ROZDZIAŁ XI

Zaparkował w odległości jednej przecznicy od baru „Sly’s” i resztę drogi pokonał pieszo.

Bykowaty wykidajło był jeszcze bardziej wrogo nastawiony niż poprzednio.

– Masz tupet, koleś. Na twoim miejscu byłbym już w Nome, na Alasce.

– Gdzie ja trafiłem? – zapytał Jim. – Czy to filia tamtejszego biura podróży?

– Chill nie chce cię widzieć. Nie ma go dziś dla nikogo.

– Powiedz Chillowi, że mam coś dla niego. Skromny prezent od Umbera Jonesa.

Serce biło mu mocniej niż zwykle, lecz jednocześnie niewiarygodnie ekscytowało go, że może rozmawiać w ten sposób z takimi twardymi facetami wiedząc, że ma nad nimi przewagę. Po raz pierwszy w życiu zrozumiał, dlaczego niektórzy ludzie wchodzą na przestępczą drogę. On też uwielbiał zwięzłe, eufemistyczne rozmowy, które łatwo mogły przejść w brutalne akty przemocy – pobicie czy nawet zabijanie. Uwielbiał ryzykowanie, że powie się coś nie tak, okaże brak szacunku lub słabość, albo po prostu nadużyje czyjejś cierpliwości.

To niemal tak podniecające jak nauczanie, pomyślał i uśmiechnął się do siebie.

Portier rzucił kilka słów do domofonu i powiedział:

– Dobra… znasz drogę.

Jim zszedł po ciemnych schodach. Na dole kolejny wykidajło obszukał go i kiwnięciem głowy pozwolił wejść. Ten sam pianista grał wiązankę melodii z musicali wystawianych na Broadwayu. Śpiewaczki nie było. Jim przeszedł przez smugi reflektorów i papierosowego dymu i ujrzał siedzącego w kącie Chilla z turbanem bandaża na głowie i obiema rękami owiniętymi tak grubo, że przypominały kukiełki. Otaczali go trzej goryle w lustrzanych okularach; jeden z nich nieustannie spoglądał na zegarek, jakby miał umówioną wizytę u fryzjera, który nie pozwalał oklapnąć jego trwałej.

– Siadaj – powiedział Chill i Jim usiadł.

Zapadła długa cisza.

– Papierosa – zażądał Chill i jeden z goryli wetknął mu papieros w usta i podał ogień.

Chill wydmuchnął dym, oparł się wygodnie i wreszcie oświadczył: – Ten Umber Jones… muszę wiedzieć o nim coś więcej.

– Przykro mi, ale nic nie mogę powiedzieć. Ja tylko przynoszę wiadomość.

– Chodzi mi o to, czy on byłby zainteresowany dżentelmeńską rozmową?

– Nie.

Chill skrzywił się.

– Widzisz, rzecz w tym… problem polega na tym, że to nie może być dziewięćdziesiąt procent.

– To pańska sprawa – odparł Jim. – Jednak sądzę, że powinienem pana ostrzec, że jeśli nie przystanie pan na warunki Umbera Jonesa, konsekwencje tego będą opłakane.

Przynajmniej dla pana.

– Że co…? Nie mógłby pan mówić po angielsku?

– Mówię, szanowny panie Chill, że pan i pańscy ludzie powinni robić to, czego żąda

Umber Jones, inaczej skopie wam tyłki.

– Hej! – zaprotestował jeden z goryli, ale Chill uciszył go machnięciem obandażowanej ręki. Pochylił się nad stołem i rzekł: – I kto, jeśli można wiedzieć, miałby mi skopać tyłek?

Jim nawet nie mrugnął okiem.

– Chyba ci sami ludzie, którzy spalili panu włosy.

– Znasz ich? – warknął wściekle Chill. – Nie uważasz, że powinieneś mi o nich powiedzieć?

Przez chwilę wokół stolika panowała pełna napięcia cisza. Chill mierzył Jima nieruchomym spojrzeniem, a on odpowiadał mu takim samym, chłodnym i nieugiętym.

Potem Jim wyjął z kieszeni fetysz i pokazał go. Z początku Chill nie chciał spojrzeć, ale po chwili popatrzył. Mrugnął raz, dwa razy, a jego twarz przybrała wyraz, jaki można zobaczyć tylko u kogoś, komu lekarz właśnie powiedział, że czyrak na jego szyi nie jest zwyczajną krostą, lecz złośliwym chłoniakiem, i zostało mu mniej niż sześć tygodni życia.

