SIEDEM

Martineza rozbawiło to, że w nocy Sula wstawała i buszowała w kuchni.

— Nic nie jadłaś na przyjęciu?

— Nie. Chcesz coś? — Spojrzała na niego przez ramię.

— Nie, dziękuję.

Nie ubrali się aż do południa; wtedy zjedli śniadanie złożone z tego, co pozostało w kuchni. Jedzenie walało się na stole ustrojonym w przywiędłe żonkile. Blat wspierały kariatydy o obwisłych piersiach, wypukłych kolanach i wyłupiastych oczach. Sula wydała polecenie, by otwarły się okna — do mieszkania wleciał wiosenny powiew i światło.

Martinez zawsze z największą przyjemnością jadł śniadanie z kochanką. W stanie przyjemnego zaspokojenia mógł się jej przyglądać, świadom, że wie o niej sześć, osiem, nawet sto razy więcej niż poprzednio. Wie, w jakich sytuacjach jest śmiała, w jakich niechętna, gdzie wstydliwa czy znów żywiołowa. Znał przynajmniej niektóre sekretne miejsca, które lubiły dotyk. Dowiedział się, jak lubi spędzać czas między daniami miłosnego bankietu. Sula lubiła grzebać w lodówce.

Rankiem dowiadywał się, co kochanka jada na śniadanie. Alikhan wiedział co ma podać: mocną kawę i rybę wędzoną lub w galarecie, bo Martinez potrzebował trochę białka na starcie. Sula wolała węglowodany i słodycze: chlebek wroncho z ostrym czatni śliwkowo-imbirowym, przysmażony słodki kozi serek polany dżemem truskawkowym i kawa jak syrop, posłodzona cukrem trzcinowym.

Martinez tryskał energią. Chciał wygłosić przemówienie przed konwokatami, poprowadzić okręt do bitwy, skomponować symfonię. Czuł, że mógłby dokonać tych trzech rzeczy jednocześnie.

Może zaśpiewam arię, pomyślał. „O, kobieto na plaży…”.

Już miał wydobyć z siebie pierwszy dźwięk, gdy zadzwonił komunikator Suli. Sula powiedziała coś do portiera, potem podeszła do drzwi i pokwitowała odbiór koperty od umundurowanego urzędnika. Wróciła do jadalni i złamała pieczęć.

Nerwy Martineza dygotały, gdy pomyślał sobie, że może wysyłają Sulę gdzieś daleko na delegację.

— Rozkazy? — spytał.

— Nie. Proces w sprawie Blitshartsa. — Podeszła do otwartego okna i przysunęła dokument do światła. — Za trzy dni mam złożyć zeznania.

Martinez zauważył, że na jej dolnej wardze coś błyszczy — to plamka dżemu truskawkowego. Miał ochotę ją zlizać.

Sula odłożyła wezwanie. Popatrzyła poważnie na Martineza.

— Po zeznaniach dostanę jakiś przydział. Wkrótce kończy się mój miesięczny urlop.

— Może zostaniesz w stolicy. — Uśmiechnął się. — A jeśli nie, pojadę po prostu za tobą, bo mam jeszcze miesiąc urlopu.

W jej oczach dostrzegł smutek.

— Jeśli Naksydzi nie nadciągną — powiedziała.

— Jeśli nie nadciągną — powtórzył.

Znała szanse równie dobrze jak on. Trzydzieści pięć statków do dwudziestu pięciu, przy czym dwie eskadry lojalistów to prowizorka — zebrano statki, które normalnie nie tworzyłyby jednego oddziału. A ośmiu statków Naksydów, widzianych ostatnio w Protipanu, nadal nie można się było doliczyć.

— Do-faq ćwiczy nowe rozwiązania taktyczne… nasze nowe rozwiązania — powiedział. — Może uda mu się przekonać Michi Chen. Może tych dwoje zdoła przekonać nowego dowódcę floty.

— Sądzisz, że nowa taktyka wystarczy? — spytała Sula. — Wystarczy, by przeważyć szanse na naszą stronę?

— Musielibyśmy mieć dużo szczęścia — odparł powoli, wzdychając.

Zielonymi oczyma patrzyła przez niego w jakąś otchłań czasu.

— Nie bałam się Naksydów aż do tej chwili. — Mówiła dziwnym głosem, rozwlekłe spółgłoski, charakterystyczne dla wymowy z Zanshaa, brzmiały ostrzej. Mięśnie jej twarzy drgały, jakby właśnie uświadomiła sobie, gdzie jest. Skupiła wzrok na Martinezie, na teraźniejszości. — Boję się stracić to, co właśnie odnalazłam — powiedziała głosem, który odzyskał zanshaańską miękkość. — Boję się, że stracę ciebie.

Powolny, smętny dreszcz odezwał się w nim jak karylion. Martinez wstał z krzesła i mocno objął Sulę od tyłu. Odchyliła głowę i oparła mu ją na ramieniu. Martinez zlizał dżem z dolnej wargi Suli.

— Przejdziemy przez to — rzekł. Stłumił ton beznadziei, który już wdzierał się do jego głosu. — Dostanę statek i zażądam, by dano ci przydział na porucznika. Przez połowę każdego dnia będziemy obmyślać strategie w rurze rekreacyjnej, a reszta załogi będzie się śliniła z zazdrości.

Uśmiech zmazał smutek z jej ust. Miękkie, ciepłe włosy pieszczotliwie dotykały jego policzka.

— Nie rozumiem nawet, dlaczego usiłują utrzymać Zanshaa — powiedziała. — Przecież zdrowy rozsądek każe ją zostawić.

Martinez czuł, jak wysychają mu usta. Zimna, wyrachowana energia śpiewała w jego nerwach, gdy udzielał spodziewanej odpowiedzi:

— Zanshaa to stolica. To rząd. Gdy upadnie Zanshaa, z nią upadnie całe imperium. — Gdy to mówił, pojął, że to błędna argumentacja.

