Porucznik Harris zapukał w otwarte drzwi klasy i wszedł do środka. Był niski i krępy, miał zadarty nos, krótkie blond włosy i czerwoną szramę na brodzie. Nosił piaskowego koloru garnitur z poliestru, ze śladami potu pod pachami.
– Pan Rook? – zapytał. Jego głos był łagodny, choć nieco chrapliwy.
Jim stał przy oknie, spoglądając na zewnątrz. Na jego biurku leżała kartka z ostatnim wypracowaniem Elvina „Mój ulubiony wiersz”. Wyjął je ze swoich akt z zamiarem oddania rodzicom chłopca. Elvin wybrał „Trzy” Gregory’ego Corso – trzy krótkie wiersze, z których ostatni mówił o śmierci i przemijaniu:
Śmierć szlocha, gdyż Śmierć jest człowiekiem
siedzącym cały dzień w kinie, gdy umiera dziecię.
Jim nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. Na zewnątrz nadal błyskały czerwono – niebieskie światła radiowozów, choć ambulans i samochód koronera odjechały już dziesięć minut temu. Druga klasa specjalna dostała wolne na resztę dnia i powiedziano im, że mogą nie przychodzić nazajutrz, jeśli będą zbyt zdenerwowani. Wezwano trzech psychologów, żeby pomogli uczniom uporać się z tym, co zaszło. Elvin przyjaźnił się ze wszystkimi. Był powolny, bardzo powolny, ale też nieskończenie cierpliwy i chętny do pomocy wszystkim, którzy tego potrzebowali – czy chodziło o naprawę rozrusznika samochodu, przybicie półki, uszczelnienie cieknącego kranu, czy też o zaniesienie gdzieś czegoś. Najlepiej porozumiewał się z innymi nie słowami, lecz poprzez praktyczne działania.
Jim rozumiał to i pozwalał mu wykonywać różne drobne prace w szkole – naprawiać płoty, oczyszczać basen i reperować uszkodzone szafki. Elvin zwykle śpiewał przy pracy.
Czuł się wtedy szczęśliwy.
A teraz, w wieku siedemnastu lat i czterech miesięcy, już nie żył.
Porucznik Harris chodził nerwowo po klasie.
– Co może mi pan powiedzieć o Thomasie J. Jonesie? – zapytał.
– O Tee Jayu? A co chciałby pan wiedzieć? Że jest czarny? Niezbyt mądry? Że pochodzi z rozbitej rodziny?
– Chcę wiedzieć, czy byłby zdolny do popełnienia morderstwa pierwszego stopnia.
Jim odwrócił się od okna i spojrzał na porucznika.
– Nie potrafię panu na to odpowiedzieć, ale sądzę, że odpowiednio sprowokowani, wszyscy jesteśmy zdolni do popełnienia morderstwa pierwszego stopnia.
– Niech pan da spokój, panie Rook. Widział pan ciało Elvina. Widział pan, co z nim zrobił zabójca. Sto dwanaście ran kłutych, tyle naliczył lekarz sądowy. Większość z nas przestałaby czuć się sprowokowana po zadaniu zaledwie jednej.
– Nie wiem, co próbuje mi pan powiedzieć…
– Usiłuję dowiedzieć się od wszystkich, którzy go dobrze znają, czy miał motyw i predyspozycje psychiczne do zamordowania Elvina Claya. Pan jest jego nauczycielem i z pewnością zna go pan lepiej niż ktokolwiek inny oprócz jego matki.
– Nie sądzę, żeby to on był mordercą – odparł Jim.
– Na pewno nie jest niewiniątkiem.
– Niech pan posłucha, Jay ma trudności z czytanie i ledwie opanował tabliczkę mnożenia.
Jego matka trzy córki i jeszcze czterech innych synów, i wszyscy mieszkają razem w trzypokojowym mieszkanku w najgorszej części Westwood. Jest inteligentny i pełen zapału do nauki, ale także opóźniony w rozwoju i głęboko sfrustrowany, jak większość dzieci w mojej klasie. Gdyby nie parę uszkodzonych genów, może mógłby zostać kimś naprawdę nie zwykłym.
