– Pompejusz będzie nieźle wkurzony – powiedział Dawus.
– Zięciu, masz wyraźną skłonność do wygłaszania oczywistych stwierdzeń. – Westchnąłem.
Zacisnąłem zęby i uklęknąłem, aby przyjrzeć się z bliska. Martwe ciało leżało twarzą w dół na samym środku mojego ogrodu, u stóp brązowego posągu Minerwy, niczym pogrążony w modłach czciciel bogini. Dawus krążył wokół mnie i osłaniając oczy przed jaskrawym światłem słonecznym, podejrzliwie spoglądał ku czterem rogom otaczającego perystyl dachu.
– Nie rozumiem, jak zabójca mógł tu wejść i wyjść nie zauważony przez nikogo z domowników – mruknął, marszcząc czoło, co nadało mu wygląd przerośniętego chłopca.
Zbudowany jak grecki posąg i równie inteligentny, mawiała o nim w żartach Bethesda. Mojej żonie nie podobało się małżeństwo naszej jedynej córki z niewolnikiem, zwłaszcza zaś z takim, który okazał się na tyle bezczelny (albo głupi), aby zafundować jej ciążę. Ale cóż… cokolwiek byśmy o nim myśleli, Diana była w nim zakochana. No i trudno zaprzeczyć, że owocem ich wzajemnej skłonności jest piękny syn, którego wrzask w tej chwili słyszałem; domagał się od mamy i babci, aby wypuściły go do ogrodu, i darł się tak, jak tylko dwulatek potrafi. Jednak w ten słoneczny styczniowy ranek nie można było pozwolić Aulusowi na zabawę na świeżym powietrzu, ponieważ w ogrodzie leżały zwłoki.
Chodziło przy tym o nie byle kogo: Numeriusz Pompejusz był krewnym Pompejusza Wielkiego, którymś z jego kuzynów, choć o dwa pokolenia młodszym. Przybył do mojego domu sam, przed niespełna półgodziną, a teraz leżał martwy u mych stóp.
– Nie mogę tego pojąć. – Dawus podrapał się w brodę. – Zanim wpuściłem Numeriusza, dobrze się rozejrzałem po ulicy, jak to zawsze robię. Nie zauważyłem, aby ktokolwiek go śledził.
Kiedy Dawus był niewolnikiem, służył Pompejuszowi* jako ochroniarz; przy jego masywnej budowie taka funkcja sama się narzucała. Został wyszkolony nie tylko do walki, ale i do wykrywania niebezpieczeństwa. Jako mój zięć przejął na siebie obowiązek strzeżenia domu i w tych niespokojnych czasach do niego należało otwieranie gościom drzwi. Kiedy niejako tuż pod jego nosem zdarzyło się morderstwo, przyjął to jak osobistą porażkę. W służbie u Pompejusza za taki błąd czekałoby go co najmniej ostre przesłuchanie. Ponieważ milczałem, Dawus zaczął przesłuchiwać sam siebie. Kroczył po ogrodzie tam i z powrotem, na palcach odliczając kolejne pytania.
– Dlaczego go wpuściłem? No, znałem go z widzenia, nie był zupełnie obcy. Wiedziałem, że to Numeriusz, młodszy kuzyn i ulubieniec Pompejusza, a przy tym dobry i uprzejmy człowiek. Przyszedł sam, nie miał z sobą nawet niewolnika do ochrony, nie widziałem więc potrzeby, by kazać mu czekać na ulicy. Wpuściłem go do westybulu. Czy zapytałem go o posiadaną broń? Prawo oczywiście zabrania noszenia broni w obrębie murów miasta, ale nikt dzisiaj tego nie przestrzega, więc owszem, zapytałem. On zaś wcale nie protestował, tylko od razu oddał mi swój sztylet. Czy go dodatkowo zrewidowałem, zgodnie z twoim zaleceniem nawet wobec obywateli? Tak, a on mi na to bez szemrania pozwolił. Czy zostawiłem go choćby na chwilę samego? Nie. Zostałem z nim w westybulu, do ciebie zaś posłałem małego Mopsusa, by oznajmił przybycie gościa, i czekałem na twoje polecenie, aby go wprowadzić. Otrzymawszy je, przyprowadziłem go tutaj, do ogrodu. Bawiliście się w słońcu z Dianą i Aulusem, niemal dokładnie tam, gdzie teraz leży trup. Odesłałeś oboje do domu. Czy zostałem z tobą? Nie, bo mnie też kazałeś odejść. Ale ja coś przeczuwałem! Powinienem był tu zostać.
– Numeriusz powiedział, że ma wiadomość przeznaczoną tylko dla mnie – odparłem. – Jeśli już nawet we własnym domu człowiek nie może spokojnie rozmawiać… – Rozejrzałem się dookoła, patrząc na starannie przycięte krzewy i jaskrawo pomalowane kolumny otaczającego ogród portyku. Zerknąłem do góry, na posąg Minerwy; mimo upływu lat jej twarz pod wielkim hełmem wciąż była dla mnie nieprzenikniona. Ogród znajdował się w centralnej części, w sercu domu… w sercu mojego świata… i jeżeli tutaj nie jestem bezpieczny, to znaczy, że już nigdzie nie ma dla mnie spokojnej przystani. – Nie dręcz się tak, Dawusie. Dobrze wykonałeś swoje zadanie. Wiedziałeś, że Numeriusz jest tym, za kogo się podaje, i wziąłeś jego broń na przechowanie.