Jego goryle cofnęli się. Byli wyraźnie wystraszeni. Oni też wiedzieli, co oznacza ten fetysz, i nie chcieli pozostawać zbyt blisko człowieka, któremu groziła rychła śmierć. Jeden z nich przeżegnał się. Drugi splunął i nakreślił jakiś znak w powietrzu. Trzeci zasłonił oczy dłonią, żeby nie patrzeć na fetysz.

– Może znalazłaby się jakaś możliwość porozumienia – mruknął Chill bez większego przekonania.

– Nie – odparł Jim.

– Hej, daj spokój. Powinienem spotkać się z tym Umberem Jonesem… może moglibyśmy dogadać się jak człowiek z człowiekiem.

– Nie.

– Usiłuję być rozsądny, człowieku! – wybuchnął Chill. – Usiłuję pójść na ustępstwa, jednak musicie grać fair! To mój teren! Działam tu od piętnastu lat, wszyscy mnie znają. Jak ten Umber Jones chce przejąć mój interes? Nikogo tu nie zna.

– Nie musi. Pan będzie wykonywał całą robotę, a on będzie brał procent. Albo pan zgodzi się na jego warunki, albo wydarzy się więcej takich wypadków jak wczoraj wieczorem.

Chill rąbnął pięścią w stół i natychmiast tego pożałował – nadal bolały go palce.

– Nie możesz mi udowodnić, że zrobił to Umber Jones! Nikogo tam nie było!

Jim podniósł fetysz voodoo i potrząsnął nim.

– Och, nie – rzekł. – Był tam ktoś. To, że kogoś nie widać, wcale nie oznacza, że go nie ma. Słyszał pan o Dymie?

Twarz Chilla straciła kolor; jego policzki stały się niemal równie białe jak bandaż na głowie.

– Dym? O tym mówisz? Dym? To niemożliwe, człowieku. To tylko przesąd.

– Tak, pewnie. Więc twoich goryli zadźgał przesąd, tak? Niezwykły sposób umierania.

Jim nadal trzymał fetysz w uniesionej ręce. Chill nie mógł oderwać od niego oczu. Widać było, że jest bardzo przestraszony.

– Zabierz to, człowieku. Nawet nie chcę na to patrzeć.

– To prezent. Umber Jones będzie bardzo zły, jeśli go pan nie przyjmie.

– Zabieraj go, słyszysz?! – wrzasnął Chill. – Powiedz mu, że dostanie, co chce!

Dziewięćdziesiąt procent, sto dziesięć procent, ile chce!

Jim pochylił się, przykładając dłoń do ucha.

– Dobrze usłyszałem?

– Powiedz mu, że dostanie tyle, ile chce! Wszystko!

Jim przez sekundę czy dwie nic nie mówił, a potem skinął głową.

– W porządku. Powiem mu.

Wstał i wyszedł ze „Sly’s”. Kiedy szedł, wszyscy szybko rozstępowali się na boki, zarówno klienci jak i personel, i nawet pianista przestał grać.

Jim gardził Umberem Jonesem za jego okrucieństwo, chciwość i diabelskie sztuczki, ale w tym momencie miał niesamowite poczucie władzy. Zrozumiał, dlaczego Tee Jay tak bardzo pociągało voodoo. Było jak seks. Jak pokonanie przeciwnika w zaciekłej walce. Jak wyzwolenie. Jakby miało się po swojej stronie wszystkich bogów.


Kiedy siedział w swojej kuchni jedząc pierożki Chef Boy-ar-Dee posypane tartym parmezanem, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę i zapytał:

– Tak, kto mówi?

– Pan Rook? Tu Tee Jay. Wuj Umber właśnie opuścił mieszkanie.

– Jesteś pewny?

– Zamknął się w swoim pokoju prawie dwadzieścia minut temu. Obserwowałem ulicę i widziałem, jak jego duch-dym kierował się na zachód.

– Jesteś tego pewny?

– Oczywiście, że jestem. Widziałem go na własne oczy, jak płynął nad ulicą.

Jim spojrzał na kuchenny zegar. Była 10.47. Kotka Tibbles siedziała u jego nóg, oblizując pyszczek.

– Słuchaj – odezwał się do niej. – Lepiej nie jedz tych pierożków. Pamiętasz, co było wczoraj.

– A co było wczoraj? – zapytał Tee Jay.

– Zapomnij o tym. Mówiłem do kogoś innego.

