waszyngtonu. Jeszcze nie wiem dokąd, ale nie będziemy jej często widywać.

Jannie opadła szczęka.

– W szkole jest zupełnie inna niż kiedyś, tato – powiedział Damon. – Wszyscy to mówią. Wścieka się o byle co i jest zawsze smutna.

Przykro było mi to słyszeć. Czułem, że to częściowo moja wina.

– Miała bardzo ciężkie przeżycia – odrzekłem. – Trudno sobie nawet wyobrazić, przez co przeszła. Powoli wraca do siebie, ale to musi potrwać.

– A co będzie z małym Aleksem? – spytała niezwykle cicho Jannie. Jej oczy były pełne smutku i troski.

– Zamieszka z nami. To ta dobra wiadomość, którą obiecałem.

– Hurra! Hurra! – wykrzyknęła Jannie i zaczęła tańczyć. – Uwielbiam go!

– Fajnie! – ucieszył się Damon.

Ja też się cieszyłem. I zastanawiałem się, jak to jest, że jedna krótka chwila może być jednocześnie tak radosna i smutna. Chłopiec zamieszka z nami, ale Christine odeszła. Wreszcie zakomunikowałem to oficjalnie babci i dzieciom. Dawno już nie czułem się taki pusty i samotny.

Rozdział 89

Im większe ryzyko, tym większe emocje. Supermózg dobrze o tym wiedział. A ta sprawa była naprawdę niebezpieczna. Cieszył się, że ma pieniądze, ale to mu nie wystarczało. Chciał poczuć przypływ adrenaliny.

Agent FBI James Walsh mieszkał samotnie pod Alexandrią. Wynajęty domek był tak skromny i bezpretensjonalny, jak on sam. Pasował do jego osobowości.

Supermózg bez trudu dostał się do środka. Nie zdziwiło go to. Policjanci nie dbali o bezpieczeństwo swoich domów. Walsh był leniwy albo może zbyt pewny siebie.

Supermózg chciał to załatwić szybko, ale musiał być ostrożny. Wiedział, że podłoga skrzypi, był tu już wcześniej.

Deski niepokojąco trzeszczały, kiedy zbliżał się do sypialni.

Im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej. Im większe ryzyko, tym większe emocje.

Nigdy nie mógł się temu oprzeć. Powoli, cicho uchylił drzwi, wszedł do pokoju i nagle…

– Nie ruszaj się – powiedział Walsh.

Supermózg ledwo mógł go dostrzec w ciemnym wnętrzu. Agent zajął pozycję za łóżkiem. Trzymał strzelbę. Zawsze miał ją w zasięgu ręki, gdy kładł się spać.

– Celuję dokładnie w twoją pierś – ostrzegł. – I nigdy nie chybiam.

– Rozumiem – zachichotał Supermózg. – Szach i mat, co? Złapałeś Supermózga. Sprytnie.

Ruszył z uśmiechem w kierunku Walsha. Im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej.

– Stój! – krzyknął agent. – Stój, bo strzelę!

– I na pewno nie chybisz – przypomniał Supermózg.

Nie zatrzymał się, nie zwolnił nawet kroku, szedł ciągle przed siebie. Usłyszał, jak Walsh nacisnął spust. Ten jeden ruch miał spowodować jego śmierć, unicestwić jego świat. Ale nic takiego się nie stało.

– Co jest, Walsh? Obiecałeś, że strzelisz.

Supermózg wyciągnął pistolet i przyłożył agentowi do czoła. Wolną ręką przesunął po jego krótkich włosach.

– To ja jestem Supermózgiem, nie ty. Oddałbyś wszystko, żeby mnie złapać, ale to ja złapałem ciebie. Rozładowałem ci broń. Załatwię was wszystkich. Ciebie, Douda, Cavalierre. Może nawet Crossa. Czas umrzeć, Walsh.

Rozdział 90

Przyjechałem do domu Walsha w Wirginii w niedzielę około północy. Na ulicy kręciło się kilkoro zdenerwowanych sąsiadów. Jakaś starsza kobieta westchnęła.

– Taki miły człowiek… Co za nieszczęście, co za strata. Był agentem FBI, wiecie.

Wiedziałem. Wziąłem głęboki oddech i wszedłem. W środku roiło się od ludzi z Biura i policjantów. Ponieważ zginął agent, z Quantico wezwano speców z wydziału przestępstw z użyciem przemocy.

Zobaczyłem agenta Mike’a Douda i szybko do niego podszedłem. Wyglądał na załamanego. Przyjaźnił się z Walshem i mieszkał niedaleko.

– Przykro mi – powiedziałem.

– Chryste, Jimmy nic mi nie mówił. A przecież byłem jego najlepszym przyjacielem, na miłość boską.

Skinąłem głową.

– Wiecie już coś? Jak to się stało?

Doud wskazał sypialnię.

– Chyba się zastrzelił. Zostawił list. Nie do wiary, Alex.

Przeszedłem przez skromnie umeblowany salon. Walsh rozwiódł się kilka lat temu. Miał dwóch synów. Szesnastoletni chodził do szkoły średniej, drugi do Świętego Krzyża, jak kiedyś ojciec.

James Walsh leżał skulony w łazience obok sypialni. Kafelki podłogi były zalane krwią. Kiedy tu wszedłem, zobaczyłem natychmiast, co zostało z tylnej części jego głowy.

Doud stanął za mną. Trzymał list pożegnalny, który umieszczono w plastikowej torebce na dowody. Przeczytałem go bez wyjmowania. Walsh napisał do swoich dwóch synów, Andrew i Petera:


Mam już w końcu dosyć. Mojej pracy, tego śledztwa, wszystkiego. Naprawdę mi przykro.

Kocham was.

Wasz ojciec


Przestraszył mnie dźwięk telefonu. Dzwoniła „komórka” Douda. Zgłosił się i oddał mi ją.

– To do ciebie. Betsey.

– Jestem jeszcze w Nowym Jorku – usłyszałem jej głos. – Jadę na lotnisko. Och, Alex… Biedny Jim. Nie wierzę, że się zabił. Jaki miałby powód? To do niego zupełnie niepodobne.

Rozpłakała się i mimo że znajdowała się tak daleko, była mi teraz bliższa niż kiedykolwiek.

Nie powiedziałem jej, co myślę. Czułem niepokój. Może miała rację. Może James Walsh nie popełnił samobójstwa.

Rozdział 91

W poniedziałek rano wróciłem do Nowego Jorku. O dziewiątej mieliśmy odprawę w centrali FBI na Manhattanie. Zdążyłem na czas. Dusiłem w sobie różne obawy i udawałem, że wszystko jest w porządku.

Wszedłem do sali konferencyjnej w ciemnych okularach. Betsey musiała wyczuć moją obecność. Podniosła wzrok znad sterty papierów i skinęła mi smutno głową. Mogłem się założyć, że w nocy myślała o Walshu. Tak jak ja.

Ledwo usiadłem na wolnym krześle, zaczął przemawiać prawnik z departamentu sprawiedliwości. Był trochę po pięćdziesiątce, sprawiał wrażenie sztywnego, niemal zupełnie pozbawionego uczuć, i nosił szary, lśniący garnitur z wąskimi klapami. Sądząc po wyglądzie, co najmniej dwudziestoletni.

– Zawarliśmy umowę z Brianem Macdougallem – oznajmił.

Spojrzałem na Betsey. Pokręciła głową i przewróciła oczami. Już wiedziała.

Nie wierzyłem własnym uszom. Słuchałem uważnie każdego słowa.

– Nic nie może wyjść poza ściany tej sali. Nie będzie żadnego komunikatu dla prasy. Detektyw Macdougall zgodził się na rozmowę z prowadzącymi śledztwo. Opowie o porwaniu autokaru w Waszyngtonie. Ma cenne informacje, które mogą doprowadzić do schwytania wyjątkowo groźnego przestępcy, zwanego Supermózgiem.

Byłem zupełnie zaszokowany. Wydymali mnie! Cholerny departament sprawiedliwości dogadał się przez ostatni weekend z Macdougallem. Mogłem się założyć, że facet postawił na swoim. Chciało mi się rzygać. Ale od kiedy byłem gliną, departament sprawiedliwości zawsze działał w ten sposób.

Macdougall wiedział dokładnie, na co może liczyć. Pozostawało tylko pytanie, czy naprawdę wystawi nam Supermózga. Czy w ogóle wie coś ważnego?

Wkrótce miałem się o tym przekonać. Przed południem pojechaliśmy go przesłuchać w więzieniu miejskim. Policję nowojorską reprezentował detektyw Harry Weiss, FBI – Betsey Cavalierre.

Macdougall miał przy sobie dwóch prawników. Żaden nie nosił dwudziestoletniego garnituru. Wyglądali na zręcznych, bystrych, bardzo drogich. Detektyw podniósł wzrok, kiedy weszliśmy do małego pokoju.

– Śmierdząca sprawa, co? – zagadnął.

– Zgadzam się. Ale taki mamy system.

Filozof Macdougall usiadł między swoimi prawnikami i zaczęliśmy przesłuchanie.

Betsey nachyliła się do mnie.

– To powinno być dobre – szepnęła. – Zobaczymy, co kupił departament sprawiedliwości.

Rozdział 92

Zaczęło się fatalnie. Detektyw Weiss z wydziału wewnętrznego policji nowojorskiej postanowił mówić za nas wszystkich. Uznał, że należy zacząć od samego początku, i skrupulatnie analizował wcześniejsze zeznanie Macdougalla, zdanie po zdaniu.

Koszmar. Miałem ochotę mu przerwać, ale powstrzymałem się. Za każdym razem, gdy zadawał pytanie lub wygłaszał bezsensowne uwagi krytyczne pod adresem Macdougalla, kopaliśmy się z Betsey pod stołem.

W końcu Macdougall nie wytrzymał.

– Ty pieprzony frajerze! – wypalił do Weissa. – Tu nie chodzi o twoją tłustą dupę. Z wami tak zawsze. Marnujesz mój czas. Nie będę z tobą gadał.

Weiss nie zareagował, jakby nie zrozumiał.

Macdougall zerwał się z miejsca.

– Zadajesz głupie pytania, palancie! – ryknął. – Tracimy tylko wszyscy czas przez ciebie!

Potem podszedł do brudnego, zakratowanego, osłoniętego metalowym ekranem okna. Jego prawnicy stanęli przy nim. Powiedział coś do nich i wszyscy trzej ryknęli śmiechem. Dowcipniś z tego Macdougalla, pomyślałem.

Siedzieliśmy przy stole i obserwowaliśmy ich. Betsey uspokajała Weissa. Starała się utrzymać wspólny front.

– Pieprzę go – warknął Weiss. – Mogę pytać, o co chcę. Kupiliśmy skurwysyna.

Przytaknęła.

– Masz rację, Harry. Ale on chyba nie lubi wydziału wewnętrznego. Typowy detektyw. Może Aleksowi pójdzie lepiej.

Weiss najpierw pokręcił głową, potem się poddał.

– Niech będzie. Spróbujcie z tym palantem po swojemu. Gramy w jednej drużynie.

Betsey poklepała go po ramieniu.

– Właśnie. Dzięki, że się zgodziłeś.

Macdougall uspokoił się i wrócił do stołu. Nawet przeprosił Weissa.

– Bez urazy, stary. Trochę mnie poniosło. Wiesz, jak to jest.

Poczekałem chwilę, żeby Weiss przyjął przeprosiny, ale on milczał. W końcu zacząłem.

– Co masz dla nas ważnego, Macdougall? Wiesz, co chcemy usłyszeć.

Macdougall spojrzał na obu prawników i uśmiechnął się.

Rozdział 93

– W porządku, spróbujmy. Proste pytania, proste odpowiedzi. Spotkałem się z tym Supermózgiem trzy razy. Tylko w Waszyngtonie. Zawsze dawał nam na „koszty podróży”, jak to nazywał. Pięćdziesiąt kawałków za przyjazd. Opłacało się. I ciekawiło nas, o co chodzi. Był wielkim cwaniakiem. Wszystko miał przemyślane. Wiedział, o czym gada. Od razu obiecał nam piętnaście baniek udziału. Dokładnie rozpracował MetroHartford. Ułożył szczegółowy plan. Czuliśmy, że to się uda. I udało się.

– Skąd o was wiedział? – zapytałem. – Jak się z wami skontaktował?

Wyglądało na to, że Macdougallowi spodobało się pytanie.

– Przez naszego znajomego prawnika – odpowiedział i zerknął na swoich dwóch adwokatów. – Ale to żaden z tych panów. Trafił do nas przez kogoś innego. Nie wiem dokładnie, kto mu dał cynk. Ale wiedział, kim jesteśmy i jak pracujemy. To ważne, Weiss. Zanotuj to. Kto mógł nas znać? Gliniarz? Któryś z naszych? Agent FBI? Glina z Waszyngtonu? A może ktoś w tym pokoju? To mógł być każdy.

Weiss ledwo nad sobą panował. Poczerwieniał. Przypinany kołnierzyk jego białej koszuli wydawał się o kilka numerów za mały.

– Ale ty już wiesz, kto to jest, Macdougall? Zgadza się?

Macdougall spojrzał na mnie i Betsey. Pokręcił głową. On też nie ufał Weissowi.

– Dojdziemy do tego, co wiem, a czego nie wiem. Nie lekceważcie informacji, że nas znał. Wiedział o detektywie Crossie. I o agentce Cavalierre. Wiedział wszystko. To ważne.

– Masz rację – przytaknąłem. – Mów dalej.