– Ale taki Pompejusz ani na chwilę nie pozostaje bez ochrony, a ja…
– Czyżbyśmy dożyli takich czasów, że zwykły obywatel musi naśladować Pompejusza bądź Cezara i ochrona musi stać nad nim przez okrągłą dobę, nawet kiedy sobie wyciera tyłek?
Dawus zmarszczył czoło. Wiedziałem, co myśli: że takie wyrażenia do mnie nie pasują, że muszę być porządnie wstrząśnięty i usiłuję nie dać tego po sobie poznać, że jego teść jest już za stary, by poradzić sobie z szokiem w rodzaju odkrycia zwłok w ogrodzie jeszcze przed południowym posiłkiem. Spojrzał znów na dach i rzekł:
– Ale przecież to nie Numeriusz stanowił zagrożenie. To ten człowiek, który tu za nim przyszedł. Facet musi być jak jaszczurka, żeby tak błyskawicznie i bezszelestnie wspinać się po murach. Nic nie słyszałeś, ojcze?
– Mówiłem ci, że rozmawiałem przez chwilę z Numeriuszem, potem zostawiłem go samego i poszedłem do gabinetu.
– Ale to tylko parę metrów stąd. Co prawda Minerwa mogła ci przesłonić widok, a twój słuch…
– Mój słuch jest tak samo dobry jak u każdego innego sześćdziesięciolatka! – przerwałem mu.
Dawus skinął głową z szacunkiem.
– W każdym razie dobrze, że cię tu nie było, kiedy zjawił się zabójca, bo inaczej…
– Bo inaczej i mnie mógłby udusić?
Dotknąłem sznura, który wciąż był okręcony wokół szyi Numeriusza tak mocno, że aż wrzynał się w skórę. Narzędziem zbrodni była prosta garota: krótka linka zamocowana do dwóch końców grubego kijka służącego do jej zaciskania. Dawus przyklęknął obok mnie i rzekł:
– Morderca musiał zajść go od tyłu, zarzucił mu garotę na szyję i skręcił kijem. Paskudna śmierć.
Odwróciłem się, czując nagłą słabość, Dawus zaś ciągnął:
– Ale za to cicha. Numeriusz nie mógł nawet krzyknąć. Może na początku wydał jakiś jęk czy charkot, ale potem sznur odciął mu dopływ powietrza. Widzisz, teściu, jak Numeriusz zarył tu piętami w żwir? No, w ten sposób hałasu by nie narobił. Gdyby choć mógł rąbnąć pięścią w Minerwę… Ale obie ręce miał zajęte: instynktownie próbował chwytać za sznur, by uwolnić gardło. Zastanawiam się… – Dawus znów spojrzał na dach. – Zabójca nie musiał być duży. Przy garocie nie trzeba wielkiej siły nawet wtedy, gdy ofiara jest dobrze zbudowana, pod warunkiem że zostanie zaskoczona.
– Mówisz z własnego doświadczenia, mój zięciu?
– Och, u Pompejusza nauczono mnie wielu podobnych rzeczy… – Dawus rzucił mi zawadiacki uśmiech, który jednak szybko zniknął z jego twarzy, kiedy zobaczył moją minę. – Nie sądzisz chyba, że ja…
– Oczywiście, że nie – zapewniłem go. – Ale kto wie, czy taka myśl nie zaświta Pompejuszowi? Powiedz mi, czy jest coś, za co mógłbyś chować do niego urazę? Coś, o czym nie wiem? Czy zdarzało się, że byłeś w jego służbie źle traktowany?
– Nie. Czy kiedykolwiek na niego narzekałem? Pompejusz był dobrym panem. – Dawus znów się uśmiechnął. – Poza tym to właśnie on wypożyczył mnie tobie do strzeżenia domu podczas zamieszek po śmierci Klodiusza, dzięki czemu poznałem Dianę i… – Zarumienił się.
I zostałeś jej potajemnym kochankiem, pomyślałem. Spłodziliście dziecko, po czym miałem dwa wyjścia: albo pozwać Pompejusza do sądu i przyglądać się, jak zostajesz zaćwiczony na śmierć, albo kupić cię od niego, wyzwolić i uczynić zięciem. Jeśli ktoś mógłby chować urazę do twego pana, to właśnie ja. Nie powiedziałem jednak tego głośno.
– Chciałem… – Dawus się zająknął. – Chciałem tylko powiedzieć, że dobrze wspominam mego dawnego pana, a on musi o tym wiedzieć, jeśli w ogóle poświęciłby mi choć jedną myśl.
– A Numeriusz? Mówisz, że był ulubieńcem Pompejusza. Czy nie pozwalał sobie na jakieś szykany wobec służby, kiedy przebywał w jego domu? Może wyrządził ci jakąś krzywdę, zakpił z ciebie albo w jakikolwiek sposób uraził? – spytałem, dobrze wiedząc, że niektórzy z ochotą wykorzystaliby niewolnika o budowie i inteligencji greckiego posągu.
– Nigdy! Powiedziałem już, że Numeriusz dla każdego umiał znaleźć dobre słowo. Lubiłem go.