— Nieprawda. — Sula odwróciła się i spojrzała na niego poważnie. — Stolica to nie to samo co rząd. Rząd… konwokacja i starsi funkcjonariusze mogą być gdziekolwiek. Powinniśmy wsadzić ich na statek i wysłać daleko od Naksydów.

Obecnie flota jest tu uwiązana — ciągnęła Sula — ma bronić Zanshaa przed siłami, których nie da się pokonać. Buduje się dodatkowe statki, by uzupełnić straty, ale na to potrzeba czasu. — Postukała palcem w jego pierś. — Na wojnie czas to to samo co odległość. Jeśli podciągniemy własne siły w kierunku naszego zaopatrzenia, to cofając się, zbliżymy się do naszych posiłków. Jeśli Naksydzi pogonią za nami, rozciągną swoje linie zaopatrzenia. — Rozchyliła wargi, odsłaniając ostre siekacze. — Zwłaszcza gdy dopilnujemy, żeby nie mogli otrzymać wsparcia stąd, z Zanshaa.

— Jak to zrobić?

Sula wzruszyła ramionami.

— Wysadzić pierścień akceleracyjny.

Martinez mimowolnie spojrzał w sufit, w kierunku srebrnego pierścienia, który od ponad dziesięciu tysięcy lat otaczał planetę.

— Nigdy się na to nie zgodzą — stwierdził. — Zanshaa to centrum. Wszyscy Wielcy Mistrzowie spoczywają w Leżu Wieczności tu w Górnym Mieście. Gdybyśmy rzucali na planetę kawałki pierścienia, byłaby to profanacja. Rząd straciłby legitymację, nikt by go nie słuchał.

Martinez poczuł, jak mięśnie Suli się napinają.

— Po wygranej przez nas wojnie wszyscy by słuchali — odparła. — Nie mieliby innego wyboru. — Miękko uwolniła się z jego objęć i sięgnęła po filiżankę kawy. — Ale i tak do profanacji by nie doszło. Pierścień jest tak skonstruowany, że można go oddzielić od planety.

— Chyba żartujesz.

— Mówię poważnie. Dowiedziałam się o tym, gdy przydzielono mnie do straży terminalu po wybuchu rebelii. Zajrzałam do archiwów, by sprawdzić, gdzie są słabe punkty terminalu. I wtedy dowiedziałam się o zabezpieczeniach wbudowanych w całą strukturę. — Upiła łyk kawy. — Inżynierowie niegłupio to wymyślili. Przygotowali wszystko na wszelki wypadek. Nie chcieli, żeby na planetę spadła cała masa pierścienia, zwłaszcza z antymaterią. Tak więc pierścień umieszczono na takiej orbicie, że gdyby pękły kable, zwolniona siła dośrodkowa łagodnie odepchnęłaby go od planety, a nie pchnęła w jej kierunku.

— Ale trzeba by było podzielić pierścień na kawałki.

— Zgadza się. Inżynierowie wyznaczyli miejsca, gdzie należy umieścić ładunki niszczące. I zostały one tam umieszczone. Były silnie strzeżone przez lata… aż Shaa uzyskali pewność, że pierścień pozostanie w takiej pozycji, w jakiej go umieszczono.

— A liny?

— Gdy pierścień wymknie się z zaczepów, liny owiną się wokół planety.

Sula posmarowała płaski chlebek śliwkowym czatni.

— Inżynierowie sprytnie to zrobili. Mechanizmy zwalniające lin są wbudowane tutaj, na powierzchni planety. Kable ulecą w przestrzeń i więcej ich nie zobaczymy. — Sula ugryzła kawałek chlebka, przeżuła i przełknęła. — Wyobrażasz sobie zdumienie Naksydów: przylatują tutaj, spodziewając się, że wysadzą rząd na pierścieniu i zjadą windą na dół, a w ogóle nie będą w stanie dostać się na planetę. Wszyscy ich oficjele utkną na górze i zaczną wydawać dekrety, których nie będą w stanie wyegzekwować, przynajmniej do czasu, aż sprowadzą dość promów z Magarii, żeby przenieść swój rząd na dół.

Martinez otrząsnął się ze zdumienia nad tym niestandardowym pomysłem i jego mózg już pracował nad wnioskami.

— Na ziemi można byłoby im zgotować gorące przyjęcie. Zgromadziłbym tysiące żołnierzy do obrony miasta Zanshaa.

— I co by to dało? — spytała Sula. — Naksydzi spaliliby twoją armię z orbity.

Twarz Martineza rozświetlił triumfalny uśmiech.

— Mogą spalić każde miasto, ale nie Zanshaa. Nie uderzą w stolicę z takich samych powodów, z jakich my nie zrzucilibyśmy na nią kawałków pierścienia… byłaby to profanacja najświętszego miejsca w imperium. Spalić Leże Wieczności? Konwokację? Wielki Azyl? Oryginalne Tablice Praxis? Nie ośmieliliby się.

Radość napłynęła na oblicze Suli.

— Twoje wojsko mogłoby trzymać się w stolicy całą wieczność. Wzruszył ramionami.

— A przynajmniej bardzo długo. Żeby ich pokonać, Naksydzi musieliby przetransportować promami bardzo dużo swoich oddziałów.

— A tymczasem w dalekich rejonach imperium flota odbudowałaby swoją potęgę — powiedziała Sula z satysfakcją. — Żeby tu powrócić…

— Taak. — Martinez rozważał coś. — Ale Naksydzi też się odbudują. Muszą. — Spojrzał na Sulę. — Co by zrobili Naksydzi, gdybyśmy nie bronili Zanshaa? Tylko wysadzili pierścień i wycofali się? Co by zrobili? Gonili nas?

W oczach Suli zapłonął zielony ogień. Rozważała możliwości.

— Nie mogliby.

— Dlaczego?

