JEDENAŚCIE

Wspomagany przez sprzętowca, który podał mu ramię, Martinez wygramolił się z rury dokującej do śluzy, a potem przelotnie wyprężył w odpowiedzi na pozdrowienie stojącej przed nim porucznik. Niemal dorównywała wzrostem Martinezowi, miała sercowatą twarz i brązowe włosy, uczesane w węzeł z tyłu głowy i owinięte wokół pary pozłacanych pałeczek.

— Kapitan Martinez melduje się na pokładzie „Prześwietnego”. — Witaj na „Prześwietnym”, lordzie kapitanie — powiedziała. — Jestem tutaj pierwszym oficerem. Lady Fulvia Kazakov.

— Bardzo mi miło. — Martinez wyciągnął dłoń, a ona ją uścisnęła.

Alikhan wywlókł się z rury za Martinezem, umieścił stopy na pokładzie i wyprężył w pozdrowieniu.

— Milady — powiedział.

— To Alikhan — przedstawił go Martinez. — Mój ordynans. Kazakov przelotnie odpowiedziała na pozdrowienie i skinęła głową sprzętowcowi.

— Polecę temu tutaj Turnbullowi, by zaprowadził pańskich służących do ich kwater, a także do pańskiej — powiedziała. — Ale wiem, że dowódca eskadry chciałby się z panem zobaczyć teraz, jeśli to panu odpowiada.

Naturalnie — odrzekł Martinez. Gdyby nie miesiąc przyśpieszeń, przejazd do „Prześwietnego” na pokładzie „Żonkila” byłby prawie przyjemny. „Żonkil” został zbudowany tak, by zadowolić wysokich oficjeli spółki; miał prysznice, pralnię, prywatne kabiny, całą gamę rozrywek i kuchnię pełną delikatesów — o zaopatrzenie zadbał Perry, rekrut zmuszony do opuszczenia służby u Ari Abachy. Perry dołączył do Martineza pomimo złowieszczej perspektywy służenia na statku. To on kucharzył i sądząc po okrzykach innych, robił to wyjątkowo dobrze.

„Inni” stanowili pełny przydział służących Martineza. Trzeci, Espinosa był sprzętowcem, a ostatni, Ayutano, mechanikiem. Martinez w ogóle nie zamierzał wykorzystywać tych dwóch w roli służących i przywiózł ich jako swoisty prezent dla kapitana „Prześwietnego”, gdyż zauważył, że statkom, które dłuższy czas nie zawijają do doków, zawsze się przydadzą dodatkowi mechanicy i sprzętowcy.

Po opuszczeniu śluzy Martinez poszedł za Kazakov w górę zejściówki, ku krainie oficerów. Ciężki krążownik „Prześwietny” miał sześciokrotną objętość starej „Korony” Martineza i prawie czterokrotnie liczniejszą załogę. Kwatery były przestronniejsze, a korytarze dostatecznie szerokie, by czterech ludzi mogło się w nich pomieścić, stojąc ramię przy ramieniu.

Od pierwszej chwili, kiedy „Prześwietny” zarysował się w iluminatorach „Żonkila”, dla Martineza stało się jasne, że kapitan nie szczędził wydatków, by zmienić okręt w stylowe arcydzieło. Zewnętrze kadłuba pomalowano w skomplikowany wzór geometryczny w kolorach różu, zieleni i bieli jak lukier. Wewnątrz ściany wyłożono płytkami w charakterystyczny, złożony wzór żółtozłoty i ciemnoczerwony z białymi i czarnymi akcentami. Gdzieniegdzie wzór się rozstępował i – złudzenie optyczne — ukazywała się wnęka lub okno z wymalowaną sceną z natury, gąszcz zieleni, gdzie dokazywały fantastyczne zwierzęta i ptaki.

Każdy z pokojów, mijanych przez Martineza po drodze do kwatery lady Michi, miał charakterystyczny wystrój w abstrakcyjne wzory, z dominującymi kolorami turkusowym, czerwonym i żółtą ochrą; niektóre kabiny, pomalowane również z wykorzystaniem złudzenia optycznego, zdawały się otwierać na jakiś fantastyczny krajobraz albo na amfiladę pokojów o wyszukanej dekoracji. Wobec stylu i skali tego wszystkiego, estetyka kapitana Tarafaha z jego motywem piłki nożnej wyglądała na amatorszczyznę.

To wszystko stworzył, nadzorował i opłacił lord Gomberg Fletcher, kapitan „Prześwietnego”. Martinez nigdy nie spotkał Fletchera, ale wiedział, że ten potomek wysoko postawionych klanów Gombergów i Fletcherów jest uważany nie tylko za wiodącego estetę floty, ale także, że posiada największy w imperium zbiór dzieł sztuki, którego niektóre eksponaty zostały wystawione w bardziej publicznych przestrzeniach „Prześwietnego”.

Co więcej, wszystko było tu nieskazitelne. Wytrenowane oczy Martineza nie znalazły kurzu, brudu, zadrapań. Załoganci, których spotykał, nienagannie ubrani i czujni, zeskakiwali mu z drogi, gdy go tylko dostrzegli, i stawali przy ścianach wyprężeni z zadartymi brodami.

— Skoro przechodzimy obok mojego biura — powiedziała Kazakov — pan pozwoli, że się zajmę pańską kartą kapitańską.

Biuro Kazakov zdawało się być mesą ze ścianami w pastelowych barwach i wizerunkami ludzi, siedzących wygodnie na kanapach podczas jedzenia i picia. W pomieszczeniu pracowali porucznik i steward. Gdy wszedł Martinez, obaj natychmiast wstali, salutując.

— Powróćcie do swych zajęć — powiedział.

Przy ścianie stały displeje komputerowe. Kazakov opadła na fotel i wzięła klucz kapitański Martineza. Martinez zastanawiał się chwilę, dlaczego Kazakov pracuje w mesie, a potem uświadomił sobie prawdopodobną przyczynę: to on, Martinez, zajął jej kwaterę dla siebie.

Oficerem taktycznym na statku na ogół bywał porucznik, któremu ten obowiązek powierzał kapitan; jednak na statku flagowym oficer taktyczny eskadry był wyznaczany przez oficera flagowego i uważany za członka sztabu. Taki oficer był zazwyczaj nadal porucznikiem, choć uprzywilejowanym, ale były znane wypadki, że oficerowie sztabowi mieli rangę wyższą.

