ROZDZIAŁ XII

Przeleciał do sypialni. Tam również nie było ciała. Z rosnącym przerażeniem otworzył drzwi łazienki. Wanna była pusta. Z sitka prysznica kapała woda.

Wrócił do stołowego i położył dłoń na kanapie, jednak nie wyczuł ciepła. Zauważył, że popiół jest rozrzucony, jakby ktoś przeszedł przez krąg. Kotka chyba wyczuła obecność pana, bo podniosła łeb i otworzyła jedno oko.

Co do diabła mam teraz zrobić? – zastanawiał się Jim. Czy właśnie tak ukarał go Umber Jones, zabierając mu ciało i pozostawiając bezdomnego ducha? Pani Vaizey mówiła, że rozdzielone ciało i duch mogą przetrwać bez siebie tylko przez krótki czas. Co teraz ma robić?

A jeżeli zniknięcie jego ciała nie miało nic wspólnego z Umberem Jonesem? Jeśli Myrlin zobaczył go w takim stanie i wezwał karetkę?

Raz po raz okrążał pokój. Nikt nie mógł go spostrzec, ale poruszając się powodował wirowanie powietrza. Duchy i widma nie są całkowicie niewykrywalne. Podnoszą lub obniżają temperaturę, zwalniają chód zegarów, a ich oddech zawsze można wyczuć czy nawet dostrzec, szczególnie na zaparowanej szybie.

Wciąż krążył jak oszalały, kiedy usłyszał znajome stukanie w szybę okna pokoju. Nie mógł otworzyć drzwi, więc wypłynął przez otwór wentylatora na balkon. Przy balustradzie stał Elvin, uśmiechając się do siebie. Rany na jego twarzy ziały czernią i zaczęły ociekać gęstą, zielonkawą wydzieliną zasychającą wokół brzegów jak majonez na słoiku, a w jego oczodołach kłębiły się zielone muchy.

– Pewnie przynosisz następną wiadomość – powiedział Jim.

Elvin zamknął i otworzył usta. Język miał tak opuchnięty, że prawie nie mógł mówić.

– Nie wiesz przypadkiem, gdzie się podziało moje ciało? – zapytał Jim. – Jeżeli Umber Jones w taki sposób, chce mnie ukarać, to możesz mu powiedzieć, że go przepraszam i nigdy już nie dotknę jego laseczki. Niech mi; tylko odda moje ciało.

– Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz – wybełkotał Elvin.

– O czym ty mówisz, do diabła?

Mucha wyleciała z jednego oczodołu Ełvina, bzycząc donośnie w nocnej ciszy.

– Zaniosłem twoje ciało tam, gdzie powinno być… tam, gdzie powinny leżeć wszystkie ciała – powiedział martwy chłopiec.

– Gdzie? Na cmentarz?

Elvin kiwnął głową.

– Wszystkie ciała powinny być w ziemi, tak jak i moje.

– Moje ciało zostało pochowane?

– Właśnie, panie Rook. Ale niech się pan nie przejmuje, Odmówiłem krótką modlitwę nad pańskim grobem.

Jim poczuł się jeszcze bardziej nagi i bezbronny. Uwolnienie się od ciała było wspaniałym przeżyciem, ale teraz czuł się tak, jakby zbyt długo siedział w zimnej wannie. Mimo iż był duchem, trząsł się cały. Zatęsknił za swoim ciałem. Choć było ciężkie i niewygodne, brakowało mu ciepła i poczucia bezpieczeństwa, jakie zapewniało.

– Nikt nigdy pana nie znajdzie, panie Rook – oświadczył Elvin. – Będzie pan musiał zaczekać, aż Umber Jones pana odkopie.

– A kiedy to będzie?

– Za dzień. Może dwa. Za półtora miesiąca. Trzy miesiące. A może nigdy.

– Przecież moje ciało nie przetrwa bez duszy.

