ROZDZIAŁ VI

Pani Vaizey kręciła się po mieszkaniu Jima, przepatrując wszystkie kąty, ustawiając książki i bibeloty.

– Gdzie znajduje się wschód? – zapytała.

– Chyba tam…

– Wschód jest bardzo ważny. Wszystkie złe duchy przybywają ze wschodu. Pozwolisz, że użyję twojej kanapy, dobrze?

– Oczywiście.

– Zejdź do mojego mieszkania, pójdź do kuchni i otwórz lewą szafkę. Znajdziesz w niej dwie mosiężne kadzielnice i paczkę kadzidła. Przynieś je tutaj i zobaczymy, co można dla ciebie zrobić.

– Skąd pani tyle wie o voodoo? – zapytał Jim. – Wiedziałem, że czyta pani horoskopy, ale nie miałem pojęcia, że interesuje się pani także czarną magią.

Pani Vaizey podeszła do kanapy, podniosła rozłożoną na niej gazetę i poprawiła nakrycie.

– Nie zawsze byłam zdziwaczałą staruszką mieszkającą w tanim mieszkanku w Venice.

Mój ojciec pracował dla Departamentu Stanu. Większość dzieciństwa spędziłam we Francji i Maroku, i półtora roku na Haiti. Mieliśmy haitańską pokojówkę, która nauczyła mnie wszystkiego o loa i duchach voodoo. Najważniejszy z nich to Legba, który uwodzi kobiety, Ogoun Ferraille opiekujący się wojownikami w bitwie oraz Erzulie, duch czystości i miłości.

No i oczywiście Baron Samedi, który pożera martwych. Nawiasem mówiąc – dodała pani Vaizey – nie powinieneś nazywać tego „czarną magią”. Niektóre rytuały voodoo są takie same jak w czarnej magii, na przykład ofiara z kurczęcia, jednak ten kult jest mieszaniną obrzędów plemiennych oraz rzymskokatolickich i ma moc ich obu.

– Pójdę po to kadzidło, dobrze? – powiedział Jim.

Po niecałych dwudziestu minutach w jego mieszkaniu było gęsto od dymu kadzidła.

Jedynym źródłem światła była lampka stołowa z brązowym abażurem. Pani Vaizey wyciągnęła się na kanapie i zamknęła oczy, okrywszy swetrem swój pomarszczony, opalony brzuch. Na dywanie rozłożyła gazetę, na której popiołem przyniesionym przez Jima z grilla nakreśliła jakiś skomplikowany wzór.

– Może to być dowolny popiół powstały w wyniku spalenia ciała – powiedziała. Jim miał nadzieję, że parówki od Oscara Mayera mogą być traktowane jako ciało.

Leżąc na kanapie mamrotała długie, monotonne zaklęcia, które wydawały się Jimowi mieszaniną słów łacińskich, francuskich oraz jeszcze innych, z jakiegoś języka, którego nie znał. Rozpoznawał urywki zdań: coś związanego z „sang impur”, czyli złą krwią, i „la mort et la folie” – śmiercią i szaleństwem.

Pozwoliła mu siedzieć i patrzeć na to, jednak musiał obiecać, że nie poruszy się i nie odezwie. Usiadł w fotelu w najdalszym kącie pokoju, ale snujący się wszędzie dym kadzidła wywołał atak kaszlu. Pani Vaizey otworzyła oczy i spojrzała na niego z dezaprobatą, lecz najwidoczniej już zapadała w trans, bo nie mogła skupić wzroku i tylko zamrugała powiekami. Jim otworzył kolejną puszkę piwa, ale jeszcze jej nie tknął. Mamrotanie pani Vaizey było hipnotyzujące, że sam prawie zapadł w trans.

– Libera nos a malo – mruczała. – Panem nost… quotidianum da nobis hodie.

Nagle powietrze w pokoju stało się nieznośnie dusza. Jim na moment ogłuchł, jakby zamknął okno jadącego z dużą prędkością samochodu. Pani Vaizey zadrżała i jej lewa ręka opadła bezwładnie na kanapę. Miała otwarte usta, ale przestała mamrotać, a jej twarz przybrała koi gazety. Wydała ciche westchnienie, potem jeszcze jedno, a potem zwiotczała.

Wyglądała jak martwa.

Ostrzegała go, że tak będzie, lecz mimo wszystko zaniepokoił się. Wstał z fotela, przeszedł przez pokój i przykucnąwszy obok pani Vaizey wziął ją za rękę. Jej palce były suche i bardzo zimne, jak łapki jaszczurki. Wymacał puls, tak słaby, że ledwie wyczuwalny – był to jednak kolejny aspekt opuszczenia ciała.