– A zatem nie ma najmniejszego powodu, aby Pompejusz mógł cię podejrzewać, kiedy się dowie o jego zamordowaniu?
– Nie ma!
– Pytam o to, mój zięciu, ponieważ gdyby było inaczej, mógłbym ulec pokusie wywleczenia trupa na ulicę i udawania, że nigdy nie dotarł do mego domu. W dzisiejszych czasach opłaca się uczynić wszystko, by uniknąć kłopotów, zwłaszcza ze strony Pompejusza Wielkiego. – Obserwowałem przez chwilę twarz Dawusa i doszedłem do wniosku, że nie potrafiłby mnie oszukać. – No, dobrze. Trzeba więc mu o wszystkim powiedzieć. Chyba muszę to zrobić osobiście, to znaczy wybrać się do jego willi za miastem, odczekać, aż mnie przyjmie, przekazać złe wieści i niech sobie z nimi radzi po swojemu. Pomóż mi odwrócić go na wznak – powiedziałem, wskazując na nieboszczyka.
Z głębi domu dobiegł mnie płacz wnuka, znów wojującego z matką i babcią o zabawę w ogrodzie. Obejrzałem się przez ramię. Bethesda i Diana z niepokojem wyglądały przez drzwi; mogłem uważać za cud to, że do tej pory słuchały mnie i nie wychyliły nosa z domu. Bethesda zaczęła coś mówić, ale powstrzymałem ją uniesieniem dłoni i przeczącym kręceniem głową. O dziwo, i tym razem bez słowa cofnęła się do wnętrza, pociągając za sobą Dianę.
Zmusiłem się, by spojrzeć na zsiniałe oblicze Numeriusza. Jego widok mógł przyprawić o nocne koszmary. Miał dwadzieścia kilka lat, pewnie był ciut starszy od Dawusa. Jego szeroka, urodziwa twarz wykrzywiona była w śmiertelnym skurczu nie do poznania. Przełknąłem ślinę i wyciągnąłem dłoń, by zamknąć mu powieki. Ujrzałem przy tym swoje odbicie w jego czarnych, martwych oczach. Nic dziwnego, że moja żona i córka posłuchały mnie bez szemrania; wyraz mej twarzy zaniepokoił mnie samego.
Wstałem powoli, a moje kolana skrzypnęły równie głośno jak żwir pod stopami. Dawus zerwał się błyskawicznie, pomimo swej masy zwinny jak kocur.
– Pompejusz będzie porządnie wkurzony – mruknąłem ponuro.
– Już to mówiłem!
– Ano, mówiłeś, Dawusie. Złe wieści jednak nie ulatują szybko, jak napisał poeta. Dzień jest młody, nie muszę więc natychmiast gnać z nimi przez pół miasta do Pompejusza. Najpierw lepiej się przyjrzyjmy Numeriuszowi, co? Warto wiedzieć, co miał przy sobie.
– Przecież mówiłem już, że go zrewidowałem, odbierając od niego broń. Miał u pasa tylko małą sakiewkę i pochwę na sztylet, a poza tym nic.
– Nie byłbym taki pewny. Pomóż mi go rozebrać. Ostrożnie! Musimy go ubrać dokładnie tak jak przedtem, zanim ludzie Pompejusza przyjdą po zwłoki.
Pod dobrego kroju tuniką Numeriusz nosił płócienną przepaskę biodrową. Teraz była mokra od moczu, ale nie zabrudzona. Poza pierścieniem, symbolem obywatela, nie miał żadnych ozdób. Zdjąłem mu pierścień z palca i obejrzałem; sprawiał wrażenie wykonanego z litego żelaza, bez ukrytych miniaturowych schowków czy mechanizmów. W sakiewce znalazłem zaledwie parę monet. Przy panującym w Rzymie chaosie człowiek bez ochrony byłby nierozsądny, nosząc przy sobie więcej pieniędzy. Wywróciłem ją na lewą stronę; sakiewka również nie miała żadnych dodatkowych kieszonek.
– Może masz rację, Dawusie – powiedziałem. – Możliwe, że nie miał przy sobie nic innego. Chyba że… Zdejmij mu buty, dobrze? Plecy mnie już bolą od tego schylania.
Buty Numeriusza uszyte były z dobrze wyprawionej czarnej skóry, ozdobionej misternie wytłoczonym deseniem w przeplatające się trójkąty, sznurowane długimi rzemieniami do owijania wokół kostki i łydki. Podeszwy były grube, wykonane z kilku warstw sztywnej skóry i połączone z cholewkami za pomocą ćwieków. Niczego w nich nie było. Wnętrze było jeszcze ciepłe i przesiąknięte zapachem stóp zmarłego. Naszła mnie myśl, że ich dotykanie jest czynnością bardziej intymną niż w wypadku ubrania i sygnetu. Już miałem oddać buty Dawusowi, kiedy zauważyłem na obu podeszwach coś nietypowego. W środkowej warstwie skóry znajdowały się dwie szczeliny odległe od siebie na szerokość kciuka, a przy jednej z nich mały otworek.
– Masz przy sobie jego sztylet? – spytałem.
Dawus zmarszczył czoło.
– Sztylet? Ach, rozumiem! Ale jeśli chcesz rozcinać te buty, przyniosę z kuchni lepszy nóż.