– W porządku. Zanim zgodziliśmy się na drugie spotkanie, próbowaliśmy ustalić, kim jest ten cholerny Supermózg. Nawet rozmawialiśmy o nim z FBI. Wykorzystaliśmy wszystkie kontakty. Ale nic nie znaleźliśmy. Żadnego śladu. No więc umówiliśmy się z nim drugi raz. Bobby Shaw próbował go śledzić po jego wyjściu z hotelu. Ale zgubił faceta.

– I dlatego pomyśleliście, że to może być gliniarz? – zapytałem.

Macdougall wzruszył ramionami.

– Przyszło nam to do głowy. Trzecie spotkanie miało zadecydować, czy w to wchodzimy, czy nie. Mogliśmy zgarnąć połowę z trzydziestu milionów. Jasne, że w to weszliśmy. On wiedział, że się zdecydujemy. Próbowaliśmy wytargować większą działkę. Wyśmiał nas. Nie chciał o tym słyszeć. Zgodziliśmy się na jego warunki. Powiedział, że albo je przyjmiemy, albo wypadamy z gry. Po spotkaniu wyszedł z hotelu. Tym razem pilnowało go dwóch naszych. Facet był wysoki, nabity i z czarną brodą. Podejrzewaliśmy, że to przebranie. Chłopcy znów go o mało nie zgubili. Ale udało im się. Mieli fart. Zobaczyli, że wszedł do szpitala dla weteranów Hazelwood w Waszyngtonie. Już tam został. Nie wiemy, jak naprawdę wygląda, ale nie wyszedł stamtąd.

Macdougall zamilkł. Popatrzył kolejno na Weissa, Betsey i na mnie.

– To psychol, mili państwo. Siedzi w wariatkowie. Tam go dorwiecie.

Rozdział 94

Agenci FBI natychmiast pojechali do szpitala Hazelwood. Wyciągnęli akta wszystkich pacjentów i całego personelu. Urząd do spraw Weteranów sprzeciwiał się, ale szybko ustąpił.

Kopie akt pacjentów trafiły do mnie. Przez resztę dnia porównywałem je z kartotekami personelu i klientów MetroHartford. Dziękowałem Bogu za komputery. Nawet jeśli Supermózg był w szpitalu, nikt nie wiedział, jak wygląda. Nadal brakowało jego połowy z trzydziestu milionów dolarów. Ale zbliżyliśmy się do niego bardziej niż kiedykolwiek. Odzyskaliśmy prawie cały łup nowojorskich detektywów. Rozpłynęło się tylko kilkaset tysięcy. Każdy z pięciu aresztowanych gliniarzy próbował pójść z nami na jakiś układ.

Około wpół do dziesiątej wieczorem poszliśmy z Betsey na kolację do nowojorskiej restauracji „Ecco”. Włożyła żółtą sukienkę, złote kolczyki i bransoletki. Wszystko to tworzyło znakomity kontrast z jej opalenizną i czarnymi włosami. Sądzę, że wiedziała, jak świetnie się prezentuje. Wyglądała bardzo kobieco.

– Czy to randka? – zapytała, kiedy usiedliśmy przy stoliku w przytulnym, ale hałaśliwym lokalu na Manhattanie.

Uśmiechnąłem się.

– Może coś z tego wyjdzie. Jeśli nie będziemy rozmawiać o pracy.

– Masz na to moje słowo. Nawet gdyby wszedł tutaj Supermózg i przysiadł się do nas.

– Przykro mi z powodu Jima Walsha – powiedziałem.

Jeszcze nie mieliśmy okazji porozmawiać o tym.

– Wiem, Alex. Mnie też. To był naprawdę porządny facet.

– Zaskoczyło cię jego samobójstwo?

Położyła dłoń na mojej.

– Tak. Kompletnie. Ale nie mówmy dziś o tym, okay?

Po raz pierwszy opowiedziała mi trochę o sobie. Pochodziła z rodziny katolickiej i skończyła szkołę średnią Johna Carrolla w Waszyngtonie. Wychowywali ją w surowej dyscyplinie. Matka umarła, kiedy Betsey miała szesnaście lat. Ojciec był sierżantem w wojsku, potem strażakiem.

– Chodziłem z dziewczyną z twojej szkoły – powiedziałem. – W śmiesznym, niemodnym mundurku.

Betsey zabawnie zamrugała oczami.

– Ostatnio?

Miała poczucie humoru. Powiedziała, że wyniosła je z domu i ze swojej dzielnicy.

– Każdy chłopak w naszej okolicy musiał się wygłupiać. Inaczej miał przechlapane. Mój ojciec chciał mieć syna, a urodziłam się ja. Był twardym facetem, ale lubił pożartować. Umarł w pracy na atak serca. Chyba dlatego haruję co dzień jak wariatka.

– Ja straciłem rodziców, kiedy nie miałem nawet dziesięciu lat. Wychowywała mnie babcia. I też całe życie haruję.

– Skończyłeś Georgetown, a potem Johns Hopkins, tak?

Przewróciłem oczami i roześmiałem się.

– Dobrze się przygotowałaś do randki. Tak, mam doktorat z psychologii z Johns Hopkins. Jestem za bardzo wykształcony jak na gliniarza.

Roześmiała się.

– Ja też poszłam do Georgetown. Ale po tobie.

– Tylko cztery krótkie lata, agentko Cavalierre. Dobrze grałaś w lacrosse.

Zmarszczyła brwi.

– To raczej ty przygotowałeś się do randki.

Roześmiałem się.

– Nie, nie… Po prostu raz widziałem, jak grałaś.

– Zapamiętałeś to?!

– Zapamiętałem ciebie. Szybko biegałaś. Najpierw nie mogłem tego skojarzyć, ale potem sobie przypomniałem.

Betsey zapytała o moją trzyletnią prywatną praktykę psychologa.

– Wolałeś być detektywem?

– Lubię akcję.

– Ja też – przyznała.

Porozmawialiśmy trochę o naszych rodzinach. Opowiedziałem jej, jak zginęła moja żona Maria. Pokazałem zdjęcia starszych dzieci i małego Aleksa.

– Nigdy nie byłam mężatką – powiedziała cicho Betsey. – Mam pięć młodszych sióstr. Wszystkie wyszły za mąż i mają dzieci. Przepadam za nimi. Nazywają mnie ciocią Gliną.

– Mogę ci zadać osobiste pytanie?

Skinęła głową.

– Strzelaj. Zniosę wszystko.

– Chciałaś się kiedyś ustatkować, ciociu Glino?

– To pytanie osobiste czy profesjonalne, doktorze?

Wyczułem, że jest bardzo ostrożna. Poczucie humoru było prawdopodobnie jej najlepszą tarczą.

– Przyjacielskie – odpowiedziałem.

– Wiem, Alex. Miałam kiedyś bliskich przyjaciół. Facetów, kilku chłopaków. Ale kiedy sprawa robiła się poważna, zawsze się wycofywałam. O, cholera, wygadałam się.

Uśmiechnąłem się.

– Prawda zawsze w końcu wyjdzie na wierzch.

Przysunęła się bliżej. Pocałowała mnie w czoło, potem delikatnie w usta. Trudno było się jej oprzeć.

– Lubię być z tobą – powiedziała. – I bardzo lubię z tobą rozmawiać. Idziemy?

Wróciliśmy do hotelu. Odprowadziłem ją do pokoju. Pocałowaliśmy się przed drzwiami i podobało mi się to jeszcze bardziej niż za pierwszym razem w Hartford. Powoli i spokojnie do zwycięstwa.

– Jeszcze nie jesteś gotowy? – raczej stwierdziła, niż zapytała.

– Nie.

Uśmiechnęła się.

– Ale jesteś już blisko.

Weszła do pokoju i zamknęła drzwi.

– Nie wiesz, co tracisz – zawołała z wewnątrz.

Uśmiechałem się w drodze do swojego pokoju. Chyba wiedziałem, co tracę.

Rozdział 95

– Jesteśmy! – zawołał John Sampson i klasnął w dłonie. – Gdzie się chowacie, źli faceci?

W środę o szóstej rano wygramoliliśmy się obaj z mojego starego porsche na parkingu służbowym szpitala Hazelwood na North Capitol Street w Waszyngtonie. Duży budynek położony był w dużej odległości od Wojskowego Centrum Medycznego Waltera Reeda i niedaleko od Domu Żołnierza i Lotnika.

Tutaj zadekował się Supermózg? – zastanawiałem się. Czy to możliwe? Tak twierdził Brian Macdougall. Ta informacja była jego asem atutowym.

John i ja włożyliśmy sportowe koszulki, workowate spodnie khaki i wysokie adidasy. Mieliśmy pracować w szpitalu dzień lub dwa. Jak dotąd FBI nie udało się zidentyfikować Supermózga wśród pacjentów i personelu.

Teren szpitala otaczał wysoki, porośnięty bluszczem mur z kamieni polnych. Krajobraz nie był ciekawy: trochę krzaków, kilka drzew liściastych i iglastych, proste ławki.

Wskazałem jasnożółty sześciopiętrowy budynek najbliżej nas.

– To szpital główny.

Wokół stało jeszcze sześć mniejszych budowli przypominających bunkry. Sampson zmrużył oczy.

– Już tu byłem. Znałem kilku facetów z Wietnamu, którzy tutaj skończyli. Nie byli zachwyceni. Jak nie chcieli jeść, wpychali im rurki do nosa. Parszywe miejsce.

Spojrzałem na niego i pokręciłem głową.

– Hazelwood naprawdę ci się nie podoba.

– Nie podoba mi się system opieki medycznej nad weteranami. Nie podoba mi się traktowanie mężczyzn i kobiet, którzy ucierpieli, walcząc na wojnie. Większość tutejszego personelu jest jednak w porządku. Prawdopodobnie nie używają już nawet w ogóle rurek do nosa.

– Ale może my będziemy musieli, jeśli znajdziemy naszego faceta – odparłem.

– Jeśli znajdziemy Supermózga, stary, na pewno ich użyjemy.

Rozdział 96

Wspięliśmy się po stromych, kamiennych schodach i weszliśmy do budynku administracyjnego szpitala dla weteranów. Pokazano nam drogę do gabinetu dyrektora, pułkownika Daniela Schofielda.

Przywitał nas na progu małego pokoju. W środku zobaczyłem jeszcze dwóch mężczyzn i drobną blondynkę.

– Proszę wejść – powiedział.

Nie wyglądał na zachwyconego. Co za niespodzianka. W bardzo oficjalny sposób przedstawił Sampsona i mnie, potem swój personel. Nie ucieszył ich nasz widok.

– To pani Kathleen McGuigan. Jest przełożoną pielęgniarzy na „czwórce” i „piątce”. Tam będziecie panowie pracować. To doktor Padriac Cioffi, ordynator oddziału psychiatrycznego. I doktor Marcuse, jeden z naszych pięciu doskonałych terapeutów.

Marcuse raczył skinąć nam głową. Siostra McGuigan i Cioffi siedzieli jak posągi.

– Wyjaśniłem moim współpracownikom, że sytuacja jest delikatna. Mówiąc szczerze, nikomu się to nie podoba, ale rozumiemy, że nie mamy wyboru. Jeśli ten zabójca ukrywa się tutaj, oczywiście musi być złapany. Wszyscy się z tym zgadzamy. Zależy nam na bezpieczeństwie pacjentów i personelu.

– Był tutaj – odrzekłem. – Przynajmniej przez jakiś czas. I może nadal jest.

– Nie wierzę – wtrącił się Cioffi. – Panowie wybaczą, ale nie wyobrażam sobie tego. Znam wszystkich naszych pacjentów i zapewniam, że żaden nie jest groźnym przestępcą. To po prostu nieszczęśliwi ludzie.

– To może być ktoś z personelu – powiedziałem i spojrzałem nań uważnie, by zobaczyć, jak na to zareaguje.

– Nie przekona mnie pan.

Potrzebowałem ich pomocy, więc musiałem próbować zaprzyjaźnić się z nimi.

– Detektyw Sampson i ja wyniesiemy się stąd tak szybko, jak będzie to możliwe. Nie bez powodu przypuszczamy, że zabójca jest, albo przynajmniej był, pacjentem tego szpitala. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale jestem psychologiem. Studiowałem w Hopkins. Potem pracowałem w szpitalu McLeana i Instytucie Zdrowia Psychicznego. Myślę, że tu pasuję.

– Ja też – wtrącił się Sampson. – Byłem kiedyś bagażowym na dworcu Union. Mogę coś ładować i przewozić. Przydam się.

Nikt się nie roześmiał ani nie odezwał nawet słowem. Siostra McGuigan i doktor Cioffi popatrzyli na Sampsona z niechęcią. Najwyraźniej nie mieli poczucia humoru.

Musiałem przyjąć inną taktykę, żeby się z nimi dogadać.

– Czy w szpitalu jest anektyna? – zapytałem.

Cioffi wzruszył ramionami.

– Oczywiście. A dlaczego?

– Zabójca otruł nią swoich wspólników. Zna się na tym i najwyraźniej lubi patrzeć na ludzką śmierć. Jeden z gangów zniknął i obawiamy się, że też nie żyją. Detektyw Sampson i ja chcielibyśmy przejrzeć historię choroby każdego pacjenta i raporty pielęgniarzy. Potem zajmę się podejrzanymi przypadkami. Będziemy dziś pracować na pierwszej zmianie, od siódmej do piętnastej trzydzieści.

Pułkownik Schofieid skinął uprzejmie głową.