— Bo nie będą wiedzieli, gdzie flota poleciała. Zanshaa ma osiem wormholi. Jeśli Naksydzi zanurkują w jeden z nich — nawet gdyby to był ten właściwy — nasza flota może zawrócić przez inną bramę i odbić Zanshaa. Jeśli zostawią mniejsze siły do utrzymania stolicy, możemy je zniszczyć. Czyli muszą tu zostać. — Zamyślona, ugryzła kawałek chleba. — Tak, utkną tutaj.

— W takim wypadku — mówił powoli Martinez — nasze siły mogą zrobić coś więcej, niż tylko wycofać się i zająć nieruchome pozycje. Przeciwnie, mogą działać ofensywnie.

Sula koncentrowała się i widać to było po jej twarzy.

— Tak, mogą ominąć Zanshaa i uderzyć w rejony, gdzie Naksydzi przejęli kontrolę. Zakłócić handel, sabotować zaopatrzenie…

— …likwidować posiłki i to wszystko, co właśnie buduje się w stoczniach — dodał Martinez.

— A tymczasem główne oddziały Naksydów utkną przy Zanshaa i będą usiłowały znaleźć sposób na pokonanie twojej armii i zabezpieczenie Górnego Miasta — powiedziała Sula.

— I gdy dokona się dużych zniszczeń i zgromadzą się nowe siły lojalistów…

— My się spotkamy, wrócimy na Zanshaa i odbijemy stolicę! — Sula niemal triumfalnie krzyknęła, lecz jej euforia szybko opadła.

— Ale kto słucha takich jak my? — spytała. — O ile wiemy, flota jest przyszpilona do Zanshaa, ma jej bronić lub zginąć.

Martinez liczył w duchu ludzi, którzy mogliby się przydać. Lord Chen, może lord Pierre Ngeni, Do-faq ostatnio awansowany. Może da się namówić Shankaracharya, by skontaktował się ze swoim patronem lordem Pezzinim.

W razie konieczności lord Said — był obecny, gdy wręczano Martinezowi Złoty Glob i wtedy wymienili ze sobą parę słów. Martinez wiedział, że szef rządu jest człowiekiem zajętym, ale miał nadzieję, że dzięki Złotemu Globowi uda mu się uzyskać krótką rozmowę z lordem seniorem.

— Musimy sformułować wnioski — powiedział powoli. — Formalną propozycję, przedstawiającą wszystkie opcje. — Nie chciał przedwcześnie wyskakiwać z pomysłem, nim cała idea nie dojrzeje. Popełnił ten błąd poprzednio, gdy chodziło o nową taktykę, i naraził się na śmieszność.

Sula była do tego nastawiona sceptycznie.

— Kto to w ogóle przeczyta?

— Pomyślę o tym później. Najpierw propozycja. Sprzątnęli po śniadaniu, zrobili sobie nową kawę i kazali stołowi Sevigny wyświetlić opcje cybernetyczne.

Musieli zredukować swoje pomysły do kilku wykonalnych. W tych sprawach nie warto było nadmiernie rozwijać wyobraźni.


* * *

Po południu Martinez szedł do pałacu Shelleyów, a na ustach ciągle czuł pożegnalny pocałunek Suli. Umysł miał przesycony czymś w rodzaju podziwu. Odnosił wrażenie, że jego mózg wyładował się z całej energii jak kondensator i potrzebuje teraz kilku godzin na regenerację. Wraz z Sulą tworzyli idealny zespół, ich umysły pracowały jak w tandemie. Jedno z nich dostarczało szczegółów, gdy drugie przechodziło do następnego punktu, potem razem opracowywali jakiś szczególnie zawiły problem. Martinez nie pamiętał już, który pomysł zrodził się w czyjej głowie, wszystko było tak gładko, doskonale, zachwycająco sprzęgnięte.

Jak cudowny seks. A to był dodatek do cudownego seksu.

Wskakiwał po schodach pałacu, mrucząc „Ach, kobieto na wybrzeżu”. W foyer spotkał brata, który szykował się do wyjścia. Spojrzał posępnie na Martineza, poprawił płaszcz na ramionach i wygładził klapy.

— Ja tu cały dzień pracuję dla rodziny, a ty przyłazisz po południu do domu i cuchniesz seksualnym zaspokojeniem.

— To mundur — odparł Martinez. — Mundur tak cudownie działa na kobiety.

— Najwyraźniej zdziałał cuda w stosunku do tej Amandy — zauważył Roland. — Może byś jednak łaskawie rozważył bardziej stabilny związek, biorąc przykład z siostry.

Martinez uśmiechnął się w duchu i postanowił nie wyprowadzać Rolanda z błędu co do kobiety, z którą spędził noc.

— A gdzie jest ta szczęśliwa narzeczona?

— U naszego prawnika. Ja też się tam wybieram. — Roland przejrzał się w lustrze i znów poprawił klapy płaszcza. — Trzeba wygładzić ostatnie drobne zmarszczki w kontrakcie małżeńskim.

— Sądziłem, że zmarszczki w kontrakcie to główny sens tego małżeństwa — powiedział Martinez. — Bo wczorajszego wieczoru ani razu nie widziałem razem naszej szczęśliwej pary, a nawet nie słyszałem, żeby wspominano o narzeczonym.

— Słyszałbyś, gdybyś tak dużo nie spał przez ostatnie dni. — Roland podszedł do drzwi i położył dłoń na wypolerowanej mosiężnej klamce, ale w ostatniej chwili odwrócił się do brata. — Ale co w tym dziwnego, że młodzi nie poznali się zbyt dobrze? Co w tym dziwnego, że małżeństwo to sprawa pieniędzy, własności i dziedziczenia? Gdyby nie to, po co zawracać sobie głowę małżeństwem?

— To twoje beztroskie, romantyczne podejście wpakuje cię kiedyś w kłopoty — stwierdził Martinez.

Roland chrząknął zirytowany i wyszedł. Martinez ruszył za nim.