Jednakże Martinez, jako pełny kapitan był trzecim pod względem starszeństwa oficerem na pokładzie i pierwszy porucznik musiała prawdopodobnie przenieść swoją kwaterę, by zrobić mu miejsce. To stworzyło kaskadę, w której każdy oficer popychał oficera poniżej.

Nic nie stwarzało korzystniejszego wrażenia niż wykopywanie wszystkich młodszych oficerów z łóżek. Martinez miał nadzieję, że nie zmusił młodszego porucznika do spania z kadetami.

Kazakow wręczyła mu jego kartę kapitańską.

— Jest pan teraz w statkowym komputerze, choć będzie musiał pan poprosić lady dowódcę eskadry, by dała panu hasła do komputera taktycznego. Wysyłam plan statku do bufora pańskiej poczty, skąd będzie mógł pan go załadować do displejów mankietowych. — W szczelinie zaszumiał wydruk i Kazakov mu go wręczyła. — To jest kombinacja cyfr do pańskiego sejfu. Zmienię ją, jeśli chce pan, by była absolutnie bezpieczna, gdyż w tej chwili na pokładzie znajduje się przynajmniej jeden oficer, który ją zna.

— Przykro mi, jeśli zabrałem pani kwaterę — powiedział Martinez.

Kazakov uśmiechnęła się.

— Jakoś to przeżyję, milordzie. Niech pan przyłoży tu kciuk i podpisze.

Martinez zrobił to, a Kazakov poprowadziła go dalej, do dowódcy eskadry.

Gabinet lady Michi Chen był arcydziełem: brązowe, żłobkowane ornamentowane kolumny, ściany pomalowane w fantastyczne krajobrazy, w których unosili się klasycznie skomponowani, lekko odziani Terranie; stała tam także para prawdziwych brązowych posągów, uśmiechniętych nagich kobiet wyciągających przed siebie kosze pełne owoców.

Dowódca eskadry Chen nie przypominała zbytnio brązowych dziewcząt z owocami, które oskrzydlały jej biurko. Była przystojną kobietą w średnim wieku, nieco krępą, o siwiejących, czarnych włosach, przyciętych krótko na linii szczęk i nad czołem w prostej grzywce. Miała ziemistą cerę — prawdopodobnie był to skutek miesięcy spędzanych na pokładzie okrętu flagowego bez krzty prawdziwego słońca.

Martinez wyprężył się w salucie.

— Melduje się kapitan Martinez, milady.

— Kapitanie Martinez — powiedziała, wstając. — Witaj w rodzinie.

Martinez poczuł się lepiej i uścisnął wyciągniętą dłoń.

— Jestem bardzo szczęśliwy, że tu przyleciałem — oznajmił.

— Terza i Maurice mają się dobrze?

— Tak. Jak ostatnio słyszałem, obydwoje przywykają do statkowego życia.

— Wkrótce uaktualni pan wiadomości. Przez ostatnie kilka dni pańską korespondencję kierowano do mnie. — Usiadła. — Proszę usiąść, lordzie kapitanie. — Spojrzała na starszą porucznik. — Dziękuję, Kazakov. — Pierwsza porucznik wycofała się.

Siły Chen nie znajdowały się już w układzie Zanshaa: kiedy dwa wielkie statki transportowe, wiozące Lordów Konwokatów, zniknęły w wormholu Zanshaa Dwa, flota macierzysta poleciała za nimi, pozostawiając układ na pastwę Naksydów. Eskadra Chen pozostała z Konwokatami, aż ich ucieczkę uznano za udaną, a następnie oddzieliła się od reszty floty i przerzuciła przez ciąg wormholowych portali, aż do swego obecnego położenia w układzie Seizho.

Podróż Martineza była bardziej bezpośrednia: mógł polecieć z Zanshaa prosto do Seizho, cały czas przyśpieszając, i znalazł oczekujące tam na niego Siły Chen, hamujące w skromnym tempie jednego g.

Martinez domyślał się, dlaczego Siły Chen, będąc w Seizho, redukują swą szybkość.

Czas pokaże, czy się mylił.

— Przypuszczam, że jest pan zmęczony — powiedziała lady Michi — i że chciałby pan uporządkować swój sprzęt i trochę odpocząć, ale pragnę pana przywitać i zaprosić na dzisiejszą kolację.

— Będę zaszczycony, milady — odparł Martinez.

— Proszę mi dać swoją kartę kapitana. Wprowadzę pana do komputera taktycznego.

Po raz drugi Martinez oddał swą kapitańską kartę. Lady Michi włożyła ją w szczelinę, patrzyła przez chwilę na displej urządzenia, a potem postukała w swój displej.

— Proszę o odcisk kciuka i podpis, kapitanie Martinez — powiedziała. — Kolacja będzie o 25:01.

— Dziękuje, milady.

Martinez wziął kartę, wyprężył się, podszedł do drzwi i się zawahał.

— Pańska kabina jest po prawej stronie — powiedziała lady Michi. — Pańskie nazwisko będzie na tabliczce na drzwiach.

Martinez podziękował dowódcy eskadry i wyszedł. Bez trudu znalazł kajutę. Ordynansi nadal instalowali tam bagaże. Martinez nadzorował ten proces, zwłaszcza chowanie rozmaitych win i delikatesów, które przywiózł ze sobą na „Żonkilu”.

Potem odwiedził kwatery swoich czterech służących i upewnił się, że jego ludzie nie mają skarg. Choć kapitanowie zazwyczaj nie ozdabiali kabin poborowych — zwykle wystarczało maźnięcie nową farbą — pomieszczenie dla załogi na „Prześwietnym” było, jak reszta statku, dziełem sztuki. Martinez wsunął Aliklianowi wystarczającą sumę pieniędzy, by pokryć wszelkie opłaty w mesie podoficerskiej, wreszcie skierował się jeden pokład do przodu — „w górę” przy obecnym hamowaniu — do swojej kwatery.

Na szczycie schodni zaskoczyło go spotkanie z dawną przyjaciółką, ale potem zauważył, że Chandrze Prasad towarzyszy starszy od niej mężczyzna w mundurze starszego kapitana i Martinez wyprężył się do salutu, wpatrując się ponad głowę kapitana o zalecaną szerokość dłoni.

— Kapitan Martinez, lordzie kapitanie — powiedział.

Starszy kapitan lord Gomberg Fletcher dość długo zwlekał z odpowiedzią.

— Tak — ocenił — Najwidoczniej pan to on. Może pan stanąć na spocznij.