– Oczekuję od wszystkich pełnej współpracy z panami detektywami. W szpitalu może ukrywać się zabójca. To mało prawdopodobne, ale nie wykluczone.

O siódmej zabraliśmy się do roboty. Ja byłem doradcą do spraw zdrowia psychicznego, Sampson portierem. A kim był Supermózg?

Rozdział 97

Tego samego ranka gdzieś na piątym piętrze szpitala Supermózg był niesamowicie wkurzony na swojego lekarza. Ten durny, bezużyteczny palant nie pozwolił mu wyjść na miasto! Psychiatra chciał wiedzieć, co się dzieje, dlaczego pacjent ostatnio się zmienił? Co ukrywa?

Supermózg dostawał szału w swoim nędznym pokoiku. Tylko na kogo naprawdę się wścieka, oprócz lekarza? Zastanowił się nad tym, potem usiadł i napisał list z pogróżkami.


PAN PATRICK LEE

WŁAŚCICIEL MIESZKANIA


SZANOWNY PANIE

Nie rozumiem pana, do jasnej cholery! W dobrej wierze podpisafem naszą umowę najmu z uzgodnionymi poprawkami. Wywiązuję się z niej, a pan nie! Zachowuje się pan tak, jakby ta umowa nie istniała.

Przypominam, że jeśli bierze pan ode mnie pieniądze, pańskie mieszkanie jest moim domem.

Ten list będzie dowodem, że postępuje pan bezprawnie.

Niech pan przestanie przyklejać mi do drzwi kartki grożące eksmisją. Co miesiąc w terminie płacę czynsz!

Niech pan do mnie nie wydzwania, nie wydziera się tym swoim kantońskim dialektem i nie zawraca mi głowy.

Niech pan mnie nie dręczy!

Proszę po raz ostatni.

Niech pan przestanie znęcać się nade mną!

Natychmiast.

Bo inaczej ja się nad panem poznęcam!!!


Przestał pisać. Potem długo i dokładnie analizował treść dopiero co napisanego listu. Traci panowanie nad sobą. Lada moment wybuchnie.

Wyłączył komputer i wyszedł na korytarz. Jak zwykle przybrał minę debila. Otaczały go same czubki. W szlafrokach, na wózkach, nago.

Czasami, właściwie bardzo często, nie był w stanie uwierzyć, że tu przebywa. Ale o to właśnie chodziło. Nikt się nie domyśli, że jest Supermózgiem. Nikt go tutaj nie znajdzie. Nigdy. Był tutaj absolutnie bezpieczny.

A potem zobaczył detektywa Aleksa Crossa.

Rozdział 98

Kiedy wszedłem na „piątkę”, niemal usłyszałem, jak napina się cienka, czerwona linia między normalnym życiem i obłędem.

Oddział wyglądał typowo: wszędzie spłowiały róż i szarość, pęknięcia w ścianach, pielęgniarze z tacami lekarstw w kubeczkach, znerwicowani pacjenci w pasiastych piżamach i brudnych szlafrokach. Już to widziałem. Z wyjątkiem jednego: personel miał gwizdki, żeby w razie potrzeby wezwać pomoc. Zapewne zdarzały się tu ataki szaleńców.

Oddział psychiatryczny zajmował czwarte i piąte piętro. Na „piątce” było trzydziestu jeden weteranów w wieku od dwudziestu trzech do siedemdziesięciu pięciu lat. Uważano ich za niebezpiecznych dla siebie i otoczenia.

Zacząłem poszukiwania. Dwaj pacjenci pasowali do opisu Macdougalla: byli wysocy i potężnie zbudowani. Jeden nazywał się Cletus Andersen i nosił szpakowatą brodę. Po zwolnieniu z wojska podpadł policji w Denver i Salt Lake City.

Znalazłem go w świetlicy. Minęła dziesiąta, a on ciągle był w piżamie i brudnym szlafroku. Gapił się w telewizor na ścianie. Nie wyglądał na supersprytnego przestępcę.

W sali stało kilkanaście brązowych, plastikowych krzesełek i koślawy stolik do kart. W powietrzu wisiał gęsty dym papierosowy. Clete Andersen palił. Usiadłem obok, przed telewizorem, i skinąłem głową na powitanie.

Odwrócił się i wypuścił kółko z dymu.

– Nowy, zgadza się? – zapytał. – Zagrasz w bilard?

– Mogę spróbować.

Uśmiechnął się, jakby wziął to za żart.

– A masz klucze od sali bilardowej?

Wstał, nie czekając na odpowiedź. Albo może zapomniał, że o coś pytał. Wiedziałem z jego akt, że jest porywczy, ale teraz był na valium. Całe szczęście. Miał dwa metry wzrostu i ważył ponad sto dwadzieścia kilo.

W sali bilardowej było zaskakująco przyjemnie. Dwa wielkie okna wychodziły na plac ćwiczeń ogrodzony murem. Otaczały go klony i wiązy. W gałęziach drzew świergotały ptaki.

Byłem sam na sam z Andersenem. Czy ten wielki facet to Supermózg? Jeszcze nie wiedziałem. Gdyby walnął mnie kulą albo kijem bilardowym, to co innego.

Zagraliśmy ośmioma bilami. Nie był zbyt dobry. Celowo pudłowałem, żeby dać mu szansę, ale nie połapał się w tym. Miał szkliste oczy.

– To jak ukręcanie łebków tym pieprzonym sójkom! – mruknął wściekle, kiedy nie wykorzystał kolejnej okazji.

– A co z nimi nie tak? – zapytałem.

– One są na dworze, a ja tutaj – odpowiedział.

Potem spojrzał na mnie spode łba.

– Nie próbuj ze mnie nic wyciągać, okay? Znalazł się wielki spec od zdrowia psychicznego. Wielkie gówno. Graj.

Umieściłem bilę w rogu, potem znów celowo spudłowałem. Andersen długo się przymierzał do następnego uderzenia. Za długo, pomyślałem. Nagle wyprostował się. Popatrzył na mnie groźnie, jakby coś mu się we mnie nie spodobało. Zesztywniał i napiął mięśnie potężnych ramion. Był spasiony, ale miał budowę zawodowego zapaśnika.

– Coś mówiłeś, wielki specu?

– Nie.

– To miało być śmieszne? Wiesz, że nie cierpię tych pieprzonych sójek.

Pokręciłem głową.

– Nic nie mówiłem.

Andersen odszedł od stołu i zacisnął ogromne łapska na kiju bilardowym.

– Mógłbym przysiąc, że słyszałem, jak pod nosem nazwałeś mnie cipą. A może ciotą? Albo cieniasem? Coś w tym stylu.

Spojrzałem mu prosto w oczy.

– Skończyłeś grać, Andersen? To odłóż kij.

– Spróbuj mnie zmusić. Może myślisz, że ci się uda, bo jestem cipą?

Przyłożyłem służbowy gwizdek do ust.

– Jestem tu nowy. Zależy mi na tej pracy. Nie chcę żadnych kłopotów.

– To źle trafiłeś, frajerze. Sam jesteś pieprzoną cipą.

Andersen rzucił kij na stół i ruszył do drzwi. Po drodze potrącił mnie ramieniem.

– Uważaj, co gadasz, czarnuchu – powiedział i splunął.

Złapałem go i obróciłem twarzą do siebie. Był cholernie zaskoczony. Chciałem, żeby poczuł moją siłę. Patrzyłem na niego. Jak się zachowa sprowokowany?

– To ty uważaj, co gadasz – wycedziłem szeptem. – Lepiej do mnie nie podskakuj.

Puściłem go. Odwrócił się i wyszedł z sali. Miałem nadzieję, że jest Supermózgiem.

Rozdział 99

Najbardziej obawiałem się tego, że Supermózg może zniknąć na zawsze. Polowanie na niego stawało się raczej czekaniem albo modleniem się, żeby zostawił jakiś ślad.

Zmiany dyżurów w szpitalu zaczynały się od półgodzinnego przekazywania sobie przy kawie raportów o każdym pacjencie. Powtarzały się terminy „afekt”, „podatność”, „interakcja” i oczywiście „pourazowe zaburzenia emocjonalne”. Cierpiała na to co najmniej połowa chorych.

Poprzednia zmiana skończyła pracę, moja zaczęła. Głównym zadaniem doradcy psychiatrycznego jest interakcja z pacjentami. Miałem okazję przypomnieć sobie, dlaczego zostałem psychologiem.

Wróciłem do przeszłości. Czułem i rozumiałem ich urazy. Otaczający świat wydawał im się niebezpieczny. Nie ufali ludziom. Wątpili w siebie i mieli poczucie winy. Stracili wiarę i hart ducha. Dlaczego Supermózg wybrał to miejsce na swoją kryjówkę?

Mój ośmiogodzinny dyżur wiązał się z kilkoma specyficznymi obowiązkami. O siódmej liczenie sztućców w kuchni. Gdyby czegoś brakowało – co zdarzało się rzadko – musiałbym przeszukać pokoje. O ósmej spotkanie sam na sam z pacjentem nazwiskiem Copeland. Miał skłonności samobójcze. Od dziewiątej regularne sprawdzanie, gdzie jest każdy pacjent. Robiłem to co piętnaście minut według tablicy obok dyżurki pielęgniarek. Jednocześnie wyrzucałem śmiecie. Ktoś musiał opróżniać kubły.

Przy każdym podejściu do tablicy stawiałem kredą znaczki obok nazwisk najbardziej podejrzanych. Po godzinie miałem siedmiu.

James Gallagher znalazł się na mojej liście po prostu dlatego, że posturą przypominał Supermózga. Był wysoki i potężny. Wydawał się czujny i inteligentny.

Frederic Szabo miał zezwolenie na wychodzenie do miasta, ale wyglądał na tchórzliwego. Wątpiłem, czy mógł być zabójcą. Od powrotu z Wietnamu włóczył się po kraju. Nigdzie nie pracował dłużej niż kilka tygodni. Czasami opluwał personel szpitala, ale nic poza tym.

Stephen Bowen też mógł wychodzić do miasta. Służył w Wietnamie w stopniu kapitana piechoty i dobrze się zapowiadał. Cierpiał na pourazowe zaburzenia emocjonalne. Od roku 1971 przyjmowały go i zwalniały różne szpitale dla weteranów. Chwalił się, że po odejściu z wojska nigdy nie miał „normalnej pracy”.

David Hale był przez dwa lata policjantem w Marylandzie. Potem wpadł w paranoję. Podejrzewał, że każdy spotkany na ulicy Arab chce go zabić.

Michael Fescoe pracował w dwóch waszyngtońskich bankach, ale teraz nie potrafił zbilansować nawet własnej książeczki czekowej. Może symulował pourazowe zaburzenia emocjonalne, ale jego terapeuta był innego zdania.

Clete Andersen pasował do rysopisu Supermózga. Nie podobał mi się. I był porywczy. Ale nie zrobił niczego takiego, co mogłoby nasuwać podejrzenia, że jest Supermózgiem. Wręcz przeciwnie.

Tuż przed końcem dyżuru zadzwoniła do mnie Betsey. Odebrałem telefon w pokoiku służbowym za dyżurką pielęgniarzy. Była roztrzęsiona.

– Co się stało? – zapytałem.

– Mike Doud zniknął. Nie przyszedł rano do pracy. Zadzwoniliśmy do żony i podobno wyszedł z domu o zwykłej porze. Wypadek samochodowy raczej nie wchodzi w rachubę.

Byłem zaszokowany.

– Szukacie go?

– Jeszcze za wcześnie na ogłoszenie oficjalnego alarmu. Ale to do niego niepodobne. To naprawdę solidny facet. Domator. Najpierw Walsh, teraz on. Co się dzieje, Alex? To na pewno ten skurwiel!

Rozdział 100

Poluje na nas? Agent James Walsh nie żyje, Doud zaginął. Trudno było powiedzieć, czy te sprawy się wiążą, ale musieliśmy przyjąć, że tak. To na pewno ten skurwiel.

Byłem wcześniej umówiony z doktorem Cioffim, więc musiałem pójść na spotkanie w budynku administracyjnym. Przestudiowałem akta psychiatrów z Hazelwood. Cioffi sam był weteranem. Zaliczył w Wietnamie dwie tury. Potem pracował w siedmiu szpitalach dla weteranów, zanim trafił tutaj. Czy mógł być Supermózgiem? Od dawna miał do czynienia z psychologią i nienormalnymi zachowaniami. Ale w końcu ja też.

Kiedy wszedłem do jego gabinetu, pisał coś przy biurku. Siedział plecami do okna. Żółte, pasiaste obicie fotela pasowało do zasłon.

Nie widziałem go dobrze, ale wiedziałem, że obserwuje mnie ukradkiem. Ach, te gierki… Nawet my, lekarze umysłów, tak się zabawiamy.

W końcu podniósł głowę i udał zaskoczenie.

– Już pan jest? Przepraszam, chyba straciłem poczucie czasu.

Opuścił mankiety koszuli, wstał i wskazał mi miejsce pod ścianą.

– Doktor Marcuse i ja rozmawialiśmy o panu wczoraj wieczorem. Nie zachowaliśmy się zbyt uprzejmie wobec pana i pańskiego kolegi. Ale nie podobało nam się, że policja będzie tu węszyć. Słyszałem, że świetnie pan sobie radzi jako doradca do spraw zdrowia psychicznego.

Nie połknąłem przynęty. To on był lekarzem. Ja doradcą. Pokazałem mu listę podejrzanych. Szybko przeczytał nazwiska.