— Więc jakie to klejnoty wpadną w ręce naszej rodziny dzięki temu związkowi? — spytał Martinez, doganiając brata.

— Lord Oda jest bratankiem lorda Yoshitoshiego — wyjaśniał Roland, patrząc przed siebie. — Lord Yoshitoshi ma dwoje dzieci. Starsza córka, lady Samantha, została wydziedziczona z powodów, których nie podano do publicznej wiadomości, ale przypuszcza się, że… — Szukał odpowiednich słów.

— Z tych co zwykle — dokończył Martinez.

— Właśnie, z tych co zwykle. — Roland zmarszczył czoło. — Młodszy syn i dziedzic, lord Simon, zginął przy Magarii. Zatem brat lorda Yoshitoshiego, lord Eizo, zostaje dziedzicem. A lord Oda jest jego najstarszym dzieckiem.

— I prawdopodobnie dziedzicem klanu Yoshitishich. Znakomicie. Ale te spodziewane rosnące szanse lorda Ody nie umknęły uwagi innych klanów, które mają córki na wydaniu. Jak to się stało, że złowiliśmy go dla Vipsanii?

Flegmatyczna mina Rolanda zmieniła się w wyraz ponurej satysfakcji.

— Lord Oda to tylko prawdopodobny dziedzic — wyjaśnił. — Starsi Yoshitoshi są bardzo surowi, świadczy o tym choćby wydziedziczenie córki, i Oda ma młodsze rodzeństwo, które chce prawa dziedziczenia. Ponadto Oda ma pewne długi i wolałby, żeby jego ojciec i wuj nie dowiedzieli się o tym…

Martinez zaczął dusić się ze śmiechu.

— Długi?

— Zwykła sprawa. — Roland uśmiechnął się krzywo.

— Więc wykupiłeś jego długi i…

— Długi zostaną pokryte po ceremonii ślubnej — oznajmił Roland. — Wstrzymywało nas tylko to, że lord Yoshitoshi nalegał na osobistą rozmowę z Vipsanią. Dopiero wczoraj zawiadomił nas, że przesłuchanie Vipsanii wypadło pomyślnie. — Roland uśmiechnął się. — Teraz zobaczymy, jak Vipsania poradzi sobie z zarządzaniem firmą wideo.

Martinez stłumił rosnącą wesołość.

— Firmą wideo?

— Klan Yoshitoshich i ich klienci mają większość udziałów w Telewizji Imperium. To dwa kanały rozrywkowe, cztery sportowe i jeden informacyjny, nadawane do czterdziestu jeden układów słonecznych, nie licząc tych, które obecnie okupują Naksydzi. Zamierzamy prosić lorda Yoshitoshiego, by pozwolił Vipsanii poprowadzić firmę. Sądzimy, że się zgodzi: uważa telewizję za rozrywkę plebejską, nie to, co wysoka kultura tu w Górnym Mieście, która ma dla niego jakieś znaczenie.

— Vipsania umie zarządzać wielką firmą nadawczą? — Martinez był bardzo zdziwiony.

Zatrudni fachowców — odparł zirytowany Roland. — Chodzi o to, że będzie miała wpływ na opinię publiczną co do… — zrobił nieokreślony ruch ręką — istotnych dla nas spraw. Na przykład, dlaczego nie dostałeś ważnego stanowiska? — Spod krzaczastych brwi spojrzał przenikliwie na Martineza. — Chyba nie będziesz miał za złe pochlebnego programu dokumentalnego o twoich wyczynach?

Słysząc ten pomysł, Martinez poczuł leciutką przyjemność, ale ostrożność przeważyła.

— Możliwe, ale przecież to nie szeroka publiczność decyduje o podziale stanowisk.

— Wolałbym subtelniejsze metody, ale propagandę zawsze możemy mieć w rezerwie. — Roland ukłonił się znajomemu, idącemu z naprzeciwka. — Nawiasem mówiąc, ślub wkrótce. Zbliża się moment, w którym zapragnę, żeby jak najwięcej moich krewniaków opuściło tę planetę.

— Od ponad miesiąca ci to mówię.

Roland postanowił zlekceważyć tę uwagę. Idąc chodnikiem, przeciskali się przez grupę szpanerów — młodych, modnie ubranych, rozgadanych ludzi, wokół których unosił się odgłos śmiechu i zapach pomady do włosów. Szpanerzy byli popularni przed rebelią Naksydów, ale wobec powagi wojny ruch przygasł i dzisiaj Martinez widział tych ludzi po raz pierwszy po swoim powrocie.

— Gdyby się udało przed odlotem ożenić ciebie i wydać za mąż Walpurgę! — ciągnął Roland.

Martinez uśmiechnął się tylko i brat spojrzał na niego bacznie.

— Czyżbyś miał kogoś na myśli? Kogoś, kto nie jest chorążym? Martinez zrobił jeszcze bardziej tajemniczą minę.

— Niewykluczone. A jak wyglądają perspektywy Walpurgi?

— Nic konkretnego, choć jest parę możliwości.

— Wywieź ją, Vipsanię i Proney, i sam wyjedź z tej planety. Natychmiast, nawet jeśli nie wyjdą za mąż. — Martinez mówił to z wielkim naciskiem. — Zanosi się tu na coś bardzo złego. Myślę, że flota znów dostanie cięgi.

Roland ponuro skinął głową.

— Tak, chyba masz rację.

I co się wtedy stanie z twoimi intrygami? — chciał zapytać Martinez. Nie spytał jednak, bo bał się usłyszeć, że Roland cały czas stawiał na Naksydów.

— Dlatego właśnie idę z tobą — powiedział. — Muszę uzyskać, widzenie z lordem Chenem, i to jak najszybciej.

Roland spojrzał na brata uważnie.

— Nie chodzi o przydział dla ciebie?

— Nie. Chodzi o… — Martinez uświadomił sobie, że zabrzmi to absurdalnie — mam plan innego rozmieszczenia floty i uratowania imperium.