Najsłynniejszy esteta floty był mężczyzną o szczupłej twarzy ze starannie sfalowanymi srebrnymi włosami i błękitnymi oczyma, osadzonymi w głębokich, pobrużdżonych oczodołach. Miał dobrze skrojony i nieskazitelny mundur. Srebrne guziki błyszczały.

— Kapitanie Martinez — rzekł Fletcher — pozwolę sobie przedstawić porucznika lady Chandrę Prasad?

— Lady i ja już się znamy — oznajmił Martinez.

— Taak — powiedziała Chandra.

W jej oczach zalśnił figlarny błysk i Martinez starał się na niego nie reagować. Razem z lady Chandrą parę lat temu kończyli dwumiesięczny kurs łączności i szyfrów na Zarafanie, podczas długiego gorącego lata, które dla nich okazało się jeszcze gorętsze.

W ciągu minionych lat włosy Chandry stały się kasztanowe — Martinez pamiętał, że była szatynką — ale ostry podbródek i pełne wargi były dokładnie takie, jakie Martinez zachował w swej pamięci.

Oderwał wzrok od Chandry i uznał, że sytuacja zasługuje na bezpośredni hołd.

— Milordzie — rzekł — pozwolę sobie wyrazić uznanie dla wyglądu pańskiego statku. To najpełniejsza koncepcja, z jaką się zetknąłem.

Fletcher przyjął pochwałę ze swobodną tolerancją.

— Szkoda, że pan nie widział mego starego „Szybkiego”. Był statkiem znacznie mniejszym, więc mogłem zastosować mozaikę.

— To musiało być coś wyjątkowego — rzekł Martinez.

Fletcher uśmiechnął się łaskawie.

— Wierzę, że efekt był wart wysiłku.

— Rozumiem, że ożeniłeś się — wtrąciła Chandra. — Moje gratulacje.

Martinez odwrócił się ku niej.

— Dziękuję.

Figlarny blask nadal świecił w jej oczach.

— Jesteś z tego zadowolony? — spytała.

Zaskoczony pytaniem, na ułamek sekundy się zawahał. Nie był taki głupi, by wysuwać jakieś zastrzeżenia co do swojego małżeństwa, zwłaszcza wobec tej kobiety, zwłaszcza na statku z Chenem na pokładzie.

— Małżeństwo jest rzeczą wyśmienitą — stwierdził. — Próbowałaś?

Teraz z kolei zawahała się Chandra.

— Jeszcze nie — powiedziała w końcu.

Niebieskie oczy Fletchera, jak antena odbiorcza, skanowały przestrzeń od Martineza do Chandry i z powrotem, szukając źródła zażyłości, które tliło się pod ich słowami.

— A więc — powiedział w końcu — gratulacje z okazji zaślubin, kapitanie. Mam nadzieję, że pana pobyt na „Prześwietnym” upłynie przyjemnie.

— Dziękuję, milordzie. Ach… muszę wspomnieć, że zabrałem pełny skład służby i jest w tym sprzętowiec i mechanik. Ponieważ w mojej obecnej sytuacji nie potrzebuję aż czterech służących, byłbym szczęśliwy zaproponować tych dwóch do wszelkich zadań, jakich będzie wymagał „Prześwietny”.

Fletcher wysłuchał tego nachmurzony. Odpowiedział z solenną powagą.

— Wierzę, że przekona się pan, lordzie, że oficer o pańskiej pozycji do podtrzymania godności potrzebuje pełnego składu służby.

Martinez zamrugał.

— Tak jest, milordzie — odparł.

Z godnymi zazdrości swobodą i dostojeństwem Fletcher zaczął oddalać się korytarzem. Chandra poszła za nim. Moja pozycja? Moja godność? — myślał Martinez.

— Och, kapitanie Martinez, jeszcze jedno — Fletcher zatrzymał się, obrócił i powiedział znad ramienia. — Na kolację na pokładzie „Prześwietnego” wkładamy pełny mundur galowy.

— Tak jest, milordzie — odpowiedział automatycznie Martinez. Chandra spojrzała na Martineza i cynicznie uniosła brwi, a potem odeszła za kapitanem.

Martinez poszedł do swej kabiny. Czterech służących, by podtrzymać godność? Przez chwilę wyobraził sobie swoich ordynansów, jak biegną korytarzem i niosą go w lektyce. Wzruszył ramionami i wszedł do swojej kwatery.

Choć przeznaczona dla porucznika, kabina sypialna była dwukrotnie większa od kapitańskiej kabiny na „Koronie”. Na ścianie widniały murale, które stanowiły rozmyślny kontrast do trompe l’oeil, które widział wszędzie indziej. Na bujnym, tropikalnym tle namalowano ludzi, meble, pojazdy w taki sposób, by wydawały się dwuwymiarowe, jakby artysta kopiował z fotografii. Pomysł był dosyć zabawny — Martinez przypuszczał, że chyba się tym nie znudzi. Nie spodobał mu się natomiast wystrój gabinetu, gdzie pulchne, nagie, terrańskie dzieci płci męskiej, nie wiadomo dlaczego ze skrzydłami, zmagały się ze zbiorem starożytnej broni, mieczy, hełmów i zbroi, przeznaczonych dla dorosłych. Nie było jasne, czy te dzieci pragną się wzajemnie zmasakrować, czy też przyświeca im jakaś inna idea. Nieważne.

Martinez przypuszczał, że wkrótce będzie miał dość tych słodkich twarzyczek i pulchnych pośladków.

Dzieło sztuki, jak zobaczył Martinez przy bliższej inspekcji, nie było w istocie namalowane, lecz zostało stworzone programem graficznym, skopiowane na długie karty i zainstalowane jak tapeta.

Jako antidotum na te cukierkowe wizje zainstalował na displeju biurka obraz Terzy — w długiej białej sukni z wysokim kołnierzem siedziała przed rozłożystym bukietem ułożonych przez siebie kwiatów. Obraz będzie jaśniał przez wszystkie godziny, wędrując w ciszy z jednego końca displeju na drugi; przypomnienie o małżeństwie, którego sensu Martinez nadal nie pojmował.

Michi Chen uprzejmie zasugerowała, że Martinez będzie potrzebował wypoczynku, ale tak naprawdę miał mnóstwo relaksu podczas lotu „Żonkilem” i nie czuł się szczególnie senny. Wezwał Peny’ego, by zrobił mu kawę, usadowił się przy biurku i kontemplował swoje skrępowanie na wspomnienie Chandry Prasad.