– Oczywiście znam tych pacjentów. Niektórzy z pewnością są zdolni do przemocy. Andersen i Hale popełnili kiedyś morderstwa. Mimo to, trudno sobie wyobrazić, żeby zorganizowali serię zuchwałych napadów. I co by tutaj robili, mając tyle pieniędzy, prawda?

Roześmiał się.

– Ja na pewno bym tu nie siedział.

Czyżby, doktorze? – pomyślałem.

Następną godzinę spędziłem u doktora Marcuse’a. Miał mniejszy gabinet, obok gabinetu Cioffiego. Dobrze nam się rozmawiało i czas szybko zleciał. Facet był bystry, energiczny i starał się pomóc w śledztwie. Albo tylko udawał.

– Jak pan trafił do Hazelwood? – zapytałem w końcu.

– Proste pytanie, skomplikowana odpowiedź. Mój ojciec był pilotem wojskowym. Walczył w drugiej wojnie światowej. Stracił obie nogi. Miałem wtedy siedem lat. Spędziłem mnóstwo czasu w szpitalach dla weteranów. Nienawidziłem ich. Nie bez powodu. Chciałem coś zrobić, żeby były lepsze od tych, które znał mój ojciec.

– Udało się?

– Jestem tu dopiero od ośmiu miesięcy. Zająłem miejsce doktora Francisa. Przeniósł się do szpitala weteranów na Florydzie. Po prostu nie dają nam pieniędzy. To hańba narodowa, ale nikt się tym nie przejmuje. „Sześćdziesiąt minut” i „Dateline” powinny robić o tym programy co tydzień, żeby wreszcie ktoś się nami zainteresował. A co do pańskiego zabójcy, nie wiem, co mógłbym powiedzieć.

– Nie wierzy pan, że tu jest, prawda?

Marcuse pokręcił głową.

– Musiałby być prawdziwym Supermózgiem. Gdyby się tu ukrywał, wyszłoby na to, że potrafił wszystkich oszukać.

Rozdział 101

Widzę cię, doktorze Cross. A ty nie masz pojęcia, kim jestem. Mógłbym podejść i dotknąć cię.

Jestem o wiele sprytniejszy od ciebie. O wiele sprytniejszy, niż myślisz. To fakt, który można sprawdzić. Przeszedłem mnóstwo testów na inteligencję i testów psychologicznych. Widziałeś moje wyniki? Byłeś pod wrażeniem?

Wczoraj rano w pokoju rekreacyjnym siedziałem dokładnie jedno krzesło od ciebie. Przyglądałem ci się. Zastanawiałem się, czy naprawdę jesteś Aleksem Crossem. A może się mylę? Byliśmy tak blisko siebie, że mógłbym złapać cię za gardło. Spodziewałbyś się tego?

Przyznam, że twoja obecność tutaj zaskoczyła mnie. Widziałem twoje zdjęcie – jesteś znany. A potem zjawiłeś się tutaj. Sprawiłeś, że wszystkie moje paranoidalne marzenia i fantazje stały się prawdą.

Co tu robisz, doktorze Cross? Jak mnie znalazłeś, do cholery? Jesteś aż taki dobry?

Wciąż od nowa zadaję sobie to pytanie. Rozbrzmiewa w mojej głowie jak litania.

Co tu robi Alex Cross? Czy jest dobry?

Zamierzam sprawić ci niespodziankę. Układam specjalny plan na twoją cześć.

Obserwuję, jak odchodzisz w głąb korytarza, starając się nie pobrzękiwać kluczami. I układam nowy plan.

Jesteś teraz jego częścią.

Musisz bardzo uważać, doktorze Cross.

Jesteś o wiele bardziej bezbronny, niż myślisz. Nawet nie masz pojęcia jak.

Wiesz co? Podejdę i dotknę ciebie.

Mam cię!

Rozdział 102

– Wygląda na to, że szpital to ślepa uliczka, Betsey. Sprawdziłem wszystkich: lekarzy, pielęgniarzy, pacjentów. Nie wiem, czy wrócimy tam z Sampsonem w przyszłym tygodniu. Może Macdougall nas wykołował? A może Supermózg bawi się z nami? Wiadomo coś więcej o Walshu i Doudzie?

Betsey pokręciła głową. Była przybita i zawiedziona.

– Doud się nie znalazł. Zniknął bez śladu.

Siedzieliśmy w jej gabinecie z nogami na biurku Betsey. Piliśmy z butelek mrożoną herbatę i narzekaliśmy. Potrafiła słuchać, jeśli chciała lub musiała.

– Czego się na razie dowiedziałeś? – zapytała. – Chciałabym to przemyśleć.

– Nie znaleźliśmy żadnych powiązań pacjentów ani personelu z porwaniem autokaru czy napadami na banki. Nikt nie pasuje do takiej roboty. Nawet lekarze. Może Marcuse, ale wydaje się w porządku. Pół tuzina twoich agentów przekopało cały szpital, i nic, Betsey. W weekend jeszcze raz przejrzę akta.

– Ale uważasz, że go zgubiliśmy?

– Ciągle to samo: nie mamy podejrzanych. Jakby Supermózg potrafił zapadać się pod ziemię, kiedy chce.

Przetarła pięściami oczy i popatrzyła na mnie.

– Departament sprawiedliwości wierzy Macdougallowi. Chcą nadal obserwować Hazelwood. Potem sprawdzą wszystkie szpitale dla weteranów w całym kraju. Co oznacza, że będę musiała szukać dalej. Ale ty uważasz, że Macdougall i jego kolesie pomylili się?

– Albo dali się wykołować. A może Macdougall wymyślił to wszystko? I pewnie dostanie to, na co liczył. Jak powiedziałem, przejrzę akta jeszcze raz. Nie poddaję się.

Betsey patrzyła w okno.

– Więc planujesz pracować przez cały weekend? Szkoda. Przydałaby ci się przerwa.

Pociągnąłem łyk herbaty i przyjrzałem się jej.

– Masz na myśli coś konkretnego?

Roześmiała się z wdziękiem i dmuchnęła ze świstem w butelkę.

– Chyba już czas, Alex. Oboje potrzebujemy trochę relaksu w starym, dobrym stylu. Co ty na to, żebym wpadła po ciebie w sobotę około południa?

Ze śmiechem pokręciłem głową.

– Czy to oznacza zgodę? – zapytała.

Przytaknąłem.

– Chyba rzeczywiście potrzebuję trochę relaksu „w starym, dobrym stylu”. Nawet na pewno.

Rozdział 103

W sobotę nie mogłem się doczekać południa. Musiałem się czymś zająć. Zrobiliśmy z dziećmi zakupy i wstąpiliśmy do nowego zoo w Southeast. Przestałem myśleć o Supermózgu. A także o Walshu, Doudzie, szpitalu dla weteranów i zbrodniach.

Betsey wpadła po mnie punktualnie o dwunastej. Przyjechała niebieskim saabem. Samochód był wypolerowany na wysoki połysk. Wyglądał jak nowy. Zapowiadał się przyjemny dzień.

Wiedziałem, że Jannie obserwuje mnie przez okno swojego pokoju. Odwróciłem się, zrobiłem śmieszną minę i pomachałem do niej. Uśmiechnęła się od ucha do ucha i też mi pomachała. Razem z kotką Rosie dostroiły się do mojej „opery mydlanej”.

Nachyliłem się do okna saaba. Betsey włożyła białą, jedwabną bluzkę i jasną kurtkę skórzaną. Potrafiła doskonale wyglądać, jeśli chciała. A dziś chyba chciała.

– Zawsze jesteś dokładnie o czasie. Jak Supermózg – zażartowałem.

– Jak Superfiut – poprawiła. – Czy to nie byłby wspaniały koniec tej sprawy, Alex? Ja nim jestem. Złapałeś mnie, bo popełniłam jeden fatalny błąd: zakochałam się w tobie do szaleństwa.

Wsiadłem do samochodu.

– Naprawdę, starsza agentko Cavalierre?

Roześmiała się wdzięcznie. Pozbyła się wszystkich hamulców.

– A czy nie poświęcam dla ciebie mojego cennego weekendu?

– Dokąd jedziemy? – zapytałem.

– Niedługo zobaczysz. Mam superplan.

– Nie wątpię.

Po dziesięciu minutach skręciła na kolisty podjazd do hotelu Four Seasons na Pennsylvania Avenue. Lekki wiatr poruszał flagami. Na ceglanym dziedzińcu rosło mnóstwo bluszczu bostońskiego. Bardzo ładny widok.

Spojrzała na mnie niepewnie. Była trochę zdenerwowana.

– Może być? – zapytała.

– Myślę, że tak. Wygodne miejsce. Doskonały plan.

Uśmiechnęła się zachęcająco.

– Po co tracić czas na długą podróż, prawda?

Była niesamowita jak na agentkę FBI; zwłaszcza inteligentną i ambitną agentkę. Podobał mi się jej styl: sięgała po to, co chciała. Zastanawiałem się, czy zwykle to dostaje.

Wpisała nas wcześniej do hotelowego rejestru, więc od razu pojechaliśmy do pokoju na ostatnim piętrze. Cały czas szedłem za nią. Obserwowałem jej chód.

– Coś państwo potrzebują? – zapytał młody, ale natrętny portier, kiedy weszliśmy do apartamentu.

Dałem mu napiwek.

– Dzięki za odprowadzenie do pokoju. Wychodząc, niech pan zamknie drzwi. Tylko delikatnie.

Skinął głową.

– Mamy doskonałą obsługę kelnerską – pochwalił się. – Najlepszą w Waszyngtonie.

Betsey uśmiechnęła się i spławiła go gestem.

– Dzięki. I przypominam o drzwiach: delikatnie. Żegnam.

Rozdział 104

Betsey już ściągała kurtkę. Zanim drzwi się zamknęły, trzymałem ją w ramionach. Całowaliśmy się i ocieraliśmy o siebie jak w tańcu. Oboje byliśmy zauroczeni. Całkiem nieźle, pomyślałem. Relaks w starym, dobrym stylu. Czy nie to mi obiecywała?

Betsey wydawała się naelektryzowana, a jednocześnie odprężona. Była pełna kontrastów. Mała i lekka, ale wysportowana i silna. Bardzo inteligentna i poważna, ale zabawna, ironiczna i lekceważąca. I seksowna jak cholera. O, tak!

Upadliśmy na łóżko. Nie wiem, kto prowadził w tym „tańcu”, to było bez znaczenia. Wtuliłem twarz w jej miękką, jedwabną bluzkę. Potem spojrzałem w jej piwne oczy.

– Jesteś bardzo pewna siebie. Rezerwacja hotelu i tak dalej.

– Nadszedł czas – odpowiedziała po prostu.

Zdjąłem jej bluzkę i czarną, krótką spódniczkę. Gładziłem ją delikatnie po twarzy, ramionach, nogach i stopach. Minęło dobre pół godziny, zanim się rozebraliśmy.

– Masz cudowny dotyk – szepnęła. – Nie przestawaj.

– Nie przestanę. Lubię to. To ty nie przestawaj.

– Boże, jak dobrze! Alex! – krzyknęła, zupełnie nie w swoim stylu.

Całowałem miejsca, gdzie ją dotykałem. Miała bardzo ciepłą skórę. Używała doskonałych perfum. Powiedziała, że to Forever Alfreda Sunga. Całowałem ją w usta – może nie całą wieczność, jak sugerowała nazwa perfum – ale bardzo, bardzo długo.

„Potańczyliśmy” jeszcze trochę. Obejmowaliśmy się, całowaliśmy i ocieraliśmy o siebie. Mieliśmy mnóstwo czasu. Boże, brakowało mi kogoś takiego jak ona.

– Teraz? – szepnęło w końcu jedno z nas.

Nadszedł właściwy moment.

Wziąłem Betsey bardzo, bardzo wolno. Wchodziłem w nią, najdalej jak mogłem. Byłem na górze, ale opierałem się na przedramionach. Poruszaliśmy się razem. Zgodnie i bez wysiłku. Zaczęła mruczeć. Tak słodko, że wibrowałem jak kamerton.

– Dobrze mi z tobą – powiedziałem. – Bardzo. Nawet lepiej, niż się spodziewałem.

– Mnie z tobą też. Mówiłam ci, że to lepsze od ścigania Supermózga.

– O wiele lepsze.

– Teraz! Proszę…

Rozdział 105

Zasnęliśmy, trzymając się w objęciach.

Obudziłem się pierwszy. Była prawie szósta po południu. Nie obchodziła mnie godzina. Ani dzień tygodnia. Zadzwoniłem do domu i sprawdziłem, czy wszystko w porządku. Cieszyli się, że wreszcie pozwoliłem sobie na trochę relaksu.

Ja też się cieszyłem. Patrzyłem na śpiącą nago Betsey i myślałem, że mógłbym się jej tak przyglądać bez końca. Postanowiłem przygotować dla nas gorącą kąpiel. Powinienem? Jasne. Dlaczego nie?

W łazience obok jej rzeczy zauważyłem słoik z niebieskimi kulkami musującymi do kąpieli. Dawno mnie wyprzedziła. Zastanowiłem się, czy mi się to podoba. Uznałem, że tak.

Wanna napełniała się wolno, kiedy za plecami usłyszałem głos Betsey.

– Dobry pomysł. Miałam ochotę na kąpiel z tobą.

Obejrzałem się. Była naga.

– Myślałaś o tym wcześniej?

– Oczywiście. Bardzo często. A co robię na odprawach, jak ci się zdaje?

Kilka minut później weszliśmy razem do wanny. Wspaniałe uczucie. Antidotum na ciężką pracę, napięcie i frustrację ostatnich tygodni.