„Ciało nie może zbyt długo żyć bez duszy. Właśnie to czyni ludzi tym, czym są” – powiedziała mu wcześniej.

Wahał się sekundę czy dwie, ale potem wyciągnął rękę i podniósł powiekę staruszki. Jej źrenice były całkiem białe, jakby doznała wstrząsu mózgu.

– Pani Vaizey? – zapytał cicho. A potem zawołał: – Pani Vaizey! Tu Jim Rook! Słyszy mnie pani, pani Vaizey?

Potrząsnął nią, lecz nie wywołało to żadnej reakcji, tylko głowa opadła jej na bok.

Wydawało się, że staruszka jest martwa – i wyglądała, jakby nie żyła od dwóch lub trzech dni.

– Pani Vaizey? Pani Vaizey? Słyszy mnie pani, pani Vaizey?

Usiadł wygodniej i odprężył się. Puls pani Vaizey był słaby, ale regularny, oddychała też płytko przez otwarte usta, jak ktoś pogrążony w bardzo głębokim śnie.

Podniósł wzrok i poczuł kompletne zaskoczenie. Siedział tu, trzymając za rękę panią Vaizey leżącą na kanapie, a druga pani Vaizey stała przy frontowych drzwiach patrząc na niego.

W pierwszej chwili zaparło mu dech, ale w końcu zdołał wykrztusić:

– Udało się. Mój Boże, dokonała pani tego.

Pani Vaizey nakreśliła w powietrzu skomplikowany znak, co wyglądało jak błogosławieństwo, a potem przemówiła. Jej głos był cichy i odległy, jakby mówiła przez automatyczną sekretarkę w pustym biurze.

– Teraz idę, Jim… – powiedziała. – Przyniosę ci laseczkę loa… i wtedy będziesz mógł… mmmllluuauuu…

Słowa ucichły, odbijając się przeciągłym, zniekształconym echem.

Staruszka stała jeszcze przez chwilę, nadal na niego patrząc, a potem odwróciła się gwałtownie i wyszła przez drzwi. Były uchylone tylko na dwa centymetry, ale wypłynęła przez nie tak samo jak wuj Umber przepłynął przez drzwi gabinetu geograficznego. Jak cień, jak dym.

Kiedy odeszła, Jim spojrzał w dół i stwierdził, że wciąż trzyma rękę pani Vaizey. A właściwie dłoń jej pozbawionego duszy ciała, jeszcze nie martwego, lecz niezdolnego do samodzielnego życia. Ułożył ją na swetrze, a sam usiadł w fotelu i spoglądał na leżące przed nim ciało tak, jak ludzie na lotniskach obserwują drzwi terminalu, czekając na przybycie przyjaciół lub ukochanych.

Sprawdził godzinę. Nadal nie tknął swojego piwa. Była dokładnie 7.06.


O 7.45 wstał i podszedł do okna. Niebo nad Venice miało barwę podbitego oka. Jim nie palił od lat, ale teraz miał ochotę zapalić. Znów zerknął na kanapę. Pani Vaizey nie poruszyła się, chociaż raz czy dwa razy szepnęła coś, czego nie zdołał zrozumieć.

Czuł się dziwnie, stojąc tak nad nią i absolutnie nie mogąc jej pomóc. Nie miał pojęcia, gdzie staruszka teraz jest i co robi. Zaczął żałować, że nie odwiódł jej od tego eksperymentu.

Kadzidło prawie już się wypaliło, ale w mieszkaniu wciąż unosił się kościelny zapach.

Nagle pani Vaizey uniosła prawe ramię i poruszyła się na kanapie. Powiedziała coś, co zabrzmiało jak „Agnus”, ale zaraz ponownie zapadła w trans. Jim klęknął przy niej i dotknął jej czoła. Było zimne, przeraźliwie zimne, a jej puls wydał mu się słabszy niż przedtem.

Chryste, pomyślał w panice, co będzie, jeśli ona umrze? Jak wyjaśnię obecność w moim mieszkaniu martwej siedemdziesięciosześcioletniej staruszki, ubranej tylko w kostium bikini i sweter?

Mimo to podszedł do telefonu, zamierzając wykręcić 911. W końcu życie pani Vaizey było więcej warte od jego reputacji. Ale wtedy staruszka jakby znów się uspokoiła, i zaczęła miarowo oddychać, choć wciąż nerwowo poruszała palcami i obracała głowę, jakby rozglądała się czymś.

