OSIEM


Sula obserwowała wirującą w tańcu dziewczynę, otoczoną zawieruchą ostrzy. Światło pochodni migotało na hartowanej stali. Noże, przymocowane gumkami do kostek, bioder i przegubów, żonglerka wyrzucała nad głowy widzów. Powracały błyskawicznie. Dziewczyna musiała je łapać i natychmiast rzucać ponownie lub pozwalać, by gumy owijały się wokół jej korpusu, głowy czy kończyn. Odrzucała je wtedy, obracając się gwałtownie lub szarpiąc głową.

Wyczucie czasu zapierało dech. Wystarczyła najmniejsza niezręczność i dziewczyna zostałaby zraniona — a gdyby przypadkowo nóż przeciął gumę, mógłby utkwić w oku kogoś z publiczności.

Oddech Suli zamarzał w chłodnym nocnym powietrzu. Martinez oplótł ją ramionami z tyłu — odchyliła się, szukając jego ciepła.

Odwiedzili wiele klubów w Dolnym Mieście, a kiedy wracali, na szerokiej płycie przed dolną stacją kolejki linowej natrafili na grupę ulicznych kuglarzy. Wśród pochodni dobosze Cree wybijali rytm, daimońscy akrobaci balansowali na krzesłach, beczkach lub nawzajem na własnych ciałach, a cieniolubni Torminele, o ogromnych oczach szeroko rozwartych w półmroku, odgrywali slapstickową komedię. W powietrzu unosił się ciężki zapach pieczonych kasztanów i kolb kukurydzy, przysyłanych tu z południowej półkuli Zanshaa i sprzedawanych bezpośrednio z rusztów na węgiel drzewny. Akurat teraz terrańska dziewczyna, dziecko prawie, odważnie komenderowała latającymi nożami z miną kamienną i pełną skupienia. Suli aż zaschły z podziwu usta.

— Masz, spróbuj — powiedział Martinez.

W ręce trzymał kandyzowaną taswę — kupił ją na straganie. Sula zatopiła zęby w owocu. Jaskrawe iskierki słodyczy eksplodowały na języku, ale natychmiast cierpkość zalała usta.

— Dzięki — powiedziała skrzywionymi kwasem wargami. Żonglująca dziewczyna rozmyła się w plamie ruchu, jaskrawe noże trzaskały wokół jak bicze. Sula słyszała na bruku odgłos jej miękkich skórzanych podeszew. Dziewczyna podskoczyła i skręconym saltem wpadła tuż za pole rażenia noży. Jej dłonie rozmazywały się w oczach widzów, gdy chwytała w powietrzu stalowe ostrza. Metal szczękał o metal. I nagle stanęła w bezruchu z pękiem noży w dłoniach. W zupełnej ciszy dostawiła do siebie stopy i skłoniła się.

Publiczność — około setki osób, wracających do Górnego Miasta — zaczęła bić brawo i krzyczeć z zachwytu. Sula również wyrażała wielki podziw, klaskała, aż jej dłonie poczerwieniały, a kiedy jeden z Tormineli podszedł po datki z przenośnym terminalem, wklepała sporą sumę.

Podczas kolejnego występu smętny Terranin odbijał jedynie piłkę o płytę, ale czynił to w zadziwiający sposób. Ręce Martineza cały czas oplatały Sulę. Odgryzła kawałek kandyzowanej taswy.

Siedzę w kręgu pochodni, patrzę, jak dorosły człowiek odbija piłkę i czuję… co?

Szczęście… Ten wniosek tak ją zaskoczył, że, zdumiona, głęboko wciągnęła przesycone węglowym dymem powietrze.

Szczęście. Rozkosz. Zadowolenie.

Samo pojęcie szczęścia musiała zbadać starannie, niczym saper badający minę. Wydało jej się podejrzane. Chwile szczęścia miewała w życiu rzadko, a od kiedy grała rolę lady Suli, nie zdarzały się nigdy. Nie sądziła, że szczęście jest możliwe — przecież całe jej życie było oszustwem i stale musiała się pilnować, by nie zdemaskował jej jakiś lapsus.

Występujący zareagował na piłkę odbitą w niespodziewanym kierunku i Sula zaśmiała się. Przycisnęła do siebie ręce Martineza. Jej mózg zalała leniwa przyjemność.

Szczęście. Co za szok.


* * *

— Nie — oznajmił lord Tork. — Nigdy. Porzucić stolicę? To absolutnie nie do pomyślenia.

Lord Chen udał zaciekawienie, którego nie czuł.

— Moja siostra i lord dowódca eskadry Do-faq, oboje poparli ten plan. Jakie są pańskie zastrzeżenia?

— Zanshaa jest sercem imperium! — zaśpiewał Tork. — Stolicy poddać nie można.

— Broniąc Zanshaa, stawiamy wszystko na jedną bitwę, w której od początku nie mamy szans — oznajmił Chen.

— Jeśli rząd można przenieść… — zaczęła lady Seekin.

— Rząd się stąd nie ruszy — oświadczył lord Tork. — Lord Said nie pozwoli na krok aż tak radykalny.

Załatwimy to, pomyślał ponuro lord Chen. Postaram się o osobiste spotkanie z lordem seniorem.

Ośmioro członków Zarządu Floty siedziało wokół czarnego szerokiego stołu w wielkiej, cienistej sali Dowództwa. Zapomniano powiedzieć obsłudze, żeby usunęła dziewiąty fotel, przystosowany do długiego mostka Lai-ownów. Stał pusty jako przypomnienie o lady San-torath, zrzuconej przed dwoma dniami ze skały w Górnym Mieście.

— Chciałbym ponadto zauważyć — ciągnął Tork — że to niestosowne, żeby młodszy kapitan składał Zarządowi takie memoriały. Młodsi kapitanowie powinni w milczeniu wykonywać przydzielone im zadania i oszczędzać nam swoich opinii.

Lord Chen podejrzewał, że wpada w pułapkę, ale jednak zabrał głos, należało bowiem wyjaśnić pewne sprawy.

— Proszę o wybaczenie, lordzie Dowódco Floty, ale to nie jakiś młodszy kapitan przedłożył ten plan Zarządowi. To ja go przedłożyłem — oznajmił.

Wiedząc, że Zarząd jest uprzedzony do Martineza, poinformował ich tylko, że to dzieło dwóch oficerów, którzy pokazali mu swe opracowanie.

Tork zwrócił białą, okrągłooką twarz ku lordowi Chenowi. Pasmo martwego ciała dyndało mu z podbródka jak wielki zakręcony zwierzęcy wąs.

— Dowódca eskadry Do-faq przedłożył mi ten memoriał dziś rano i jako autora podał kapitana Martineza.

— Martineza! — wykrzyknął młodszy dowódca floty Pezzini, jakby właśnie potwierdzono jego osobistą straszną teorię, i walnął z irytacją otwartą dłonią w blat stołu.

Lord Chen chętnie by wspomniał o lady Suli jako współautorce, ale podejrzewał, że tylko by ją w ten sposób pogrążył.

— Kapitan Martinez ma zwyczaj składania memoriałów swym zwierzchnikom — ciągnął Tork z dezaprobatą w głosie. — Przedstawił radykalną teorię taktyczną Do-faqowi, a Do-faq dał to pańskiej siostrze. Teraz oboje zarządzają manewry szkodliwe dla wojskowej tradycji i praktyki.