– Jednak dziś rano przyłapał go pan na bójce z Elvinem, prawda? I z tego, co wiem, była to bardzo zaciekł walka. Ponadto Thomas J. Jones w obecności kilku świadków groził, że zabije Elvina – powiedział Harris. Wyję notes i przerzucił kilka kartek. – Dokładnie powiedział tak: „Zabiję go… zabiję go za to… zamorduję tego sukinsyna…”
– Tak – odparł Jim. – Dokładnie tak powiedział. Ale był wtedy wściekły. Elvin powiedział coś, co go rozzłościło, nie wiem co. Ale moim zdaniem te groźby nie miały żadnego znaczenia.
Porucznik Harris obrzucił Jima pełnym niesmaku spojrzeniem.
– Naprawdę nie miały żadnego znaczenia? Przecież w niecałe dwie godziny później znalazł pan w szkolnej kotłowni śmiertelnie rannego Elvina, podziurawionego jak durszlak.
– Tee Jay tego nie zrobił. Już z nim rozmawiałem. Przez całą przerwę był ze swoimi kolegami z drużyny… oni też to potwierdzili.
– No cóż, to prawda. Mamy jednak dziesięciominutową lukę. Tee Jay opuścił swoich kolegów mniej więcej o jedenastej zero pięć i powiedział, że musi zadzwonić do wujka.
Zauważono, jak wychodził z głównego budynku szkoły, i ponownie zobaczono go dopiero około jedenastej piętnaście.
– Czy ktoś zauważył go wchodzącego do kotłowni? – zapytał Jim.
– Nie, proszę pana. Jednak nie o to chodzi, ale o to, czy miał dość czasu, aby pójść do kotłowni, by dokonać morderstwa. Miał motyw i miał sposobność. Co więcej, miał na ubraniu sporo śladów krwi, która – jak sam przyznaje – jest krwią Elvina.
– To krew po walce w toalecie. Te ślady niczego nie dowodzą.
– Może i nie. Jednak przeprowadzimy kilka testów.
– A co z mężczyzną w czerni? – zapytał Jim.
– Słucham…?
– Mężczyzna ubrany na czarno. Czarny garnitur, czarny kapelusz z szerokim rondem.
Czytałem prace uczniów, spojrzałem przez okno i zobaczyłem, jak wyszedł z kotłowni.
Przystanął i rozejrzał się wokół, jakby sprawdzał, czy ktoś go nie zauważył, a potem odszedł.
– Czy zachowywał się podejrzanie?
– No cóż, jakby skradał się… Tak, to odpowiednie słowo. Skradał się.
– Tego ranka na boisku było siedemdziesięciu dziewięciu uczniów… i żaden z nich nie dostrzegł nikogo nieznajomego? – zapytał porucznik z powątpiewaniem.
– Ten człowiek wyszedł z kotłowni na oczach wszystkich – powiedział Jim. -
Otworzył drzwi, rozejrzał się i po prostu poszedł sobie, przez sam środek boiska. Ktoś musiał go widzieć.
– Czarny garnitur? Czarny kapelusz z szerokim rondem? – porucznik Harris przejrzał swój notatnik i potrząsnął głową. – Żaden z pańskich uczniów nie widział nikogo takiego.
– Może i nie. Ale ja na pewno go widziałem.
Porucznik schował notes do kieszeni.
– Więc może zechce mi go pan opisać?
– Nie będzie pan notować?
– Zapamiętam, panie Rook. Ile miał wzrostu?
– Trudno powiedzieć, bo miał na głowie kapelusz, na pewno sześć stóp. Niezbyt mocno zbudowany. Najwyżej osiemdziesiąt pięć kilogramów.
– W czarnym garniturze?
– Zgadza się. Workowatym, luźnym, nie dopasowanym.
– Potrafiłby pan opisać jego twarz?
– Raczej nie. Patrzyłem pod słońce.
– Nie wie pan nawet, czy był czarny, czy biały?
Jim zastanawiał się chwilę, ale w końcu przyznał, że nie wie. Zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem mężczyzna w kapeluszu Elmera Gantry odwracał twarz albo krył ją w cieniu ronda kapelusza, jakby nie chciał pokazać jej Jimowi. Ale dlaczego nikt inny go nie widział?
SueRobin Caufield była najwyżej piętnaście stóp od niego, kiedy wychodził z kotłowni, a Jeff Griglak stał twarzą do niego.