Betsey popatrzyła mi w oczy.

– Lubię być z tobą – szepnęła. – Nie chcę rozstać się ani z tą wanną, ani z tobą. To raj.

– Mają tu doskonałą obsługę kelnerską – przypomniałem. – Najlepszą w Waszyngtonie. Pewnie podadzą nam jedzenie do wanny, jeśli ładnie poprosimy.

– No to spróbujmy – powiedziała.

Rozdział 106

Reszta soboty i niedzielny poranek były równie cudowne. Wydawały się niemal snem. Szkoda tylko, że czas uciekał tak szybko.

Im dłużej byłem z Betsey, im więcej z nią rozmawiałem, tym bardziej mi się podobała. Lubiłem ją już przed naszą wyprawą do hotelu Four Seasons. W sobotę tylko raz wspomnieliśmy o Supermózgu. Betsey zapytała, czy moim zdaniem, coś nam grozi. Czy Supermózg poluje na nas. Tego nie wiedzieliśmy, ale oboje mieliśmy broń.

W niedzielę około dziesiątej zjedliśmy śniadanie przy basenie. Siedzieliśmy na miękkich łóżkach wypoczynkowych owinięci w puszyste, biało-niebieskie ręczniki. Czytaliśmy „Washington Post” i „New York Timesa”. Czasem ktoś patrzył na nas ciekawie, ale ludzie, którzy mieszkają w hotelach sieci Four Seasons – zwłaszcza w Waszyngtonie – widują nie takie rzeczy. Na pewno wyglądaliśmy z Betsey na szczęśliwą parę.

Powinienem był wyczuć, że to nadchodzi. Nie wiem dlaczego, ale nagle zacząłem rozmyślać o człowieku stojącym za napadami, morderstwami i porwaniami: o Supermózgu. Próbowałem przestać, ale nie mogłem. Pogromca Smoków wrócił do pracy.

Spojrzałem na Betsey. Miała zamknięte oczy i wyglądała na całkowicie odprężoną. Tego ranka pomalowała sobie paznokcie na czerwono. Usta też. Już w ogóle nie przypominała agentki FBI. Była piękną, seksowną kobietą. Cieszyłem się, że z nią jestem.

Nie miałem ochoty psuć jej nastroju. Zasłużyła na trochę odpoczynku, leżała tak spokojnie.

– Betsey?

Uśmiechnęła się, ale nie otworzyła oczu. Poprawiła się na łóżku.

– Tak, z przyjemnością poszłabym z tobą do pokoju. Zrezygnowałabym nawet z wylegiwania się tutaj. Możemy zostawić ręczniki na krzesłach. Może jeszcze tu będą, jak wrócimy.

Uśmiechnąłem się i lekko pomasowałem jej plecy.

– Przepraszam, ale moglibyśmy porozmawiać o śledztwie? O nim?

Otworzyła i czujnie zmrużyła oczy. Znów była sobą. Zadziwiająca przemiana. Jest gorsza niż ja, pomyślałem.

– A co z nim? O czym myślałeś?

Przysunąłem się bliżej.

– Przez ostatnie tygodnie grzebaliśmy się tylko w sprawie MetroHartford. Przesłuchiwaliśmy Macdougalla. Zapomnieliśmy o napadach na banki. Muszę jeszcze raz przejrzeć stare kartoteki. Nawet akta personalne.

Trochę ją zaskoczyłem.

– W porządku. Ale chyba nie nadążam. Co ci chodzi po głowie? Co chcesz znaleźć?

– W banku First Union zginęły cztery osoby z personelu. Bez powodu. Myśleliśmy, że dla przykładu. Ale dlaczego? Coś mi tu nie pasuje.

Betsey znów przymknęła oczy. Widziałem po minie, że myśli gorączkowo.

– Facet chciał się zemścić na bankach i zgarnąć swoje piętnaście milionów.

– To w jego stylu. Jest dokładny i skuteczny. Wie o wszystkim. I chce mieć wszystko.

Otworzyła oczy. Popatrzyła na mnie i zacisnęła wargi.

– Jest jeszcze coś. To ważne.

Pocałowałem ją lekko w usta.

– Co?

– Nadal chcę iść z tobą do pokoju. Dopiero potem zajmiemy się starymi, zakurzonymi aktami.

Roześmiałem się.

– Dobry plan. Zwłaszcza pierwsza część.

Rozdział 107

O trzeciej po południu wróciliśmy do terenowego biura FBI. Betsey zadzwoniła wcześniej po akta sprawy First Union. Czekały na nią. Zabraliśmy się do roboty. W delikatesach na rogu zamówiliśmy herbatę mrożoną i kanapki.

Dwa razy.

Betsey w końcu spojrzała na mnie.

– Właściwie dlaczego grzebiemy się w tym?

– On prawdopodobnie zabił Walsha. I może Douda. To chory facet. Ciągle jest na wolności i to mnie cholernie niepokoi.

Przytaknęła.

– My też jesteśmy chorzy. Zobacz, dokąd zaszliśmy. Przysuń mi tamtą stertę. Boże, a było tak przyjemnie w Four Seasons.

Około jedenastej znalazłem małe, czarno-białe zdjęcie.

– Betsey? – zawołałem.

– Mhm?

– Ten facet był szefem ochrony w banku. Teraz jest pacjentem szpitala Hazelwood. Znam go. Rozmawiałem z nim. W jego kartotece szpitalnej nie ma śladu, że pracował w First Union. To musi być on.

Podałem jej zdjęcie. Szybko uzgodniliśmy, że Sampson i ja wrócimy rano do Hazelwood. Na razie Betsey starała się zebrać wszelkie dostępne informacje o Frederiku Szabo. Nudny, bezbarwny Frederic Szabo. Niech go szlag!

Mogłem się mylić, ale wydawało się to mało prawdopodobne. Szabo był kiedyś szefem ochrony banku First Union, a teraz pacjentem Hazelwood. Był wysoki i miał brodę. Odpowiadał rysopisowi podanemu przez Macdougalla. Jego profil psychiatryczny mówił o powtarzających się fantazjach paranoidalnych, skierowanych przeciwko firmom z Fortune 500. Tyle, że Szabo wydawał się zbyt zamknięty w sobie i bezradny, jak na Supermózga.

Ale najbardziej przekonującym dowodem był brak jakiegokolwiek śladu w szpitalnej kartotece, że kiedyś pracował w First Union. Szabo prawdopodobnie twierdził, że od powrotu z Wietnamu nigdy nie miał stałego zajęcia. Oczywiście teraz już wiedzieliśmy, że skłamał.

Z jego profilu psychiatrycznego wynikało, że ma paranoidalne zaburzenia osobowości. Nie wierzył ludziom, zwłaszcza biznesmenom. Uważał, że go wykorzystują i próbują oszukać. Bał się komukolwiek zaufać, żeby informacje o nim nie obróciły się przeciwko niemu. Kiedy się ożenił, przez cały okres małżeństwa – od początku roku 1970 do końca 1971 – był patologicznie nadwrażliwy i zazdrosny o żonę. Gdy się rozstali, zapewne ruszył w świat. W końcu zjawił się w Hazelwood, szukając pomocy – trzy lata przed serią napadów na banki i rok po zwolnieniu go z First Union. Podczas częstych pobytów w szpitalu zawsze trzymał się na uboczu. Izolował się od wszystkich pacjentów i całego personelu. Z nikim się nie przyjaźnił, ale wydawał się zupełnie nieszkodliwy. I prawie zawsze mógł wychodzić do miasta, miał na to pozwolenie.

Gdy ponownie przeczytałem akta Szabo, przyszło mi do głowy, że praca w banku doskonale pasowała do jego zaburzeń. Jak wielu paranoików szukał posady, która pozwoliłaby mu zaspokoić pragnienie moralizowania i karania w sposób akceptowalny społecznie. Jako szef ochrony mógł się koncentrować na swojej potrzebie zapobiegania wszelkim atakom o każdej porze. Strzegąc banku, podświadomie chronił siebie.

Jak na ironię, organizując serię udanych napadów, udowodnił – przynajmniej symbolicznie – że nie potrafi obronić się przed atakami innych. Ale może o to mu chodziło.

Jego nieufność bardzo utrudniała leczenie, jeśli wręcz go nie wykluczała. W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy przyjmowano go do Hazelwood i zwalniano stamtąd cztery razy. Czy szpital był przykrywką dla jego działalności? Wybrał Hazelwood na swoją kryjówkę?

A największą zagadką było dla mnie to, dlaczego jeszcze tam jest.

Rozdział 108

W poniedziałek rano wróciłem do pracy w Hazelwood. Włożyłem białą, luźną koszulę i workowate, sztruksowe spodnie, żeby ukryć pod nimi kaburę na nodze. Do personelu dołączył agent FBI nazwiskiem Jack Waterhouse. Udawał pielęgniarza. Sampson nadal grał rolę portiera, ale teraz pracował tylko na „piątce”.

Frederic Szabo wciąż nie rzucał się w oczy. Nie robił nic podejrzanego. Przez trzy dni nie opuszczał oddziału. Dużo spał w swoim pokoju. Czasem włączał stary laptop Apple.

Wiedział, że go obserwujemy?

W środę po dyżurze spotkałem się z Betsey w budynku administracyjnym. Była w niebieskim kostiumie i zachowywała się bardzo oficjalnie. Chwilami sprawiała wrażenie zupełnie obcej osoby, całkowicie pochłoniętej pracą.

Najwyraźniej miała dosyć tej sprawy, tak samo jak ja.

– Układał swój genialny plan co najmniej trzy lata, tak? Przypuszczalnie ma gdzieś zadołowane piętnaście milionów. Zabił masę ludzi, żeby zdobyć tę forsę. I teraz siedzi na tyłku w Hazelwood? Daj spokój!

– To paranoik – odpowiedziałem. – I psychopata. Może nawet wie, że tu jesteśmy? Może powinniśmy się wycofać ze szpitala? Obserwować go z zewnątrz? Ma pozwolenie doktora Cioffiego na wychodzenie do miasta. Może to robić, kiedy chce.

Betsey nerwowo szarpała klapy kostiumu. Bałem się, że za chwilę zacznie wyrywać sobie włosy.

– Ale nigdzie nie wychodzi! Ma pięćdziesiąt lat i nie chce mu się! To kompletnie przegrany facet!

– Wiem, Betsey. Od trzech dni patrzę, jak śpi i bawi się grami w Internecie.

Parsknęła śmiechem.

– Popełnił pięć zbrodni doskonałych i przeszedł na emeryturę?

– Na to wygląda.

– Chcesz posłuchać, co ja załatwiłam?

Skinąłem głową.

– Byłam w First Union. Rozmawiałam ze wszystkimi ludźmi, którzy pamiętają Szabo, a których udało mi się odnaleźć. Podobno strasznie przejmował się pracą. Wszystko musiało być zrobione dokładnie jak powinno. Miał hopla na tym punkcie. Niektórzy nabijali się z niego.

– W jaki sposób?

– Dali mu przezwisko. Zgadnij, jakie? Supermózg! Dla zabawy. Tak z niego żartowali.

– A teraz chyba on żartuje z nas.

Rozdział 109

Następnego ranka wydarzyło się coś dziwnego. Gdy mijaliśmy się na korytarzu, Szabo otarł się o mnie. Udał zmieszanego i przeprosił, powiedział, że prawdopodobnie „stracił równowagę”. Ale byłem pewien, że zrobił to celowo. Tylko po co? O co mu chodziło, do cholery?

Godzinę później zobaczyłem, że wychodzi z oddziału. Musiał wiedzieć, że go obserwuję. Gdy tylko zniknął, podbiegłem do drzwi.

– Dokąd on poszedł? – zapytałem pielęgniarza, który go wypuścił.

– Na fizykoterapię. Ma pozwolenie. Może wychodzić na teren i do miasta. Gdzie chce.

Tak już przywykłem do braku aktywności Szabo, że zupełnie mnie zaskoczył.

– Niech pan powie szefowej, że muszę wyjść – poleciłem pielęgniarzowi.

Spojrzał na mnie spode łba i chciał mnie spławić.

– Niech pan jej sam powie.

Przecisnąłem się obok niego.

– Ma pan jej powiedzieć – rozkazałem. – To ważne.

Wszedłem do zdezelowanej windy i zjechałem do holu na parterze. Frederic Szabo nie cierpiał ćwiczeń fizycznych. Przeczytałem to w jego aktach. Dokąd naprawdę poszedł?

Wypadłem na podwórze. Szabo przemykał się między budynkami szpitalnymi. Wysoki i brodaty – tak opisał Macdougall Supermózga.

Minął salę gimnastyczną. Wcale mnie to nie zaskoczyło.

Nareszcie się ruszył!

Poszedłem za nim. Zachowywał się nerwowo. W końcu się obejrzał. Uskoczyłem w bok ze ścieżki. Miałem nadzieję, że mnie nie zobaczył. A może jednak?

Wyszedł przez bramę na ruchliwą ulicę i skręcił na południe. Przestał być czujny. Czy to był Supermózg?

Kilka przecznic dalej wsiadł do taksówki. Przed Holiday Inn stały trzy inne. Wskoczyłem do pierwszej i kazałem jechać za nim.

Kierowca był Hindusem.

– A dokąd jedziemy, proszę pana? – zapytał.

– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałem i pokazałem mu odznakę. Pokręcił głową.

– Ja to mam pecha – jęknął. – Jak na filmie: „Za tamtą taksówką”.