– Niech pan przyjdzie – powiedział Tee Jay. – Nie wiem, jak długo go nie będzie.

– W porządku, przyjdę – odparł Jim. – Ale nie oczekuj zbyt wiele. Nigdy tego nie robiłem i może mi się nie udać.

– Uda się, panie Rook, jestem pewny., Jim już wcześniej usypał wokół kanapy krąg z popiołu z zaimprowizowanymi symbolami Słońca, Księżyca i Wiatru. Położył się teraz na niej i wsunął pod głowę poduszkę. Czuł się co najmniej śmieszny. Jednak pani Vaizey udało się to, więc nie było powodu, by nie miało się udać również jemu. Wielu ludzi opuszczało swoje ciała i wędrowało po świecie w postaci dymu, duchów czy letnich przeciągów. Nie było powodu, dla którego i on nie miałby tego zrobić.

Kotka Tibbles patrzyła na niego z zainteresowaniem, gdy recytował słowa, których nauczyła go pani Vaizey – z kilkoma własnymi dodatkami. „Uwolnij moją duszę… niech podąża, gdzie chce… niech moje ciało śpi bez niej… uwolnij moją duszę… chroń ją od zła i ciemności… uwolnij moją duszę…”

Czuł się dziwnie lekki, jakby spędził cały wieczór w barze, pijąc jedną szklaneczkę whisky po drugiej. Patrzył w sufit, na pofalowany tynk modny w latach pięćdziesiątych i powtarzał w myślach: „Uwolnij moją duszę”. Tynk zaczął pływać, sufit zmienił się w morze, a kanapa w łódź przecinającą fale, wypływającą z portu świadomości, z klatki kości i ciężkiego, opornego ciała. Jim poczuł, że unosi się w powietrzu.

Obrócił się, jakby płynął, i ujrzał siebie leżącego na kanapie, z zamkniętymi oczami i rękami złożonymi na piersi. Podleciał bliżej i spojrzał na swoje ciało z lękiem i fascynacją.

Jego twarz wyglądała trochę dziwnie, jakby obco. Po chwili zrozumiał, że nigdy jeszcze nie oglądał jej pod tym kątem, chyba że na zdjęciach. Przeważnie widział ją w lustrze, w którym była widoczna z innej strony.

Kotka zdawała się wyczuwać, że dzieje się coś dziwnego, bo nastroszyła sierść i ostrożnie cofnęła się o trzy czy cztery kroki. Ale nie patrzyła na niego, co oznaczało, że tak samo jak ludzie nie potrafiła widzieć duchów.

Zegar w kuchni wskazywał 11.00, więc Jim uznał, że powinien już ruszać. Spotkanie z powracającym ze swojej wyprawy Umberem Jonesem było ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył.

Przepłynął przez pokój i wyleciał przez uchylony na trzy centymetry lufcik. Uczucie wyzwolenia od cielesnej powłoki było upajające. Pani Vaizey miała rację: czuł się tak, jakby zrzucił ciężki, krępujący ruchy płaszcz. Prześlizgnął się wzdłuż balkonu obok mieszkania Myrlina i przez okno zobaczył sąsiada przeglądającego się w lusterku i przycinającego sobie włosy w nosie.

Potem poleciał nad schodami i wysunął się z budynku na ulicę. Stwierdził, że porusza się znacznie szybciej niż pieszo. Na dobrą sprawę wystarczyło tylko, że pomyślał o tym, że chce dojść do następnego skrzyżowania, a już tam był – jak w jakimś slapstikowym filmie. Płynął ulicami Venice, przecinając je lub lecąc wzdłuż chodników. Czasem przelatywał o centymetry od spacerujących ludzi, ale nikt go nie dostrzegał.

Wiedział, że bez żadnego ryzyka może przechodzić przez ulicę przed pędzącymi samochodami. Pojazdy po prostu przejadą przez niego, tak samo jak przejechały przez Dym Umbera Jonesa. Ale brakowało mu pewności siebie, więc – niewidzialny – czekał na zielone światło jak wszyscy. Na rogu Mildred stanął tuż za człowiekiem z psem. Zwierzę najwyraźniej wyczuło obecność Jima, gdyż skowyczało, szarpało łapami chodnik i rozglądało się wokół niespokojnie.

– Co jest, Sukie? – zapytał właściciel psa. – Zachowujesz się, jakbyś zobaczyła ducha.

W końcu Jim dotarł do domu Umbera Jonesa i wzbił się na wysokość pierwszego piętra.