Ku jego zdziwieniu Roland stanął, uniósł rękę i uaktywnił displej mankietowy.

— Osobiste i pilne od lorda Rolanda Martineza do lorda Chena. Proszę o przyjęcie mojego brata. Spotkanie musi się odbyć jak najszybciej. Proszę o odpowiedź.

Opuścił rękę i spojrzał na Martineza.

— Zrobione. Reszta zależy od ciebie.


* * *

— Sam pan wymyślił ten plan? — spytał lord Chen. Zważywszy na okoliczności, przyjął Martineza uprzejmie, w swoim ogrodzie, pośród zapachów fioletowych kwiatów lu-doi, rosnących po obu stronach alejki. Późnym popołudniem na ogród padał cień wywiniętych dachów w stylu Nayanidów. Robiło się chłodno.

— Razem z… — Martinez zawahał się — z lady Sulą. Lord Chen skinął głową. Miał zamyślony wzrok.

— Dwoje najsłynniejszych oficerów — powiedział. — To daje rękojmię tym pomysłom. Zdaje pan sobie jednak sprawę, że to nie jest decyzja wyłącznie wojskowa. Przede wszystkim polityczna, i to na najwyższym szczeblu.

— Tak, milordzie. — Miał tego świadomość. Fakt, że po raz pierwszy od dwunastu tysięcy lat rząd ma opuścić Zanshaa, był sprawą wielkiej wagi.

Chen zmarszczył czoło.

— Prześlę ten plan swojej siostrze z prośbą o opinię.

Martinez miał nadzieję, że lord Chen tak zrobi. Dowódca eskadry lady Chen od miesiąca latała wokół układu, wpatrując się w nicość Wormholu Trzy, przez który Naksydzi mieli przylecieć z Magarii z anihilującymi siłami, strzelając z baterii pocisków. Prawdopodobnie chętnie przywitałaby plan, który pozwoliłby jej uniknąć konfrontacji.

— Pozwolę sobie nadużyć cierpliwości dowódcy eskadry Do-faqa i jemu również przesłać ten plan — powiedział Martinez.

— Bardzo dobrze, lordzie Gareth. Niech pan go poprosi, by przesłał do mnie kopię swojej opinii.

— Poproszę.

Na ustach lorda Chena igrał subtelny uśmiech.

— Wysadzić pierścień — mówił częściowo do siebie — ten pomysł ma jakąś barbarzyńską energię. — Wstał. — Wybaczy pan, czeka na mnie kilku klientów.

Martinez odsunął krzesło, zrobione ze spiralnych prętów — Dziękuję, że mnie pan przyjął, mimo tak późnego zaanonsowania.

Chen machnął ręką, dając do zrozumienia, że to nic wielkiego.

— Z radością wyświadczyłem przysługę pańskiemu bratu. Proszę przekazać mu najlepsze życzenia przy najbliższej okazji.

Martinez odwrócił się, słysząc odgłos kroków na żwirowej ścieżce. Zobaczył młodą kobietę z tacą, na której stały filiżanki i czajniczek. Wysoka, czarnowłosa, miała na sobie miękki kostium z supełkowej tkaniny o pomarańczowej, jesiennej barwie. W estetycznej asymetrii, na jednym ramieniu, z białej kokardy zwisały żałobne wstążki.

— Nie chciałam ci przeszkadzać — powiedziała cicho — ale słyszałam, że masz gości, więc…

Wskazała na tacę.

— Bardzo miło z twojej strony — odparł lord Chen. Zwrócił się do Martineza: — Pozwolę sobie przedstawić swoją córkę Terzę. Terzo, to…

— Naturalnie, poznaję lorda kapitana Martineza — powiedziała. Ciemnymi oczyma spojrzała na Martineza. — Napiłbyś się herbaty, milordzie?

— W zasadzie… — Martinez wahał się. Spotkanie z Chenem dobiegło końca i nie miało sensu zostawanie tu dłużej.

— Muszę już iść — oznajmił Chen — ale jeśli pan zechce wypić filiżankę herbaty z Terzą, proszę zostać. — Spojrzał na córkę. — W gabinecie oczekuje mnie Embraq.

— Rozumiem — odparła Terza i zwróciła się do Martineza. — Proszę zostać, jeśli ma pan czas.

Martinez przyjął zaproszenie.

— Moje wyrazy współczucia — powiedział. Nie miał pojęcia, kto z jej bliskich umarł, ale po bitwie przy Magarii wiele rodzin parów nosiło białe żałobne wstążki.

Nalała herbaty eleganckimi ruchami dłoni, które wydawały się bardzo blade w mrocznym podwórcu.

— Dziękuję — rzekła — mówiono mi, że załoga go podziwiała.

— O, z całą pewnością, milady — potwierdził Martinez.

— Poranne doniesienia mówią, że pańska siostra zamierza poślubić lorda Odę. Proszę przekazać jej moje powinszowania.

— Zna pani Vipsanię?

— Oczywiście. Nasze rodziny poznały się dość dawno temu, gdy pan był poza planetą i zdobywał sławę. — Uśmiechnęła się. — W tych okolicznościach nie można oczekiwać, że będzie pan znał wszystkich przyjaciół pańskich sióstr.

Martinez podniósł delikatną filiżankę z wzorem liści — Sula na pewno by wiedziała, skąd ta porcelana pochodzi — i poczuł dymny aromat herbaty. Już miał powiedzieć, że nie widział Terzy na wczorajszym przyjęciu, ale uświadomił sobie, że przecież jako osoba w żałobie nie mogła przyjść.

Upił łyk herbaty, by dać sobie czas na przygotowanie neutralnej uwagi.

— Cudowna herbata.

— Z naszej posiadłości w górach To-bai-to — wyjaśniła. — Liście z pierwszego zbioru.

— Bardzo smaczna.