Może tak było. Może szukała laseczki loa.

Była już prawie 8.00. Jim siedział na skraju kanapy, bębniąc palcami po na pół opróżnionej puszce piwa. Stan pani Vaizey nie uległ zmianie, ale od czasu do czasu mamrotała kilka słów, a raz nawet prawie usiadła. Jim bardzo chciałby wiedzieć, gdzie jest teraz jej dusza i co robi.

Powiedziała, że wuj Umber z pewnością dobrze schował laseczkę. Co będzie, jeśli nie zdoła jej znaleźć? Jeśli wuj Umber znajdzie ją pierwszy?

Minęła 8.15. Pani Vaizey wciąż oddychała, a jej serce biło, lecz była zimna jak trup. Raz po raz poruszała palcami lub nogami, jednak Jim miał wrażenie, że oddala się coraz bardziej.

Przy nim pozostało ciało bez duszy, a gdzieś w pobliżu Venice Boulevard była dusza bez ciała.

Ujął lewą rękę staruszki i zaczął rozcierać, usiłując ją rozgrzać.

– Pani Vaizey, niech pani da spokój – powiedział. – proszę wracać. Niech pani zapomni o tej lasce. Nie jest tego warta. Znajdziemy jakiś inny sposób załatwienia wuja Umbera.

– Monstrum… – wymruczała pani Vaizey.

– No, pani Vaizey – nalegał Jim. – Proszę wracać. Sama pani mówiła, że dusza nie może pozostawać zbyt długo poza ciałem.

– Monstrum… – powtórzyła pani Vaizey. – Monstrum…

– Proszę, pani Vaizey, nie musi pani tego robić. Lepiej niech pani wraca i wymyślimy jakiś inny sposób. Przecież pani wie wszystko o voodoo. Musi istnieć jakiś sposób, żeby pozbyć się wuja Umbera nie narażając pani życia.

W tym momencie pani Vaizey uniosła powieki i spojrzała na Jima. W oczach miała rozpacz, nie strach. To był stan, w jakim ludzie zapominają o lęku, straciwszy nadzieję, że ujdą z życiem – i chcą po prostu umrzeć, cierpiąc jak najmniej.

– Pani Vaizey! – zawołał Jim i mocno uścisnął jej obie ręce. – Rany boskie, pani Vaizey, niech się pani trzyma!

– Monstrum! – wrzasnęła otwierając usta tak szeroko, że prawie wywichnęła sobie żuchwę. – Monstrum!

Jim uderzył ją w twarz. Sam nie wiedział dlaczego. Może to wyrwie ją z transu. Może jej dusza powróci do ciała.

Zaczęła dygotać, z początku lekko, a potem coraz szybciej i mocniej, aż cała kanapa podskakiwała i poduszki pospadały na podłogę. Rzucała głową z boku na bok i toczyła białą pianę z ust. Jim ścisnął jej przeguby, usiłując ją unieruchomić i mając nadzieję, że zaraz osłabnie, lecz ona trzęsła się i rzucała tak gwałtownie, że ledwie mógł ją utrzymać.

Nagle uspokoiła się i gniewnie spojrzała mu w twarz. Nigdy nie widział w niczyim wzroku takiej wściekłości i pogardy. Przeraziło go to tak bardzo, że prawie ją puścił.

– Ty skurwielu! – prychnęła. – Ty kłamco! Powiedziałeś mu, że będziesz go szanował!

Powiedziałeś, że będziesz jego przyjacielem! Ładnym okazałeś się przyjacielem! Po chwili zaczęło się dziać coś okropnego. Wargi pani Vaizey zapadły się, jakby jej twarz była tylko pustą gumową maską. Nos wpadł do ust, a w ślad za nim poszły policzki. Oczy spoglądały na Jima w milczeniu, wilgotne i białe jak ostrygi, a potem i one zostały wessane w pomarszczoną dziurę widniejącą w miejscu, gdzie przedtem były wargi. Pani Vaizey sama się zjadała – znikając we własnym gardle.

Jej głowa opadła na bok z lepkim, śluzowatym dźwiękiem niepodobnym do niczego, co Jim kiedykolwiek słyszał. To tkanka mózgowa pani Vaizey ześlizgnęła się w ślad za jej twarzą do wnętrza ciała.