— Czy on nigdy nie przestanie się wtrącać? — ozwał się Pezzini, uprzedzając replikę Chena. — Parę dni temu rzucił cień na imię mego klienta, młodzieńca całkowicie godnego zaufania, który ogromnie go poważał… poważał wbrew moim radom, muszę to podkreślić.

— Nie znajduję w tym wszystkim ani krzty czegoś niewłaściwego — oświadczył lord Chen. — Kapitan Martinez przekazał swoje sugestie zwierzchnikom z właściwym respektem i oznakami szacunku. A teraz wasi dowódcy dostrzegli zalety tych propozycji.

— Zgnilizna szeroko się rozprzestrzenia — odparł Tork. — Ufam, że lord dowódca Floty Kangas powstrzyma infekcję i odbuduje dyscyplinę. Jedynie taktyka naszych przodków stosowana nieugięcie zdoła, być może, ocalić stolicę.

— Niech Martinez sobie gnije w tej cholernej wojskowej zawodówce — powiedział Pezzini. — To powinno ostudzić jego ambicje.

Twarz Chena nie wyrażała nic, ale wnętrzności skręcały mu się z narastającej pogardy. Chciał wrzasnąć: „Umiecie tylko przegrywać wojny. Pokazano wam, jak można zwyciężyć, a wy tego nie widzicie”.

Ale zachował milczenie. Wiedział, że wobec sztywnej postawy lorda Torka jego protesty zdałyby się na nic; lobbował też osobiście u innych członków Zarządu, ale na razie ich nie przekonał, by głosowali przeciwko przewodniczącemu.

Wyślę lordowi seniorowi wiadomość z prośbą o natychmiastowe spotkanie. I mam nadzieję, że sprawy potoczą się we właściwym kierunku, pomyślał.


* * *

Martinez, w doskonałym humorze, wszedł do foyer Pałacu Shelleyów, okręcając wstęgę Złotego Globu wokół palca. Już chciał pomknąć schodami w górę do swego pokoju, gdy podeszła do niego pokojówka — grubonoga i brzydka. Siostry Martineza zatrudniały takie osoby, by mieć pewność, że same będą zawsze najpiękniejszymi kobietami w pałacu.

— Kapitanie Martinez, lord Roland prosił o przekazanie, że chciałby się z panem spotkać w swoim gabinecie.

W pamięci Martineza odżył obraz dziewczyny żonglującej latającymi nożami. Chwycił medal w dłoń, westchnął i powiedział:

— Doskonale, dziękuję.

Roland siedział przy biurku i rozmawiał z Torminelką widoczną na displeju.

— Spodziewamy się, że pani przyjdzie, skoro była pani dla nas tak miła, od kiedy tu przybyliśmy.

Nieznajoma Torminelka przyjęła zaproszenie z przyjemnością. Roland wylogował się i podniósł wzrok.

— Mam nadzieję, że oderwiesz się na chwilę od swych cielesnych przygód i przyjdziesz na ślub swojej siostry, jutro o szesnastej jeden.

Martinez opadł na fotel.

— O której siostrze mowa?

— O Vipsanii. Po ślubie Vipsania uda się z lordem Odą i jego krewnymi z wizytą do klientów rodziny lorda na Zarafanie.

Martinez oparł stopy na blacie Rolandowego biurka. W pogodny nastrój wprawiło go nie tylko wspomnienie nocy w ramionach Suli. Rankiem otrzymał wiadomość od Do-faqa, że aprobuje on plan Martineza i przekazuje go do Zarządu Floty. Do-faq przysłał również wyniki swej ostatniej serii eksperymentów z zastosowaniem nowej taktyki, a Martinez z Sulą analizowali je przy śniadaniu. Zaspokojenie fizyczne, a po nim pożyteczne ćwiczenie umysłowe — wszystko z partnerką, której wyobraźnia i inteligencja cudownie wzbogacały i uzupełniały jego własne idee. Teraz nic nie mogło popsuć mu humoru. Biedna Vipsania, pomyślał.

— Czeka ją wspaniały miodowy miesiąc — zauważył. — Na statku z parą zasuszonych teściów. Czy swoim imperium medialnym będzie kierowała z Zarafanu?

— Prawdopodobnie, chyba że z kolei na Zarafanie zrobi się niebezpiecznie.

Roland splótł dłonie na biurku i spojrzał na Martineza ponad błyszczącymi czubkami butów brata.

— Jeśli Sempronia zechce się z tobą kontaktować, byłbym zobowiązany, gdybyś nie reagował.

Martinez uniósł brwi.

— Zostanie wydziedziczona — wyjaśnił Roland. — Żadnych pieniędzy, wiadomości, kontaktów. Jak znajdziemy czas, żeby zapakować wszystkie jej rzeczy, przekażemy je organizacji dobroczynnej.

— Organizacji dobroczynnej — powtórzył Martinez, jakby nie słyszał nigdy wcześniej tego określenia.

— Walpurga nalegała, by siostrę wygnać, a po groźbie Sempronii nie sprzeciwiam się temu. Och, czy już o tym wspominałem?… Sempronia się zgadza. — Roland uśmiechnął się z ponurą satysfakcją. — Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem i dzisiaj rano. Dostanie zgodę na małżeństwo, ale od tej chwili stanie się jedną z Shankaracharyów — to mąż będzie musiał zaspokajać jej kaprysy, nie my.

— Zdaje się, że jest bogaty — zauważył Martinez.

— Klan Shankaracharyów wiele zainwestował w farmaceutyki i biochemię. — Można liczyć na Rolanda, że będzie wiedział o takich rzeczach, pomyślał Martinez. — Ale nie na Zanshaa. Spodziewamy się, że po wojnie Sempronia tu nie pozostanie.

— To bez wątpienia straszny cios — oznajmił Martinez. Roland najwyraźniej zapomniał, że wydziedziczanie to prerogatywa ojca, jedna z czynności, których ojciec nie mógł powierzać dzieciom. Niewykluczone, że Martinez zdoła zmienić tę decyzję, wysyłając osobisty list może nie do lorda Martineza, ale do jego lady, kobiety z natury romantycznej. Istniały szanse, że ucieczka kochanków przemówi jej do wyobraźni.

Roland spojrzał z zaciekawieniem na Martineza.

— Co zrobiłeś, że wprawiło to Sempronię w aż taką wściekłość? Nigdy wcześniej nie słyszałem u niej podobnego słownictwa.

Martinez milczał. Roland wzruszył ramionami i ciągnął:

— Ustaliłem z lordem Pierrem, że ślub Walpurgi z P.J. odbędzie się za trzy dni. Niezbyt wystawny, ale spodziewamy się, że przyjdziesz.

— Nie masz nic przeciwko temu, że włożę żałobę? — Martinez nie musiał się wysilać, wymyślając tę sarkastyczną odpowiedź.

Roland nawet nie mrugnął. Patrzył na brata.

— Wiesz, że ten ślub jest konieczny.

— Nic podobnego. — Martinez podrzucił i złapał medal Złotego Globu. — Chcesz Ngenich, ponieważ umożliwią ci dostęp do najwyższych kręgów towarzyskich w stolicy. — Zdjął nogi ze stołu i pochylił się, spoglądając Rolandowi prosto w oczy. — Przypuśćmy, że to ja sam załatwię ci to wszystko? Przypuśćmy, że to ja się poświęcę zamiast Walpurgi?