– Pokażę panu, gdzie jest pan pochowany, żeby mógł pan z powrotem wejść w swoją skórę.

– Jednak nawet jeśli to zrobię, to jak przeżyję dwa metry pod ziemią?

– Proszek… – wymamrotał Elvin z uśmiechem. – Dmuchnąłem na pana trochę proszku, kiedy leżał pan na kanapie. Nie musi pan jeść ani pić. Prawie nie będzie pan oddychał. Jest pan zombie, panie Rook. Przeżyje pan pod ziemią długie miesiące.

Jim nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Elvin przysunął się bliżej. Cuchnął tak odrażająco, że Jim zwymiotowałby, gdyby miał żołądek.

– Niech pan idzie za mną – powiedział Elvin. – To niedaleko.

Odwrócił się i poczłapał wzdłuż balkonu. Jim zawahał się, lecz Elvin obejrzał się i pomachał na niego.

– Chodźmy – ponaglał. – Nie mamy wiele czasu. Przecież chce pan dostać z powrotem swoje ciało, prawda?

Jim niechętnie spłynął za nim po schodach. Jednak zamiast wyjść na ulicę, Elvin skręcił w wąskie przejście wiodące na tyły domu, gdzie stały pojemniki na śmieci. Było mokre od wody z ogrodowych spryskiwaczy. Elvin powłóczył nogami po cemencie w ten sam charakterystyczny sposób, co zombie z „Powrotu żywych trupów”. Wielki Boże, pomyślał Jim, czyż życie naprawdę nie naśladuje sztuki? O ile „Powrót żywych trupów” można uznać za sztukę.

Elvin przeszedł przez podwórze i pobrnął przez plątaninę krzaków i zarośli, aż dotarł do trójkątnego skrawka ugoru między tyłem garaży a betonową ścianą następnego budynku.

Było tu ciemno i ponuro, lecz Jim dostrzegł, że sucha kamienista gleba jest świeżo skopana.

– To tu pochowano moje ciało? – zapytał ze zgrozą.

– Nie wyczuwa go pan, panie Rook? Nie czuje własnego ciała?

– Nie. Co mam teraz robić?

– To, co zawsze robią duchy, kiedy wracają ze spaceru. Wrócić do swego ciała i odpocząć.

– Czy Umber Jones wiedział, że dziś wieczór opuszczę moje ciało?

– Umber Jones wie wiele rzeczy, panie Rook.

– Przecież tylko moi uczniowie wiedzieli, co zamierzam zrobić. Nikt inny. A oni nie powiedzieliby mu o tym.

– No cóż – rzekł Elvin – teraz będzie pan miał mnóstwo czasu do przemyślenia tej sprawy.

Chyba wcale nie chciał być sarkastyczny. Jego zduszony, rozmamłany głos brzmiał prawie smutno, jakby bardzo żałował, że to nie jego gnijące ciało spoczywa w trumnie pod ziemią.

Jim nie wiedział, co robić. Stał na grudach przekopanej ziemi i usiłował wyczuć, gdzie jest jego ciało. Minęło kilka minut. Elvin cierpliwie obserwował go, a noc wokół rozbrzmiewała odgłosami ulicznego ruchu. Nagle Jim poczuł pod sobą jakieś ciepło: jego ciało znajdowało się pod nim, wyczuwał je. Zamknął oczy i próbował wyobrazić sobie, jest po prostu ciepłą wodą wsączającą się w glebę i wniknął w ziemię. Zapadając się coraz niżej czuł, jak jego duch przesuwa się między drobinami piasku. Po chwili znalazł się w kompletnych ciemnościach.

Dotarł do wieka trumny. Zwykłe pudło z sosnowych desek, przez które przesączył się z łatwością. Wpłynął z powrotem do swojego ciała, do mózgu. Wniknął w dłonie, jakby wkładał parę rękawiczek. Wypełnił płuca, żołądek i sięgnął w nogi, aż do czubków palców.