Przez okno ujrzał Tee Jaya siedzącego na kanapie i oglądającego telewizję przy wyłączonej fonii. Chłopieć raz po raz zerkał na zegarek i patrzył w okno. W pierwszej chwili Jim miał ochotę uskoczyć, ale zaraz uświadomił sobie, że chociaż Tee Jay jako uczeń voodoo mógł widzieć Dym, to jednak nie mógł dostrzec jego ducha.

Podpłynął do okna mieszkania Umbera Jonesa. Zasłony były częściowo zaciągnięte, a pokój oświetlały tylko dwie świece z czarnego wosku. Kiedy znalazł się bliżej, zobaczył ciało Umbera Jonesa leżące na łóżku. Jego twarz była pobielona popiołem. Miał na sobie czarny frak, szare spodnie i czarne kamasze, a obok, na poduszce, leżał cylinder. W jednej ręce trzymał fetysz z kurzych kości, paciorków, pierza i kłaczków sierści, znacznie staranniej wykonany niż ten, który wysłał Chillowi. W prawej dłoni ściskał długą laseczkę z jasnego gładkiego drewna, ozdobioną srebrną trupią czaszką.

Laska loa. Symbol mrocznej władzy Umbera Jonesa – jak biskupi pastorał czy królewskie berło. Jim czytał w książkach Sharon o laseczkach loa: jeden wyznawca voodoo przekazywał ją drugiemu, ale nikt nie stawał się jej właścicielem. Taka laska zawsze należy tylko do Barona Samedi, władcy cmentarzy, który w każdej chwili może zażądać jej zwrotu.

Okno sypialni Umbera Jonesa było lekko uchylone, więc Jim wpłynął przez nie jak strumień ciepłej wody. Klimatyzację wyłączono i w pomieszczeniu było nieznośnie duszno i gorąco, a odór kadzidła był tak silny, że Jim niemal się dusił. Dziwne, pomyślał, nie mam ciała, a jednak odczuwam potrzebę oddychania. Pewnie nawet duchy mają płuca.

Zbliżył się do łóżka i zatrzymał, spoglądając na Umbera Jonesa leżącego z szeroko otwartymi oczami o źrenicach czerwonych jak owoce granatu. Jednak jego duch był nieobecny, błądził gdzieś w ciemnościach, a oczy były nieruchome i niewidzące.

Jim ostrożnie wyciągnął rękę nad pogrążonym we śnie ciałem i chwycił laseczkę loa.

Wyczuł ją, ale jego dłoń przeszła przez drewno. Spróbował jeszcze raz, ale nie zdołał chwycić jej w palce. Jakby usiłował podnieść żywego węgorza.

Zaraz jednak przypomniał sobie, co powiedziała mu pani Vaizey: duch działa siłą woli, nie ciała. Siłą ducha jest sama jego istota, zdolność koncentracji, nie skrępowana przez ciało i krew.

Ponownie położył ręce na laseczce i wyobraził sobie, że wysuwa się z dłoni Umbera Jonesa i wpada w jego własna ręce. Wpatrywał się w nią usilnie, próbując ją zmusić, aby poddała się jego woli. Wreszcie poczuł, że laska powoli zaczyna się materializować, gładka, twarda i błyszcząca. Nadal nie wydawała się rzeczywistym przedmiotem i miał wrażenie, że w każdej chwili może mu się wymknąć. Jednak wciąż koncentrował się – chodź, chodź, ty przeklęty, uparty kawałku drewna, mówił w myślach – i laseczka centymetr po centymetrze wysuwała się z ręki Umbera Jonesa.

Gdyby ktoś na to patrzył, ujrzałby, że laska jak zaczarowana wędruje w górę i powoli szybuję do okna. Jim, wcale nie wiedząc o tym, używał swojej energii psychicznej w podobny sposób jak poltergeisty ciskające po pokoju talerzami i meblami.

Musiał skoncentrować całą siłę woli, aby utrzymać laseczkę loa. Jeśli uda mu się donieść ją do okna, zrzuci ją na ulicę, a potem ukryje gdzieś w pobliżu i wróci po nią w swojej cielesnej postaci. Nadal jednak nie wiedział, co powinien z nią później zrobić – złamać, zakopać czy cisnąć do oceanu – a w żadnej z książek Sharon nie wspominano o tym.

Podejrzewał, że najlepszym sposobem na pozbycie się jej byłoby spalenie i rozrzucenie popiołu na cztery wiatry.