Martinez czuł chłód zmierzchającego dnia, ale herbata go rozgrzewała. Wyszedł po półgodzinie, które spędził na przyjemnej pogawędce z kobietą o łagodnym głosie, przy dymnej herbacie i wśród słodkiego zapachu kwiatów lu-doi.

Gdyby spotkał Terzę rok temu, postarałby się złożyć ponowną wizytę, ale teraz, gdy drzwi pałacu Chenów zamknęły się za nim, od razu powędrował myślami do Suli.

Zjedzą kolację, potem wspólna wyprawa do teatru lub klubu, a potem w jej mieszkaniu, w łóżku, zanurzą się w zapachu Zmierzchu na Sandamie.

Wrócił do pałacu Shelleyów, odkręcił gorącą wodę i wlał do kąpieli olejek chmielowy. Wtedy przypomniał sobie, że miał wysłać wiadomość do dowódcy eskadry Do-faqa. Sprawa jest pilna, pomyślał, więc lepiej zrobię to natychmiast.

Wyszczotkował włosy, a gdy zapinał mundur, lekko się zaniepokoił, gdyż palce nie napotkały przy szyi medalu Złotego Globu. Przeszukał kieszenie i nagle przypomniał sobie, gdzie go ostatnio widział: order na wstążce zwisał z uniesionego fallusa jednej z postaci, wygiętych nad łożem Suli.

Trudno. Wtedy wydawało się to zabawne.

Postanowił przesłać wiadomość bez medalu. Usiadł przy biurku, włączył kamerę zainstalowaną w lustrze i wygłosił pełne uszanowania, umiarkowanie przypochlebne przemówienie.

— Z zainteresowaniem czekamy na uwagi, jakie zechciałby pan poczynić — zakończył.

Patrzył, jak jego słowa drukują się na biurku, dokonał drobnej redakcji i ponownie całość zarejestrował, bez zbędnych przerywników i z bardziej uładzonymi zdaniami. Dołączył kopię planu, załadowaną z pamięci mankietowej bluzy, i wszystko wysłał. Transmisja zajmie trzy, cztery godziny, zastanie eskadrę Do-faqa pędzącą po drugiej stronie Shaamah, więc odpowiedzi można się spodziewać najwcześniej następnego dnia rano.

Wypełniwszy obowiązek wobec imperium, Martinez rozebrał się i wszedł do wanny. Zapach chmielu napływał do nozdrzy. Para unosiła się. Ciepło przenikało kończyny.

Wspomniał, jak światło świec igrało na krągłościach ciała Suli. Dotyk jej ust. Wspaniałe szaleństwo w jej oczach, gdy pomagała mu naszkicować plan operacyjny.

Zastanawiał się, czy potrafiłby dalej żyć bez tych wrażeń.

Odezwał się komunikator podwójnym sygnałem: w sypialni i w łazience. Martinez chciał odpowiedzieć, ale doszedł do wniosku, że zasługuje na spokojne chwile w kąpieli.

Sygnał zamilkł. Cisza trwała kilka sekund, po czym zadzwonił komunikator mankietu wyższym tonem niż tamten domowy. Martinez pomyślał, że wiadomość raczej nie zasługuje na to, by wychodził z wanny i odpowiadając, jeszcze moczył rękaw bluzy.

Tym razem cisza trwała kilka minut. Martinez kazał kranowi dolać gorącej wody. Zamknął oczy i już zapadał w drzemkę, gdy z trzaskiem otworzyły się ciężkie tekowe drzwi pokoju, aż zatrząsł się cały dom.

— Cholera, Prony, biorę kąpiel! — wrzasnął kapitańskim głosem. Irytowały go te gwałtowne wejścia Sempronii.

Jeśli zacznie ciskać przedmiotami, będę w wannie idealnym nieruchomym celem, pomyślał.

— Nie jestem Sempronią — rozległ się lodowaty głos. Martinez spojrzał z wanny i zobaczył stojącą w drzwiach Vipsanię.

— Nigdy nie odpowiadasz na wezwania? — spytała ostro. — Na dole zwołaliśmy pilne zebranie rodzinne. Mamy kryzys, i to bardzo poważny.

Vipsania odwróciła się i wyszła.

— Kontrakt małżeński nie wypalił? — zapytał, ale nie uzyskał odpowiedzi.

Wytarł się, narzucił na siebie coś luźnego i zbiegł na dół. W jednym z salonów zastał Vipsanię, Walpurgę i Rolanda, który odwrócił ku niemu głowę.

— Zamknij za sobą drzwi — polecił brat. Miał ponurą minę. — Nie chcę, żeby podsłuchiwał ktoś spoza rodziny.

Martinez zasunął ciężkie drzwi i opadł w miękki fotel. Siostry siedziały na satynowych poduszkach na sofie z kości słoniowej, a Roland, niczym niekoronowany król, zajmował potężny, skórzany fotel z baldachimem.

— Dostałem właśnie histeryczny telefon od P.J. Ngeniego — powiedziała Vipsania do Martineza. — P.J. otrzymał wiadomość od Sempronii, że zrywa zaręczyny i ucieka z innym mężczyzną, „z mężczyzną, którego kocha”, jak określiła.

Martinez poczuł we krwi rozkołysany powoli posępny dzwon fatum.

— Powiedziała, o kogo chodzi? — spytał ze ściśniętym gardłem.

— Chyba nie. Łamiemy sobie głowę, kto to może być — rzekła Vipsania.

— To prawie nie ma znaczenia — stwierdziła Walpurga. — Sempronia nie jest jeszcze w takim wieku, żeby mogła wyjść za mąż bez zgody rodziny.

Roland szarpnął brodą z wściekłością.

— Uciekła z mężczyzną i nie może go poślubić — powiedział z pogardą. — Czy to polepsza sytuację? Gdybyśmy posłali za nią policję lub prywatnego detektywa — rozważał na głos — skandal byłby jeszcze większy. Jedyna nadzieja w osobistym apelu. — Zwrócił się do Martineza. — Czy domyślasz się… masz jakąś wskazówkę… kto to mógłby być?