Wciąż leżała prężąc się i dygocząc, chociaż nie miała już głowy. Jim puścił jej przeguby i wstał. Po chwili zaczęły; znikać ramiona, razem ze swetrem. Zostały wessane w szyję; aż do łokci. Przez moment dłonie złożyły się jak do modlitwy, a potem także zniknęły.

Jim powoli cofał się, ale nie mógł oderwać oczu od tego widoku. Obojczyk przez chwilę sterczał tuż pod skórą, zanim został wessany. Żebra zapadły się jedno po drugim, Jim słyszał świst przebijanych płuc. Z pani Vaizey zostało zaledwie dwie trzecie – nie miała głowy i rąk, lecz jej brzuch powiększał się coraz bardziej, w miarę jak rozpychały go spływające doń kości, mięśnie, ścięgna i tłuszcz.

Nogi zgięły się i najpierw zostały wessane stopy, a potem łydki i kolana. Przez moment na kanapie leżał tylko potwornie rozdęty brzuch ze sterczącymi z niego dwoma opalonymi udami, przypominający gigantycznego świątecznego indyka. Potem rozległ się głośny trzask i uda również zniknęły, pozostawiając tylko wypchany zakrwawiony brzuch jak wielki worek na śmieci wypełniony tkankami i kośćmi. Skóra była tak mocno napięta, że Jim widział przyciśniętą do niej prawą dłoń pani Vaizey, ze wszystkimi srebrnymi pierścionkami.

Trzęsąc się jak w febrze, zdołał na sztywnych nogach dojść do kuchni i tam zwymiotował ciepłym piwem do zlewu. Był zziębnięty i spocony i nie mógł zebrać myśli. Nie pojmował tego, co przed chwilą widział, jednak był pewny, że zrobił to wuj Umber. Co mówiła pani Vaizey? „Ten kult jest mieszaniną obrzędów plemiennych oraz rzymskokatolickich i ma moc ich obu”.


Po dłuższej chwili spłukał zlew silnym strumieniem zimnej wody, a potem przemył sobie twarz. Nie powinien się załamywać. Pani Vaizey na pewno zdawała sobie sprawę, jak niebezpieczne jest jej przedsięwzięcie, a mimo to sama się tego podjęła. Może chciała zakończyć życie robiąc coś niezwykłego i widowiskowego, zamiast powoli gasnąć jak zachodzące słońce.

Teraz już wiedział, dlaczego nie pozwoliła mu iść ze sobą. Posyłanie własnej duszy, żeby włamała się do kogoś takiego jak wuj Umber, nie było zabawą dla amatorów. Jeden Bóg wiedział, jakie ten drań rzucił na nią zaklęcie, że musiała pochłonąć samą siebie.

Jim wrócił do pokoju i spojrzał na tę okropną rzecz na kanapie. Jakoś będzie musiał pozbyć się jej tak, żeby nikt się nie dowiedział. Na szczęście chyba nikt nie widział, jak pani Vaizey wchodziła do jego mieszkania. Wezwanie policji byłoby szaleństwem. Co mógłby im powiedzieć? „Jakby implodowała”? A może: „Sama się zjadła”? „Jej dusza włamała się do siedziby houngana voodoo, a on się wściekł i wywrócił jej ciało na drugą stronę”?

Poszedł do sypialni i ściągnął z łóżka pikowaną narzutę. Była jasnoczerwona, co mogło okazać się dogodne, gdyby żołądek pani Vaizey pękł. Miała w nim mnóstwo krwi, a także jakąś lepką żółtawą ciecz i na pół strawione spaghetti po bolońsku.

Rozpostarł narzutę na podłodze przy kanapie, chwycił szczątki pani Vaizey i delikatnie przetoczył na jej skraj. Dotykając ich poczuł tak silne obrzydzenie, że musiał na chwilę przerwać, zamknąć oczy i zrobić pięć czy sześć bardzo głębokich wdechów. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że szczątki będą jeszcze ciepłe, ani z tego, że te wszystkie kończyny i narządy będą przemieszczać się wewnątrz, kiedy je poruszy.

Na szczęście żołądek pozostał cały, nawet kiedy brzuch z głuchym chlupnięciem upadł na podłogę.

Jim owinął go narzutą i związał jej rogi sznurkiem. Potem wrócił do kuchni i szorował ręce, aż zaczęły go boleć. Kiedy zobaczył swoje odbicie w lustrze koło telefonu, pomyślał, że wygląda jak zupełnie obcy człowiek. Jim Rook nie pozbywa się trupów, ale wieczorami poprawia prace uczniów, chodzi na koncerty lub spotyka się z przyjaciółmi.