Chandra była takim samym parem prowincjuszem jak sam Martinez, ale pochodziła z mniej godnej rodziny na ojczystej planecie. Powiedziała mu, że zaciągnęła się do floty, by uciec z domu, i rzeczywiście, niecierpliwość zdawała się być jej cechą dominującą. Podczas wspólnych miesięcy ona i Martinez tworzyli parę, kłócili się, godzili i tak w kółko. Chandra była mu spektakularnie niewierna, więc on uważał za punkt honoru bycie niewiernym również. Po dwóch miesiącach takich przepychanek czuł się tak, jakby wytrzymał dziesięć rund bokserskich, i bardzo się cieszył, że ich związek się skończył. Martinez nie zamierzał ponownie nawiązywać romansu z Chandrą, zwłaszcza na statku mającym na pokładzie jednego z jego powinowatych. Iskierkę, którą zauważył w oku Chandry, potraktuje jako ostrzeżenie i będzie trzymał się z dala.

Teraz, kiedy nieco dłużej o tym myślał, żałował, że nie ma większej praktyki jako mąż. Jego odruchy towarzyskie miały zaprezentować go jako mężczyznę miłego i dostępnego dla wszystkich odpowiednich kobiet w otoczeniu. Wstrzemięźliwość seksualna nie była cnotą, jakiej praktykowanie uznałby za celowe.

Będzie musiał się wystrzegać wyrafinowanej galanterii, którą praktykował tak długo, że stała się odruchem.

W tym momencie przypomniał sobie o czekających wiadomościach i z niejaką ulgą wsunął kapitański klucz w biurko i wywołał listy. Było kilka od Terzy, ostatni sprzed czterech dni.

Większość brzmiała krótko. Życie na „Ensenadzie”, pędzącej ku Laredo, płynęło beztrosko, ale towarzysko niezbyt ekscytująco. Roland stale pokonywał Walpurgę i Terzę w grze w hiperturniej. Kilka godzin, jakie Terza codziennie spędzała pod przyśpieszeniem dwóch g, nie powodowało dolegliwości. Mnóstwo czytała i miała mnóstwo czasu na grę na harfie.

Martineza ogarnęły ciepłe uczucia na widok jej twarzy w tej uroczej chwili tuż przed rozmową, gdy podniosła wzrok do kamery. Odezwała się, a on zauważył w jej zachowaniu niewielkie wahanie. Spędzili ze sobą niewiele czasu i nie nabrali pełnej swobody w swoim towarzystwie, a tu przecież rozmawiali na odległość dni świetlnych. Martinez zastanawiał się, czy jego zakłopotanie jest widoczne w audio i wideo, które przesyłał z „Żonkila”. Rozważał, czyby w odpowiedzi nie pisać listów. W ten sposób jego styl brzmiałby naturalniej, bez wahania widocznego w wideo.

Włączył ostatnią z wiadomości i na kanapce w kabinie zobaczył Terzę w zapiętej pod szyją bluzce z niebieskiej jedwabnej mory. Włosy tworzyły niesymetryczny wodospad nad ramieniem. Dostrzegał lekki rumieniec na jej policzkach i wyczuwał przyśpieszony puls.

— Miałam rację — mówiła Terza swym cichym głosem. — Powiedziałam ci, że czuję nadejście płodności i nie myliłam się. Wiedziałam od dwudziestu czy więcej dni, że jestem w ciąży, ale wiem jak wiele wypadków może zajść w ciągu pierwszych dni, a mieliśmy do czynienia z przyśpieszeniami i tak dalej, więc nie chciałam ci nic mówić, dopóki nie byłam pewna, że… że to przetrwa. Wygląda na to, że teraz nie ma odwrotu. — Uśmiechnęła się. — Bardzo się cieszę. Mam nadzieję, że ty też. — Położyła długą, elegancką dłoń na brzuchu. — Wszystkie te magiczne hormonalne sprawy chyba właśnie się we mnie dzieją. Szkoda, że cię tu nie ma i że w tym nie uczestniczysz. Proszę, uważaj na siebie, rób to dla nas dwojga.

Wiadomość się skończyła. Martinez długo wypuszczał z płuc powietrze, które wstrzymywał do tej pory. Odtworzył wiadomość ponownie. Uczucie wezbrało w jego krwi; czuł ciepło na skórze.

Zostanie ojcem. Świadomość tego była tak oszałamiająca, że Perry musiał dzwonić trzy razy, zanim Martinez go usłyszał i kazał stewardowi wejść. Perry zjawił się w pełnym umundurowaniu, w białych rękawiczkach, z filiżanką kawy na tacy. Martinez spojrzał na niego zaskoczony.

— Czy ktoś ci kazał włożyć najlepszy mundur? — zapytał. Perry postawił filiżankę i spodek przed Martinezem i nalał mu kawy.

— Milordzie, inni służący powiedzieli mi, że strój galowy na pokładzie „Prześwietnego” nosi się zwyczajowo.

— Rozumiem.

Perry postawił dzbanek z kawą na tacy i odstąpił.

— Przepraszam, że kawa się opóźniła, milordzie. Powinienem pana zawiadomić, że mogą pojawić się problemy z naszymi posiłkami.

Martinez, głęboko pogrążony w myślach, nie zauważył, że jego kawa pojawiła się później niż powinna.

— Tak? — spytał. — Dlaczego?

— Dlatego że jest pan w kabinie pierwszego, milordzie. Kabina dowódcy eskadry ma oczywiście kuchnię, kabina kapitana też. Przy mesie jest kuchnia dla poruczników i oczywiście żołnierze mają swoją mesę. Ale kabina pierwszego porucznika nie ma urządzeń kuchennych.

— Ach. Rozumiem.

Martinez powinien był to przewidzieć. Lady Michi miała oczywiście swego własnego kucharza, kapitan też. Mesa była rodzajem klubu dla poruczników i oficer taktyczny, zazwyczaj porucznik, w normalnych okolicznościach tam by się stołował. Ale pełny kapitan Martinez nie mógł się narzucać ze swymi posiłkami oficerom młodszym rangą, a żeby jadać z Fletcherem lub Michi Chen, musiałby zostać zaproszony.

Na całym „Prześwietnym” nie było miejsca, w którym Perry mógłby przygotowywać posiłki. Skinięciem głowy wskazał filiżankę.

— Skąd to wziąłeś?

— Steward mesy oficerskiej bardzo uprzejmie mi pożyczył. — Twarz Perryego pociemniała. — Przedtem steward kapitana odmówił mi wstępu do swojej kuchni.