Porucznik Harris znów wyjął swój notes i zaczął zadawać przewidziane procedurą pytania.
Ile Jim ma lat? Czy je żonaty lub rozwiedziony? Gdzie mieszka? Numer jego telefonu i konta? W końcu powiedział:
– Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas.
– I co dalej? – zapytał Jim.
– Thomas J. Jones został aresztowany jako podejrzany o morderstwo pierwszego stopnia.
Zabierzemy go na posterunek, na przesłuchanie.
– Aresztowaliście Tee Jaya? A co z facetem w czarnym kapeluszu i garniturze?
Porucznik Harris zrobił dziwną minę, na pół przepraszającą, na pół lekceważącą.
– Będziemy mieli szeroko otwarte oczy, panie Rook.
– Chce pan powiedzieć, że nie zamierzacie go szukać?
– No cóż… muszę powiedzieć, że pański opis jest bard skąpy – Poza tym oprócz Pana nikt inny go nie widział. Wiem, że ma pan dobre chęci. I wiem, że zawsze broni pan swoich uczniów. To godne podziwu. Jednak ja muszę opierać się na faktach.
– Na faktach? Faktem jest, że ten gość w czarnym kapeluszu i garniturze wyszedł z kotłowni na moment przed tym, zanim poszedłem tam i znalazłem umierającego Elvina.
– Nie znaleźliśmy żadnych odcisków palców, panie Rook. Oprócz pańskich.
– A zatem nie było też śladów palców Tee Jaya?
– Nie. Jednak nie znaleźliśmy też odcisków Elvina. Jedyną osobą, która deptała po krwi Elvina, był pan.
Jim ze znużeniem potarł czoło.
– Poruczniku, naprawdę nie mogę uwierzyć, że Tee Jay mógłby zrobić coś takiego. To do niego zupełnie niepodobne.
Porucznik Harris prychnął pogardliwie.
– Z doświadczenia wiem, panie Rook, że właśnie ludzie pozornie najlepiej nam znani sprawiają nam najprzykrzejsze niespodzianki.
Jim spakował się i właśnie zmierzał do wyjścia, kiedy usłyszał, że ktoś go woła. Odwrócił się i zobaczył spieszącą do niego Ellie Fox. Ellie prowadziła zajęcia z plastyki i była drobną kobietką z perkatym noskiem i prostymi włosami koloru toffi, przytrzymywanymi szeroką opaską. Nosiła zawsze obszerne bawełniane kitle, dżinsy i sandały, i miała zatknięty za uchem ołówek lub pędzel – na wypadek gdyby ktoś nie zauważył, że ma do czynienia z artystką.
– Jim! – zawołała. – Chciałam porozmawiać z tobą w zeszłym tygodniu, ale jakoś nie mogliśmy się spotkać!
– Ellie, przepraszam, ale po tym, co się dzisiaj stało… czy nie możemy porozmawiać jutro?
– Jim, to ważne. Naprawdę.
– Zajrzę do ciebie jutro z samego rana. Obiecuję.
– Chodzi o Tee Jaya. Pomyślałam, że chciałbyś to zobaczyć…
– Tee Jaya? Co to takiego?
Wzięła go pod rękę i poprowadziła z powrotem na schody.
– Chodź i zobacz. Powiesz mi, co o tym myślisz.
Poszedł za nią rozbrzmiewającym echem korytarzem do pracowni plastycznej. Dla drugiej klasy specjalnej pracownia plastyczna była szczególnie ważna. Tutaj właśnie mogli nauczyć się, jak wyrażać siebie barwą, światłem i kształtem. Nawet jeśli nie umieli pisać, mogli wypowiadać się kredkami i farbami. Jeśli nie potrafili dodawać, mnożyć lub dzielić, mogli robić naszyjniki z błyszczących paciorków. Mogli rzeźbić w glinie i malować palcami. Ellie Fox niemal obsesyjnie wierzyła w uzdrowicielskie działanie sztuki.
– Ludzie najczęściej zabijają się dlatego, że nigdy nie patrzą na obrazy, rzeźby, na nic – mówiła. – Sztuka wyprowadza cię na zewnątrz. Sztuka czyni cię normalnym, normalnym na duszy i na ciele.