— Zastanawiam się — odparł Martinez, a myślał: „Shankaracharya, ty mały draniu”. Zwrócił się do Vipsanii. — Jak się czuje P.J.?

— Porażony. Rozpacza. Płacze. — Tonem głosu wyrażała dezaprobatę. — Popełnił chyba błąd i ją pokochał.

— Wszyscy popełniliśmy ten błąd — zauważył Roland ponuro. Przeciągnął dłonią po czole, jakby zmazując kłopotliwe wrażenie. — Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby Ngeni stali się naszymi wrogami. To nasi patroni, odgrywają zbyt ważną rolę w naszych planach. — Zwrócił się do Walpurgi: — Bardzo mi przykro, ale poślubisz P.J. Jak najszybciej. Nie możemy przeciągać twoich zaręczyn jak w wypadku Sempronii.

Walpurga przyjęła tę wiadomość z długim westchnieniem. Jej ciemne oczy miały twardy wyraz.

— Dobrze — odrzekła.

Mina Rolanda świadczyła o intensywnych spekulacjach.

— Myślę, że małżeństwo nie potrwa długo. A potem… — uśmiechnął się uspokajająco — spłacimy P.J. i znajdziemy kandydata bardziej ci miłego. — Pogładził dłonią miękki skórzany podłokietnik fotela. — Skontaktuję się z lordem Pierrem i wszystko zorganizujemy.

W Martinezie wzbierała złość.

— Zaraz, zaraz. Te całe zaręczyny z P.J. Ngenim to lipa. Wiem, że to było oszustwo… moje oszustwo, ja to wymyśliłem. To nigdy nie miało być prawdziwe małżeństwo. — Teraz mówił do Walpurgi: — Nie musisz tego robić… nie musisz płacić za błąd Sempronii.

— Ktoś musi za to zapłacić — stwierdziła Vipsania obojętnym tonem. — Inaczej skompromitujemy się w oczach najwyższych parów i rodziny Ngenich.

— Ngeni pogodzą się z tym — rzekł Martinez. — Inni również. Wszyscy wiedzą, co jest wart P.J. Wystarczy go upić, a sam im wszystko o sobie powie. — Wskazał na Walpurgę. — Zabraniam ci wychodzić za niego. Jesteś warta dwudziestu P.J. i wiesz o tym.

Lekki rumieniec wystąpił na jej policzki. Patrzyła na swoje dłonie.

— Nie — powiedziała. — To konieczne. Poślubię P.J. Martinez walnął pięścią w podłokietnik fotela. Echo uderzenia odbiło się od panelowych ścian.

— Jeśli uważasz — zwrócił się do Rolanda — że P.J. jest tak wiele wart, to sam się za niego wydaj.

Na ustach Rolanda pojawił się lekki uśmiech.

— On chyba nie ma stosownego odchylenia hormonalnego. — Spojrzał na brata. — Gare, przestań myśleć jak oficer. Nie można wziąć Górnego Miasta szturmem. Trzeba do niego przeniknąć.

Martinez wstał i gniewnym krokiem podszedł do brata.

— O co grasz? Co tak cennego jest w Górnym Mieście, że warto sprzedać własną siostrę jakiemuś P.J. Ngeniemu?

Roland uniósł podbródek.

— Gramy o właściwe miejsce w strukturze imperium. Jaka inna stawka byłaby warta gry? — Podniósł na Martineza spojrzenie łagodnych brązowych oczu. — A ty, Gare? Nie zauważyłem u ciebie braku ambicji. Ukartowałeś te fikcyjne zaręczyny częściowo dla własnych korzyści, a teraz Walpurga ma płacić za to, że coś się nie udało.

Wściekłość wybuchła w żyłach Martineza. Podszedł jeszcze bliżej do Rolanda i uniósł pięść. Ten nawet nie drgnął; przyglądał się bratu z beznamiętnym, uważnym zainteresowaniem.

Po chwili Martinez odwrócił się do Walpurgi, powoli opuszczając pięść.

— Nie będę walczyć w twojej sprawie, jeśli ty nie walczysz — oznajmił.

Walpurga nic nie odrzekła. Zwróciła się do Rolanda:

— Zadzwoń.

— Powariowaliście! — krzyknął Martinez i szybko wyszedł z salonu.

Wbiegł po schodach do swojego pokoju, nadal pachnącego chmielem, i długą chwilę chodził wściekły przy nogach łóżka. Podniósł bluzę munduru i włączył displej komunikatora.

— Pilne do porucznika lorda Nikkula Shankaracharyi — powiedział. — Tu kapitan Martinez. Masz się ze mną natychmiast skontaktować.

Odpowiedź przyszła za parę minut, odpowiedź od Sempronii. Jej zwężone oczy patrzyły na niego z displeju mankietu.

— Za późno — powiedziała.

— Nie jest za późno. Twoje zaręczyny z P.J. były żartem. Nikt nigdy nie zamierzał tego zrealizować. Nic mnie nie obchodzi, co robisz z Shankaracharyą, może nawet P.J. to nie obchodzi, ale teraz, gdy uciekłaś, Walpurga będzie musiała zawrzeć twoje małżeństwo.

Sempronia pogardliwie prychnęła przez wydęte usta.

— No i co? Walpurga nie miała oporów w stosunku do P.J., gdy ja byłam z nim zaręczona. Teraz dla odmiany niech ona go zabawia.

— Proney…

— Gareth, nie jestem twoim pionkiem! — syknęła. — To ty przykułeś mnie kajdanami do P.J.! Potem zniszczyłeś karierę Nikkula! — Displej obrócił się i Martinez dojrzał przez sekundę sufit, potem podłogę i stół, za którym siedział potulnie Shankaracharya. Rozległ się dźwięk czegoś gniecionego przy mikrofonie i po chwili Sempronia znów pojawiała się w kadrze, pokazując duże oficjalne zaświadczenie, na którym eleganckie litery wykaligrafowano złotym atramentem.