— Cóż, był w prawie. — Przez chwilę Martinez wyobraził sobie, jak żyje na kartonach i puszkach przez cały czas swego obecnego przydziału, a potem się zaśmiał. — Porozmawiaj z kucharzem lady Michi i jeszcze raz ze stewardem mesy. Może coś się da zrobić.

— Tak jest, milordzie.

— A jeśli wszystko zawiedzie, zawsze pozostaje „Żonkil” — zauważył Martinez.

Ponieważ flota nie dała pilota, który by odprowadził zarekwirowany jacht, łódź z kompletną kuchnią cały czas miała być przypięta do „Prześwietnego”.

Perry’ego ucieszyła ta sugestia.

— To prawda, milordzie.

— Na dzisiejszy wieczór zostałem zaproszony na kolację do dowódcy eskadry, więc sytuacja nie jest pilna — poinformował Martinez.

Perry wyszedł, a Martinez znowu patrzył na displej wideo, gdzie wizerunek Terzy pozostawał zamrożony, jej wargi rozchylone w łagodnym uśmiechu, a dłoń dotykała brzucha, jakby ochraniając dziecko.

Dziecko… Nieznany dreszcz przebiegł przez Martineza i ku swemu ogromnemu zdziwieniu Martinez odkrył, że traktuje to jak uczucie szczęścia.

Musiał natychmiast odpowiedzieć na tę wiadomość. Oby tylko zdołał się powstrzymać od paplaniny!

Kazał displejowi zarejestrować odpowiedź i natychmiast zaczął paplać.


* * *

To nie jest siatka szpiegowska — oznajmiła Sula lordowi Octaviusowi Hongowi. — To cholerne towarzystwo wczasowe. Wyśnione przez tych samych ludzi, którzy wstępują do floty dlatego, że wydaje im się, że to jachtklub. — Warknęła. — Wszyscy w okolicy wiedzą już, że w naszym apartamencie mieszka personel floty. Gdy przyjdą Naksydzi, w ciągu trzech minut spadną nam na karki.

— Spokojnie, Cztery-Dziewięć-Jeden — powiedział cicho jej szef. — Według mnie nie jest aż tak źle.

Przy łagodnej wczesnoletniej pogodzie, rozmawiali w kawiarnianym ogródku; przedtem Sula przylepiła pasek taśmy na latarni na Starym Placu, co było sygnałem natychmiastowego spotkania. Hong powiesił marynarkę na oparciu krzesła i siedział przy stole w koszulce z krótkimi rękawami. Rozdzielał kruche ciasto na kawałki, a na przystojnej twarzy miał wyraz spokojnej pewności siebie.

Wykazał szacunek dla procedury, nazywając Sulę imieniem kodowym, choć przecież szkolili się razem i doskonale znał jej prawdziwe nazwisko. Ona też znała jego nazwisko, ale jako do Szefa Grupy Operacyjnej Blanche powinna się do niego zwracać „Blanche”. Nadawanie imion kodowych nastąpiło podczas szkolenia dość późno i do tego czasu wszyscy przyzwyczaili się do swoich prawdziwych tożsamości. Sula uświadomiła sobie, że to jeszcze jeden aspekt amatorszczyzny, z jaką zmajstrowano całą operację.

— Masz bazę w dzielnicy terrańskiej — powiedział lord Octavius. — Gdybyś mieszkała z Naksydami, mogłabyś się martwić, ale tutaj twoi sąsiedzi nie będą mieli powodów, by cię wydać.

— A pieniądze? A specjalne względy? — spytała Sula, wlewając więcej miodu do herbaty. — Co, jeśli Naksydzi zaoferują nagrodę za wydanie nas?

Hong spojrzał na nią surowo — Lojalni obywatele… — zaczął.

— Chcę zapasowych tożsamości dla całego swojego zespołu — powiedziała, mieszając miód. — Wszyscy inni w twojej grupie powinni też je dostać.

Podniosła łyżeczkę i oblizała ją. Na koniuszku języka wybuchł posmak ciepłego miodu koniczynowego.

Po raz pierwszy od czasu ich znajomości, na twarzy Honga przez chwilę pojawiło się zwątpienie.

— Nie jestem pewien, czy są na to środki — powiedział ostrożnie. Sula uniosła filiżankę do warg.

— Och, na litość, Blanche — powiedziała. — Nasza strona drukuje pieniądze.

Na twarz Honga powróciła stanowczość.

— Pchnę memoriał do wyższych władz, dobrze?

— Sama to zrobię — odparła Sula. To była oferta, ale także decyzja.

Nadal miała specjalny nakaz od lorda gubernatora. Suk wykorzystała jedną z kamer, w które Sekcja Wywiadu wyposażyła Zespół 491, do zrobienia zdjęć siebie i swojej grupy, a potem włożyła mundur i pojechała kolejką linową do Górnego Miasta. Mignęła nakazem w Biurze Akt i wykorzystała drobną niejasność w sformułowaniu „wymaga się współpracy w sprawach rejestracji”, by dostać biurko i hasła, niezbędne do wykonania tego, co zamierzała.

Hasła, łańcuchy długich liczb, zapamiętała swą kamerą mankietową, kiedy nikt nie patrzył.

Przy tak zapewnionym dostępie do systemu jej zadanie było dość proste, więc gdy dostała swoje trzy tożsamości rezerwowe, nie widziała powodów, żeby przestać. Kiedy biuro zamykano na koniec dnia, każdy członek Zespołu Operacyjnego 491 miał, łącznie z początkową, cztery fałszywe tożsamości.

Sula wzięła ostatnią z nich, ciężką plastikową kartę, nadal ciepłą od drukarki termicznej, z wytłoczoną na powierzchni pieczęcią rządową.

Tego wieczoru nauczyła się na pamięć wydrukowanych kodów i zniszczyła wydruk. Będę korzystać z takiej władzy tylko dla dobrej sprawy, pomyślała.

Następnego ranka opowiedziała ten dowcip Hongowi. Nachmurzył się, marszcząc brwi.

— Lepiej sobie zapamiętaj, Cztery-Dziewięć-Jeden, że w wojsku ironia idzie z góry.

Sula wyprostowała się.

— Tak jest, milordzie.

— Nie nazywaj mnie tutaj w ten sposób.

— Wszystko w porządku, to była ironia.

Hong chrząknął ze wzrokiem utkwionym w talerzu. Jak miał w zwyczaju, rozrąbał swe ciastko na kilka kawałków i zaczął je jeść z wojskową skutecznością, na końcu zgarniając i pożerając również okruchy.