Zadzwonił do ojca do Santa Barbara.

– Tato? Tu Jim. Tak, wiem, chciałem oddzwonić wcześniej, ale aż do wczoraj miałem urwanie głowy. Nie… no cóż, policja aresztowała jednego chłopca, chociaż wcale nie jestem pewien, czy on to zrobił. Nie.

Umilkł i po krótkiej przerwie dodał:

– Słuchaj, tato, czy mógłbym jutro wieczorem pożyczyć łódź? Tylko na trzy lub cztery godziny. No cóż, poznałem jedną dziewczynę i pomyślałem, że byłoby romantycznie zabrać ją na piknik na oceanie. Chyba muszę trochę oderwać się od tego wszystkiego. Dobrze.

Świetnie. Nie, tak; będzie doskonale.

Odłożył słuchawkę. Nie miał ochoty wykorzystywać łodzi ojca do pozbycia się ciała pani Vaizey, ale nic innego nie przyszło mu do głowy. Gdyby spróbował pochować szczątki, ktoś mógłby je kiedyś wykopać, więc do końca życia nie zaznałby spokoju. Rzucone do oceanu, znikną na zawsze, poza tym miał wrażenie, iż w ten sposób zwróci jej godność i spokój duszy, których tak brutalnie pozbawił ją Umber Jones.

Tymczasem zataszczył szczątki pani Vaizey do małej zapasowej sypialni i wepchnął pod łóżko. Nad ranem zaniesie je do samochodu i zamknie w bagażniku.

Potem ściągnął pokrowce z poduszek kanapy i zniósł do pralni w piwnicy. Nie były zaplamione, ale nawet najmniejszy ślad DNA pani Vaizey mógł okazać się fatalny. Kiedy włączył pralkę, wszedł Myrlin Buffield z mieszkania 201, niosąc pod pachą plastikowy kosz wypchany wytartymi szortami i powyciąganymi podkoszulkami.

– Cześć, Myrlin – powiedział Jim z wymuszonym uśmiechem.

– Cześć – odparł tamten i zaczął wpychać swoje rzeczy do sąsiedniej pralki, ale raz po raz ukradkiem zerkał w kierunku Jima.

– Co jest? – zapytał po chwili Jim.

Myrlin zamknął drzwiczki pralki.

– Miałeś pożar w mieszkaniu?

– Pożar? Jasne, że nie. Dlaczego?

– Przechodziłem obok i poczułem zapach spalenizny.

– Ach, to! Paliłem kadzidło, to wszystko.

– Kadzidło? – powtórzył ponuro Myrlin, jakby chcąc powiedzieć: „każdy wie, dlaczego pali się kadzidło”.

– Zająłem się medytacjami – wyjaśnił Jim. – Tybetańską jogarologią transcendentalną.

Trzeba palić kadzidełka, żeby wprawić się w odpowiedni nastrój.

Myrlin powoli drapał się po tyłku i spoglądał na Jima jak rozzłoszczone dziecko.

– Wiesz, że w tym budynku obowiązują pewne zasady?

– Zabraniające tybetańskiej jogarologii transcendentalnej?

Myrlin udał, że podnosi coś do nosa i głęboko wdycha.

– Zabraniające oddychać?

– Wiesz, o czym mówię.

– Bardzo chciałbym, Myrlinie, ale naprawdę nie wiem.

Wrócił do mieszkania z wilgotnymi poszewkami, zamknął za sobą drzwi i założył łańcuch, po czym oparł się o nie plecami i stał tak przez chwilę. Szok wywołany okropną śmiercią pani Vaizey sprawił, że czuł się wyczerpany i wciąż drżały mu ręce. Przeszedł do kuchni, nalał sobie dużą whisky i wypił ją duszkiem.

Po chwili nalał sobie drugą porcję, ale nie wypił jej od razu. Otworzył kredens, wyjął otrzymany od wuja Umbera woreczek z proszkiem pamięci i przeciął nożykiem nawoskowany sznurek z włosia. W środku znalazł trochę drobnego brązowawego proszku przypominającego sproszkowany cynamon, o ostrym zapachu nasuwającym jakieś niejasne wspomnienie z dzieciństwa. Usiłował przypomnieć sobie, co to takiego mogło być, lecz miał tylko poczucie dziwnego żalu.