– Nie, daj mi ten Numeriusza.
Podałem mu buty, biorąc w zamian pochwę ze sztyletem, którą wyciągnął spod tuniki. Przyjrzałem się jej i kiwnąłem z satysfakcją głową.
– Rzuciło ci się coś w oczy w tej pochwie? – spytałem.
Znów się zmarszczył, wyczuwając, że poddaję go próbie.
– No, zrobiona jest ze skóry…
– Tak, ale jakiej?
– Czarnej. – Spostrzegł, że ta odpowiedź mnie nie zadowoliła, i spróbował znowu: – I ozdobionej.
– W jaki sposób?
– Ma wytłoczenia… Taki sam wzór jest na rękojeści.
– Właśnie. Przeplecione trójkąty.
Dawus zerknął na trzymane w ręku buty.
– I taki sam jest na nich! – zakrzyknął zdziwiony.
– Właśnie. I co z tego wynika?
Nie wiedział.
– To znaczy, że pochodzą z tego samego warsztatu – podpowiedziałem. – Stanowią komplet. To raczej niezwykłe, by jeden rzemieślnik wykonywał przedmioty o tak różnym przeznaczeniu, nie sądzisz?
Dawus kiwnął głową, udając, że nadąża za moimi myślami.
– No to jak, teściu, rozcinasz te buty czy nie?
– Nie, Dawusie, otwieram je.
Pozostawiłem sztylet w pochwie i dokładnie obejrzałem rękojeść wyrzeźbioną z syryjskiego terebintu*, zamocowaną do klingi guzami z kości słoniowej. Ozdobne trójkąty zmyślnie skrywały tajny schowek, ale kiedy odnalazłem właściwe miejsce do naciśnięcia, otworzył się bez trudu. Wewnątrz znajdował się maleńki kluczyk, zaledwie igiełka z brązu z haczykiem na końcu.
– Potrzymaj je tak, żebym widział pięty – poleciłem Dawusowi.
Oględziny zacząłem od lewego buta. Dziwne szczeliny w podeszwie były brzegami wąskich drzwiczek z zawiasami po jednej stronie i dziurką od klucza z drugiej. Włożyłem w nią ów delikatny kluczyk i przez chwilę manewrowałem nim ostrożnie, aż w końcu drzwiczki odskoczyły z cichym szczęknięciem sprężyny.
– Nadzwyczajne! – szepnąłem. – Cóż za misterna robota! Taki delikatny mechanizm, a jednak dość mocny, by wytrzymać wstrząsy i ciężar ciała przy chodzeniu.
Wziąłem but z rąk Dawusa, odwróciłem tak, by słońce oświetliło podeszwę, i zajrzałem do schowka. Nic w nim nie było. Przekręciłem but i postukałem nim o otwartą dłoń. Nic.
– Jest pusty.
– Możemy go jeszcze rozciąć – podpowiedział Dawus.
Obrzuciłem go karcącym spojrzeniem.
– Mój zięciu, czyż nie powiedziałem ci, że musimy pozostawić wszystkie rzeczy Numeriusza w takim samym stanie, w jakim je zastaliśmy, aby ludzie Pompejusza nie spostrzegli żadnych śladów naszych oględzin?
Dawus skinął głową.
– Dotyczy to także jego butów! Daj mi teraz ten drugi.
I tym razem otwarcie drzwiczek schowka zajęło mi trochę czasu. Wewnątrz znalazłem kilka skrawków cienkiego pergaminu.
– Co tam jest napisane? – spytał Dawus.
– Jeszcze nie wiem.
– Czy to łacina?
– I tego nie wiem.
– Widzę tam wymieszane greckie i łacińskie litery.
– Brawo, zięciu.
Dawus ostatnio brał lekcje u Diany, która z determinacją usiłowała nauczyć go czytać, ale postępy czynił mizerne.
– Ale jak to możliwe? – zdziwił się. – Mieszać alfabety?
– To jakiś szyfr – wyjaśniłem. – Dopóki go nie odgadnę, też nie będę mógł przeczytać treści tych zapisków.
Wróciliśmy do mojego gabinetu i siedzieliśmy teraz przy małym stoliku pod oknem, wpatrując się w kawałki pergaminu schowane przez nieboszczyka w tak przemyślnej skrytce. Było ich pięć, wszystkie pokryte rzędami tak drobnego pisma, że musiałem dobrze wytężać wzrok, by je odczytać. Na pierwszy rzut oka zapiski wydawały się bezsensownym zlepkiem liter. Musiał to być szyfr, dodatkowo skomplikowany przez zastosowanie dwóch alfabetów. Starałem się wytłumaczyć Dawusowi, na czym polega szyfrowanie tekstu. Dzięki Dianie zdążył się oswoić z podstawową zasadą, że litery wyrażają pojedyncze dźwięki, ich zespoły zaś stanowią całe słowa, ale na razie jego wiedza była jeszcze słabo zakorzeniona. Kiedy wyjaśniałem, że litery można w dowolny, ale ustalony sposób zamieniać lub zmieniać ich kolejność, a potem znowu wracać do wersji pierwotnej, na jego twarzy malowało się czyste zdumienie.