Padał deszcz, więc tym razem spotkali się w pomieszczeniu. Zatłoczona kawiarnia pachniała wilgotną wełną, a drzwi trzaskały głośno, ilekroć ktoś wchodził lub wychodził.

— A jednak to właściwa inicjatywa — przyznał Hong. — Będziesz musiała oczywiście dać mi listę tych wszystkich nazwisk.

— Nie. To wykluczone — oznajmiła Sula. Hong spojrzał na nią zaskoczony.

— Jak to nie?

— Nie musisz znać naszych zapasowych tożsamości. Mamy bezpieczne środki łączności, bez względu na to, jakie nazwiska wykorzystujemy, więc tylko Naksydom to może przeszkadzać. Kiedy cię aresztują i wezmą na przesłuchania, nie będziesz mógł im powiedzieć, gdzie nas znaleźć.

Hong nie okazał irytacji — co Sula by zrozumiała — ale wyglądał raczej na głęboko zatroskanego, jakby właśnie się dowiedział, że poważnie zachorowała.

— Czy aby słusznie czynisz? — spytał. — Nie masz chyba wątpliwości co do naszych zadań?

— Absolutnie żadnych — powiedziała bez ogródek i patrzyła mu w oczy tak długo, aż opuścił wzrok.

A inna sprawa, że mam wątpliwości co do ciebie, pomyślała w duchu.


* * *

Tego wieczoru, nie z nudów, ale z ciekawości, użyła displeja i klawiatury dotykowej na blacie starego biurka, stojącego w mieszkaniu, w rogu frontowego pokoju, i zalogowała się do archiwów Biura Akt. Chciała sprawdzić, czy jej hasła nadal działają. Działały.

Wiedziała jednak, że nie potrwa to długo. Takie hasła rutynowo często zmieniano, a kiedy przybędą Naksydzi, z pewnością zażądają wyłącznej kontroli nad systemem.

— Ado — powiedziała do inżynier Spence, zwracając się do niej przydzielonym przez flotę imieniem kodowym. — Chciałabym zasięgnąć twojej rady.

Spence przysunęła krzesło do Suli i usiadła. Była niską, krępą kobietą, koło trzydziestki z włosami koloru słomy i perkatym nosem.

— O co chodzi?

— Jestem w systemie danych Biura Akt. I chcę zagwarantować sobie dostęp nawet wtedy, gdy zmienią hasła.

Spence była zaskoczona.

— Czy to legalne?

Sula stłumiła śmiech.

— Mam nakaz — oznajmiła, z nadzieją że zachowuje kamienną twarz. — Problem polega na tym, że Naksydzi nie będą go honorować.

Sula patrzyła na displej.

— Czy możesz wejść do katalogu?

Sula wydała polecenie i długa lista tysięcy plików zaczęła przesuwać się po pulpicie.

— Najwidoczniej mogę — stwierdziła Sula.

— System: zatrzymać — poleciła Spence. — System: znaleźć plik „Kierownictwo”.

Dwie nazwy plików zaświeciły się na displeju Suli — plik główny i kopia.

— Są — powiedziała Spence. — Żeby uzyskać stały dostęp, musisz zmodyfikować plik kierownictwa.

— Pozwoli mi na to?

— Nie mam pojęcia. Czyje hasło stosujesz?

— Lady Arkat. To szef Bezpieczeństwa Systemu.

Spence zaśmiała się.

— Wydawałoby się, że kto jak kto, ale szef bezpieczeństwa zmieni hasło natychmiast, jak tylko wyjdziesz z pokoju.

— To starsza osoba. Może ma swoje nawyki. — Albo też jest… po naszej stronie.

Sula pomyślała, że starsza Torminelka nie jest aż tak życzliwa, ale przyznała w duchu, że może się mylić.

— System — poleciła — otworzyć plik „Kierownictwo”.

Plik rozpostarł się przed nią; tysiące poleceń warunkowych. Sula cicho gwizdnęła.

— Jak dobrze programujesz? — zapytała.

— Korzystam z komputerów — odparła Spence. — Nie programuję.

— Zajęcia z programowania miałam dość dawno — powiedziała Sula. Choć programowała od czasu do czasu, trudno ją było nazwać specem.

— Kopiuj wszystko — poradziła Spence — pracuj bardzo powoli i wykorzystuj wszystkie pliki pomocy.

— Słusznie — przyznała Sula i przede wszystkim skopiowała plik „Kierownictwo”, zarówno na komputerze w Biurze Akt, jak i w komputerze na swym biurku. Zrobiła sobie filiżankę mocnej, słodkiej herbaty i przygotowała się na długą noc.

— Jestem świetna w łamigłówkach — przypomniała sobie. Pracowała z kopią w komputerze na biurku. Na szczęście zmiany, których chciała dokonać, były niewielkie, choć miały dalekosiężne skutki. „Za każdym razem, gdy hasło się zmienia, prześlij mi jego kopię”. Jak skomplikowane może być zaprogramowanie takiego rozkazu?

Kazała komputerowi wysłać kopię do swego mankietowego komunikatora, tego który nosiła przy sobie. Po kilku katastrofalnych błędach składniowych program zaczął funkcjonować, przynajmniej na biurku Suli.

Sula zaczerpnęła tchu i wytarła dłonie o uda. Teraz będzie musiała załadować swój zmieniony program z powrotem do komputera w Biurze Akt. Wyobraziła sobie tysiące konsekwencji, gdyby ta próba się nie powiodła: wściekłość Honga, że jeden z jego tajnych zespołów został odkryty, oficjalna reprymenda, jadowite uwagi w pliku personalnym.

Wysłała swój zmieniony program do Biura Akt i wstrzymała oddech. Nic się nie działo.

Sula powoli odetchnęła i sięgnęła po herbatę. Gęsta wystygła ciecz smakowała na języku jak stróżka melasy. Sula poszła na kilka chwil do kuchni, by podgrzać herbatę, a kiedy wróciła, nic się nie zmieniło.

Z komputera w Biurze Akt wysłała do siebie prostą wiadomość „Cześć”. Otworzyła ręczny komunikator i zobaczyła, że wiadomość dotarła.

Następny test polegał na sprawdzeniu, czy uda się utworzyć nowy zestaw identyfikacyjny. Jeśli by się to udało, mogła po prostu przesłać te dokumenty do siebie, tu do mieszkania. Zaczęła pracować, ale przerwała, gdy na jej ręcznym komunikatorze pojawiła się ikona przychodzącej wiadomości. Włączyła ją i na małym ekranie pojawiła się wiadomość tekstowa.