Przez kilka sekund czuł bezgraniczną ulgę.

Ale tylko przez kilka sekund. W następnej chwili zrozumiał, że jest uwięziony w ciemnej, ciasnej skrzyni i nie może się poruszyć. Poczuł gwałtowny przypływ klaustrofobii, jednak nawet nie mógł wrzasnąć. Leżał unieruchomiony magicznym proszkiem, z szeroko otwartymi oczami, rozdziawionymi ustami i zupełnie sparaliżowanymi mięśniami twarzy. Kiedyś, grając w piłkę, wywichnął sobie szczękę, ale to było tysiąc razy gorsze. Wszystkie mięśnie zesztywniały mu tak, że nie mógł nawet wyładować wściekłości dysząc, kopiąc czy tłukąc pięściami. Pomyślał, że prawdopodobnie niedługo umrze.

Po kilku minutach spróbował wziąć się w garść. Trumna była tak ciasna, że nosem prawie dotykał jej wieka. Miał wrażenie, że zaraz eksploduje jak bomba. Jednak po chwili zaczął powtarzać w myślach: „Jesteś pogrzebany, sparaliżowany, ale nie jesteś martwy. Przestań panikować i zacznij myśleć, bo inaczej nigdy się stąd nie wydostaniesz. Przecież wiesz, że niektórzy ludzie potrafili przeżyć kilka dni po takim»pogrzebie«. Ty też możesz przeżyć, jeśli zachowasz spokój. Twoje płuca nie chcą oddychać, ale to nawet lepiej. Musisz spowolnić metabolizm do absolutnego minimum. Żadnych wysiłków myślowych, żadnej histerii”.

Minęło prawie dwadzieścia minut, zanim zdołał się uspokoić. Wciąż miał chwilowe ataki klaustrofobii, pod wpływem których dygotał od głowy do stóp. Mimo to jakoś opanował strach i uspokoił umysł. Przeżyje, był tego pewien. Umber Jones za bardzo go potrzebował, żeby pozwolić mu umrzeć. Po prostu ukarał go za to, że próbował mu ukraść laseczkę loa.

Jeśli spokojnie przyjmie tę karę, przeżyje.

Usiłował myśleć o tym, co powinien robić dalej. Mógł leżeć tu i czekać, aż Umber Jones go ekshumuje, albo próbować uciec. Problem w tym, że był sparaliżowani a jego umysł nie potrafił zdobyć się na żaden większy wysiłek. Leżał w kompletnej ciemności, pod ziemią, nie mogąc – krzyczeć i nawet nie mogąc płakać. Po raz pierwszy w życiu zrozumiał, jak to jest być zombie i dlaczego tak posłusznie wykonywali rozkazy, kiedy w końcu wykopano ich z ziemi. Pozostawali w głębokim szoku lub byli tak wdzięczni za ocalenie, że zrobiliby wszystko, co rozkazał im wybawca. Nie ma nic okropniejszego, niż leżeć tak żywcem w swoim grobie, czekając z nadzieją na dźwięk łopaty. Jim był gotów uwierzyć, że Bóg o nim zapomniał.


O 10.15 druga klasa specjalna była już niespokojna. Jednak nikt nie wrzeszczał, nie strzelał kawałkami papieru i nie bębnił w blaty stolików. Tym razem byli przygaszeni i zmartwieni, rozmawiali ściszonymi głosami i od czasu do czasu podchodzili do okna, żeby sprawdzić, czy na parkingu nie pojawił się samochód Jima.

Russell Gloach kończył stertę aromatycznych tortillas, wystarczającą dla licznej rodziny.

– Nie uważacie, że coś poszło nie tak? – zapytał. – Ten wuj Tee Jaya wygląda na wyjątkowo paskudnego faceta.

Muffy zerknęła na zegarek.