Roland patrzył bez drgnienia powiek.

— Chciałbyś się ożenić?

— Tak. — Martinez znów podrzucił medal. Roland cofnął się z zamyśloną miną.

— Sam bym ci to zaproponował, ale wiem, jak cieszy cię stan kawalerski. Zakładałem, że po prostu byś mi odmówił.

— Może i tak. Ale skoro wokół panuje taka romantyczna atmosfera, jak mogę się jej oprzeć?

Roland spojrzał w nieokreśloną dal.

— Mógłbym zasugerować kilka młodych dam… — Już mam kogoś na myśli.

Roland zmrużył oczy.

— To przypadkiem nie ta chorąży Amanda? Bo moja cierpliwość…

— Lady Sula — powiedział Martinez, wymawiając słowa dobitnie i z uczuciem.

Roland mrugnął, a Martineza ucieszyło jego zdziwienie.

— Rozumiem — rzekł Roland powoli — A więc nie z panną Amandą spędziłeś parę ostatnich nocy, ale z…

— Nie twój interes.

— Rzeczywiście. — Roland pogłaskał się po brodzie. — Oczywiście jest bez grosza.

— Ma tylko tytuł Sulów, który należy do najwyższych. W archiwach nie znajdziesz wspanialszego rodowodu. A przecież rodowód i tytuł otwierają drzwi na salony i do ministerstw, czyli tam, gdzie nie otworzą się tylko przed pieniędzmi.

— To prawda. A jednak musielibyśmy wyłożyć fortunę, żeby was dwoje zainstalować w Wysokim Mieście. — Roland nadal kalkulował. — Potrzebny byłby pałac, rezydencja na wsi. Ona jeździ konno, prawda?

— Nie mam pojęcia. — Martinez uśmiechnął się szeroko. — Ale z pewnością będzie potrzebna kolekcja porcelany klasy imperialnej.

— Porcelany? — Roland szczerze się zdumiał. — Co porcelana ma wspólnego z czymkolwiek? Postawiła taki warunek?

— Nie, ale uwierz mi, znam swoją narzeczoną. Rolandowi wpadła do głowy pewna myśl.

— Oświadczyłeś się jej chociaż?

— Nie, ale dzisiaj to zrobię. — Martinez miał ochotę ponuro się roześmiać. — Jak mogłaby się oprzeć takiej rodzinie jak nasza?

— Z pewnością się nie oprze — rzekł cicho Roland. — Na pewno ma dość bycia biedakiem w świecie bogaczy.

Martinez klasnął.

— Tak jest! Więc już dasz Walpurdze spokój? — spytał, podnosząc się z fotela.

Roland prychnął protekcjonalnie.

— Skądże? Nie bądź śmieszny. Nie mogę cofnąć słowa danego lordowi Pierre’owi.

Martinez spojrzał na brata przeciągle i z gniewem. Roland przez chwilę patrzył mu w oczy, po czym chrząknął z irytacją.

— Nie patrz na mnie, jakbyś był w sterowni swojego statku. Nosisz zbyt nowe naramienniki, a ja nie jestem jednym z twoich smarkatych kadetów.

— Myślałem, że zawarliśmy umowę.

— Jeśli chodzi o Caroline Sulę, to nie. — Roland starannie oglądał paznokcie u rąk. — Ngeni są bogaci, mają już miejsce w Konwokacji i ministerstwach. I nie stracili wpływów. Rehabilitacja lady Suli byłaby zadaniem na całe lata. W końcu by się to opłacało, ale Ngeni są opłacalni już teraz. — Oderwał wzrok od paznokci. — Nie chcę jednak zniechęcać cię do twoich planów matrymonialnych. Sula jest piękna i inteligentna, czyli tą ostatnią cechą nad tobą góruje.

— Idź do diabła.

Roland wzruszył ramionami. Martinez wstał i wyszedł z gabinetu.

Ona dziedziczy tytuł, a ja nie. I, dzięki Bogu, wszystkie moje dzieci będą Sulami.


* * *

— Nie — oznajmił lord Said. — Wykluczone. Imperium rządzono z Górnego Miasta przez sto dwadzieścia wieków i tak pozostanie przez następne dziesięć milionów lat.

Gabinet lorda seniora, w odróżnieniu od mrocznej sali Dowództwa był bardzo jasny. Jedna z przezroczystych ścian ukazywała wielką granitową kopułę Wielkiego Azylu, z którego Shaa rządzili swym imperium, a za nim roztaczał się spektakularny widok Dolnego Miasta. Chen ze swego miejsca widział prywatną galerię, którą poprzednicy Lorda Saida przechodzili do Wielkiego Azylu, gdzie otrzymywali rozkazy od swych panów. Ale Wielki Azyl był teraz zamknięty, a ogólnikowe plany zorganizowania tam muzeum przerwała wojna. Pierwsza osoba imperium siedziała przed Chenem, usadowiona wygodnie w ogromnym fotelu z baldachimem. Twarz lorda seniora ocieniał rozkloszowany kaptur.

— Górne Miasto i rząd nie są tożsame — stwierdził lord Chen, parafrazując memoriał Martineza. — Rząd może znajdować się gdziekolwiek — nawet powinien być gdzie indziej, gdzie zabłąkany pocisk go nie unicestwi. Gdzie, w razie bitwy z wrogiem, nie zostanie uwięziony na planecie.

— Cóż może być wspanialszego od śmierci w służbie Praxis? — spytał lord Said. Miał ponad dziewięćdziesiątkę. Siwe włosy uczesał w krótką grzywkę, a starość przyciągnęła jego ostry nos i wąsy bliżej wystającego podbródka. Klan Saidów był znany z zagorzałego konserwatyzmu, a na czele rządu postawiono Saida właśnie w dniu wybuchu rebelii, kiedy w Konwokacji publicznie oskarżył naksydzkiego lorda seniora i stawił opór, co doprowadziło do zrzucenia buntowników z tarasu siedziby Konwokacji.

Chen spojrzał na niego.

— Czyżby rząd postanowił umrzeć? — zapytał. Miał wrażenie, że Salda nieco zaskoczyły te słowa.

— Postanowiliśmy zachować zarówno stolicę, jak i Praxis. — Namyślał się: oczy mu pociemniały. Po chwili powiedział: — Lordzie konwokacie, powierzę ci pewną tajemnicę i ufam, że nikomu jej nie przekażesz. Prawie od samego początku mamy kontakt z rządem buntowników na Naxas, tak zwanym Komitetem Ocalenia Praxis.

— Milordzie? — Chen był zszokowany.

— Łańcuch wormholowych stacji przekaźnikowych między Zanshaa i Magarią nigdy nie został przecięty — wyjaśnił Said. — Jeśli zachodzi potrzeba, możemy ze sobą rozmawiać. Zażądali od nas kapitulacji, a myśmy odmówili… oficjalnie.

Coś w tonie Saida spowodowało, że Chen poczuł w mózgu zimny podmuch podejrzenia.

— A nieoficjalnie?

— Od klęski przy Magarii z Naksydami kontaktuje się rzekoma organizacja dysydencka w łonie naszego rządu. Utrzymuje ona, że ma zwolenników zarówno w Konwokacji, jak i we flocie. Prosi o trochę czasu, by mogła obalić mój… — Said uśmiechnął się — nieustępliwy rząd. I nasi fałszywi zdrajcy używają tego kanału, by dostarczać im fałszywej informacji. Na przykład, że Czwarta Flota przy Harzapidzie jest w dobrym stanie i że można się tu jej spodziewać w każdej chwili.