Milady Arkat!

Odkryliśmy próbę zmodyfikowania pliku Kierownictwa na głównym komputerze w Biurze Akt. Próba nastąpiła o 01:15:16. Skasujemy uszkodzony plik i załadujemy plik Kierownictwa z kopii zapasowej.

Zostało pani przydzielone hasło tymczasowe 193284 67592.

Prosimy zmienić hasło tymczasowe na dowolnie wybrane hasło stałe, gdy tylko dotrze Pani rano do swego biurka.

W służbie Praxis Ynagarh, CN5, Asystent Administratora Danych.

Na wargi Suli cisnęły się słowa, które od razu odłączyłyby ją od komputera w Biurze Akt.

Nie wypowiedziała ich.

Próbowała natomiast zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Chociaż wtargnięcie zostało wykryte prawie dziesięć minut temu, nadal znajdowała się w systemie. Jeśli administratorzy potrudzili się, by sprawdzić, kto jest zdalnie podłączony, uznaliby, że to lady Arkat, ich własna szefowa, i ten fakt raczej ich zniechęcał do jej odłączenia.

Tak czy inaczej, nadal miała dostęp do komputera Biura Akt. Miała tymczasowe hasło lady Arkat, które będzie ważne jeszcze przez kilka godzin, zanim lady Arkat przybędzie do biura i je zmieni. Ale potem Sula zostanie wymrożona, ponieważ plik Kierownictwa, w którym Sula poleciła wysyłanie kopii nowych haseł, zostanie usunięty.

Tak długo jak Sula pozostanie podłączona do komputera, może robić zmiany, przynajmniej dopóty, dopóki unika błędu, który spowodował, że wykryto jej zmodyfikowany program.

Pociągnęła następny łyk herbaty; miód jaśminowo-cytrusowy stał się ciepławy. Zastanawiała się, jaki mogła zrobić błąd.

Spojrzała znowu na zawiadomienie o błędzie. 01:15:16. Co do sekundy uchwycili chwilę wtargnięcia.

To podsunęło jej pierwszą podpowiedź. Trochę szperania w plikach administracyjnych i wykryła co najmniej sześć automatycznych wiadomości, wysłanych do Asystenta Administratora Ynagarha. Wszystkie zawiadamiały, że plik Kierownictwa został wymieniony na plik późniejszy.

— Aha — powiedziała Sula.

Zdradziła ją data pliku. Ale w takim razie, dlaczego sześć wiadomości, a nie jedna?

Zautomatyzowany system wysłał sześć wiadomości, gdyż działalność Suli wykryto na co najmniej sześć różnych sposobów. Druga wspominała, że wielkość pliku uległa zmianie. Następne cztery informowały Ybagartha, że odkryto zmianę w „mieszanej sygnaturze”.

O co, u diabła, w nich chodzi? — zastanawiała się Sula. Odwróciła się, by zapytać Spence, ale Spence już dawno poszła do łóżka.

Po kolei, postanowiła Sula. Daty, to było coś, co rozumiała.

Sprawdziła datę pliku Kierownictwa, który nadpisano na zmieniony plik, i przekonała się, że zmieniano go ostatnio przed dziewięciu laty. Dziewięć lat. Sam plik utworzono sześć tysięcy lat temu. Był z pewnością stabilny i wymagał bardzo niewielu ulepszeń. Nic dziwnego, że zmiana pliku Kierownictwa uruchomiła alarmy.

Sula znowu odgrzała herbatę i wypiła filiżankę, analizując problem. Czy rozwiązaniem byłaby po prosto zmiana daty na pliku? Miała bardzo wysoki priorytet, związany z kontem lady Arkat. Przekonała się, że zmiana daty nie stanowi problemu: zmieniła datę na wcześniejszą o dziewięć lat, a kiedy skopiowała plik na swój własny komputer, zmieniona data nie powróciła z powrotem do swej pierwotnej formy.

I administrator dostanie wiadomość, jeśli zmieni się rozmiar pliku — to wynikało jasno z wiadomości dla Ynargha. Program, który załaduje do komputera Biura Akt, będzie musiał mieć dokładnie taki sam rozmiar, jak plik bieżący.

Zacisnęła pięści. Teraz będzie przeglądała program linia po linii, spodziewając się, że wytnie dostatecznie wiele zbędnego kodu, by zrobić miejsce na kilka dodanych linii. To doprowadzało do szału.

Nie zastanawiała się nad tym zadaniem, natomiast gorączkowo ryła przez następną godzinę w plikach pomocy lady Arkat, przeszukując wiadomości na temat budowy programu i z czasem dowiedziała się, co znaczy sygnatura mieszana.

Stary plik kierownictwa był skompilowany w postaci binarnej, która, prócz tego, że wykonywała różne czynności, sama była liczbą całkowitą. Przez wykonanie obliczenia, które było łatwo przeprowadzić w jednym kierunku, ale trudno odwrócić — powiedzmy, dzieląc przez pi i używając pierwszego tysiąca liczb reszty — wynikowa sygnatura arytmetyczna — właśnie „Mieszanie” — mogła zidentyfikować nawet najmniejsze zmiany w rozmiarze pliku.

Sula otworzyła plik ponownie; linie przesuwały się przed jej osłupiałymi oczyma. Była zbyt zmęczona, by poprawnie rozumować. Wstała z fotela, przeciągnęła się i zamachała rękami w nadziei, że spowoduje napływ krwi do swego znużonego mózgu. Podeszła do okna i patrzyła na ulicę w dole. Ożywiony ruch dzienny zamarł, w tej chwili snuli się tam tylko zamiatacze i Torminele.

Wzrok Suli powędrował ku wschodniemu horyzontowi, który wkrótce, ze wschodem Shaamah, nabierze bladozielonej barwy. Miała niewiele godzin do przeprowadzenia swych obliczeń. Jakoś musiała odwrócić obliczenia, które dały w wyniku przynajmniej cztery kompletnie różne sygnatury mieszane; nie wiedziała, jakie zastosowano algorytmy ani gdzie tych algorytmów szukać.