– Gdzie jest Tee Jay? Chyba tylko on mógłby nam powiedzieć, co naprawdę się stało, a tymczasem nie ma go…

– Coś poszło nie tak – powtórzył Russell, pryskając okruchami placków.

– Może skończyłbyś z tym pesymizmem? -.warknął Seymour. – Pana Rooka mogło zatrzymać cokolwiek. Korek drogowy, kto wie co?

– Czy kiedykolwiek się spóźnił? Zawsze przychodzi na czas.

– Może znalazł tę laskę i teraz próbuje się jej pozbyć.

– M-m-może p-powinniśmy z-zadzwonić do jego d-do-mu? – podsunął David.

– To chyba najlepszy pomysł – odparła Sharon. – Czy ktoś zna numer jego telefonu?

– Jest w jego biurku – poinformował Ray.

– Skąd wiesz?

– Bo zawsze przeglądam biurka nauczycieli, żeby zobaczyć, co skonfiskowali. Jeśli potrzebujecie gumę do żucia, scyzoryk czy magazyn porno, nie ma pewniejszego źródła jak biurko nauczyciela.

Znaleźli telefon Jima w notesiku w skórzanej okładce, który zawsze trzymał w lewej szufladzie. Sue-Robin wyjęła z eleganckiej torebki swój komórkowiec i wystukała numer, przez cały czas żując gumę. Czekając, nadmuchała duży różowy balon. Telefon dzwonił i dzwonił, ale Jim nie odpowiadał. W końcu Sue-Robin powiedziała:

– Nie odbiera. Coś musiało mu się stać.

– I co teraz zrobimy?

– No cóż, najpierw chyba sprawdzimy w kancelarii, czy w ogóle dziś przyszedł. A potem… no, nie wiem… może kilkoro z nas powinno pójść do Tee Jaya? Może on wie, gdzie podział się pan Rook.

Muffy poszła porozmawiać z Sylvią, sekretarką doktora Ehrlichmana, ale ona również nie widziała Jima.

– Nie martwcie się, to pewnie ten jego stary samochód. Poproszę doktora Ehrlichmana, żeby dał wam coś do roboty.

– Och, nie. Proszę mu powiedzieć, żeby się nie fatygował. Mamy mnóstwo roboty – odparła Muffy.

Wróciła do klasy i przecząco pokręciła głową.

– A więc to tak – stwierdziła Sue-Robin. – Ray i Beattie, może wy pojedziecie do domu Tee Jaya? Spytacie jego mamę o adres wuja, a potem sprawdzicie, czy jest w domu.

– Muszę tam iść właśnie z Rayem? – zapytała z odrazą Beattie.

Ray posłał w jej kierunku czuły pocałunek i powiedział:

– Pewnie, że tak. Mam najszybszą gablotę.

– Szybki samochód jest nędznym odpowiednikiem penisa – prychnęła Beattie.

– W szybkim samochodzie szybciej do raju – odparował Ray.

Nadal dyskutowali jeszcze nad tym, co mogliby zrobić pozostali, gdy usłyszeli przeraźliwy pisk. Zamilkli i popatrzyli po sobie, a potem, jak na próbie baletu, wszyscy jednocześnie obrócili głowy w kierunku źródła dźwięku. W powietrzu unosił się kawałek kredy, raz po raz postukując w tablicę.

– O mój Boże! – jęknęła Rita Munoz. – To pewnie znów wuj Tee Jaya.

– Mam nadzieję, że nie – mruknął Seymour. – Co zrobimy, jeżeli to rzeczywiście on?

Kawałek kredy znieruchomiał w powietrzu, a potem nagle upadł na podłogę. Wszyscy podskoczyli. Po chwili kreda znów uniosła się bardzo powoli i dotknęła tablicy. Wyglądało to tak, jakby trzymała ją jakaś niewidzialna dłoń, której palce nie mogą się dobrze zacisnąć.

– Hej, patrzcie – zawołał John Ng. – Stawia jakiej znaki. Coś pisze.