— I Naksydzi w to wierzą?

Lord senior wzruszył lekko ramionami.

— Wedle wszelkich oznak. Mamy nadzieję, że opóźnimy ich i Zanshaa zdąży otrzymać posiłki.

— To bardzo niebezpieczna gra, milordzie — stwierdził Chen. — Nigdy nie można być pewnym, kto kogo oszukuje. A oni i tak mogą przyśpieszyć bieg wydarzeń i przylecieć tutaj.

Said potaknął w zamyśleniu.

— To prawda, lordzie konwokacie. Ale jakiż mamy wybór?


Chen opuścił gabinet lorda seniora z głową pełną wrzących myśli. Był parem najwyższej kasty i aż do wczoraj czuł gotowość spotkania się z przeznaczeniem para: umrzeć za Praxis w ogniu bomb z antymaterii lub przystawić sobie pistolet do skroni, gdy naksydzcy żandarmi wyłamią drzwi pałacu Chenów.

Gdyby oceniał, że sytuacja jest absolutnie beznadziejna, zastrzeliłby najpierw swoją żonę i córkę, oczekując, że okażą one tę samą obojętność względem losu, jaką on miał nadzieję okazać.

Jednakże ta determinacja skończyła się, gdy wczoraj po południu, w cichym ogrodzie wśród woni kwiecia lu-doi, porozmawiał z Martinezem. Chen dostrzegł nowe możliwości, otwierające się przed nim niczym kwiat.

Uświadomił sobie, że jego żona i córka mogą przeżyć, i równie niewykluczone, że on też przeżyje. Dlatego musi przekonać wystarczająco wielu członków własnej kasty do zalet planu opracowanego przez kogoś o niższej od nich pozycji społecznej.

Zaledwie kilka dni temu sam wyśmiałby ten pomysł. Ale było to przed rozmową z Martinezem.

Już sporządził w myślach listę osób, z którymi trzeba porozmawiać, zarówno wśród podwładnych Saida, jak i osób od niego niezależnych.

Wszedł do swego gabinetu i kazał sekretarzowi skontaktować się z pierwszą osobą z listy.


* * *

Na scenie pojawiła się śpiewaczka. Miała na sobie tradycyjne dla derivoo falbaniaste spódnice. Włosy ściągnęła mocno na szczycie głowy w przechylony do przodu czub, pobieliła twarz, a na każdym policzku namalowała idealne czerwone koło.

Publiczność oczekiwała w ciszy. Przy akompaniamencie jedynie trzech muzyków kobieta zaczęła śpiewać pieśń o miłości i tęsknocie. Mimo staroświeckiego wyglądu pieśniarki jej głos był zadziwiający, pieścił każdą sylabę z jedwabistą starannością ospałej kochanki. Dłonie, pobielone tak jak twarz, trzepotały w powietrzu niczym gołębie, podkreślały gestem słowa pieśni. Czasami pieśniarka przerywała, by wzmocnić napięcie i Sula wstrzymywała dech, póki śpiew nie rozładował emocji.

Po występie zerwały się ekstatyczne brawa. Sula widziała derivoo, ale tylko w wideo; nie zdawała sobie sprawy z potęgi występu na żywo.

— Fantastyczna, prawda? — zapytał Martinez.

— Tak — przyznała Sula. Jego dłoń przesunęła się po stole i ujęła dłoń dziewczyny. Ręka Martineza była wielka, ciepła i niezbyt wilgotna. Sula uznała, że to niezła ręka.

Następnie śpiewaczka wykonała pieśń o śmierci: matka błagała niepoznawalnego o powrót swego dziecka. Pieszczotliwy wcześniej głos był teraz rozpaczliwy, surowy, wyrażał idealną uczuciową rozpacz, tnącą jak brzytwa. Przy końcu występu pobieloną twarz śpiewaczki przeorał ślad pojedynczej łzy.

Sula uwolniła dłoń, by bić brawo. Słuchając śpiewaczki, miała wrażenie przypalania nerwów kwasem, ale z jakiegoś powodu było to uczucie dobre. Pieśni o żałobie i miłości odsłoniły nabrzmiały emocjami, podstawowy fakt istnienia wszechświata, czegoś prawdziwego, pierwotnego i wielkiego. Pieśń mówiła: śmierć i tęsknota to niezmienne elementy istnienia; właśnie to oznacza być człowiekiem.

Derivoo to sztuka prawie całkowicie ludzka. Choć temperacja stroju była jednym z wielkich wkładów Ziemi do cywilizacji imperialnej, tylko niewielu wybitnych kompozytorów czy wykonawców, wykorzystujących to odkrycie, było ludźmi. Ponieważ twarze Daimongów nic nie wyrażały, ich melodyjne głosy przenosiły wszystkie uczucia, niuanse i konteksty; Daimongowie rodzili się w środowisku muzycznym i spędzali w nim całe życie. Wykazywali ogromny talent i subtelność interpretacji, chociaż ich muzykę najlepiej doceniano w nagraniach: zapach gnijącego ciała zwykle psuł efekt koncertów na żywo i najlepsze miejsca do słuchania wspaniałych masowych chórów Daimongów znajdowały się daleko, ustawione pod wiatr.

Ogólnie natomiast przyznawano, że Cree byli samą muzyką. Ich wzrok — oczy jak prymitywne plamki — został z nawiązką skompensowany wrażliwym słuchem dzięki ogromnym uszom; ich melodyjne głosy miały bardzo szeroką skalę. Cree lgnęli do radosnej strony uczuciowego spektrum, a muzyka, którą tworzyli, doskonale wyrażała zadowolenie i rozkosz. Najpopularniejsi wykonawcy i kompozytorzy pochodzili z Cree i nawet jeśli pieśń stworzył członek innego gatunku, przeważnie jakiś Cree nagrywał jej ostateczną wersję.

Kiedy muzyczny wyraz przepychu, radości i tańca stał się domeną innych gatunków, Terranom pozostawiono tragedie, lamenty i smutek. Inne gatunki były zafascynowane sposobem, w jaki Terranie bezpośrednio wyrażają rozpacz, jak konfrontują się z bolesnymi prawdami. Nawet Shaa to aprobowali. Uważali, że samo pojęcie tragedii uszlachetnia i jest całkowicie zgodne z ich własną surową etyką, ich wiarą, że wszystko, prócz ich własnych idei przemija i jest śmiertelne. I jeśli ludzie w rodzaju Leara czy Edypa oddawali się rozpaczy, to tylko z powodu niedostatecznego zrozumienia Praxis.

Derivoo było proste — jeden śpiewak, kilku akompaniatorów i absolutna czystość ekspresji. Nie miało nic z daimońskiej wspaniałości ani z gwarnej radości Cree. Wyrażało natomiast konfrontację samotnej duszy z mrokiem, duszy posiadającej niezachwianą wiedzę, że mrok zatriumfuje, jednak mimo to pragnącej wykrzyczeć fakt swego istnienia w twarz wyjącego kosmicznego wichru.