– Ale ja myślałem, że właśnie o to chodzi, aby litery były niezmienne i zawsze oznaczały to samo!
– Owszem… Jak by ci to wytłumaczyć… – Szukałem w myślach odpowiedniego porównania. – Wyobraź sobie, że litery mogą się przebierać. Weźmy na przykład twoje imię. D mogłoby przebrać się za M, A za T i tak dalej. W rezultacie miałbyś zestaw pięciu liter, które nie przypominałyby żadnego znanego słowa. Ale jeśli znajdziesz sposób, by je z przebrania rozebrać, odgadłbyś, jakie słowo kryją. – Uśmiechnąłem się, zadowolony z błyskotliwego, moim zdaniem, wyjaśnienia, ale zdumienie na twarzy Dawusa zaczęło nabierać odcienia paniki. Westchnąłem ciężko. – Ech, gdyby tak Meto był tutaj…
Młodszy z mych dwóch adoptowanych synów przejawiał niemal geniusz, jeśli chodzi o wszelkie aspekty słowa pisanego. Pod rozkazami Cezara ten dar przydawał mu się niezmiernie: został czymś w rodzaju jego adiutanta – pisarza. Jak sam mawiał, lwia część zapisków wielkiego wodza z kampanii w Galii, które przez ostatni rok czytywali chyba wszyscy Rzymianie, wyszła spod jego, Metona, pióra. Nikt przy tym nie mógł mu dorównać w łamaniu wszelkiego typu kodów i szyfrów czy układaniu anagramów. Teraz jednak nie było go w Rzymie, choć przybycia Cezara oczekiwano lada dzień; jedni z radością, inni z przerażeniem.
– Łamaniem szyfrów rządzą zasady – mruczałem do siebie, starając się przywołać z pamięci niektóre proste sztuczki, których wyuczył mnie Meto. – Szyfr to jakby szarada, której rozwiązywanie to gra, a gry…
– A gry mają swoje reguły, które byle głupek może poznać i zastosować.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem stojącą w drzwiach moją córkę.
– Diano! Mówiłem, żebyś została w domu! Co będzie, kiedy Aulus…
– Mama go pilnuje i nie wypuści go do ogrodu. Wiesz, jaka jest przesądna, kiedy chodzi o trupy. – Diana cmoknęła głośno. – Ten biedak wygląda okropnie!
– Chciałem ci oszczędzić tego widoku.
– Tato, widywałam już przedtem zwłoki.
– Ale nie…
– Ale nie ludzi uduszonych w ten sposób, chcesz powiedzieć. Zgadza się, ale samą garotę już widziałam. Ta jest bardzo podobna do tej, którą parę lat temu zabito Tytusa Treboniusza. Udowodniłeś wtedy, że zamordowała go własna żona. Zatrzymałeś sobie narzędzie zbrodni na pamiątkę. Mama groziła, że użyje jej na Dawusa, jeśli kiedykolwiek mi podpadnie.
– Żartowała oczywiście. Tego typu broń jest dzisiaj równie rozpowszechniona jak sztylety – powiedziałem.
– Dawusie, czy dobrze się spisujesz, pomagając tacie? – Diana zwróciła się do męża, kładąc mu dłoń na muskularnym ramieniu i całując delikatnie w czoło. Pasemko jej długich, czarnych włosów opadło mu na twarz, a on uśmiechnął się do niej.
Odchrząknąłem.
– Zastanawiamy się z Dawusem nad znalezionymi zaszyfrowanymi notatkami, ale zagadka jest już prawie rozwiązana. No, zmykaj do matki, Diano.
– Na Izydę i Ozyrysa, tato! Jak ty w ogóle możesz odczytać taki maczek? – Diana zmrużyła oczy, wpatrując się w pergaminy.
– Wbrew powszechnie panującej w tym domu opinii nie jestem ślepy ani głuchy – odparłem. – A dziewczynom nie wypada zachowywać się bezbożnie w obecności ojca, nawet jeśli wzywane nadaremno bóstwa pochodzą z Egiptu.
Diana ostatnio pasjonowała się wszystkim, co egipskie, nazywając to hołdem dla kraju pochodzenia swej matki; dla mnie była to tylko modna afektacja.
– Nie jestem dziewczyną, tato. Mam dwadzieścia lat, męża i dziecko.
– Taak, wiem. – Spojrzałem z ukosa na zięcia, zaabsorbowanego bez reszty zdmuchiwaniem lśniących włosów swej żony z własnego nosa.
– Jeśli masz problem z tym szyfrem, tato, mogę ci pomóc. Dawus mógłby pilnować ogrodu, aby ktoś nie wśliznął się znowu przez dach.
Twarz Dawusa rozjaśniła się na tę sugestię. Odszedł natychmiast, kiedy skinąłem mu z przyzwoleniem głową.
– Ty też, Diano – powiedziałem. – No, już cię nie ma!
Ona jednak zasiadła na krześle zwolnionym przez męża.
Westchnąłem.
– No, dobrze. Musimy się pospieszyć. Nieboszczyk jest krewnym Pompejusza. Kto wie, czy Wielki już nie wysłał ludzi, by go szukali.
– Skąd się wzięły te skrawki pergaminu?
– Miał je ukryte w schowku w bucie.
– Czyżby był jednym ze szpiegów Pompejusza? – Diana uniosła brwi.