Właśnie trwała lekcja modelowania – osiem dziewczyn i trzej chłopcy usiłowali lepić zwierzęta z gliny. Kiedy Jim przechodził przez pracownię, kilkoro uczniów spojrzało na niego z ciekawością. Usłyszał ciche szepty rozchodzące się po pokoju:
– …mówi, że Tee Jay tego nie zrobił…
– …widział jakiegoś faceta ubranego na czarno…
– …co, może to był Cień? Czego się naćpał?
– …może myślisz, że Tee Jay mógł to zrobić?
– …pewnie to Jednoręki…
Ellie przystanęła przed dużą szarą szafką. Otworzyła górną szufladę i powiedziała:
– Tutaj przechowuję najlepsze prace uczniów. Wszystko to, co twórcze, mocne, inne. – Podniosła głos, żeby słyszała ją cała klasa. – Oczywiście o ile nie jest to obsceniczne i nie obraża szkoły ani grona pedagogicznego West Grove Community College.
W kącie pracowni rozległy się zduszone chichoty i Jim spostrzegł, jak Jane Fidaccio pospiesznie utrąca ogromny penis nosorożcowi, którego właśnie modelowała.
Ellie wyjęła z szafki trzy duże płachty papieru i rozłożyła je na blacie. Wszystkie trzy obrazy namalowano w kolorze czerwonym, pomarańczowym i czarnym. Jeden ukazywał człowieka palonego żywcem na stosie pogrzebowym. Drugi przedstawiał szereg ludzi podążających przez dżunglę. W pierwszej chwili Jim nie ujrzał w nim nic przerażającego, dopóki nie dostrzegł, że ludzie szli szeregiem, ponieważ nabito ich na długi pal, niczym szaszłyk. Trzeci malunek przedstawiał nagą kobietę leżącą na plecach i pożerającą swoje nowo narodzone dziecko, jeszcze okryte łożyskiem.
– To płace Tee Jaya – powiedziała Ellie.
– Jezu! Są naprawdę niesamowite – przyznał Jim.
– Zamierzałam je zniszczyć, ale pomyślałam, że najpierw powinieneś je zobaczyć.
– Czy Tee Jay wcześniej również malował takie rzeczy?
Ellie potrząsnęła głową.
– Dopiero od dwóch tygodni. Zapytałam go, co to oznacza, a on powiedział, że ma to coś wspólnego z jego dziedzictwem.
– Jego dziedzictwem…? Urodził się w Huntington Park, a potem jego ojciec dostał pracę szofera i cała rodzina przeniosła się do Santa Monica. Cóż to za dziedzictwo?
– Nie mam pojęcia – odparła Ellie. – Jednak wydawał mi się bardzo niespokojny.
Jim podniósł obraz przedstawiający ludzi w dżungli.
– Widzisz te litery? V-O-D-U-N. Co one mogą oznaczać?
– Tee Jay nie chciał mi tego wyjaśnić. Powiedział, że jego obrazy mówią same za siebie.
– Mnie one nic nie mówią – stwierdził Jim. – Spójrz… co tu jest napisane z boku? S-A-M-E. Co to ma znaczyć? Sam E.? Może to jakiś akronim… Albo anagram.
– Może mógłbyś go o to zapytać? – podsunęła Ellie. Jim kiwnął głową. Ellie była mądrą kobietą, wrażliwą i mądrą.
– Mogę je zatrzymać? – zapytał.
– Oczywiście – odpowiedziała. – Nie chcę, żeby zobaczyli je moi nowi uczniowie.
Mogłyby mieć na nich wpływ.
Jim zwinął malunki Tee Jaya i założył na nie gumkę.
– Ja stawiam – oświadczył, gdy Ellie odprowadzała go do drzwi. – Może tę specjalną pizzę Rooka, którą wciąż ci obiecuję? Tę z wędzonym tuńczykiem?
– Nie teraz – odparła. – Zaczekajmy, aż wszystko się uspokoi.
– W porządku, Ellie. Wcale nie chciałem robić tego od razu.
– Jasne – powiedziała, jakby żaden z mężczyzn, z którymi się widywała, nigdy nie chciał robić tego od razu.