Rozdział 110

Szabo wysiadł z taksówki na Rhode Island Avenue w Northwest. Ja też. Przez chwilę oglądał wystawy sklepowe. Przynajmniej na to wyglądało. Wydawał się teraz odprężony. Po wyjściu ze szpitala uspokoił się. Pewnie dlatego, że wszystkich wykołował.

W końcu wszedł do niskiego, zniszczonego budynku z piaskowca. W podziemiach mieściła się chińska pralnia jakiegoś A. Lee.

Co on tam robił? Wymykał się tylnym wyjściem? Nagle w oknie na drugim piętrze zapaliło się światło. Szabo przeszedł kilka razy przez pokój. To był on. Wysoki i brodaty. Przychodziły mi do głowy różne myśli. Nikt w szpitalu nie wie, że Szabo ma mieszkanie w mieście. W jego kartotece nie znalazłem żadnej wzmianki o tym.

Udaje bezradnego, nieszkodliwego i bezdomnego. Takie pozory stworzył. Nareszcie odkryłem jego tajemnicę. Co to oznaczało?

Czekałem na ulicy. Nie czułem zagrożenia. Przynajmniej na razie.

Siedział w budynku blisko dwie godziny. Już nie pojawił się w oknie. Co on tam robi? Czas ucieka.

Potem światło w mieszkaniu zgasło.

W napięciu obserwowałem drzwi frontowe. Szabo nie wychodził. Zaniepokoiłem się. Gdzie on jest?

Po pięciu minutach pojawił się na schodach wejściowych. Znów dostrzegłem nerwowy tik na jego twarzy. Może był autentyczny.

Ciągle przecierał oczy i drapał się w podbródek. Poprawiał koszulę na piersi. Trzy czy cztery razy przeczesał palcami gęste, czarne włosy.

Czy to był Supermózg? Wydało mi się to niemal niemożliwe. Ale jeśli nie, to co dalej?

Szabo rozejrzał się niespokojnie, ale osłaniał mnie mroczny cień innego budynku. Nie mógł mnie zobaczyć. Czego się bał?

Poszedł z powrotem Rhode Island Avenue. Potem złapał taksówkę.

Chciałem go śledzić, ale miałem coś ważniejszego do zrobienia. Przebiegłem przez ulicę i wszedłem do budynku z piaskowca.

Musiałem sprawdzić, co tam robił tak długo. Doprowadzał mnie do szału. Zaczynałem być taki nerwowy jak on.

Rozdział 111

Otworzyłem drzwi małym, bardzo przydatnym wytrychem. Dostałem się do mieszkania Szabo szybciej, niż zdążyłbym powiedzieć „bezprawne wejście”. Nikt nie mógł wiedzieć, że tu byłem.

Chciałem się szybko rozejrzeć i natychmiast wynieść. Wątpiłem, czy znajdę jakiś dowód jego udziału w porwaniu autokaru czy napadach na banki. Ale musiałem zobaczyć, jak mieszka. Wiedzieć o nim więcej niż to, co mówiły raporty lekarzy i pielęgniarzy w szpitalu. Chciałem zrozumieć Supermózga.

Miał kolekcję noży myśliwskich i starej broni: karabiny z czasów wojny domowej, niemieckie lugery, amerykańskie colty. I pamiątki z Wietnamu: ceremonialną szablę i sztandar północnowietnamskiego batalionu K 10. Oraz dużo książek i czasopism: Zło, które czynią ludzie. Zbrodnią i karę, „Magazyn strzelecki”, „Naukowca amerykańskiego”.

Jak dotąd, bez niespodzianek. Poza samym faktem, że miał mieszkanie.

– Jesteś nim, Szabo? – zapytałem na głos. – To ty jesteś Supermózgiem? W co ty, do cholery, grasz, człowieku?

Szybko przeszukałem salon, małą sypialnię i klaustrofobiczną norę, która najwyraźniej służyła jako gabinet do pracy. Tutaj wszystko planujesz, Szabo? Na biurku leżał odręczny list. Musiał go napisać niedawno. Zacząłem czytać:


PAN ARTHUR LEE


WŁAŚCICIEL PRALNI

To jest ostrzeżenie i na Pańskim miejscu potraktowałbym je bardzo poważnie. Trzy tygodnie temu zostawiłem u Pana rzeczy do prania chemicznego. Zawsze dołączam ich listę i krótki opis każdego ubrania.


ZOSTAWIAM SOBIE KOPIĘ!

LISTA JEST ZAWSZE PORZĄDNA I DOKŁADNA.


Szabo napisał dalej, że części ubrań nie dostał z powrotem. Rozmawiał z kimś w pralni i obiecano mu, że natychmiast je przyślą. Nie przysłali.


Schodzę do Pańskich pracowników. Spotykam się z PANEM. I jestem wściekły. PAN też twierdzi, że nie macie moich rzeczy. I jeszcze mnie Pan obraża. Sugeruje Pan, że pewnie ukradł je portier.

Tu nie ma żadnego pieprzonego portiera! Mieszkam w tym samym budynku, co Pan!


NIECH PAN PAMIĘTA, ŻE PANA OSTRZEGAŁEM

FREDERIC SZABO


Co to jest, do cholery? – zacząłem myśleć gorączkowo po przeczytaniu tego dziwacznego, szalonego listu.

W zamyśleniu pokręciłem głową. Pralnia miała być jego następnym celem? Coś planował przeciwko Lee? Supermózg?

W szufladach małego kredensu znalazłem dalsze listy: do Citibanku, Chase, First Union, Exxona, Kodaka, Bell Atlantic i innych firm.

Usiadłem i zacząłem je przeglądać. Wszędzie pogróżki. Zupełny obłęd. To był właśnie Frederic Szabo, jakiego opisywały szpitalne akta. Paranoik wkurzony na cały świat. Upierdliwy, pięćdziesięciojednoletni typ, którego przez ostatnie dziesięć lat wywalali z każdej pracy.

Miałem coraz więcej wątpliwości co do tego, kim jest Szabo. Przesunąłem palcami po wierzchu wysokiej szafki na akta. Namacałem jakieś papiery. Zdjąłem je.

Plany obrabowanych banków!

I rozkład hotelu Mayflower Renaissance!

– Chryste, to on! – mruknąłem głośno.

Tylko dlaczego trzyma to tutaj?

Nie pamiętam dokładnie, co się potem działo. Dostrzegłem coś kątem oka, może zmianę światła, może jakiś ruch w pokoju?

Odwróciłem się od biurka Szabo. Oczy zrobiły mi się okrągłe – zaskoczył mnie zupełnie. Totalny szok. Miał maskę prezydenta Clintona! Wrzeszczał moje nazwisko!

Rozdział 112

– Cross!

Wyciągnąłem ręce, żeby zablokować cios. Zamachnął się nożem myśliwskim pochodzącym zapewne z kolekcji w drugim pokoju. Chwyciłem go za potężne ramię. Jeśli to był Szabo, okazał się o wiele silniejszy i zwinniejszy, niż na to wyglądał w szpitalu.

– Co tu robisz? – wrzasnął. – Jak śmiesz? Kto ci pozwolił ruszać moje rzeczy? To prywatne listy!

Miał głos zupełnego szaleńca.

Obróciłem się na prawej nodze i mocno szarpnąłem rękę z nożem. Ostrze wbiło się w blat biurka. Zamaskowany napastnik zaklął.

Co dalej? Bałem się schylić i wyciągnąć broń z kabury na kostce. Napastnik łatwo wyrwał nóż z drewna. Ostrze zatoczyło niewielki łuk. Przeszło ze świstem obok mojej skroni.

– Zabiję cię, Cross!

Zauważyłem na biurku szklaną piłkę baseballową. Tylko tym mogłem walczyć. Złapałem kulę i zaatakowałem.

Okrągły przycisk do papieru trafił go w bok głowy. Facet zaryczał wściekle jak ranne zwierzę. Zatoczył się do tyłu, ale nie upadł.

Schyliłem się szybko i wyszarpnąłem glocka.

Napastnik znów natarł na mnie z nożem.

– Stój, bo strzelę! – krzyknąłem.

Nie posłuchał. Wrzeszczał coś niezrozumiale. Zamachnął się i przeciął mi prawy nadgarstek. Zabolało jak cholera.

Nacisnąłem spust. Dostał w pierś. I nic! Zachwiał się i natychmiast wyprostował.

– Pieprzę cię, Cross! Jesteś zerem!

Walnąłem go bykiem. Wycelowałem w miejsce, gdzie odniósł ranę.

Zawył przeraźliwie cienko i upuścił nóż.

Opasałem go ramionami i ścisnąłem z całej siły. Przepchnąłem go przez pokój do ściany. Uderzyliśmy w nią, aż zadrżał cały dom.

Ktoś z sąsiadów zastukał w ścianę i zaczął pomstować na hałas.

– Wezwijcie policję! – krzyknąłem. – Zadzwońcie pod dziewięćset jedenaście!

Przydusiłem go do podłogi. Jęczał głośno i wyrywał się. Próbował walczyć. Przyłożyłem mu w szczękę i znieruchomiał. Ściągnąłem mu gumową maskę.

Szabo.

– Jesteś Supermózgiem – wysapałem. – Mam cię.

– Nic nie zrobiłem – warknął i znów zaczął się szarpać. – To ty włamałeś się do mnie. Ty idioto! Wszyscy jesteście cholernymi idiotami. Posłuchaj, palancie! Złapałeś nie tego faceta!

Rozdział 113

To był obłęd i z pewnością pasował do dramatycznego aresztowania. Po niecałej godzinie do mieszkania Szabo przyjechała ekipa techników z FBI. Dwóch znałem. Nazywali się Greg Wojcik i Jack Heeney. Już pracowaliśmy razem. Byli najlepsi w Biurze i od razu zabrali się do roboty.

Stałem z boku i przyglądałem się żmudnej rewizji. Szukali fałszywych ścian, luźnych klepek w podłodze i innych miejsc, gdzie Szabo mógłby schować dowody lub piętnaście milionów dolarów.

Zaraz po technikach zjawiła się Betsey. Ucieszyłem się. Spróbowaliśmy przesłuchać Szabo, ale nie chciał z nami rozmawiać. Sprawiał wrażenie zupełnego szaleńca, to się wściekał, to znów milczał jak grób. Kilka razy plunął na mnie. Znano go z tego w szpitalu. Kiedy wyschło mu w ustach, założył ręce na piersi i zamknął oczy. W końcu zabrali go w kaftanie bezpieczeństwa.

– Gdzie te cholerne pieniądze? – zapytała Betsey, kiedy go wyprowadzali.

– Tylko on wie – odrzekłem. – I na pewno nie powie. Nie pamiętam tak beznadziejnego śledztwa.

Następnego dnia był piątek – deszczowy i ponury. Pojechaliśmy z Betsey do centralnego aresztu miejskiego, gdzie siedział Szabo.

Przed budynkiem stał tłum dziennikarzy. Musieliśmy się przez nich przecisnąć. Schowaliśmy się pod wielkimi, czarnymi parasolami i nie odpowiedzieliśmy na żadne pytanie. Szybko weszliśmy do środka.

– Pieprzone sępy – mruknęła Betsey. – W życiu trzy rzeczy są pewne: śmierć, podatki i to, że prasa wszystko przekręci. Ci tutaj też.

– Jeśli ktoś raz coś przekręci, już tak zostaje – dodałem.

Spotkaliśmy się z Szabo w małym pokoju obok bloku więziennego. Był bez kaftana bezpieczeństwa. Towarzyszyła mu prawniczka, Lynda Cole. Nie wyglądała na zachwyconą swoim klientem.

Zdziwiłem się, że Szabo nie wynajął jakiegoś sławnego obrońcy. Ciągle mnie zaskakiwał. Nie rozumował jak inni. W tym tkwiła jego siła. Upajał się tym i prawdopodobnie to go zgubiło.

Przez kilka minut unikał naszego wzroku. Zadaliśmy mu serię pytań, ale uparcie milczał. Zwiększyli mu dawkę środków uspokajających. Zastanawiałem się, czy dlatego jest apatyczny. Nie bardzo w to wierzyłem. Podejrzewałem, że znów w coś z nami gra.

– To na nic – westchnęła po godzinie Betsey.

Miała rację. Nie warto było tracić więcej czasu.

Wstaliśmy, żeby wyjść. Lynda Cole też. Była niska jak Betsey i bardzo atrakcyjna. Przez cały ten czas powiedziała najwyżej kilkanaście słów. Nie potrzebowała mówić, skoro jej klient milczał. Nagle Szabo przestał się wpatrywać w stół i podniósł wzrok. Gapił się w jeden punkt co najmniej od dwudziestu minut.

Spojrzał na mnie i w końcu się odezwał.

– Macie nie tego faceta.

Potem wyszczerzył zęby jak kompletny debil. Jeszcze nie widziałem takiego uśmiechu. A spotkałem w życiu sporo czubków.

Rozdział 114

Wróciliśmy z Betsey do Hazelwood, gdzie czekało na nas jeszcze mnóstwo roboty. Wpadł Sampson. Do dwudziestej drugiej trzydzieści przejrzeliśmy wszystko, co dotąd udało nam się znaleźć w szpitalu. Zidentyfikowaliśmy dziewiętnaście osób z personelu, które zajmowały się Szabo. Na liście znalazło się sześciu terapeutów.

Powiesiliśmy zdjęcia na ścianie. Spacerowałem tam i z powrotem, patrzyłem na nie i szukałem natchnienia. Gdzie są pieniądze, do cholery? Jak Szabo kierował napadami i morderstwami?