Wziął w palce szczyptę proszku. Więc to jest ten narkotyk, który pozwala pamiętać nieznanych ludzi, nie przeżyte wydarzenia i nigdy nie oglądane miejsca. Zastanawiał się, jak by to było, gdyby pamiętał, że był bogaty, miał dwudziestopokojowy dom w Bel Air i dwa wspaniałe maserati – albo romans z olśniewającą francuską aktorką filmową w Prowansji: dni pełne słońca, pocałunków i schłodzonego czerwonego wina. Albo gdyby pamiętał, że zaledwie tydzień temu spotkał się ze swoim nieżyjącym bratem Paulem, żeby razem zagrać w tenisa i pójść na długi spacer brzegiem morza.

Gdyby to pamiętał, czy byłoby istotne, że nigdy się to nie zdarzyło?

Przysunął sobie krzesło i usiadł. Postanowił poprzestać na jakimś skromniejszym wspomnieniu – czymś, co łatwo można sprawdzić. Zdecydował się „pamiętać”, że Susan Randall pocałowała go i powiedziała, że zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia.

Uznał, że to będzie nieszkodliwe, ponieważ najwyraźniej i tak go lubiła.

Podniósł proszek do nozdrzy i ostrożnie pociągnął nosem.

Po chwili pociągnął ponownie, tym razem mocniej. Kichnął dwukrotnie i schował twarz w dłoniach. Miał wrażenie, że wciągnął aromatyczny ogień. Paliło go w nozdrzach i czuł, że oczy wychodzą mu z orbit. Znowu kichnął i wstał, żeby nalać sobie szklankę wody z kranu.

Kiedy sięgnął ręką do kurka, świat przekrzywił się pod dziwnym kątem, a podłoga uciekła mu spod stóp. Runął jak długi, uderzając barkiem o stół i leżał na plecach, spocony i drżący.

Wydało mu się, że słyszy głosy. Wydawało mu się, że w pokoju są jacyś ludzie o czarnych twarzach, w czarnych garniturach i czarnych okularach. Miał wrażenie, że słyszy bębny – a może tylko czuł, jak podłoga pulsuje ich dudnieniem.

Nagle przez pokój przeleciał podmuch zimnego wiatru i ktoś powiedział szeptem:

– Ah, oui… il est triste… il est solitaire… ha-ha-ha… un spectre qui se glisse le long des allees ou ses pas l’ont conduit… de son vivant…

Zdawało mu się, że ktoś nad nim kucnął, patrząc mu prosto w twarz. Czarnoskóry mężczyzna o wystających kościach policzkowych, wysokim czole i oczach nabiegłych krwią.

Usłyszał dzwonek do drzwi, głośny i natarczywy. Usiadł zaskoczony. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje. Czuł się tak, jakby nie było go tu kilka lat. Przytrzymał się krzesła i wstał.

Dzwonek na moment ucichł i ktoś zaczął pukać, a potem znów zaczął dzwonić. Po chwili słychać było i stukanie, i dzwonienie.

Rozkładając ręce, żeby złapać równowagę, Jim podszedł do drzwi i otworzył je. Zobaczył syna pani Vaizey, Gerainta, niskiego grubaska o tłustych czarnych kędziorach i czerwonej twarzy. Geraint miał na sobie koszulkę w kwiatki i długie bermudy.

– Dzwonię od pięciu minut – oświadczył z pretensją.

– Skąd wiedziałeś, że jestem w domu?

– Od Myrlina. Powiedział, żebym dzwonił do skutku, na wypadek gdybyś miał odlot albo co.

– Myrlin nie powinien wtykać nosa w cudze sprawy.

– Szukam mojej starej – mruknął Geraint, zajrzeć Jimowi przez ramię do środka mieszkania. – Widziałeś ją, no nie?

Jim nigdy nie potrafił zrozumieć, jak taka cywilizowana, wykształcona kobieta jak pani Vaizey mogła urodzić takiego prymitywnego, grubego krzykacza.

Potrząsnął głową.

– Przykro mi, nie widziałem jej od wczoraj.

– Myrlin mówił, że mogła tu przyjść.

– Obawiam się, że Myrlin się myli.

– No, nie wiem… nie ma jej w domu, a spójrz, która godzina. Nigdy nie wychodzi tak późno. Poza tym zamknęła drzwi.

– Może poszła coś zjeść.

– Taa, pewnie. A może wybrała się w sześciotygodniową podróż stopem po Gwatemali?

Rany boskie, zostawiła otwarte drzwi i sałatkę na stole.