Sula słuchała oczarowana. Śpiewaczka odznaczała się wspaniałą indywidualnością sceniczną, a muzycy wiedzieli, jak wzmocnić efekt, nie niszcząc prostoty wykonania. Niepokojący głos i czystość uczuć chwyciły w garść serce Suli. Wydawało się jej, że słyszy, jak słowa pieśni przedzierają się przez zasłonę z krwi. Dla Suli śmierć była starą znajomą.

Na „Delhi” Sula pomagała wynosić martwych ze spalonej sterowni, załogantów skulonych w zwęglonych skorupach ciał, ważących tyle co dzieci, zostawiających na jej rękach pył zwęglonej śmiertelności.

Zabiła co najmniej dwa tysiące Naksydów przy Magarii.

Jako dziecko zabiła i kazała wrzucić do rzeki dorosłego.

Kiedyś zabiła nieszczęśliwą, zagubioną młodą dziewczynę.

Śmiertelność utkała sieć wokół niej, zaręczając, że także płomyk Suli jest chwilowy, że ona także jest pyłem w rękach przeznaczenia.

Przekonana, poczuła, jak uśmiech wpełza jej na wargi. Wiedziała gdzie jest.

Była w domu.

Od twarzy Suli bił blask, jej policzki zaróżowiły się, a zielone oczy wypełnił nieziemski żar. Derivoo tak ją odmieniło. Martinez patrzył zafascynowany, jak Sula ulega duchowi songu, jej oblicze — kość słoniowa i róże — promieniowało w łagodnym oświetleniu; miał ochotę ucałować tę doskonałą twarz, a powstrzymywała go tylko myśl, że wszystko by zepsuł i przerwał wspaniały trans.

Ośmielił się ją pocałować dopiero, gdy wyszli z klubu, gdy poczuł, jak Sula drży od nocnego chłodu. Wtedy objął ją ciepłymi ramionami i przycisnął wargi do jej warg.

— To było cudowne — powiedziała po chwili. Był rozczarowany, że mówi o derivoo, a nie o jego pocałunku.

— To jedna z najlepszych pieśniarek — odparł. Ujął ją pod rękę i poprowadził ulicą w stronę kolejki linowej. Drzwi jakiegoś klubu otworzyły się, z wnętrza na chodnik padło ciepłe światło. Z klubów dobiegała głośna muzyka.

— Zmarzłaś. Chcesz gdzieś wstąpić i się rozgrzać?

— Nie zmarzłam. Wszystko w porządku. — Zmusiła się do uśmiechu. — Nie chcę słuchać dziś innej muzyki. Nie dorówna tamtej.

Odwróciła się do niego, nadal z rumieńcami na twarzy. Miała olśniewający uśmiech. Martinez wprowadził ją w podcienia sklepu, objął i pocałował. Przez chwilę cieszył się ciepłem jej oddechu na policzku, miękkością warg, smakiem cytrusowej lemoniady na figlarnym języku, a potem się wycofał. Zmierzch na Sandamie zawirował mu w zmysłach. Serce biło głucho dziwnym rozkołysanym rytmem i odnosił wrażenie, że jego mózg również się kołysze, a z jego ciemnych zakamarków błyskają niedorzeczne myśli i wrażenia. Zmusił je do właściwego biegu.

— Posłuchaj, wcale nie żartowałem, gdy mówiłem, że chcę wejść do twojej rodziny.

Uśmiechnęła się rozbawiona.

— Myślę, że zdołam załatwić formalności związane z twoim przysposobieniem. Choć nie planowałam zostać matką w tak młodym wieku.

— Istnieje prostszy sposób, żeby mnie dokooptować — oznajmił Martinez. — Moglibyśmy się pobrać.

Sula patrzyła na niego rozszerzonymi źrenicami w zielonych oczach, a potem przemknął jej przez twarz wyraz podejrzliwości.

— Nie żartujesz, prawda, kapitanie?

— N-nie. — Martinez próbował opanować jąkanie, które nagle zawładnęło jego językiem. — Mówię z całą powagą.

Twarz Suli pojaśniała, olśniewała blaskiem. Dalsze słowa wydały się już niepotrzebne. Wargi Martineza wzięły odpowiedź z jej warg.

Chwilę później, rozgorączkowany, prowadził ją ulicą, świadom, że uśmiecha się idiotycznie. W piersi rozkwitało mu szczęście.

— Twoja rodzina naprawdę to akceptuje? — spytała Sula. Wcześniej, tego wieczoru, opowiedział jej, co spotkało Sempronię — wygnanie za miłość do mężczyzny o niewystarczającej pozycji.

— Mają co do ciebie plany — oznajmił Martinez. — Chcą cię obładować kilkoma milionami zenitów, kupić ci okazały pałac w Górnym Mieście i posiadłość wiejską, gdzie moglibyśmy przyjmować gości. — Uśmiechnął się szeroko. — A jeśli którejś z tych rzeczy nie chcesz, będziesz musiała okazać stanowczość.

Zmrużyła oczy.

— A w zamian, co dokładnie będę musiała zrobić?

— Wyważyć kilkoro drzwi w Górnym Mieście, które inaczej pozostałyby zamknięte dla prowincjuszy.

Z rozbawieniem wzruszyła ramionami.

— Jestem znacznie brutalniejszym narzędziem niż łom — powiedziała. — Może udałoby mi się otworzyć drzwi, ale nie odpowiadam za to, co ludzie z drugiej strony o tym pomyślą.

— Najlepiej niech nad tym wszystkim popracuje sam Roland. Sula zaśmiała się nagle radośnie i, trzymając go za rękę, podskoczyła na chodniku jak dziecko ze skakanką.

— A co będzie dalej?

— Moglibyśmy ogłosić nasz ślub jutro po południu, na przyjęciu z okazji ślubu Vipsanii. — Uśmiechnął się do niej szeroko. — Będzie miała za swoje, za to, że odwróciła uwagę gości na moim przyjęciu. — Śmiała się, a on ruchem dłoni pomagał jej podskakiwać. — Wcześniej, przed południem, możemy złożyć wizytę w Parowskim Banku Genów i odfajkować całą papierkową robotę.

Spojrzała na niego przestraszona, z niedowierzaniem, i puściła jego dłoń.

— Gdzie?

— Nie martw się. Oni biorą tylko kroplę krwi.

— W jakim banku? — naciskała.

— W Parowskim Banku Genów — wyjaśnił Martinez. — Po prostu, żeby zarejestrować wszystkie linie krwi.

Odwróciła się i ruszyła ulicą, Martinez za nią. Zobaczył jej twarz odbitą w szybie — falującego, ciemnookiego ducha.

— Czy to naprawdę niezbędne? — zapytała. Na jej twarzy pojawił się sceptycyzm. — Nigdy nie słyszałam o takim miejscu.

— Nie przypuszczam, żeby Bank Genów się reklamował. — Martinez wzruszył ramionami. — Ale z drugiej strony, nie muszą tego robić. Takie mamy prawo, przynajmniej tutaj, na Zanshaa, jeśli jesteś parem i chcesz wziąć ślub. Na Laredo też mamy bank genów, choć jest nie tylko dla parów.

— Na Spannanie nie było nic podobnego. — Martinez wiedział, że chodzi o planetę, gdzie wychowywała się po egzekucji rodziców.

— Przypuszczam, że niektórzy parowie bardziej dbają o swoje linie krwi niż inni. To głupia, stara instytucja, ale co robić?