Jim najpierw poszedł do domu, do swojego mieszkania na pierwszym piętrze pomalowanego na różowo betonowego bloku opodal Electric Avenue w Venice. Na dziedzin cu był mały basen, wokół którego mieszkańcy odpoczywali na zardzewiałych, sfatygowanych leżakach, popijając grzani wino i czytając grube powieści sensacyjne. Wieczór był ta ciepły, że na dwór wyszła nawet siedemdziesięciosześcioletnia pani Vaizey w obszernych szortach z czarnego jedwabiu i marszczonej bluzce bez ramiączek. Na czole miała jeden z tych wystrzałowych daszków imitujących homara, które były ostatnim krzykiem mody jakieś 15 lat temu.
– Wyglądasz na zmartwionego, Jim – powiedziała, osłaniając dłonią oczy przed słońcem. – Kiepski w Black Rock?
Jim kiwnął głową.
– Jeden z moich uczniów został dziś zabity. Wszyscy jesteśmy bardzo przygnębieni z tego powodu.
– Zabity? To okropne! Jak to się stało?
– Nie jesteśmy pewni, ale wygląda na to, że zadźgał go inny uczeń.
– Świat nie jest już taki jak dawniej, Jim. Za moich czasów chodziło się do szkoły po to, żeby się uczyć, a nie zabijać innych uczniów albo dawać się samemu zabijać.
– To prawda, pani Vaizey. Jednak nie jestem przekonany, czy to zabójstwo to taka prosta sprawa, jak się wydaje.
Bladoróżowy homar na jej głowie obdarzył go spojrzeniem paciorkowatych oczu i poruszył plastikowymi szczypcami.
– Pan myśli, że jest inaczej, prawda? To dlatego, że pan sam jest inny.
– Niech pani da spokój z tym mistycyzmem, pani Vaizey. Szanuję pani zdolności, ale dziś zginął jeden z moich najlepszych uczniów, więc to nie jest odpowiednia chwila.
– Nonsens – odparła. Skóra na grzbiecie jej dłoni była jak pomarszczona bibułka. -
Właśnie to jest odpowiednia chwila. Dlaczego uważa pan, że jest inaczej?
Jim zerknął na Myrlina Buffielda z mieszkania 201, który udawał pogrążonego w lekturze
Primary colors, ale w rzeczywistości uważnie słuchał ich rozmowy. Myrlin miał czterdzieści kilo nadwagi, krótko obcięte czarne włosy, ogromne piersi, złoty kolczyk w kształcie sztyletu oraz białą, lśniącą skórę. Nikt nie wiedział, z czego żyje. I nikt nie miał ochoty zgadywać.
– Może wpadnie pani na drinka, pani Vaizey? – spytał Jim. – Porozmawialibyśmy w cztery oczy.
– Piwo? – spytała podejrzliwie pani Vaizey.
– Za kogo pani mnie ma? Burbon.
– W takim razie z chęcią.
Jim wziął jej gazetę, okulary oraz przybory do szycia i pomógł jej wejść po schodach. Nie rozmawiał z nią zbyt często, głównie dlatego, że zawsze usiłowała namówić go, żeby dał sobie poczytać z ręki, powróżyć z kart lub fusów herbacianych. Wierzył w różne dziwne rzeczy, ale nie we wróżby, uroki i duchy. Uważał, że przyszłości nie da się przewidzieć, a kiedy ktoś umiera, to umiera i już. Pstryk; Światło gaśnie, i tyle.
Otworzył drzwi swojego mieszkania i wprowadził pani; Vaizey do środka. Rolety były spuszczone, więc w pokoju panował półmrok. Nie było tu bałaganu, ale wiele świadczyło o tym, że mieszka tu samotny mężczyzna. Nakrycie na kanapie było pomarszczone, w wazonie na parapecie stały zwiędłe kwiatki, a wczorajsza gazeta nadal leżała tam, gdzie ją Jim rzucił, tak samo jak jeden z kapci.
Pani Vaizey ostrożnie pociągnęła nosem, jednak poczuła tylko duszne, nieruchome powietrze, którym przez cały dzień nikt nie oddychał.
– Gdzie pański kot? – zapytała.
– Kotka Tibbles? Wróci, jak tylko stwierdzi, że tu jestem. Nigdy nie wpuszczam jej tutaj za dnia. Mam alergią na zapach kocich odchodów.
Kiedy pani Vaizey usiadła na kanapie, poszedł do kuchni po butelkę Jima Beama. Nalał dwie spore porcje, po czym trącił się ze staruszką.