– Jeśli się o nią niepokoisz, to czemu nie wezwie policji? Może dostała amnezji albo co… może błąka się w pobliżu?

Nad górną wargą Gerainta pojawiły się krople potu.

– Może raczej sam jej poszukam. Czy gliny mogą zrób coś, czego ja nie mogę?

– No cóż… mam nadzieję, że ją znajdziesz. Z pewność nic jej nie będzie.

– A ty co, bawisz się w pana Blue Sky? Pewnie zatłuczona na śmierć w jakimś kanale.

Kiedy Geraint wyszedł, Jim zamknął drzwi i dla pewności założył łańcuch. Ostrożnie dotknął czubka nosa, który go trochę bolał, ale zdołał przejść przez pokój nie trać równowagi.

Poszedł do drugiego pokoju i przez dłuższy czas stał tam nie zapalając światła. Nie chciał widzieć tego, co leżało pod łóżkiem. Nagle jednak przyszło mu do głowy, że szczątki pani Vaizey mogą zacząć wychodzić spod łóżka, kołysząc się na boki w krwiście czerwonej narzucie jak gigantyczna dżdżownica, i natychmiast zapalił światło.

Tobół wciąż tam leżał, nieruchomy. Jim przykucnął obok łóżka i dotknął narzuty, żeby się upewnić. Poczuł miękką masę.

Zgasił światło i wyszedł z pokoju. Przeszedł korytarzem do sypialni i przystanął. Wahał się przez kilka sekund, a potem wrócił i przekręcił klucz w drzwiach zapasowej sypialni. Nie wierzył w życie po śmierci, szczególnie po śmierci tak okropnej i gwałtownej jak w przypadku pani Vaizey, ale po co ryzykować?


Nie zamierzał spać. Chciał zaczekać, aż nikogo w pobliżu nie będzie i znieść szczątki pani Vaizey do samochodu. Jednak Geraint co chwila wychodził ze swojego mieszkania lub wracał, do Tiny Henstell wpadło paru znajomych na drinka, a w sypialni Myrlina światło paliło się aż do pierwszej w nocy, później zaś pewnie obserwował sąsiadów z ciemnego okna.

Jim próbował drzemać, ale dręczyły go przerażające koszmary. Wciąż słyszał to stłumione dudnienie bębnów, rozchodzące się po domu coraz szybszym rytmem. Czuł, że znalazł się w mocy przekraczającej wszelkie pojęcie, okrutnej i złej. Widział żelazne balustrady balkonów i przecinane błyskawicami niebo. Słyszał tupot nóg biegnących po smaganej deszczem trawie.

Obudził się tuż po siódmej. Wielka szara przepiórka siedziała na parapecie jego okna, stukając dziobem w szybę. Prześcieradło było pomięte i mokre od potu, a Jim spał w nogach łóżka.

– No już, spadaj! – powiedział do przepiórki i zastukał knykciem w szybę. Ale ptak tylko lekko przekręcił łepek.

Jim wygramolił się z łóżka i poczłapał przez pokój, przeciągając się i ziewając. Nozdrza wciąż trochę go bolały, a język miał suchy i szorstki jak papier ścierny numer 2. Dotarł do kuchni, otworzył lodówkę, wyjął sok pomarańczowy i pił łapczywie prosto z butelki, aż płyn pociekł mu po brodzie i zmoczył kołnierzyk podkoszulka.

Ocierając usta, zobaczył na stole woreczek z proszkiem. Wiedział, że wypróbował go zeszłej nocy, ale nie pamiętał, jakie fałszywe wspomnienie próbował umieścić w swa głowie.

Może nie udało mu się. Jeżeli nawet nie pamiętał, jakie to miało być wspomnienie, to co wart jest ten proszek?

Mimo wszystko zawiązał woreczek i położył go na kuchennym blacie obok portfela, kluczy i telefonu komórkowego. Wiedział, co potrafi zrobić wuj Umber, kiedy ktoś nie podporządkuje się jego woli. Nie chciał, żeby znów ktoś skończył wchłaniając sam siebie; a przynajmniej nie z jego powodu.

Teraz zresztą wiedział na pewno, że Tee Jay jest niewinny, więc jeśli wyjdzie na wolność dzięki czarom wuja Umbera, niech tak będzie.