Podeszli do jednego z kanałów Dolnego Miasta i skręcili w lewo, do mostu, który widzieli w oddali. Zapach kanału — jod i zgnilizna — napełniał powietrze.

Rysy twarzy Suli stwardniały.

— Więc co dzieje się z pobraną kroplą krwi?

— Nic. Po prostu idzie do archiwum.

— A kto przegląda archiwa?

Barka sunęła z warkotem obok nich, jej światła pozycyjne drżały na ciemnej wodzie. Tłustawy kilwater uderzył o kamienne nadbrzeże. Martinez podniósł głos, żeby zagłuszyć warkot.

— Myślę, że nikt ich nie przegląda. Chyba że zaistnieją wątpliwości dotyczące pochodzenia dzieci. — Kiedy szli, wślizgnął się za nią i objął ją ramionami. Przysunął twarz do ucha Suli. — Nie planujesz mieć dzieci z kimś innym, prawda?

Czuł napięcie jej ramion, a potem próbę rozluźnienia mięśni.

— Tylko z tobą — powiedziała z roztargnieniem. Zwolniła, potem obróciła się ku niemu i obdarzyła go szybkim pocałunkiem. — To takie nieoczekiwane — stwierdziła. — Kilka minut temu byłam po prostu kobietą z medalem i bez pracy, a teraz…

— Teraz jesteś moim partnerem na całe życie. — Nie mógł pohamować szerokiego uśmiechu.

Spojrzała nań z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Nie unosi cię przypadkiem jakiś rodzaj owczego pędu? Ileż to ślubów odbywa się teraz w twojej rodzinie?

— Razem z nami trzy. A może cztery, ale nie jestem pewien, czy Sempronia się liczy, nawet nie wiem, czy rzeczywiście bierze ślub, czy to tylko pogróżki.

Jej ramiona zacisnęły się wokół niego niczym drut. Mocno przywarła policzkiem do piersi Martineza. Zmierzch na Sandamie unosił się w powietrzu.

— Trzy śluby naraz. Czy to nie przynosi pecha?

— Mnie przyniesie szczęście — oznajmił Martinez.

— Słyszę bicie twego serca — powiedziała Sula ni z tego, ni z owego. Pogłaskał jej włosy koloru bladego złota. Zimny poryw wiatru ochłodził go. Woda tłukła o nadbrzeże.

— O co chodzi? — spytał.

Zapadła chwila milczenia i Martinez poczuł, jak nieufność dotyka jego nerwów. Sula rozluźniła ramiona i spojrzała w górę na jego twarz.

— Posłuchaj — powiedziała. — To wszystko dzieje się tak szybko. Nie oswoiłam się jeszcze z tą myślą.

Spoglądał na nią z oszałamiającym uczuciem, że właśnie stanął na krawędzi otchłani i że jeden mylny krok spowoduje, że zleci w przepaść.

— Co właściwie chcesz mi powiedzieć? — zapytał ostrożnie. Pocałowała go delikatnie i uśmiechnęła się nieśmiało.

— Czy nie możemy przez pewien czas ciągnąć tego tak jak dotąd?

Spojrzał na nią uważnie.

— Nie mamy wiele czasu. Po prostu chciałbym, żeby to się stało, zanim…

Gdzieś przed nimi otwarły się drzwi i zabrzmiała muzyka. Torminele w brązowych mundurach służby cywilnej wyleli się na zewnątrz i stanęli w przejściu, nawołując się wzajemnie. Muzyka wyła, instrumenty strunowe skrzeczały w tonacji molowej. Sula pochyliła głowę i zakryła dłońmi uszy przed łomotem niezbornych czyneli.

— Muszę się zastanowić — stwierdziła zdecydowanym głosem. Nagła złość gorąco ciachnęła Martineza w pierś. Podniósł głos, przekrzykując ryczącą muzykę.

— Oszczędzę ci trudu — powiedział. — Chwila zastanowienia i wiedziałabyś, że to twoja najlepsza szansa na bezpieczeństwo i odbudowę imienia twej rodziny, nie mówiąc już o trudnościach ze znalezieniem patrona we flocie. Moja krótka analiza wskazuje, że twoim problemem nie są pieniądze, pałac czy rezydencja na wsi, twoim problemem jestem ja…

Sula podniosła na niego wzrok. Jej oczy były rozszerzone, zielone jak morze, zimne.

— Oszczędź mi tego komentarza — powiedziała głosem twardym niczym diament. — Nic nie wiesz o moich problemach.

Martinez poczuł, jak pod spojrzeniem Suli sztywnieje mu kark. Jego myśli gnały naprzód — ciemny zamęt, oświetlony postrzępionymi błyskami gniewu.

— Pozwalam sobie mieć inne zdanie, milady — rzekł. — Twój problem: utraciłaś pieniądze, pozycję i wszystkich ludzi, których kochałaś. A teraz boisz się miłości, ponieważ…

— Nie zamierzam tego słuchać! — Głos Suli ciął jak chlaśnięcie biczem. Płaskie dłonie nadal przyciskała do uszu. Złote światło z otwartych drzwi żarzyło się w jej oczach gniewnym płomieniem. — Nie potrzeba mi tych pompatycznych idiotyzmów! Nic nie wiesz!

Torminele patrzyli teraz na nich swymi ogromnymi oczyma nocnych łowców. Czynele, nastrojone w dziwacznych molowych tonacjach, znowu załoskotały w uszach Martineza.

— Ja…

— Tu nie chodzi o ciebie! — krzyknęła Sula. — Wbij sobie łaskawie do głowy, że tu nie chodzi o ciebie!

Odwróciła się na pięcie i odeszła zdecydowanym krokiem. Gdy przeciskała się między Torminelami, jej blade nogi błyskały pod rąbkiem czarnej sukni. Martinez stał na chodniku i patrzył za nią, a w jego żyłach pulsowało dzikie niedowierzanie…

Znowu się to działo.

Już raz patrzył, jak Sula oddala się w noc, jak jej obcasy mocno stukają na ulicy, a światła Dolnego Miasta ozłacają jej włosy. Ponownie głupio stał i patrzył, jak odchodzi z jego życia. Zimna poranna wichura wyła wzdłuż kanału, a jego duszę przepełniało zdumienie, gniew i cierpienie.

Nie będzie trzeciego razu, przysiągł sobie Martinez. Zacisnął pięści. Już nie.

„Tu nie chodzi o ciebie!”, krzyczała. Miłe zapewnienie.

Ten cały bałagan to sprawa Suli. Niech wydobywa się z niego sama.


* * *

Martinez wszedł do Pałacu Shelleyów, rzucił płaszcz na brzydkiego, brązowego Lai-owna sterczącego na słupku poręczy schodów, i cicho wszedł na górę. To czysty pech, że spotkał Rolanda, który wystawiał do holu tacę z resztkami swej późnej kolacji, by służący mógł je rano zabrać. Roland wyprostował się, poprawił szlafrok i spojrzał na Martineza z chłodnym zainteresowaniem.

— Zakładam, że twoje matrymonialne plany zostały pokrzyżowane?

— Och, choć raz bądź cicho, dobrze? — Martinez przecisnął się obok Rolanda w stronę swego pokoju.

Głos Rolanda prześladował go.

— Czy chcesz, bym podjął twoją sprawę?