– Za Elvina, który dzisiaj zginął – powiedział. – A także za sprawiedliwość, wrażliwość i szacunek.
– Wypiję za to – oświadczyła pani Vaizey. – Cokolwiek ma pan na myśli.
– Myślę o młodych ludziach, którzy umierają zbyt młodo, pani Vaizey. Wie pani, Elvin w ogóle nie miał szans. Był tak cholernie powolny, że nie potrafiłby złapać nawet kataru. Jego ojciec był inwalidą, a matka nie radziła sobie z niczym. Ale zawsze był taki pogodny. Zawsze cieszył się z tego, co miał.
– Kto go zabił?
– Kolega z klasy, Tee Jay. Przynajmniej tak sądzi policja. – Jednak pan tak nie uważa?
– Sam nie wiem… Tee Jay i Elvin pobili się wcześniej, ale po walce widziałem idącego korytarzem wysokiego mężczyznę w czarnym garniturze i w czarnym kapeluszu. Zniknął, zanim zdążyłem mu się lepiej przyjrzeć. Potem zobaczyłem go wychodzącego ze szkolnej kotłowni, w której Elvin został zakłuty na śmierć. Widziałem tego człowieka tak, jak teraz panią, jednak nikt inny go nie widział. Nikt.
Pani Vaizey opróżniła kieliszek i otarła usta grzbietem dłoni.
– Myślę, że powinnam obejrzeć twoją dłoń, Jim.
– Z całym szacunkiem, pani Vaizey, ale to nic nie da.
– Jim… masz w sobie coś. Zawsze to wiedziałam. Masz aurę.
– Aurę? Co to takiego?
Pani Vaizey zakreśliła rękami krąg w powietrzu.
– To rodzaj poświaty, jaką roztaczają wokół siebie niektórzy ludzie. Czasem szczęśliwa osoba potrafi świecić jak latarnia. Ale większość ludzi ma mieszane światło… różne barwy dla różnych części osobowości, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
– A jaką ja mam barwę? – zapytał Jim, nalewając jej kolejnego drinka.
– Twoja aura ledwie się jarzy. Bardziej przypomina cień niż poświatę.
– I co to oznacza? Że jestem przygnębiony?
Pani Vaizey potrząsnęła głową.
– Nic podobnego. To oznacza, że jesteś w kontakcie z zaświatami. Pewna część ciebie może poprzez codzienność dostrzec inny świat. To trochę tak, jakbyś w słoneczny dzień spoglądał przez witrynę sklepu: musisz osłonić oczy dłońmi i przycisnąć twarz do szyby, jednak zawsze coś zdołasz dojrzeć.
Jim chciał coś odpowiedzieć, ale pani Vaizey chwyciła jego dłoń w swoje szponiaste palce ozdobione wielkimi srebrnymi pierścionkami i mocno ścisnęła.
– Jak myślisz, co dzisiaj widziałeś, Jim? Zobaczyłeś mężczyznę, którego nikt inny nie widział. Czy sądzisz, że ten człowiek był żywy, czy też mógł być czymś innym?
– Nie wiem, co ma pani na myśli mówiąc o „czymś innym”. Chodzi o ducha?
– Może o ducha. Ale kto wie? Nie tylko duchy zmarłych wędrują po tym świecie. Czasem dusze żywych też to potrafią.
– Wędrówka dusz?
Pani Vaizey nie odpowiedziała. Ostrym, polakierowanym na pomarańczowo paznokciem wodziła po linii serca, rozumu i życia Jima.
– Jesteś bardzo mądry – stwierdziła. – Jednak problem w tym, że jesteś również bardzo uparty. Nie lubisz słuchać rad innych ludzi. Zawsze uważasz, że wszystko potrafisz zrobić lepiej. Ale miewasz też chwile zwątpienia, kiedy podejrzewasz, że mogłeś wybrać złą drogę.
W takich chwilach masz wrażenie, że drzewa otaczają cię ciasnym kręgiem, a w gąszczu słyszysz dziwne pomruki.
Opróżniła drugą szklaneczkę burbona.
– Oczywiście to metafora – dodała po chwili.