Dotarł do okna i ulokował koniec laski w szczelinie lufcika. Spojrzał na chodnik w dole, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu. Nie chciał, by jakiś przechodzień podniósł laskę i odszedł z nią nie wiedząc, co to takiego.

Już miał ją rzucić na dół, kiedy po drugiej stronie ulicy; dostrzegł jakiś ciemny kształt. Z początku myślał, że to tylko cień markizy „Amato’s Dęli”, ale po chwili z przerażeniem ujrzał wyłaniającą się z mroku postać Umbera Jonesa, z pobieloną twarzy i jarzącymi się czerwonymi oczami, podążającą prosto do drzwi mieszkania.

Na chwilę zapomniał o koncentracji i laseczka upadła na linoleum podłogi. W panice uklęknął i usiłował ją podnieść, jednak zbyt niepokoiła go wizja zbliżającego się ducha Umbera Jonesa. Próbował raz za razem, ale laska wciąż wymykała mu się z palców. Usłyszał w następnym pokoju głosy – Tee Jaya i Umbera Jonesa i zrozumiał, że chłopiec usiłuje zatrzymać ducha swojego wuja. Wciąż nie mógł podnieść laseczki. Teraz już nawet nie mógł jej wyczuć. Musiał uciekać, zanim Umber Jones odkryje jego obecność i skorzysta z mocy Ghede, każąc mu wchłonąć samego siebie albo ukarze go w jakiś inny okropny sposób.

Już miał wylecieć przez okno, gdy silna, twarda dłoń chwyciła go za ramię. Odwrócono go gwałtownym szarpnięciem i trzykrotnie uderzono w twarz. Policzki były bezgłośne, ale bardzo silne. Jim miał wrażenie, że skręcono mu kark. Upadł, jednak zaraz postawiono go na nogi i stanął oko w oko z duchem Umbera Jonesa.

Ku jego zdziwieniu Umber Jones uśmiechał się.

– Więc nauczyłeś się opuszczać swoje ciało i chodzić po świecie jako duch? – powiedział.

Jim usiłował się wyrwać, ale Umber Jones trzymał go mocno.

– Co sprowadza cię do mojego domu? – zapytał. – Postanowiłeś złożyć mi towarzyską wizytę? Miałeś ochotę na pogawędkę?

Jim obrócił się bokiem do niego, lecz Umber Jones nadal trzymał go mocno za ręce.

Rozejrzał się po pokoju – popatrzył na biurko zasypane różnymi rupieciami, na stoły z talizmanami, amuletami i srebrnymi pudełkami.

– Chyba nie przyszedł pan tu, aby coś ukraść, panie Rook? – zapytał. – To do pana niepodobne. Myślałem, że obowiązkiem nauczyciela jest dawanie przykładu innym.

Zaśmiał się ponuro, a potem dodał:

– Nie… nie sądzę, żeby przyszedł pan tu coś ukraść, prawda? Nie widzę, żeby czegoś brakowało.

Igrał z Jimem, drwił z niego. Z pewnością zaraz wejściu do pokoju dostrzegł leżącą na podłodze łasi loa.

– A może… chwileczkę, co to? – powiedział po dr wuj Umber, spoglądając pod nogi

Jima. – Czy to nie mi laska? Mam nadzieję, że nie zamierzał pan z nią odejść, panie Rook, bo to święta laska. Można nią zapukać do każdych drzwi i wezwać tyle duchów, ile się chce.

Można nią przywołać Ghede i Ougona Ferraille. A nawet Voduna, jeśli ma się odwagę.

– Cholernie dobrze pan wie, co tu robię. To zabijanie musi się skończyć.

Umber Jones przysunął się do niego tak blisko, że prawie dotykali się nosami.

– Zabijanie nigdy się nie skończy, panie Rook. Przynajmniej dopóki wszyscy w tym mieście nie zaczną szanować Umbera Jonesa. Chcę nie tylko ich szacunku, ale także ich pieniędzy i wszystkiego, co wpadnie mi w oko.

– Postradał pan rozum.

– Możliwe, panie Rook. Jednak pan stracił coś znacznie cenniejszego. Stracił pan swoje ciało.

– Naprawdę myśli pan, że zdoła zmusić każdego alfonsa i handlarza narkotyków w Los Angeles, żeby oddawał pani dziewięćdziesiąt procent zysków?

– Myślę? Ja to wiem. Co powiedział panu dziś Chill? Niech mi pan nie mówi, że jeszcze się opiera.