Denerwująco powoli kreda nakreśliła krótką pionową linię. Potem lekko przesunęła się w bok i narysowała coś co wyglądało jak grabki.

JE.

– Co to oznacza? – zmarszczył brwi Titus. Jednak kreda zaraz poruszyła się znowu i dorysowała jakiś zygzak.

– Nie rozumiem tego – rzekł Ricky. – Jeśli mamy rozmawiać z duchem, to może byłoby lepiej, gdyby raz stuknął na „tak”, a dwa na „nie”?

Kreda poruszyła się znowu. Tym razem napisała T, potem dorysowała drugie grabki i podwójny pagórek. Kimkolwiek był piszący, w miarę upływu czasu zdawał się nabierać pewności siebie i siły.

JESTEM POCHOWANY.

– „Jestem pochowany” – przeczytał Titus. – Tak napisał. Jestem pochowany.

Kreda pisała dalej, z każdą chwilą szybciej. Klasa obserwowała ją jak urzeczona.

JESTEM POCHOWANY ZA GARAŻAMI NA TYŁACH DOMU. WEŹCIE ŁOPATY. JIM.

Po słowie „Jim” kreda upadła na podłogę i pękła. Uczniowie przez chwilę milczeli, a potem zaczęli pohukiwać, krzyczeć i wiwatować. Duch Jima Rooka naprawdę tu był.

Sherma uciszyła ich i wyszła na środek klasy, rozglądając się wokół.

– Panie Rook… wiemy, że pan tu jest. To było jedno z najniezwyklejszych przeżyć w moim życiu…

– Daj spokój z przemówieniami – przerwał jej Ricky. – Chodźmy go wykopać.

Wszyscy skoczyli do drzwi, ale właśnie w tej chwili stanął w nich doktor Ehrlichman z grubym plikiem zeszytów pod pachą. Zatrzymali się, szurając nogami i pokasłując. Doktor Ehrlichman popatrzył na nich ze zdziwieniem i powiedział:

– Jeszcze pół godziny do przerwy. Dokąd się wybieracie?

– Zajęcia w terenie, proszę pana – odparł Russell.

– Zajęcia w terenie? Nic nie wiem o żadnej wycieczce. Poza tym nie możecie iść na nią sami, bez pana Rooka.

– Mamy się spotkać z panem Rookiem przy plaży. Mamy pochodzić po plaży, a potem napisać wiersz o swoich wrażeniach. Wie pan, tańczące fale i tym podobne rzeczy.

– I lale w bikini – wtrącił Mark i stęknął, gdy Russell szturchnął go w plecy.

– Przykro mi, ale nie dawałem panu Rookowi pozwolenia na zajęcia w terenie – oświadczył doktor Ehrlichman. – Dopóki nie omówię z nim tego osobiście, uważajcie je za odwołane. Przyniosłem wam kilka zadań z matematyki, żebyście dobrze się bawili przez następne pół godziny.

– Bawili? – jęknął Greg. Matematyka była dla niego równie zrozumiała jak sanskryt.

Nawet nad najłatwiejszymi zadaniami siedział całe godziny, otrzymując wyniki, które według nauczyciela były nie tylko błędne, ale twórczo błędne.

– Nie możemy kazać panu Rookowi czekać na plaży – stwierdził Ray. – Będzie się zastanawiał, co się z nami stało.

– No dobrze… w takim razie ty i John pójdziecie do niego i zawiadomicie go o zmianie planów. Tylko pospieszcie się. Pozostałych proszę o zajęcie swoich miejsc. Rozdam wam prace.

Klasa przyjęła to chórem jęków, westchnień i cichych protestów, niechętnie wracając do stolików. Przystanąwszy w progu Ray uniósł kciuk do góry, a potem wycelował w dyrektora środkowy palec. Oczywiście zrobił to za jego plecami. Z pewnością był łobuzem, ale nie samobójcą.