Jim patrzył na jej srebrny kolczyk drżący w blasku słońca. Wiedział, że powinien sceptycznie potraktować gadaninę staruszki, jednak po dzisiejszym morderstwie gotów był przyjąć niemal każde wyjaśnienie tego, co zaszło. Jeśli Bóg pozwalał, aby ginęli tacy młodzi ludzie, to najwidoczniej żyjemy w świecie, w którym nie ma żadnej logiki ani sprawiedliwości, pomyślał.
– Jesteś bardzo emocjonalny i zdolny do wielkiej miłości – ciągnęła pani Vaizey. -
Kiedyś kochałeś i zawiodłeś się, i potem potrzebowałeś długiego czasu, żeby się z tym pogodzić. Ale niedługo pojawi się w twoim życiu kolejna miłość… i ten związek przetrwa, ze wzlotami i upadkami, do końca twego życia.
– Ze wzlotami i upadkami? Nie jestem pewien, czy mi się to podoba.
– Wszystkim parom zdarza się pokłócić, zwłaszcza tym, które naprawdę się kochają.
– Pewnie tak – mruknął bez przekonania.
Pani Vaizey oglądała teraz jego linię życia. Wolałby, żeby nie wbijała paznokcia tak głęboko. Po chwili spojrzała na Jima i jej twarz przybrała przedziwny wyraz. Patrzyła na niego tak, jakby nie mogła uwierzyć, że naprawdę istnieje. Znów popatrzyła na jego dłoń i w końcu powiedziała:
– Zupełnie tego nie rozumiem…
– O co chodzi?
– To bardzo dziwne. Zazwyczaj, jeśli czyjaś linia życia się urywa, można przewidzieć, kiedy ta osoba umrze. Z dokładnością do roku.
– I co? Moja urywa się?
Pani Vaizey kiwnęła głową.
– Spójrz tutaj… na samym dole. Urywa się i zupełnie znika.
– Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że umrę młodo? Mój ojciec i matka nadal żyją.
– Jim, ta linia urywa się bardzo wcześnie. A to oznacza, że powinieneś już nie żyć.
– Co takiego…?
– Nie może być mowy o pomyłce. Widać wyraźnie, że umarłeś w wieku dwunastu lub trzynastu lat.
Jim roześmiał się.
– Umarłem mając dwanaście lub trzynaście lat? To nie świadczy najlepiej o chiromancji.
Chyba nie wyglądam na zmarłego, prawda?
– To nie pomyłka – odparła pani Vaizey zupełnie poważnie.
– Więc mam uwierzyć, że jestem martwy, tak?
– Teraz nie jesteś martwy, ale kiedyś byłeś. Pewnie tylko przez chwilę. Jednak nie żyłeś.
Jim cofnął rękę i przycisnął ją do piersi.
– To nie ma sensu – powiedział.
– Nie byłabym tego taka pewna, Jim – odparła pani Vaizey. – Może jednak. Czy byłeś kiedyś chory jako dziecko? Poważnie chory?
– Owszem, mając dziesięć czy dwanaście lat dostałem zapalenia płuc.
– Pamiętasz, co się wtedy działo?
– Niezbyt wyraźnie… Jako dziecko zawsze byłem bardzo słabowity. Złapałem grypę, która przeszła w zapalenie płuc. Ojciec i mama zabrali mnie do szpitala, i tam zajęli się mną wszyscy ci ludzie w bieli. Byli wspaniali. Zabierali mnie na spacery i rozmawiali ze mną. W końcu zaprowadzili mnie z powrotem do mojego łóżka i wyzdrowiałem.
– Jak wyglądali ci ludzie w bieli?
– Nie wiem. Chyba jak lekarze i pielęgniarki. Były ich tuziny… i wszyscy rozmawiali ze mną, wszyscy próbowali mnie podnieść na duchu. I w końcu poczułem się lepiej.
Pani Vaizey podstawiła szklaneczkę i Jim nalał jej kolejną porcję burbona. Słońce już zachodziło i szerokie smugi światła padały na jedyny obraz, jaki Jim powiesił na ścianie: dużą reprodukcję „Upadku Bredy” pędzla Velazqueza, z holenderskimi żołnierzami wręczającymi klucze do miasta hiszpańskim lansjerom. Jim zawsze czerpał z niego siłę, ponieważ obraz przedstawiał zaciekłych wrogów traktujących się z kurtuazją i zrozumieniem – co zawsze usiłował zaszczepić uczniom swojej klasy specjalnej.