Martinez zatrzymał się przy swoich drzwiach. W gardle wezbrał mu dziki śmiech.

— Ty? Chcesz wstawić się za mną u lady Suli?

— Z kimś porozmawiać. — W łagodnym spojrzeniu Rolanda pojawiła się nuta zaciekawienia. — Na czym dokładnie polega problem? Wydawało mi się, że pochwyci szansę, którą jej oferowałeś.

— Problem polega na tym — oznajmił Martinez przez zaciśnięte zęby — że to wariatka.

— Dobrze, że dowiedziałeś się o tym teraz, a nie później — stwierdził współczująco Roland.

Współczucie brata było ostatnią rzeczą, której w tej chwili Martinez potrzebował. To samo dotyczyło pomocy. Życzył więc bratu dobrej nocy i poszedł do siebie. Zerwał marynarkę i w gniewie rzucił na łóżko, a potem skakał na jednej i na drugiej nodze, zdejmując buty i wkopując je pod meble.

To ona do mnie zadzwoniła, myślał z zimną pasją. To Sula nawiązała kontakt po swej poprzedniej ucieczce. To właśnie ona wjechała windą na spotkanie, gdy wychodził z „Korony”. To ona go szukała.

Cóż. Poszukiwania najwyraźniej się skończyły.

Martinez przez chwilę patrzył gniewnie na tapetę, a potem mimowolnie opuścił wzrok na komunikator.

Zadzwoń do niej, pomyślał. Zadzwoń do niej i zażądaj wyjaśnień.

Postąpił krok ku komunikatorowi i zatrzymał się. Nic mu nie wyjaśniała za pierwszym razem, gdy od niego odeszła. Skąd nadzieja, że teraz mu coś wyjaśni?

Usiadł na łóżku, jego wielkie dłonie zwisały bezużytecznie między nogami.

Znowu wstał. Potem usiadł. Potem rzucił się do komunikatora.

Sula nie odpowiedziała. Gdy włączyła się automatyczna poczta głosowa, Martinez przerwał połączenie.

Nie chciał zostawiać wiadomości. Z wiadomości mogłaby się śmiać.

„Dobrze, że dowiedziałeś się o tym teraz, a nie później”. Słowa Rolanda brzmiały echem w jego czaszce.

Martinez zadzwonił znowu po dwudziestu minutach. I ponownie po godzinie.

Wiedział, że Sula musi być w swoim mieszkaniu. Wyobraził sobie: siedzi przed displejem komunikatora, obserwuje, jak wezwania rejestrują się jedno po drugim, a w jej zielonych oczach pobłyskuje pogarda.

Podszedł do okna i wpatrywał się w ciemną, pustą ulicę. Przez wiatr zawodzący nad okapami wyraźnie słyszał dźwięk marzeń, spokojnie zamieniających się w pył.


* * *

Sula leżała skulona w swym brzydkim łożu Sevigny i przyciskała do piersi poduszkę, jakby to był kochanek. Jasne poranne światło wpadało przez szczelinę w zaciągniętych zasłonach. Sulę piekły oczy. Łóżko nadal słabo pachniało Martinezem, a poduszka była mokra od łez.

Nie płakała przez lata, od chwili gdy wzięła poduszkę, bardzo podobną do tej, i przycisnęła do twarzy Caro Suli. Tamten wysiłek wysuszył w niej ostatnie łzy i zmienił ją w kamień na wysokim, zimnym górskim pustkowiu. Zajęła pozycję społeczną Suli i przeniosła się do miejsca, które dla tamtej zarezerwowano, i przez cały czas pogardzała wszystkimi, których zwiodła, którzy — jak Jeremy Foote — uważali się za koronę stworzenia. Widziała, co Górne Miasto uważało za obycie, i wiedziała, że żaden z tych rzekomych wyrafinowanych światowców nie widział tego, co widziała ona, żaden nie ośmieliłby się dokonać wyborów, których ona ochoczo dokonała.

To wszystko skończyło się wraz z Martinezem. Kiedy się zjawił, poczuła pierwszy deszcz w jałowej pustce, którą nazywała sercem. Zazieleniła się pod jego dotykiem, rozkwitła niczym pustynia po pierwszych deszczach.

A teraz nieustępliwa dłoń wyrzutów sumienia znowu wyżymała z niej tę wilgoć, kropla po kropli.

Dlaczego nie mogę mu zaufać? Gniew zwinął w pięści jej dłonie. Tłukła w poduszkę, jakby wybijała życie z jakiegoś wroga.

Zadzwonił budzik, przypominając, że trzeba złożyć zeznanie na procesie Blitshartsa. Wątpiła, czy w ogóle zmrużyła oczy. Wstała z łóżka i poczuła dźgnięcie bólu w zesztywniałych plecach.

Wzięła prysznic i włożyła mundur polowy. Nalała filiżankę herbaty, ale nie mogła się zmusić do jej wypicia. Displej komunikatora świecił z biurka we frontowym pokoju — w pewnej chwili, w czasie długich rozpaczliwych nocnych godzin, kazała komunikatorowi odrzucać wszystkie zewnętrzne wezwania i poświęcić się całkowicie zbieraniu wszelkich dostępnych informacji o Parowskim Banku Genów. Załadowała informacje do swego displeju mankietowego i przeglądała je w taksówce, i później, czekając na wezwanie do złożenia zeznań.

Kiedy się przekonała, że prawo jest takie, jak je przedstawił Martinez, zawrzała gniewem. Od parów wymagano kropli krwi nie tylko na Zanshaa, ale na pierścieniu akceleracyjnym i w nieprawdopodobnym wypadku, gdy parowie pobierali się gdzie indziej w układzie. Udała się na poszukiwanie światów, gdzie parowie obchodzili się bez banku krwi. Znalazła ich blisko trzydziestkę, wliczając w to Dandaphis, Magarię, Felarus, Terrę i Spannan, planetę, na której się urodziła.

Sula raczej nie mogła przyjąć oświadczyn Martineza, stawiając warunek, że na ślub muszą polecieć na jedną z tych mało znanych planet. Od tych przepisów musiały istnieć jakieś wyjątki, kazała więc komputerowi wyszukać we wszelkich dostępnych bazach danych wszelkie przepisy, paragrafy, obrazy i artykuły, jakie kiedykolwiek powstały w związku z Parowskim Bankiem Genów.

Potem przyszedł czas na jej zeznania i tu Sula przekonała się, że adwokat firmy ubezpieczeniowej stanowi doskonały cel jej wściekłości. „Przecież zadawał pan to pytanie już dwukrotnie. Nie słyszał pan mojej pierwszej odpowiedzi? Jest pan głuchy czy głupi?”.

Adwokat Blitshartsów, choć udawał dezaprobatę, chyba się cieszył, że obdzierają kolegę ze skóry. Dopóki nie nadeszła jego kolej. „Co to za debilne pytanie? Gdybym miała kadeta tak tępego jak pan, rozkazałabym mu, żeby uciekł do Naksydów i u nich prowadził swój sabotaż”..

Dzięki temu okrucieństwu na chwilę poprawiła sobie nastrój, potem jednak czuła pustkę. Wróciła do mieszkania, wypiła zimną herbatę i zjadła trochę jedzenia, które kupiła wcześniej z myślą o Martinezie.

Siedziała sama w mieszkaniu i znów zalewał ją ból.