Odnalezienie zachwaszczonego spłachetka ziemi za garażami zajęło im dłuższą chwilę, ale kiedy tam dotarli, od razu wiedzieli, że trafili we właściwe miejsce. Świeżo skopana ziemia była dobrze widoczna, suche grudy tworzyły wyraźny kształt nagrobka.

Po cichu pożyczyli sobie z magazynka woźnego dwie łopaty na długich trzonkach, jednak nie od razu zaczęli kopać. Stanęli nad grobem i niespokojnie spojrzeli po sobie Tam, w klasie, wykopywanie pana Rooka wydawało się wspaniałą przygodą, ale teraz, kiedy naprawdę przyszli tutaj i stanęli nad jego grobem, zaczęły ich nękać wątpliwości. Co będzie, jeśli go wykopią, a on okaże się martwy? Albo okropnie okaleczony? A jeśli to pomyłka i to wcale nie on? Co wtedy powiedzą policji? „Duch zostawił nam wiadomość na szkolnej tablicy, każąc nam wykopać ciało”?

– Może nie powinniśmy tego robić – mruknął Ray.

John trącił bryłę ziemi końcem łopaty.

– A jeżeli on tam jest i nadal żyje? Nie możemy go tak zostawić.

Ray przygryzł kciuk.

– Nie wydaje mi się, żeby on mógł jeszcze żyć.

– Może żyje. To voodoo… a ci faceci od voodoo potrafią utrzymać przy życiu ludzi pochowanych w trumnach.

– No, nie wiem. Może powinniśmy wezwać gliny. Po prostu anonimowy telefon.

John milczał przez chwilę, a potem sięgnął za koszulę i wyjął swój amulet. Podniósł wisiorek do słońca. Kamień roziskrzył się jak diament.

– Myślę, że wszystko będzie dobrze – stwierdził John. – To miejsce ma pozytywną aurę. Nie ma tu niczego złego… ani nikogo martwego.

– Mam uwierzyć temu kamieniowi? – zapytał Ray.

– Widziałeś, jaki zrobił się ciemny, kiedy wuj Tee Jaya przyszedł do klasy. Ja mu wierzę.

– W porządku. Zacznijmy kopać.


Zamknięty w ciemnej sosnowej skrzyni Jim usłyszał pierwsze odgłosy kopania i pomyślał:

Bogu dzięki. Był wyczerpany, jakby brał udział w maratonie olimpijskim. Tego ranka zużył wszystkie siły każąc swemu duchowi znów opuścić ciało i wydostać się na powierzchnię.

Potem bardzo wolno przepłynął nad ulicami, bliski poddania się w połowie drogi do West Grove College. Kiedy zatrzymał się na chwilę pod wiaduktem, miał wrażenie, że poranna bryza po prostu rozwieje jego przezroczyste strzępy po oceanie.

Ale myśl o Umberze Jonesie oraz o tym, co ten łotr zrobił Elvinowi, pani Vaizey i jemu, sprawiła, że znalazł w sobie dość silnej woli, aby napisać wiadomość na tablicy. Gniew dodał mu sił. Jednak potem był bliski utraty świadomości i ledwie pamiętał, jak jego duch zdołał dowlec się z powrotem i wniknąć w ziemię.

Odgłosy kopania rozlegały się coraz bliżej. Teraz, kiedy wyzwolenie było tak bliskie, Jim poczuł, że znów ogarnia go fala klaustrofobii. Miał ochotę walić w wieko trumny. Chciał krzyczeć do tych, którzy znajdowali się na górze. A jeśli przestaną kopać i pójdą sobie? A jeśli to wcale nie jego uczniowie? Jeżeli wykopie go ktoś całkiem obcy i uzna za zmarłego?

A jeśli to Elvin lub Umber Jones?