– Niewykluczone – odrzekłem z wahaniem.
– Po co tu przyszedł? Czemu chciał się z tobą widzieć, tato?
– Zamieniliśmy jedynie kilka słów, zanim zostawiłem go samego. – Wzruszyłem ramionami.
– I co stało się potem?
– Potem Dawus wszedł do ogrodu, znalazł zwłoki i wszczął alarm.
Diana sięgnęła po jeden z pergaminów.
– Musimy szukać samogłosek i często stosowanych zbitek spółgłosek…
– I często stosowanych słów oraz końcówek fleksyjnych – dodałem.
– Właśnie.
– A także słów prawdopodobnych.
– Co masz na myśli?
– Słowa, jakie powinny się znaleźć w dokumentach szpiega Pompejusza – wyjaśniłem, – Takie jak… Pompejusz na przykład. Albo raczej Magnus, Wielki.
– Albo na przykład… Gordianus? – spytała, spoglądając na mnie spod oka.
– Być może.
Diana przyniosła dwa rylce i dwie tabliczki woskowe do robienia notatek. Oboje bez słowa wpatrywaliśmy się w swoje kawałki pergaminu. W ogrodzie Dawus przechadzał się tam i z powrotem na słońcu, pogwizdując fałszywie i obserwując dach. Po chwili wyciągnął z pochwy sztylet Numeriusza i zaczął czyścić nim paznokcie. Gdzieś z frontowej części domu znów dobiegł płacz Aulusa, a potem melodyjny głos Bethesdy, nucącej egipską kołysankę.
– Myślę, że…
– Tak, Diano?
– Myślę, że znalazłam Magnusa. Na tym skrawku ta sama sekwencja liter występuje trzykrotnie. Popatrz, jest i na twoim.
– Gdzie?
– Tutaj: LVYCSQ.
– Zgadza się. Na Herkulesa, ależ te literki są drobniutkie! Jeśli masz rację, to L oznacza M, V oznacza A…
Zapisaliśmy nasze wnioski na tabliczkach. Diana przejrzała swój pergamin do końca, po nim dwa następne, a w końcu spytała:
– Tato, możesz mi pokazać swój fragment?
Podałem go jej, a ona przebiegła po nim wzrokiem. Nagle głośno syknęła.
– Co się stało?
– Popatrz tu, tato! – Wskazała grupę liter; na początku było Y, na końcu zbitka CSQ, czyli według naszej teorii G oraz NUS. Między nimi widniało pięć innych liter.
– Gordianus – szepnęła.
Serce zabiło mi mocniej.
– Możliwe – zgodziłem się. – Zostawmy na razie inne skrawki, zajmijmy się tym jednym.
Skoncentrowaliśmy się na fragmencie tekstu następującym po moim imieniu. To właśnie Diana zauważyła rozrzucone w tekście duże liczby. Wyglądały raczej na oznaczenia lat niż sumy, zapisane według modnego nowego systemu Warrona, w którym lata liczono od założenia Rzymu. Okazywało się, że rozszyfrowane już litery D i I (z imienia Gordianus) oznaczają również cyfry D (pięćset) i I (jeden). I na odwrót: odczytanie lat dało nam również klucz do liter C, L, X i V. Stosując tę rosnącą listę odszyfrowanych liter szybko wychwyciliśmy w tekście znajome imiona. Był tam Meto, Cezar, Eko (mój starszy syn), Cycero, a nawet Bethesda i Diana. Ta ostatnia była bardziej rozbawiona niż zaniepokojona widokiem swego imienia w zapiskach zamordowanego człowieka. W miarę czynionego postępu odkryliśmy najbardziej przewrotną cechę zastosowanego szyfru: otóż jego twórca nie tylko pomieszał litery greckie z łacińskimi, ale i całe zwroty z obu języków, stosując przy tym okrojone i nieregularne reguły gramatyczne. Moja greka zdążyła nieco zardzewieć przez ostatnie lata, ale na szczęście egiptomania Diany obejmowała też podszlifowanie języka Ptolemeuszów. Dzięki bystrzejszemu wzrokowi i żwawszej ręce córka szybko mnie wyprzedziła. W końcu udało jej się pobieżnie przetłumaczyć cały fragment na łacinę, choć tu i ówdzie czegoś jej brakowało. Skończywszy pisać, odczytała swoje dzieło na głos.
– Obiekt: Gordianus zwany Poszukiwaczem. Lojalność wobec Wielkiego: niepewna.
– Raport o lojalności! – zakrzyknąłem, kręcąc głową. – Wszystkie te skrawki pergaminu muszą być czymś w rodzaju tajnych akt różnych ludzi w Rzymie. Czyjąś oceną stanowisk, jakie mogą zająć, gdyby doszło do…
– Do wojny między Pompejuszem i Cezarem?
Jak rzeczowo Diana potrafiła wypowiedzieć te słowa, które mnie stawały w gardle… Nie przeżyła wojny domowej, nie wie, jak wygląda oblężenie i zdobycie Rzymu, listy wrogów państwa, konfiskata majątków i głowy zatknięte na tykach na Forum Romanum.