Usiadłem. Betsey popijała szóstą czy siódmą colę dietetyczną. Ja wlałem w siebie tyle samo kaw. Od czasu do czasu rozmawialiśmy o rzekomym samobójstwie Walsha i zaginięciu Douda. Szabo nie odpowiadał na żadne pytania o dwóch agentów. Zabił ich? Dlaczego? Jaki miał plan? Niech go szlag!

– Czy on rzeczywiście może stać za tym wszystkim? – zapytała Betsey. – Jest aż taki sprytny? Ten cholerny świr?

Wstałem od biurka.

– Sam już nie wiem. Znów zrobiło się późno. Jestem wykończony. Jadę do domu. Jutro też jest dzień.

Górne lampy świeciły oślepiającym blaskiem. Betsey popatrzyła na mnie bez wyrazu. Miała podkrążone oczy. Chciałem ją przytulić, ale w pokoju kręciło się jeszcze kilku agentów. Chętnie wziąłbym ją w ramiona i porozmawiał o czymkolwiek, byle nie o śledztwie.

– Dobranoc – powiedziałem w końcu. – Prześpij się trochę.

– Dobrej nocy, Alex. Brakuje mi ciebie – dodała bezgłośnie.

– Uważaj po drodze.

– Zawsze uważam. Ty sam uważaj.

Jakoś dojechałem do domu i wdrapałem się do sypialni. Od dawna za ciężko harowałem. Może rzeczywiście powinienem rzucić tę robotę. Padłem na łóżko i zasnąłem. Obudziłem się dwadzieścia po drugiej. Śniła mi się rozmowa z Szabo. Potem jeszcze z kimś zamieszanym w sprawę. O, rany…

Fatalna pora na przebudzenie. Zazwyczaj nie pamiętam snów, zapewne dlatego, że podświadomie staram się je zapomnieć. Ale tym razem, gdy się obudziłem, miałem wciąż przed oczami tamte obrazy.

Tony Brophy opowiedział nam kiedyś o spotkaniu z Supermózgiem. Mówił, że gość ukrywał się za ścianą jasnych reflektorów. Widać było tylko zarys sylwetki mężczyzny. Opis nie pasował do kształtu głowy Szabo. Nawet w przybliżeniu. Brophy wspomniał o dużym, haczykowatym nosie i wielkich uszach. Podobno wyglądały jak otwarte drzwi samochodu. Szabo miał prosty nos i małe uszy.

Ale przyszedł mi do głowy ktoś inny! Jezu! Przekręciłem się na łóżku. Patrzyłem w okno, dopóki nie zacząłem jasno myśleć. Skoncentrowałem się, a potem zadzwoniłem do Betsey.

Odebrała po drugim sygnale i jęknęła cicho.

– To ja, Alex. Przepraszam, że cię obudziłem. Ale chyba wiem, kto jest Supermózgiem.

– To zły sen? – mruknęła.

– Najgorszy koszmar – odparłem.

Rozdział 115

Jest dwóch Supermózgów. Początkowo wydawało mi się to bez sensu. Ale potem nabrałem prawie absolutnej pewności, że znalazłem wyjaśnienie wielu tajemnic naszego śledztwa.

Szabo to jeden Supermózg, ale to przezwisko nadano mu tylko żartem, bo za bardzo wyróżniał się w pracy. Więc musi być jeszcze ktoś. Z tego drugiego nikt się nie wyśmiewał, bo ten nie miał sobie równych. To nie on pisze listy z pogróżkami w swoim pokoju w szpitalu dla weteranów.

Potrzebowałem kilku minut, żeby przekonać o tym Betsey. Potem zadzwoniliśmy do Ouantico do Kyle’a Craiga. Było dwoje na jednego, więc w końcu ustąpił i dał nam wolną rękę.

O jedenastej rano wsiedliśmy z Betsey do samolotu w bazie Bolling. Wcześniej nigdy tu nie bywałem. Ostatnio odlatywałem stąd częściej niż z lotniska National, obecnie Ronalda Reagana.

Tuż po pierwszej wylądowaliśmy na lotnisku międzynarodowym w Palm Beach na południu Florydy. Było trzydzieści pięć stopni i duszno jak diabli. Ale upał mnie nie obchodził. Byłem podniecony, liczyłem na to, że może rozwiążemy zagadkę. Przywitali nas miejscowi agenci FBI, ale nawet tutaj dowodziła Betsey.

Wyjechaliśmy z małego, dobrze utrzymanego lotniska na drogę międzystanową I-95 North. Po piętnastu kilometrach skręciliśmy na wschód w kierunku oceanu i Singer Island. Słońce wyglądało jak cytrynowy drops rozpuszczający się najasnobłękitnym niebie.

W samolocie miałem czas przemyśleć moją teorię o dwóch Supermózgach. Im dłużej się nad nią zastanawiałem, tym bardziej byłem przekonany, że wreszcie jesteśmy na właściwym tropie. Przypominały mi się różne rzeczy.

Między innymi zdjęcie terapeuty, doktora Bernarda Francisa. Znalazłem je w jego aktach. Dwa inne wisiały w gabinecie doktora Cioffiego. Widziałem je, kiedy go przesłuchiwałem. Bernard Francis był wysokim, łysiejącym mężczyzną. Miał szerokie czoło, haczykowaty nos i duże uszy. Jak otwarte drzwi samochodu.

Leczył Szabo przez dziewięć tygodni w roku 1997, a potem przez pięć miesięcy w roku ubiegłym, później przeniósł się na Florydę. Przypuszczalnie podjął pracę w szpitalu dla weteranów w północnym West Palm. Kiedy zwróciłem uwagę na Francisa, ustaliłem kilka rzeczy. Według raportów szpitalnych, w zeszłym roku przynajmniej trzy razy wychodził z Szabo do miasta. Niby nic niezwykłego, ale w tych okolicznościach bardzo mnie to zainteresowało. W czasie lotu na Florydę ponownie przeczytałem notatki Francisa o Szabo.


Kiedyś napisał:


Czy pacjent rzeczywiście błąkał się po kraju przez ostatnie dwadzieścia kilka lat i pracował tylko dorywczo? Nie brzmi to prawdopodobnie. Ma bardzo bujną fantazję i może coś ukrywać przed nami. Co naprawdę skłoniło go do zgłoszenia się do nas właśnie w tym roku?


Betsey i ja znaliśmy odpowiedź. Podejrzewaliśmy, że Francis też. W lutym 1996 roku Szabo stracił pracę szefa ochrony banku First Union. W Marylandzie i Wirginii dokonano serii niewyjaśnionych napadów na filie tego banku. Szabo obwiniał siebie za to, że ochrona okazała się nieskuteczna, dyrekcja też miała do niego pretensje. Ostatecznie wylano go.

Wkrótce potem dostał załamania nerwowego i zgłosił się do Hazelwood. Tam zaczęła się cała zabawa i gry umysłowe.

Rozdział 116

Rozpoczęliśmy całodobową obserwację kondominium Francisa na Singer Island. Mieszkał tuż nad wodą w dużym apartamencie z czterema sypialniami i tarasem na dachu. Taki luksus przekraczał zapewne możliwości finansowe przeciętnego terapeuty ze szpitala dla weteranów. Ale doktor Francis najwyraźniej nie uważał się za przeciętnego lekarza.

Spędzał ten wieczór z blondynką o połowę młodszą od niego. Musiałem mu jednak oddać sprawiedliwość – mimo czterdziestu pięciu lat był szczupły i w dobrej formie. Dziewczyna była bardzo ładna. Nosiła czarne bikini i wysokie szpilki. Ciągle poprawiała stanik i odgarniała z oczu długie włosy.

– Niezła sztuka – mruknęła Betsey. – Chyba załapała się na fajną randkę.

Betsey, dwaj agenci i ja koczowaliśmy w furgonetce dodge na parkingu za kondominium. Prawie wszystkie miejsca były zajęte, więc nie rzucaliśmy się w oczy. Patrzyliśmy przez peryskop, jak Francis i jego gość smażą na tarasie steki. FBI już zidentyfikowało dziewczynę. Była tancerką topless w eleganckiej restauracji w West Palm. Gliniarze z Fort Lauderdale zgarniali ją już kilka razy za zaczepianie facetów na ulicy i prostytucję. Nazywała się Bianca Massie i miała dwadzieścia trzy lata.

Lekarz ciągle obejmował i przytulał blondynkę. W końcu zniknęli w środku na dziesięć minut. Potem wrócili do grilla. Przy jedzeniu dotykali się i głaskali. Wykończyli drugą butelkę caberneta stag’s leap i znów weszli do mieszkania.

– Co tam widać? – zapytała Betsey jednego z agentów. – Muszę wiedzieć.

– Nasz człowiek na sąsiednim dachu obserwuje wnętrze mieszkania przez okna od południowej strony – odpowiedział.

– Chata typowego szpanera – zameldował po chwili. – Drogie meble, dzieła sztuki. Dobry sprzęt grający, ciężarki. Doktorek ma czarnego labradora. Pewnie rwie na niego panienki z plaży.

– Wątpię, żeby ją poderwał – wtrąciłem. – Raczej wynajął na noc.

– Teraz oboje są zajęci. Labrador chyba nauczył doktorka kilku rzeczy. Facet zna parę psich sztuczek. Nasz obserwator mówi, że uszy i nos ma dużo większe od pewnej części ciała.

Grupa wybuchnęła śmiechem. Odprężyliśmy się co nieco. Baliśmy się trochę o dziewczynę, ale byliśmy tak blisko, że w każdej chwili mogliśmy wkroczyć.

Obserwator dalej meldował, co się dzieje.

– Oho, wygląda na to, że doktorek ma za wczesny wytrysk. Ale dziewczynie chyba to nie przeszkadza. Pocałowała go w czubek głowy, biedne dziecko.

– Dostaje się to, za co się płaci – powiedziała Betsey.

Wreszcie dziewczyna wyszła i seans porno skończył się. Doktor Francis został na tarasie. Sączył brandy i patrzył na księżyc nad Atlantykiem.

– To jest życie… – westchnęła Betsey. – Księżyc nad Miami i cały ten szpan.

– Musiał tylko zabić około dwunastu osób, żeby to mieć – zauważyłem.

Około północy zadzwoniła „komórka” Francisa. Słuchaliśmy rozmowy w furgonetce. Telefon zaintrygował nas. Wymieniliśmy z Betsey spojrzenia.

– Bernie, oni znów się tu kręcą – powiedział zdenerwowany głos. – Teraz przyglądają się personelowi i…

– Jest późno – przerwał Francis. – Zadzwonię do ciebie rano. Ja zadzwonię. Ty tutaj nie dzwoń. Już ci mówiłem.

Zirytowany Francis wyłączył się i dopił brandy.

Betsey trąciła mnie łokciem. Uśmiechała się pierwszy raz od chwili, gdy rozpoczęliśmy obserwację Francisa.

– Poznałeś, kto to był? – zapytała.

Jasne, że poznałem.

– Urocza i utalentowana Kathleen McGuigan. Nasza pielęgniarka jest w to zamieszana. Wszystko zaczyna pasować do siebie.

Rozdział 117

Doktor Bernard Francis naprawdę zasługiwał na nienawiść. Był najgorszym sukinsynem. Zabójcą, który lubił zadawać ofiarom cierpienie. Ta nienawiść pomagała nam wytrzymywać nocne czuwanie. I teoria, że jest Supermózgiem. Mogliśmy go w każdej chwili dopaść w jego różowym kondominium w śródziemnomorskim stylu.

Kathleen McGuigan już się nie odezwała. On też do niej nie zadzwonił. Około pierwszej poszedł do sypialni i włączył system alarmowy.

– Słodkich snów, skurwielu – mruknęła Betsey, kiedy w apartamencie zgasło światło.

– Wiemy, gdzie mieszka – powiedział jeden z agentów. – Wiemy, co zrobił, choć jeszcze nie wiemy jak. I nie możemy go zgarnąć?

– Cierpliwości – odparłem. – Dopiero tu przyjechaliśmy. Dostaniemy go. Tylko trzeba go jeszcze trochę poobserwować. Musimy mieć absolutną pewność, że to on. I odzyskać zrabowane pieniądze.

W końcu, około drugiej nad ranem, Betsey i ja wysiedliśmy z furgonetki. Wzięliśmy jeden z samochodów Biura i wyjechaliśmy z Singer Island. Reszta została w Holiday Inn w Palm Beach. My pojechaliśmy na północ autostradą między stanową I-95.

– Niedaleko stąd jest hotel Hyatt Regency – odezwała się niepewnie Betsey. – Co ty na to?

– Lubię być z tobą – odrzekłem. – Od samego początku.

– Wiem. Ale nie na tyle, tak?

Spojrzałem na nią. Kiedy traciła pewność siebie, podobała mi się jeszcze bardziej.

– Oczekujesz szczerości o drugiej piętnaście nad ranem? – zażartowałem.

– A czemu nie?

– Może to trochę bez sensu, ale…

Uśmiechnęła się w końcu.

– Nie szkodzi. Mów.

– Ostatnio nie bardzo wiem, co się ze mną dzieje. Płynę z prądem. To do mnie niepodobne. Ale może to dobrze.

– Próbujesz zapomnieć o Christine. I chyba robisz to w odpowiedni sposób. Odważnie.

– Albo bardzo głupio – odparłem z uśmiechem.

– Może jednocześnie i tak, i tak. Ale starasz się. Na zewnątrz jesteś opanowany i prostolinijny. W dobry sposób. Wewnątrz skomplikowany. Też w dobry sposób. Myślałeś o tym, co powiedziałam?