Łopaty uderzyły o wieko trumny. Potem usłyszał szuranie zeskrobywanej ziemi i stłumione głosy. Po kilku następnych minutach koniec łopaty wsunięto pod pokrywę i z donośnym trzaskiem oderwano wieko. Ziemia obsypała Jimowi twarz, a oślepiająco jasne światło dnia poraziło oczy.

Ray i John, niech ich Bóg błogosławi. Klęczeli przy nim, spoglądając szeroko otwartymi oczami. Nigdy przedtem nie zauważył, że Ray usiłuje wyhodować wąsik.

– Czy on nie żyje? – zapytał Ray. – Wygląda jak martwy.

John ponownie wyciągnął swój naszyjnik, przyłożył go Jimowi do czoła i przytrzymał chwilę. Potem podniósł go i obejrzał.

– Jest czysty – oświadczył. – Pan Rook wygląda na martwego, ale wciąż żyje.

Zabierzmy go stąd, zanim ktoś nas zobaczy.

Wyciąganie Jima z trumny było niemal komiczną pantomimą. Mięśnie miał tak zesztywniałe, że jego łokcie nie zginały się, toteż nie mogli zarzucić sobie jego rąk na ramiona. Wytaszczyli go więc z trumny i ponieśli sztywno wyprostowanego, jak drewnianą figurkę Indianina reklamującego cygara. Sapiąc z wysiłku, doszli do garaży, przy których Ray zaparkował swój samochód. Położyli Jima na tylnym siedzeniu i kiedy John poszedł po łopaty, Ray przejrzał zawartość kieszeni Jima. Portfel, plan zajęć, kluczyki. Czuł się okropnie nieswojo pod spojrzeniem przekrwionych oczu nauczyciela. Poklepał Jima po ramieniu i powiedział:

– Niech się pan nie martwi, panie Rook. Wykopaliśmy pana i niedługo doprowadzimy pana do porządku.

Tymczasem wrócił John i wrzucił łopaty do bagażnika.

– Dokąd teraz? – zapytał.

– Myślę, że powinniśmy zawieźć go do jego mieszkania… tak będzie najlepiej. Potem ściągniemy resztę klasy i zdecydujemy, co dalej.

John spojrzał na tylne siedzenie, na którym leżał zesztywniały Jim.

– Myślisz, że on nas słyszy?

– Nie wiem. Rany boskie, nie wiem nawet, czy przeżyje. Ale musimy robić, co się da, no nie? On próbował opiekować się nami, więc teraz my musimy spróbować zaopiekować się nim.

Wnieśli Jima po schodach na górę, do drzwi mieszkania. Jego buty głośno szurały po betonie. Otworzyli drzwi i wtaszczyli go do środka. Kotka Tibbles miaucząc ocierała się o ich nogi, gdy nieśli go na kanapę. Położyli go na plecach, a potem John pochylił się nad nim i przyłożył ucho do jego piersi.

– W porządku. Żyje – oświadczył. – Słyszę, jak bije mu serce.

– I co teraz?

– Chyba powinniśmy pozwolić mu odpocząć. Cokolwiek mu podano, prędzej czy później przestanie działać.

Ray delikatnie próbował zamknąć Jimowi powieki. Udało mu się z prawą, ale lewe oko pozostało otwarte, patrząc na nich oskarżycielsko. A przynajmniej wydawało się, że spogląda oskarżycielsko, choć w rzeczywistości Jim chciał tylko dać im znać, że nadal żyje. Przede wszystkim jednak chciał, żeby zwołali resztę klasy – szczególnie chodziło mu o Sharon.

Paraliż nie ustępował, ale Jim wiedział, że musi być jakiś sposób, żeby go pokonać. W końcu czarownicy voodoo potrafili przywracać zombie do życia. Był pod działaniem jakiejś chemicznej substancji, na którą musiało istnieć jakieś antidotum, choćby sporządzone ze sproszkowanych czaszek, pajęczyn i odgryzionych kurzych łbów.