– Plebejusz o niejasnym pochodzeniu – czytała dalej Diana. – Brak wiadomości o służbie wojskowej. Wiek: około sześćdziesięciu lat. Potem mamy coś w rodzaju curriculum vitae, chronologiczne zestawienie najciekawszych punktów twojej kariery.
– No, to chętnie posłucham.
– Niewiele wiadomo o jego działaniach przed rokiem sześćset siedemdziesiątym czwartym od założenia Rzymu, kiedy zbierał informacje dla Cycerona do procesu o ojcobójstwo Sekstusa Roscjusza. Zyskał wdzięczność Cycerona (była to jego pierwsza poważna sprawa jako obrońcy), ale naraził się dyktatorowi Sulli. Liczne zlecenia od Cycerona w następnych latach, często związane ze sprawami o morderstwo, podróże do Hiszpanii i na Sycylię. Rok sześćset osiemdziesiąty pierwszy, westalki Fabia i Licynia oskarżone o utrzymywanie stosunków cielesnych z Katyliną i Krassusem. Gordianus podobno przyczynił się do ich uniewinnienia, brak szczegółów. Rok sześćset osiemdziesiąty drugi, zatrudniony przez Krassusa (w przeddzień jego nominacji na dowódcę armii przeciwko Spartakusowi) w celu przeprowadzenia śledztwa w sprawie zamordowania jego krewnego w Bajach. Znów brak szczegółów. Potem stosunki z Krassusem napięte. Rok sześćset osiemdziesiąty czwarty, narodziny jego pięknej i genialnej córki Diany…
– Tego w tekście na pewno nie ma! – zaprotestowałem.
– Nie ma – przytaknęła. – Widać ten, kto zebrał te informacje, nie wiedział wszystkiego. A tak naprawdę następny punkt brzmi: rok sześćset dziewięćdziesiąty, śmierć jego protektora, patrycjusza Lucjusza Klaudiusza. Gordianus otrzymuje w spadku gospodarstwo w Etrurii i wyprowadza się z Rzymu. Rok sześćset dziewięćdziesiąty pierwszy, odegrał podejrzaną rolę w spisku Katyliny. Szpiegował Katylinę na rzecz Cycerona lub na odwrót, a niewykluczone, że jedno i drugie. Zamienił gospodarstwo na obecnie zajmowany dom na Palatynie. Udaje szacownego obywatela.
– Udaje? Nie czytaj tego przypadkiem twojej matce!
– Rok sześćset dziewięćdziesiąty ósmy, pomagał Klodii przy oskarżeniu Marka Celiusza o zamordowanie filozofa Diona. – Głos się jej załamał. Oboje dobrze wiedzieliśmy, jak to było z Dionem…* – Dalsze odsunięcie się od Cycerona (obrońcy Celiusza).
– Im mniej będziemy wspominać tę sprawę… – burknąłem.
– Tym lepiej – wpadła mi w słowo Diana.
Tylko my dwoje i Bethesda znaliśmy tajemnicę gwałtownej śmierci aleksandryjskiego filozofa. Diana odchrząknęła, po czym czytała dalej:
– Rok siedemset drugi, zatrudniony przez Wielkiego do odkrycia okoliczności zamordowania Klodiusza na Via Appia. Z zadania wywiązał się zadowalająco.
– Zadowalająco! Tylko tyle mają do powiedzenia, po tylu cierpieniach, które przeszła wtedy nasza rodzina, aby Pompejusz mógł poznać prawdę?
– Jestem przekonana, że Pompejusz odpowiedziałby ci, że zostaliśmy sowicie wynagrodzeni. – Diana rzuciła tęskne spojrzenie w stronę Dawusa, który odpowiedział uśmiechem i pomachał do niej dłonią.
– I nad tym też lepiej za wiele się nie rozwodzić – mruknąłem. – Czy to już wszystko?
– Jest jeszcze jedna notatka, datowana przed miesiącem. Grudzień, rok siedemset czwarty, brak wiadomości o działaniach na rzecz którejkolwiek ze stron w ostatnich… – Zmarszczyła brwi i pokazała mi swój kawałek pergaminu. – Tego greckiego słowa nie mogłam przetłumaczyć.
Zmrużyłem oczy, wpatrując się w drobniutkie pismo.
– To termin żeglarski – wyjaśniłem. – Oznacza manewry.
– Manewry?
– Chodzi o zajmowanie pozycji do bitwy przez dwa okręty.
– Aha. No więc tak: brak wiadomości o działaniach na rzecz którejkolwiek ze stron w ostatnich manewrach między Pompejuszem i Cezarem.
– I na tym koniec? Cała moja kariera obrócona w kilka wybranych epizodów? Niezbyt mi się podoba taki życiorys spisany przez obcego człowieka.
– Jest jeszcze trochę o rodzime.
– Czytaj więc.
– Żona: była niewolnica, nabyta w Aleksandrii, imieniem Bethesda. Politycznie bez znaczenia. Jedno rodzone dziecko, córka Gordianusa nazywana Dianą, wiek około dwudziestu lat, zamężna z wyzwoleńcem, niejakim Dawusem, dawniej własnością Wielkiego. Trzy ostatnie słowa w oryginale podkreślone.
Skinąłem głową.
– To by pasowało, jeżeli ten dokument jest tym, czym mi się wydaje, to znaczy poufnym raportem przeznaczonym dla Pompejusza. Dawus jest jedyną osobą, która w jakikolwiek sposób mnie z nim wiąże. Właśnie taka informacja może być dla niego ważna. Czytaj dalej.