— Masz! Oboje byliśmy w Parowskim Banku Genów! Nasza wizyta zostanie jutro zamieszczona w oficjalnym protokole. Teraz możemy się pobrać. — Wyzywająco spojrzała w kamerę. — Kazałeś mi, żebym pomogła Nikkulowi wybrać inną drogę. Właśnie to zamierzam zrobić.

— Nie możesz wyjść za mąż bez pozwolenia. — Martinez, słysząc siebie, bał się, że sprowokował kolejną burzę.

— Więc rodzina da pozwolenie — rzekła Sempronia. — A jeśli nie dacie, zamieszkamy razem, aż będziemy mogli pobrać się samodzielnie. — Odsunęła zaświadczenie z kadru. — Na pewno nie zdołacie nas powstrzymać, bo gdybyście próbowali nam przeszkodzić, ludzie dowiedzą się o pewnych interesach Rolanda, zwłaszcza z takimi osobami, jak lord Ummir czy lady konwokat Khaa.

Godni szacunku Naksydzi, jak określił ich Roland, ale Martinez podejrzewał, że inni mogą nie podzielać opinii brata.

— Czy mógłbym porozmawiać z porucznikiem Shankaracharyą? — spytał.

W tle usłyszał, jak Shankaracharya mówi coś cicho, ale Sempronia natychmiast odpowiedziała:

— Nie, nie możesz. On cię bardzo szanuje, ale lepiej nie. Komunikator: koniec przekazu.

Na displeju pojawił się pomarańczowy symbol.

— Komunikator: zapisz przekaz — polecił Martinez z ponurą miną.

Zadzwonił do Rolanda.

— Sempronia jest z porucznikiem lordem Shankaracharya. Czoło Rolanda zachmurzyło się.

— To chyba jeden z twoich oficerów?

— Teraz jest oficerem Sempronii. Przesyłam ci nagraną przed chwilą rozmowę. Zwróć szczególną uwagę na groźby przy końcu.

Przesłał nagranie, po czym wymazał je z matrycy u siebie i zgasił displej. Kameleonowa tkanina wróciła do normalnego zielonego koloru.

Przez długą chwilę stał w ciszy pokoju. Gotował się ze złości. „To chyba jeden z twoich oficerów?”. Teraz wiadomo, kogo będzie się winić za ucieczkę Sempronii.

Postanowił nie czekać, aż oskarżenia spadną na jego głowę. Zobaczył, że drzwi do salonu nadal są zamknięte; narada rodzinna trwała, kartowano małżeństwa i wydawano wyroki.

Wyszedł z pałacu w aksamitny zmierzch i nastrój nieco mu się poprawił. W porze przed kolacją na ulicach panował niewielki ruch, przechodniów też było mało. Na pociemniałym niebie widniało trochę gwiazd, a cień Zanshaa wycinał szeroki łuk ze srebrnego pierścienia akceleracyjnego. Żagiew statkowej antymaterii świeciła tuż nad głową — najjaśniejszy teraz obiekt na niebie zmierzał prawdopodobnie do Wormholu Cztery i do Seizho. Martinez pomyślał o Suli i jego nerwy przeszedł dreszcz.

Na rogu ulicy kupił naręcze kwiatów z wózka Torminela — drapieżnik handlujący kwiatami! — potem zakręcił w zaułek i poszedł do domu Suli. Powitała go w drzwiach mieszkania. W oczach miała resztki zdziwienia.

— Przyszedłeś wcześniej — powiedziała. Miała na sobie zielony kombinezon floty. Widocznie tak zwykle chodziła po domu.

— Przepraszam. Nie mogłem się doczekać. — Wręczył jej bukiet. — Chciałem zastąpić te skradzione żonkile.

Spojrzała na bujny bukiet speszona, choć radosna.

— Jeśli utrzymasz takie tempo, będziesz mi musiał podarować więcej wazonów.

Stał w szkaradnie wybujałym przedpokoju w stylu Sevigny, a Sula napełniała wazony, równie szkaradne, które ustawiono na postumentach, prawdopodobnie po to, by je wyeksponować. Oficerowie floty, wychowani w tradycji porządku — każdy przedmiot musiał mieć swoje miejsce w szufladzie, komorze lub schowku — należeli do istot schludnych. Jednakże pokój Suli był nadnaturalnie zadbany: nawet zapiski z rozwiązaniami zagadek matematycznych — hobby Suli — leżały równo na stole, a kartki, wzajemnie lekko przesunięte, odsłaniały numery kolejnych stron w prawym górnym rogu. Wazony z kwiatami były jedynym śladem obecności Martineza w tym pokoju. Mimowolnie westchnął, leciutko tym przygnębiony.

— Miałam wziąć kąpiel i się przebrać — wyjaśniła Sula, z powrotem stawiając wazon na postumencie.

Martinez rozpogodził się.

— Chciałabyś mieć towarzystwo w kąpieli?

— Litości! Nie.

Zdumiony odpowiedzią, mrugnął. Sula zorientowała się, że może jest zbyt obcesowa, więc podeszła do Martineza i objęła go.

— Kąpiele są tylko dla mnie — powiedziała. — To taki mój kaprys. Wybacz.

— W porządku. — Martinez nie wyobrażał sobie, jak we flocie udaje jej się zadośćuczynić swoim wymaganiom prywatności.

Pocałował ją.

— Czy miałabyś coś przeciwko, żebym opuścił swoją rodzinę i dołączył do twojej?

Spojrzała na niego dziwnie.

— Moja rodzina nie żyje.

— To też ma swoje zalety — rzekł. — A w ogóle to chciałbym dołączyć właśnie do ciebie.

Wyraz jej twarzy złagodniał. Martinez znów pocałował Sulę, a ona dłońmi przytrzymała jego głowę, oddając pocałunek. Dołączyć do rodziny Suli? — pomyślał. Mógłby. Wierzył, że może.

Загрузка...