Jim nie odpowiedział. Umber Jones obrzucił go przeciągłym spojrzeniem, a potem puścił jego ręce. Pochylił się i podniósł laskę loa, przesuwając po niej rękę, jakby upewniał się, że nie została uszkodzona. Właśnie ta laska umożliwiała jego duchowi wkraczanie do realnego świata a także zabieranie różnych rzeczy, okaleczanie i zabijanie ludzi. Umber podszedł do swojego ciała, rozchylił palce i włożył laseczkę na swoje miejsce.

– Myślałem, że mogę panu ufać – oświadczył. – Nie wie pan, jak bardzo mnie pan rozczarował. Zawiódł pan też swoich uczniów.

– Nawet nie próbuj krzywdzić moich uczniów.

Umber Jones popatrzył na niego groźnie.

– Nie zdołasz mnie powstrzymać.

– Och, powstrzymam. Znajdę jakiś sposób, możesz mi wierzyć.

– A jeśli każę ci, żebyś sam się pożarł, tak jak zrobiłem to z twoją znajomą?

– Za bardzo mnie potrzebujesz. Jak bez mojej pomocy przekonasz wszystkich tych handlarzy narkotyków, żeby ci płacili?

– Zawsze mogę znaleźć innego przyjaciela.

– Być może. Jednak to nie takie łatwe znaleźć przyjaciela. Szczególnie przyjaciela, którego można szantażować, tak jak mnie.

Umber Jones wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Masz rację, ale myślę, że powinieneś dostać nauczkę. Sądzę, że powinieneś otrzymać małą lekcję posłuszeństwa i pokory.

Jim nie wiedział, co na to powiedzieć. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak przestraszony. W postaci ducha, poza swoim ciałem, czuł się słaby i bezbronny jak nowo narodzone dziecko wobec tej widmowej postaci, uosabiającej ciemne moce. Zanim Umber Jones uderzył go, nie miał pojęcia, że duch może dotknąć innego ducha, nie mówiąc już o tym, że mógłby zrobić mu krzywdę. Poza tym, czego dowiedział się od pani Vaizey i co wyczytał w książkach

Sharon i National Geographic, jego znajomość tematu ograniczała się do Jacoba Marleya i „Caspra”.

– I co zamierzasz zrobić? – zapytał niespokojnie.

– Przekonasz się – odparł Umber Jones.

– Chcesz mnie wypuścić?

– Jak sam powiedziałeś, niełatwo znaleźć przyjaciela…

– A co z tą lekcją posłuszeństwa i pokory?

– Przekonasz się – powtórzył Umber Jones, odwrócił się plecami do Jima i znów podszedł do łóżka. Stanął obok swego ciała, położył dłonie na jego piersi, a potem wymamrotał kilka niezrozumiałych słów. Jego ciało zaczęło oddychać szybciej i głębiej, aż klapy czarnego fraka unosiły się i opadały. Wkrótce oddech przeszedł w rzężące jęki, jak u człowieka uwięzionego w zatopionej łodzi podwodnej.

Widmowa postać Umbera Jonesa zadrżała. Ciało wydawało się przyciągać je z każdym rzężącym oddechem. Potem duch Umbera zaczął się kurczyć i tracić kształt, coraz bardziej przypominając dym. Na oczach oszołomionego Jima ciało powoli wessało ten dym. Obok łóżka nie pozostało nic oprócz kilku czarnych smużek, które unosiły się i wiły, aż i one zostały wessane.

Jim usłyszał, że Umber Jones coś mamrocze. Jego palce poruszyły się. Czas uciekać, pomyślał. Odwrócił się i wyleciał przez szparę w oknie w noc. Opadł na chodnik i obejrzał, się na okno mieszkania. Na tle migotliwego blasku świec dostrzegł sylwetkę stojącego tam i obserwującego go Umbera Jonesa.

Ruszył do domu, przelatując nad kolejnymi ulicami. Teraz chciał tylko powrócić do swego ciała, zanim Umber Jones postanowi dać mu lekcję. Dzięki Bogu wyglądało to, że nie będzie musiał konsumować sam siebie. Jednak nieświadomość tego, co szykuje dla niego przeciwnik, była niemal równie przerażająca.

Dotarł do swojego domu i wleciał przez lufcik do mieszkania. Przeleciał przez pokój stołowy, w którym kotka Tibbles spała na podłodze obok kanapy.

Ale sama kanapa była pusta. Jego cielesna postać zniknęła.

Загрузка...