– Nie. Myślałem o tym, że mam szczęście, bo poznałem ciebie.

– To nie musi być coś wyjątkowego, Alex. Dla mnie i tak już jest. Więc? Weźmiemy pokój? Spędzisz ze mną noc w hotelu?

– Z przyjemnością.

Kiedy zaparkowaliśmy przed wejściem, Betsey przysunęła się i pocałowała mnie. Przyciągnąłem ją do siebie i mocno przytuliłem. Siedzieliśmy tak przez kilka minut.

– Będę za tobą strasznie tęsknić – szepnęła.

Rozdział 118

Chyba oboje żałowaliśmy, że reszta nocy szybko minęła. Ciągle myślałem o słowach Betsey: „będę za tobą strasznie tęsknić”. O dziewiątej rano znów wsiedliśmy do furgonetki obserwacyjnej FBI. W środku był tłok i śmierdziało jak cholera. W rogu stały dwa wiadra z suchym lodem. Parował i trochę pomagał przeżyć w ciasnym wnętrzu.

– Co się działo, panowie? – zapytała Betsey agentów. – Straciłam coś fajnego? Superfiut już wstał?

Dowiedzieliśmy się, że Francis wstał i jeszcze nie dzwonił do Kathleen McGuigan. Wpadłem na pewien pomysł. Betsey bardzo się spodobał. Zadzwoniliśmy do Kyle’a Craiga i zastaliśmy go w domu. Jemu też spodobało się to, co wymyśliłem.

Tuż po dziesiątej rano agenci w Wirginii zaaresztowali w Arlington siostrę McGuigan. Podczas przesłuchania zeznała, że nie wie, co łączy Francisa i Szabo. Zaprzeczyła też, że jest w cokolwiek zamieszana. Wyśmiała wszystkie zarzuty postawione pod jej adresem. Powiedziała, że nie dzwoniła w nocy do Francisa i możemy to sprawdzić.

Jednocześnie agenci przeszukiwali jej dom i podwórze. Około południa znaleźli diament stanowiący część okupu od MetroHartford. McGuigan wpadła w panikę i zmieniła zeznania. Opowiedziała FBI wszystko, co wiedziała o Francisie, Szabo, napadach i zabójstwach.

Betsey aż podskoczyła z radości w furgonetce i walnęła głową w dach.

– O, cholera! To boli! Ale co tam. Mamy go!

Krótko po czternastej przeszliśmy oboje przez wypielęgnowany trawnik od frontu i weszliśmy po ceglanych schodach do budynku Francisa. Waliło mi serce. Nareszcie. To musi być on. Wjechaliśmy windą na piąte piętro, do meliny Supermózga.

– Zasłużyliśmy na to – powiedziałem do Betsey.

– Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę jego minę – odrzekła i nacisnęła dzwonek. – Zimnokrwiste gówno. Ding-dong, zgadnij, kto przyszedł? To za Walsha i Douda.

– Za synka Buccierich też. I za resztę ofiar.

Francis otworzył drzwi. Był opalony i bosy. Miał na sobie spodenki drużyny „Florida Gators” i koszulkę „Miami Dolphins”. Nie wyglądał na zimnokrwistego i bezdusznego potwora. Ale rzadko kto wygląda.

Betsey powiedziała, kim jesteśmy. Potem wyjaśniła, że prowadzimy śledztwo w sprawie porwania kobiet z MetroHartford i kilku napadów na banki na Wschodzie.

Francis zdziwił się.

– Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. Prawie od roku nie byłem w Waszyngtonie. Nie wiem, w czym mógłbym pomóc. Na pewno macie właściwy adres?

– Możemy wejść, doktorze? – zapytałem. – Adres jest właściwy, może mi pan wierzyć. Chcemy porozmawiać o pańskim byłym pacjencie, Frederiku Szabo.

Francis dalej udawał głupiego. Dobrze mu to szło. Nie byłem tym zaskoczony.

– Czy to jakiś żart?

– Nie – odparła z naciskiem Betsey.

Francis zirytował się. Poczerwieniał na twarzy.

– Jutro będę w moim gabinecie w szpitalu w West Palm. To na Blue Heron. Tam możemy porozmawiać o moich byłych pacjentach. Frederic Szabo? Jezu, to było prawie rok temu! Co on zrobił? Chodzi o listy z pogróżkami do firm z Fortune 500? Nie do wiary! Proszę mi dać spokój w domu.

Francis próbował zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. Zablokowałem je ręką. Serce ciągle mi waliło. Co za przyjemne uczucie. Nareszcie go mamy.

– To nie może czekać do jutra, doktorze – powiedziałem. – To w ogóle nie może czekać.

Westchnął, ale nadal wyglądał na cholernie wkurzonego.

– Trudno, niech będzie. Właśnie robiłem sobie kawę. Wejdźcie, skoro musicie.

– Musimy – odpowiedziałem Supermózgowi.

Rozdział 119

– Więc o co chodzi? – zapytał Francis, kiedy szliśmy za nim przez oszkloną loggię. Kilka pięter niżej rozbijały się fale Atlantyku. Sam widok był wart co najmniej paru morderstw. Ocean iskrzył się w popołudniowym słońcu. Doktor Bernard Francis dobrze się urządził w życiu.

– Frederic Szabo wymyślił to wszystko, tak? – zagadnąłem, żeby przełamać pierwsze lody. – Miał bujną fantazję i chciał się zemścić na bankach. Miał obsesję, potrzebną wiedzę i kontakty. Tak było?

Francis popatrzył na nas jak na swoich umysłowo chorych pacjentów.

– Co pan bredzi, do diabła?

Zignorowałem jego minę i protekcjonalny ton.

– Poznał pan plany Szabo podczas sesji terapeutycznych. Precyzja i szczegóły wywarły na panu wrażenie. Pomyślał o wszystkim. Dowiedział się pan również, że przez te wszystkie lata od powrotu z Wietnamu wcale nie włóczył się po kraju. Odkrył pan, że pracował w banku First Union jako szef ochrony. On naprawdę wiedział, jak można obrobić bank. Był stuknięty, ale inaczej, niż pan myślał.

Francis włączył ekspres na blacie kuchennym.

– Nie będę nawet odpowiadał na te bzdury. Poczęstowałbym was kawą, ale wkurzacie mnie jak cholera. Skończcie z tymi idiotyzmami i wynoście się.

– Nie chcę kawy – odparłem. – Chcę ciebie, Francis. Z zimną krwią zamordowałeś niewinnych ludzi. Zabiłeś Walsha i Douda. Ty jesteś szaleńcem i Supermózgiem, nie Szabo.

– Chyba oboje zwariowaliście – odparł Francis. – Jestem szanowanym lekarzem i zasłużonym oficerem armii.

Potem uśmiechnął się z taką miną, jakby chciał powiedzieć: „Mam was gdzieś. Nic mi nie możecie zrobić”. Już widywałem takie miny. Dobrze je znałem. Gary Soneji, Casanova, Pan Smith, Łasica. Francis też był psychopatą. Jak wszyscy zabójcy, których złapałem. Może za długo czekał na uznanie w szpitalach dla weteranów. Ale sprawy na pewno zaszły stanowczo za daleko.

– Zapamiętał cię pewien człowiek, którego chciałeś wynająć do skoku na bank. Opisał twoje wielkie uszy i haczykowaty nos. Szabo tak nie wygląda.

Francis odwrócił się od ekspresu i wybuchnął nieprzyjemnym, gardłowym śmiechem.

– Też mi dowód! Chciałbym usłyszeć, jak przedstawiasz go prokuratorowi okręgowemu w Waszyngtonie. Założę się, że uśmiałby się do łez.

Uśmiechnąłem się.

– Już rozmawialiśmy z panią prokurator. Jakoś jej to nie ubawiło. A przy okazji, rozmawialiśmy też z Kathleen McGuigan. Nie oddzwoniłeś do niej, więc odwiedziliśmy ją. Jesteś aresztowany za napady, porwanie i morderstwa, doktorze. Widzę, że przestało ci być wesoło.

Francis wrócił do robienia kawy. Czułem, że coś kombinuje.

– Widzisz chyba również, że nie dzwonię do mojego adwokata.

– A powinieneś – odparłem. – Bo jest jeszcze coś. Dziś rano Szabo w końcu zdecydował się mówić. Prowadził pamiętnik z waszych sesji, doktorze. Zapisał, że jego plany bardzo cię interesowały. Znasz go. Wiesz, jaki jest dokładny. Powiedział, że częściej pytałeś go o napady na banki niż o jego problemy. Pokazał ci plany budynków.

– Chcemy odzyskać pieniądze, Francis – wtrąciła się Betsey. – Piętnaście milionów dolarów. Jeśli je nam oddasz, wyjdzie ci to na dobre. Nie dostaniesz lepszej oferty.

Francis zrobił drwiącą minę.

– Załóżmy na chwilę, że jestem tym waszym Supermózgiem. Nie wydaje wam się, że powinienem mieć opracowany genialny plan ucieczki? Chyba nie dałbym się złapać takim frajerom, jak wy, prawda?

Teraz ja się uśmiechnąłem.

– Ci „frajerzy” mogą cię zaskoczyć, Francis. Podejrzewam, że jesteś zdany na siebie. Szabo zaplanował również twoją ucieczkę? Wątpię.

Rozdział 120

– Otóż to – powiedział Francis o ton niżej niż przedtem. – Zawsze istniało minimalne niebezpieczeństwo, że mnie złapiecie. Wtedy skończyłbym w więzieniu, a to byłoby zupełnie nie do przyjęcia. Ale nie dojdzie do tego.

– Dojdzie – odparła z naciskiem Betsey.

Na wszelki wypadek sięgnąłem do kabury.

Nagle Francis rzucił się do szklanych drzwi na taras. Wiedziałem, że nie ma stamtąd wyjścia. Co on zamierzał?

– Stój! – krzyknąłem.

Betsey i ja jednocześnie wyciągnęliśmy broń, ale nie strzeliliśmy. Nie było powodu, żeby go zabijać. Popędziliśmy za nim przez drewniany taras na dachu.

Francis dobiegł do muru i zrobił coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Nawet gdybym służył w policji sto lat.

Skoczył głową w dół z piątego piętra! Musiał skręcić kark. Nie miał prawa przeżyć.

– Nie wierzę! – wrzasnęła Betsey, kiedy zatrzymaliśmy się na krawędzi dachu i spojrzeliśmy w dół.

Ja też nie wierzyłem własnym oczom. Francis skoczył do basenu! Wynurzył się i szybko popłynął do brzegu.

Nie miałem wyboru i nie zawahałem się. Skoczyłem za nim.

Betsey też. Pół kroku za mną.

Spadaliśmy z krzykiem jak kule armatnie.

Uderzyłem w wodę plecami. Poczułem się tak, jakby przestawiły mi się wnętrzności.

Wylądowałem twardo na dnie, ale zaraz wydostałem się na powierzchnię. Popłynąłem szybko do brzegu. Próbowałem coś zobaczyć i jasno myśleć.

Wygramoliłem się z basenu. Francis uciekał do jednego z sąsiednich kondominiów. Otrząsał się jak kaczka.

Popędziliśmy za nim. Mokre buty piszczały i chlupała w nich woda. Ale nic nie było ważne oprócz tego, że musimy go dorwać.

Francis przyspieszył. Ja też. Podejrzewałem, że niedaleko ma samochód. Może nawet łódź w pobliskim porcie.

Przebierałem nogami jak wariat, ale niewiele zmniejszyłem dystans. Francis biegł boso, a mimo to szybciej ode mnie.

Obejrzał się i zobaczył nas. Kiedy z powrotem odwrócił głowę, wszystko się zmieniło.

Na parkingu przed nim stali trzej agenci FBI. Celowali w niego z pistoletów. Krzyczeli, żeby stanął.

Francis zatrzymał się. Znów się obejrzał, potem popatrzył na agentów. Nagle sięgnął do kieszeni spodenek.

– Nie! – krzyknąłem.

Ale nie wyciągnął broni, tylko przezroczystą buteleczkę. Przyłożył ją do ust.

Nagle chwycił się za gardło. Oczy wyszły mu na wierzch i opadł na kolana.

– Otruł się – wychrypiała Betsey. – Mój Boże, Alex!

Wtem Francis poderwał się z chodnika. Patrzyliśmy ze zgrozą, jak miota się po parkingu i wymachuje rękami w jakimś obłąkańczym tańcu. Z ust ciekła mu piana. Wreszcie walnął twarzą w srebrzystego, terenowego mercedesa. Krew trysnęła na karoserię.

Zaczął do nas wrzeszczeć, próbował nam coś powiedzieć, ale tylko bełkotał gardłowo. Krew ściekała mu z nosa. Skręcał się i podrygiwał.

Na parkingu przybywało agentów i gapiów. Nie mogliśmy pomóc Francisowi. Zabijał ludzi, niektórych otruł. Zamordował dwóch agentów FBI. Teraz patrzyliśmy, jak sam umiera straszną śmiercią. Trwało to bardzo długo.

W końcu upadł i uderzył głową w chodnik. Drgawki powoli ustawały. Coś charczał.

Kucnąłem przy nim.

– Gdzie jest agent Michael Doud? – zapytałem błagalnie. – Powiedz nam, na litość boską.

Francis spojrzał na mnie i wykrztusił ostatnie słowa, jakie chciałbym usłyszeć.

– Macie nie tego faceta.

Potem umarł.

Загрузка...