– Ściągnę tu innych – powiedział Ray. – Musimy to przedyskutować, rozumiesz? Pan Rook nie jest tylko twoim i moim nauczycielem. Jest nauczycielem nas wszystkich.

Podniósł słuchawkę i zadzwonił do West Grove College.

– Halo? – powiedział niższym o oktawę głosem. – Czy mogę mówić z Sue-Robin Caufield? Tu jej ojciec. Tak, obawiam się, że to pilne. Jej babcia miała atak serca. Tak… Może nie przeżyć tej nocy.

John usiadł na brzegu kanapy i spoglądał na Jima ze współczuciem.

– Panie Rook… słyszy mnie pan? Czy może pan mówić? Mógłby mi pan powiedzieć, jak się pan czuje?

Jim patrzył na niego jednym okiem. Widział go i słyszał, lecz nie mógł powiedzieć ani słowa, gdyż miał wrażenie, że jego język jest zrobiony z drewna balsy, a mięśnie policzków zacisnęły się na stałe. Chciał poruszyć wargami, bardzo chciał coś powiedzieć, ale układ nerwowy odmówił mu posłuszeństwa.

– Zbierzemy tu całą klasę – powiadomił go John. – Znajdziemy wujka Tee Jaya i damy mu nauczkę, nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobimy w życiu.

Jim leżał nieruchomo, z jednym okiem zamkniętym, a drugim otwartym. Mógł tylko czekać, aż działanie proszku Umbera Jonesa osłabnie albo ktoś mu poda jakąś skuteczną odtrutkę. Jeśli Elvin mówił prawdę, działanie trucizny może ustąpić po wielu dniach, a nawet tygodniach.

Ray rozłączył się i wrócił do nich. Położył dłoń na ramieniu Jima.

– Jeżeli mnie pan słyszy, panie Rook, to chciałbym powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Przyjdzie tu całaklasa. Dopilnujemy, żeby ten Umber Jones więcej nie bruździł. Nikt nie będzie grzebał naszego nauczyciela, nikt!

Podniósł kotkę i pogłaskał ją po łbie. Jim patrzył na to i nie ruszał się. Nagle Ray zawołał:

– Kurwa! O to chodziło. Teraz wszystko rozumiem!

– Co rozumiesz? – zapytał John.

– To, dlaczego głaskał koty. No wiesz, w tym wierszu. Bo cały świat wokół niego rozpadał się, a głaskanie kotów było czymś rzeczywistym. Głaszczesz kota, a on nic, więc dlaczego sprawia ci to przyjemność? Bo czasem ludzie dają coś za nic i cieszą się z tego.

John Ng spojrzał na niego.

– Skoro tak twierdzisz, Ray, to pewnie tak jest.

Słońce przeświecało przez bawełniane zasłony i oblewało twarz Jima niesamowitą poświatą. Czuł się, jakby był bliżej aniołów niż ziemi. Nagle jednak zaczął dochodzić do siebie. Zdołał otworzyć drugie oko i czuł, że kąciki jego ust leciutko się uniosły. Nadal nie mógł wydobyć z siebie głosu, a ręce i nogi miał zupełnie sparaliżowane, lecz wiedział już, że nie umrze. Spróbował powiedzieć „dziękuję”, co zabrzmiało jak „dziki”, ale to nie miało znaczenia. Szybko wychodził z letargu. Już nie leżał w trumnie. Znów był w swoim mieszkaniu, wśród ludzi, których obchodził jego los – a to było jednym z najlepszych lekarstw.

– Dziki – powtórzył.

John z niepokojem popatrzył na Raya.

– Co on mówi? – zapytał go Ray.

– Mówi „dziki”.

– Aha. Racja. „Dziki” – powtórzył Ray i klęknął obok kanapy. Pomachał do Jima i rzekł: – Dziki, panie Rook! Słyszy mnie pan? Dziki, panie Rook! Dziki!

Загрузка...