Na zmęczonych stopach powlokła się z powrotem do biurka. Plik Kierownictwa jest starodawny, pomyślała. Jest tak stary, że mogli go napisać Shaa…

I zatrzymała się w pół kroku, gdy wspomniała zamiłowanie Shaa do liczb pierwszych…

Całe znużenie wyparowało, kiedy piorunem skoczyła na fotel. Spis liczb pierwszych był dostępny w publicznej bazie danych. Opuściła pierwszy tysiąc, jako za małe, potem ściągnęła następne dziewięć tysięcy i porównała ze wszystkimi wartościami w pliku kierownictwa.

Jeden… Pierwsze dopasowanie pojawiło się na displeju.

Dwa…

Trzy…

Cztery.

Wszystkie liczby mieszane zostały umieszczone w tej samej części programu, która najwidoczniej odpowiadała za alarmy i bezpieczeństwo. Sula nie znalazłaby programu alarmującego nawet po miesiącu przypadkowych poszukiwań.

Shaa nie byli aż tacy cholernie sprytni, wywnioskowała.

Przejrzała program z ogromnym zainteresowaniem. Były tam kody dostępu, stanowiące klucz; były pliki alarmowe — zamki; były pliki dziennika, które rejestrowały wszystkie zmiany w systemie, czyli były rejestrem, który klucz pasował do którego zamka i kiedy.

Okazało się, że musi zmienić jednocześnie zarówno klucz, jak i zamek. A zapisy muszą być zmienione, by głosić: „to zawsze był ten klucz” oraz „to zawsze był ten zamek”.

Przez następną godzinę Sula dodawała dodatkowy kod do pliku Kierownictwa. Po kolei ustawiła atrybuty na plikach dziennika na „tylko do odczytu”, co nie pozwalało na wykrycie jej manipulacji, jako administrator usunęła ostatnią linię pliku dziennika, który w innym wypadku zapisałby jej uprzednią komendę, wysłała kopię wszystkich nowych haseł na komunikator Suli, potem przywróciła domyślne atrybuty dziennika.

Przygotowała wszystkie liczby mieszane dla plików alarmowych.

Potem stworzyła nowy program, który ładował jej własny plik Kierownictwa do komputera w Biurze Akt, coś, co załatwi całą procedurę znacznie szybciej niż zrobiłaby Sula, dając komputerowi ustne czy pisemne polecenia.

Program miał pewną liczbę znajomych instrukcji i kilka nowych: zmieniał atrybuty plików dziennika na „nie do zapisu”, usuwał ostatnią linię plików dziennika, wprawiał w ruch wszelkie programy diagnostyczne, modyfikował informację o rozmiarach pliku i sygnaturach mieszanych we wszystkich plikach alarmowych, nadpisywał plik Kierownictwa na stary plik, zmieniał daty utworzenia i modyfikacji nowego pliku na daty, które miał stary plik, potem zamykał programy diagnostyczne i przywracał atrybuty plików dziennika.

Przetestowała te operacje na swoim komputerze kilka razy. Potem, wstrzymując dech, uruchomiła nowy program.

Na czole wystąpił jej pot, kiedy patrzyła na wiadomości Asystenta Administratora Ynagarha, ale nie zobaczyła żadnych nowych wiadomości, o tym, że w jego komputerze coś nie gra.

Odetchnęła. Wydawało się, że się jej upiekło.

Na wschodzie zielenił się świt. Sula wykonała ostatni, obsesyjny przegląd wszystkiego, po prostu by się przekonać, że plik jest taki, jak go zostawiła, i przerwała połączenie. Powiedziała systemowi mieszkania, by obudził ją rano, tuż przed rozpoczęciem pracy Biura Akt, tak by mogła się dostać do komputera na tymczasowe hasło lady Arkat, zanim ta je zmieni.

Szykując się do łóżka, spojrzała w lustro i się przeraziła. Oczy miała głęboko podkrążone, włosy w strąkach, a pod pachami plamy potu. Nie mogła znieść myśli o spaniu w takim stanie, więc wzięła gruntowny prysznic. Poszła do dzielonej ze Spence sypialni, dotarła po omacku do łóżka i padła na nie.

Po raz pierwszy zapomnienie prawie natychmiast dotarło do jej umysłu.

Wydawało się, że odetchnęła jedynie kilka razy, a już grał budzik. Odrzuciła pościel i pobiegła do biurka. Był biały, jasny dzień. Spence przygotowywała sobie śniadanie, a Macnamara już wyszedł coś pozałatwiać — jako goniec zespołu musiał obejść pewne miejsca publiczne, by sprawdzić, czy nie zostawiono jakichś wiadomości dla zespołu. W tym celu miał do dyspozycji dwukołowy pojazd.

Sula wywołała Biuro Akt i posługując się tymczasowym hasłem lady Arkat, weszła do głównego komputera. Spence w milczeniu przyniosła jej do biurka filiżankę mocno osłodzonej kawy, a wkrótce potem podpieczoną babeczkę i dzbanuszek dżemu.

Pozostawał problem, ile czasu zajmie lady Arkat dotarcie do swego biurka. Jeśli była podobna do wielu parów w cywilnej administracji, mogła się tam pojawić wczesnym przedpołudniem, a nawet po drugim śniadaniu.

Sula otworzyła ręczny komunikator i umieściła go przed sobą na biurku. Zjadła bułeczkę i poprosiła Spence o następną.

Zjadła drugą. Chodziła po pokoju. Zrobiła więcej kawy. Poszła do ubikacji. Wyczyściła zęby i wyszczotkowała włosy.

Miała ochotę głośno krzyczeć, ale się powstrzymywała.

Spence starała się schodzić jej z drogi.

Okazało się, że lady Arkat jest jednym z przedpołudniowych parów. Późnym porankiem o 13:06 Sula zobaczyła, że szefowa bezpieczeństwa się zalogowała i obejrzała poranne wiadomości do siebie.

Kilka minut później ręczny komunikator Suli zagrał. Sprawdziła wiadomość i znalazła czekające na nią nowe hasło lady Arkat.

Zerwała się z fotela i wydała okrzyk euforii. Potem wylogowała się z Biura Akt i skakała radośnie po domu, sprzątając rzeczy po śniadaniu.

Macnamara wrócił ze sprawunków i wszedł do mieszkania, dźwigając torbę z żywnością.

— Nie ma wiadomości — zameldował, a widząc zachowanie Suli, zapytał: — Coś się stało?

— Zostałam Boginią Biura Akt — odparła Sula. Macnamara rozmyślał nad tym przez chwilę, a potem skinął głową.

— Tak jest, milady — powiedział i poszedł do lodówki układać produkty spożywcze.

Загрузка...