Pani Vaizey powiedziała:
– Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że ci ludzie mogli nie być lekarzami i pielęgniarkami?
– Nie rozumiem…
– Byłeś wtedy bardzo młody i prawdopodobnie bliski śmierci. Być może nawet w stanie śmierci klinicznej. Jednak po tamtej stronie jest wiele dobrych duchów, które starają się skierować młode duszyczki z powrotem, jeśli to jeszcze możliwe. Jim potrząsnął głową.
– Przykro mi, pani Vaizey, ale nie wierzę w życie pozagrobowe.
– Mimo że sam widziałeś duchy?
– Pewnie śniły mi się tylko.
Pani Vaizey znów chwyciła go za rękę i zaczęła wodzić paznokciem po linii życia.
– Jeśli raz widziałeś duchy, możesz zobaczyć je znowu. Byłeś bliski śmierci, a to dało ci jakby dodatkowy zmysł, którego nigdy nie stracisz.
Jim patrzył i krzywił się, gdy pani Vaizey oglądała jego dłoń. Po dłuższej chwili zmarszczyła brwi i nachyliła się jeszcze niżej.
– Coś nie tak? – zapytał.
– Nie wiem… Nie rozumiem tego. Masz podwójną przerwę i hakowaty skręt. Czeka cię dziwne spotkanie, niepodobne do niczego, czego dotychczas doświadczyłeś. Potem stanie się coś przerażającego. Ale nic więcej nie potrafię odczytać.
Jeszcze raz pociągnęła paznokciem po jego linii życia. Jim poczuł przeszywający ból i nagle z jego dłoni buchnęły płomienie.
– Jezu! – wrzasnął i natychmiast zacisnął dłoń. Mimo to płomienie trysnęły mu spomiędzy palców i objęły całą pięść.
Chciał się zerwać, ale pani Vaizey krzyknęła „Nie!”, złapała leżącą na kanapie poduszkę i nakryła nią jego rękę. Przytrzymała ją przez dłuższą chwilę, a potem ostrożnie podniosła, upewniając się, że płomienie zgasły. Jim powoli rozwarł palce. Ogień zniknął, pozostawiając tylko lekkie zaczerwienienie skóry.
– Czy to boli? – spytała pani Vaizey.
Jim uniósł dłoń i poruszył nią.
– Właściwie nie. Czuję tylko słabe pieczenie… ale to chyba wszystko. Co się stało, do diabła?
– To ostrzeżenie – oświadczyła pani Vaizey. Była tak wstrząśnięta, że drżały jej ręce. – Słyszałam o tym, ale nigdy czegoś podobnego nie widziałam.
– Ostrzeżenie? Przed czym?
– Nie mam pojęcia. Są pewne rzeczy, których ludzie nie powinni wiedzieć.
– Niech pani da spokój, pani Vaizey. Musi mi pani powiedzieć, o co tu chodzi.
Przez chwilę milczała, zastanawiając się. Potem powiedziała:
– No dobrze… Chyba powinieneś znać prawdę. Czasami, kiedy śmierć jest blisko, ludzie noszą jej znaki na swoim ciele. Im bardziej wrażliwa jest dana osoba, tym wyraźniejsze znaki.
Znałam kobietę z Santa Barbara, której zsiniały wargi, i trzy tygodnie później śmiertelnie zatruła się cyjankiem. W Westwood mieszkał pewien producent filmów, któremu na ramionach wciąż pojawiały się ślady ugryzień. Przed upływem roku podczas wizyty u znajomych został zaatakowany przez dwa dobermany, które go zagryzły.
Umilkła na moment, a potem dodała:
– Widywałam też oparzenia u ludzi, którzy później zginęli w ogniu. Jednak nigdy jeszcze nie widziałam płomieni. Musisz być bliżej świata duchów niż ktokolwiek ze znanych mi ludzi.
– Co to oznacza? – spytał Jim. – Że zginę w płomieniach?
Pani Vaizey nie odpowiedziała.
– Przecież to nie jest nieuniknione, prawda? – dopytywał się Jim. – Teraz, kiedy znam moje przeznaczenie, mogę je chyba zmienić?
– Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś zdołał uniknąć swego przeznaczenia – odparła pani Vaizey, kładąc dłoń na jego ręce. – Ale może tobie się uda, kto wie?