Powinna była mu zaufać. Mogła przecież powiedzieć: „Nie jestem prawdziwą lady Sulą. Prawdziwa Sula zmarła, a ja zajęłam jej miejsce. Jeśli ktoś sprawdzi zapisy w Banku Genów, odkryje to”.

W takim stopniu Martinezowi mogła zaufać. Nie musiałaby opowiadać, jak zmarła Caro Sula.

Ale nie zdobyła się na wyznanie Martinezowi choćby ułamka prawdy, a teraz było za późno. Jeśli nawet kiedyś miał do niej zaufanie, teraz z pewnością zostało ono zniszczone.


* * *

Ślub Vipsanii był dosyć okazały, jak na tak krótki okres zapowiedzi i przerzedzone towarzystwo w Górnym Mieście. Odbywał się w pałacu lorda Eizo Yoshitoshiego, ojca pana młodego. Roland spóźnił się kilka minut, zasługując na chmurne spojrzenie lorda Yoshitoshiego, który stał wśród swych nowych powinowatych z takim wyrazem twarzy, jakby coś mu brzydko pachniało pod nosem.

Roland się usprawiedliwił. Państwa młodych razem z wybranymi reprezentantami rodzin odwieziono do Urzędu Stanu Cywilnego, gdzie krótką oficjalną ceremonię poprowadził — ubrany w fiolet i białą szarfę Sędziego Sądu Najwyższego — jeden z kuzynów Yoshitoshiego. Kiedy wrócili, zabawa trwała w najlepsze. Orkiestra Cree grała na swój dowcipny sposób stare standardy, a kelnerzy — Lai-owni w nieskazitelnie białych satynowych marynarkach — krążyli po sali z drinkami i kanapkami.

Martinez chwalił sobie podróż do Urzędu, ponieważ ceremonia wymagała od niego jedynie milczenia i patrzenia. Przyjęcie irytowało go, musiał bowiem wszystkim okazywać grzeczność.

Oczekiwał, że Sula przybędzie do pałacu, by rzucić się do jego stóp, błagać o przebaczenie, z szatą rozdartą w pokucie i nogami okrwawionymi w drodze, którą przejdzie na kolanach. Nic z tego.

Próbował unikać kontaktu z ludźmi, udając zainteresowanie architekturą pałacu, ale niestety, budynek wzniesiono podczas rozkwitu stylu Devis. Styl cechowały długie, czyste, pozbawione szczególnych cech linie. Pałac umeblowano i przystrojono w tym samym duchu. W czystych liniach niewiele było do podziwiania, prócz ich czystości i braku odrębnych cech. Ściany były przeważnie gołe, tylko gdzieniegdzie wisiały obrazy — na ogół białe płótna z kłębkiem kolorowego wiru, umieszczonego nieco z boku od geometrycznego środka obrazu. Jedno dzieło, wyjątkowo śmiałe, miało kolor zieleni awokada, ale kolorowy wir wyglądał podobnie do wirów na pozostałych malowidłach.

— Szczyt powściągliwej elegancji, prawda? — głos w uchu Martineza należał do Rolanda.

— Okręty opuszczają stocznie z bardziej interesującym wystrojem — odparł Martinez. Odwrócił się ku tętniącemu życiem przyjęciu — coraz więcej ludzi uciekało z Górnego Miasta do bezpiecznych innych układów, jednak wesele dziedzica Yoshitoshich zdołało przyciągnąć pięciuset najbardziej elitarnych parów imperium. — Oto oni — rzekł Martinez. — Wszystkie wielkie nazwiska przybyły na ślub Vipsanii. Twój triumf.

— Triumf będę czuł, kiedy zobaczę tych wszystkich ludzi u nas — powiedział Roland i popił białego wina. — Przepraszam, że swym spóźnieniem zgorszyłem Yoshitoshich — zwrócił się do Martineza.

— Jestem przekonany, że spóźniłeś się z ważnego powodu.

— Rzeczywiście. — Spojrzał z ukosa na brata zmrużonymi, kocimi oczyma, jakby nie chciał patrzeć mu w twarz. — Mam nadzieję, że docenisz moje wysiłki.

— Docenię, jeśli załatwiłeś mi robotę. — Martinez nie miał nastroju do gierek Rolanda.

Roland uśmiechnął się nieznacznie.

— W pewnym sensie załatwiłem — powiedział. — Zaaranżowałem twoje małżeństwo.

Martinez odpowiedział zimnym, morderczym spojrzeniem. Roland spojrzał na zatłoczoną salę i podniósł kieliszek, by pozdrowić jakiegoś Lai-owna w konwokackiej czerwieni.

— Wszedłeś do gry, Gareth, a ja powiedziałem, że podejmę twoją sprawę.

— Spodziewam się — oznajmił Martinez — że jesteś przygotowany, by płaszczyć się w usprawiedliwieniach przed rodziną tej biednej kobiety albo nawet by samemu ją poślubić.

Roland uniósł brwi w wyrazie fałszywej niewinności.

— Nie chcesz wiedzieć, jak się nazywa?

— Miałem nadzieje, że się tego nie dowiem.

— Terza Chen. — I korzystając z osłupienia Martineza, ciągnął dalej. — Nie masz pojęcia, jak musiałem naciskać jej ojca. Pragnął przygarnąć miliony naszych prowincjonalnych zenitów, ale prowincjonalny zięć, to sprawa zupełnie inna. — Oczy zabłysły mu samozadowoleniem. — Jednak przekonałem go, że nasze przymierze potrwa naprawdę długo.

Martinez odzyskał mowę.

— Terza Chen? To szaleństwo.

Na twarz Rolanda powrócił wyraz udawanej niewinności.

— Naprawdę? Czemu?

— Przede wszystkim ona jest w żałobie.

— Lord Richard Li nie żyje.

Lord Richard Li? — myślał Martinez. Jedna z wybitnych wschodzących gwiazd Floty? To właśnie po nim nosiła żałobę.

— Zmarł bardzo niedawno — zauważył Martinez. — Nie mogła się jeszcze z tego otrząsnąć.

Roland ujął Martineza za łokieć i nachylił się do jego ucha.

— W przypadku żałobnych wdów, najlepiej atakować szybko. Sądzę, że tak samo jest z narzeczonymi w żałobie.

Martinez ujął dłoń Rolanda.

— Zapomnij o tym. — Oczyma przeszukał tłum. — Lord Chen musi tu gdzieś być. Znajdę go i powiem, że ślubu nie będzie.

— Jeśli musisz. — Roland wzruszył ramionami. — Przy okazji możesz mu powiedzieć, że nie przyjmiesz także swojej nowej nominacji.

Martinez znów spojrzał zimno na Rolanda, ale rosnące ciepło pod kołnierzykiem informowało go, że w jego spojrzeniu brak przekonania.

— Och, czyżbym zapomniał o tym wspomnieć? — Roland uśmiechnął się jak najedzony do syta drapieżnik. — Dowódca eskadry lady Michi Chen potrzebuje na pokładzie swego okrętu flagowego oficera taktycznego. I oczywiście później, kiedy awansuje, będzie mogła oferować ci kolejno stanowiska, jedno po drugim.

A później, gdy Martinez milczał, Roland znowu się nachylił i powiedział mu do ucha, jedwabiście mrucząc:

— Wiesz, pomyślałem sobie, że może to odpowiednio skieruje twoje zainteresowania.

Загрузка...