Wziął prysznic, ubrał się i zrobił sobie filiżankę kawy nazywanej przez robotników drogowych „podkowiastą” – tak gęstej, że – mogłaby w niej pływać podkowa. Zastanawiał się, czy nie powinien znów zerknąć na szczątki pani Vaizey. Tylko po co? Przecież nie ruszała się. Doszedł jednak do wniosku, że musi nakryć łóżko zapasową narzutą, żeby nikt nie mógł dostrzec, co jest pod spodem. Juanita nie przyjdzie sprzątać wcześniej jak w poniedziałek, ale nigdy nie wiadomo. Z jakiegoś powodu może zjawić się też gospodarz budynku – było to mało prawdopodobne, możliwe, a Jim nie chciał przez cały dzień w college’u denerwować się rozmyślając o tym.

Otworzył drzwi sypialni i ostrożnie zajrzał do środka. Czerwona narzuta wraz ze swoją makabryczną zawartością tkwiła pod łóżkiem, tam gdzie ją zostawił. Podszedł do niej, jakby oczekiwał, że tobół nagle się poruszy, chociaż wiedział, iż to, co jest w środku, już nigdy nie będzie się ruszać. Dwa czy trzy razy wciągnął nosem powietrze, upewniając się, czy nie cuchnie. Tylko raz w życiu czuł trupi odór – kiedy w sąsiednim mieszkaniu umarł samotny stary mężczyzna – ale nigdy nie zapomni tego zapachu. Ta wywracająca żołądek woń przypominała o tym, co kiedyś czeka wszystkich żyjących.

Podszedł do szafy w kącie pokoju i wyjął dużą wełnianą narzutę, której czasem używał w zimie. Rozłożył ją i już miał nakryć nią zapasowe łóżko, kiedy nagle zauważył coś dziwnego.

Z kapy, którą owinął szczątki pani Vaizey, wysypywał się szary proszek.

Po chwili wahania trącił tobół nogą. Posypało się więcej prochu, niemal tak drobnego jak talk. Uklęknął i położył rękę na narzucie, usiłując wymacać, co znajduje się wewnątrz. Tobół natychmiast sklęsnął, a Jim odskoczył przestraszony, boleśnie wykręcając sobie nogę w kostce.

Odczekał chwilę, ciężko dysząc i zastanawiając się, co robić. Nie miał ochoty otwierać pakunku, żeby zobaczyć, co stało się ze szczątkami pani Vaizey, ale wiedział, że musi to zrobić. Ponownie podszedł do łóżka, ostrożnie ujął róg narzuty w dwa palce i odchylił. Na podłogę osypała się mała lawina pyłu.

Wyciągnął cały tobół spod łóżka, rozwiązał sznurek i zajrzał do środka. Wewnątrz była tylko kupka prochu, z dwoma lub trzema kawałkami kości – paliczkami palców i kawałkiem żebra.

Spróbował wziąć do ręki żebro, ale i ono rozsypało się w proch. Szczątki pani Vaizey zmieniły się w garść popiołu tak dokładnie, jakby je poddano kremacji. Jim zrozumiał, że ma do czynienia z przeciwnikiem dysponującym niezwykłymi, nadnaturalnymi zdolnościami.

Nigdy nie słyszał ani nie czytał o czymś takim. Samozniszczenie pani Vaizey było zjawiskiem niespotykanym w kulturze amerykańskiej czy europejskiej – przynajmniej on nigdy o czymś ta nie słyszał – a to, w jaki sposób rozsypała się w proch, nie przypominało żadnego z opisywanych w prasie niezwykły wydarzeń, takich jak natychmiastowa mumifikacja czy samoistne spalenie. To była afrykańska magia – dziwna i bardzo potężna.

Poszedł do kuchni i wrócił z plastikową torbą, a potem podniósł narzutę, przesypał do torby cały pył i zawiązał ją.

Szczątki pani Vaizey ważyły teraz tyle co gruby kot. Resztki prochu sprzątnął odkurzaczem. Przynajmniej łatwiej będzie pozbyć się ciała tej biednej kobiety.

W połowie schodów znów spotkał Myrlina. Sąsiad spojrzał na niego podejrzliwie.

– Nadal nie ma śladu pani Vaizey – powiedział oskarżycielskim tonem.

– Może znudziło jej się tu mieszkać, i tyle – odparł Jim.

– Co tam masz? – spytał go Myrlin, ruchem głowy wskazując plastikową torbę.

– Tylko wspomnienia – mruknął Jim.

Poszedł na parking, otworzył samochód i schował torbę do bagażnika.

– Tylko wspomnienia – powtórzył tak cicho, by tamten go nie usłyszał.

Загрузка...