– Dwóch synów. Eko, w dzieciństwie ulicznik, adoptowany, wiek około czterdziestu lat, żonaty z córką Meneniusza. Nie służył w wojsku. Mieszka w rodowym domu na Eskwilinie. Czasami pomaga w pracy ojcu, ma też podobne powiązania polityczne: o szerokim spektrum, ale raczej płynne, nietrwałe. Lojalność wobec Wielkiego: niepewna. – Diana podniosła wzrok znad tabliczki. – Następne zdanie też podkreślone. Szczególnie godne zainteresowania: drugi syn, Meto, także adoptowany. Dawniej niewolnik Marka Krassusa. Wiek około trzydziestu lat. Wcześnie rozpoczął karierę wojskową. Według pogłosek walczył pod sztandarem Katyliny w bitwie pod Pistorią. Krótki okres służby w armii Pompejusza w roku sześćset dziewięćdziesiątym drugim. Od dziewięćdziesiątego trzeciego u Cezara. Liczne dowody męstwa w Galii. Awansował stopniowo od szeregowego legionisty aż do bliskiego otoczenia wodza. Znany ze zdolności literackich: prowadzi korespondencję, pomagał redagować Cezarowi opisy jego kampanii galijskich. Mocno tkwi w jego obozie, a niektórzy mówią, że i w… – Diana zamilkła.
– No, czytaj! – ponagliłem ją.
– Niektórzy mówią, że i w jego łożu.
– Co takiego?
– Tak tu napisane, tato. Mniej więcej. W oryginale było bardziej… rubasznie. Po grecku, ale znam te słowa.
– Oburzające!
– Dlaczego?
– Oczywiście, że Meto kocha Cezara. Inaczej nie ryzykowałby dlań życia niemal dzień w dzień. Kult bohatera, jak to u wojskowych. Ja sam wprawdzie nigdy tego nie mogłem zrozumieć. Ale to nie to samo, co…
Diana wzruszyła ramionami.
– Meto nigdy wyraźnie nie mówił mi o tym, co go łączy z Cezarem., ale mimo to zawsze uważałam, że musi coś w tym być. Już sam sposób, w jaki o nim opowiada…
– Co masz na myśli?
– Tato, nie musisz zaraz podnosić głosu.
– Ach, tak! Wygląda na to, że nie ty jedna wymyślasz niestworzone historie. I to w poufnym raporcie dla Pompejusza, niech mnie! Wrogowie Cezara rozpowszechniają o nim takie plotki od trzydziestu lat, odkąd zaprzyjaźnił się z królem Nikomedesem. Na Forum wciąż ludzie go nazywają królową Bitynii. Ale jak on śmiał wciągnąć Metona do swoich brudnych gierek! Nie przewracaj oczami, Diano! Ty pewnie myślisz, że robię z igły widły.
– Myślę, że nie ma potrzeby krzyczeć, tato.
– No, dobrze…
Dotknęła mojej dłoni.
– Wszyscy martwimy się o Metona – powiedziała. – O to, że jest tak blisko Cezara, o to, co się może stać… Tylko bogowie wiedzą, co z tego wszystkiego wyniknie, tato.
Skinąłem głową. Pokój wydał mi się nagle cichy jak grób. Słoneczne światło w ogrodzie już przyblakło; dni styczniowe są krótkie. W skroniach zacząłem czuć bolesne pulsowanie. Pracowaliśmy już kilka godzin, z jedną tylko przerwą na dorzucenie drew do ognia, aby odpędzić rosnący chłód. Palenisko grzało tak już od brzasku i w gabinecie było sporo dymu. Zerknąłem na zapiski Diany i przekonałem się, że jeszcze nie wszystko mi odczytała, poleciłem jej więc, by kontynuowała.
– W domostwie jest niewielu niewolników. Wśród nich: dwaj chłopcy, bracia kupieni wkrótce po śmierci Klodiusza od wdowy po nim, pierwotnie stajenni w willi przy Via Appia. Imiona: Mopsus (starszy) i Androkles. Małe dzbanki mają duże uszy. – Diana zmarszczyła czoło. – Jestem pewna, że tak właśnie było tam napisane.
– To cytat ze sztuki Enniusza – wyjaśniłem. – Chodzi o to, że mali chłopcy wszystko słyszą. Implikacja, że Mopsus i Androkles mogą być użytecznymi informatorami. Czytaj dalej.
– Jest jeszcze coś o nich. Przy skłonności Gordianusa do adoptowania sierot i niewolników, czyżby szykowało mu się dwóch następnych synów? – Diana uniosła brwi i czekała na mój komentarz.
– Kontynuuj – powiedziałem tylko. – Jest coś jeszcze?
– Podsumowanie: obiekt nie ma wpływów politycznych ani dużego majątku, ale cieszy się szacunkiem wśród wielu takich, którzy je posiadają. Cycero nazwał go kiedyś „najuczciwszym człowiekiem w Rzymie”. Skąd jednak ta opinia? Gordianus nigdy nie staje po niczyjej stronie w żadnych niebezpiecznych sporach, udaje mu się więc pozostać ponad zamieszaniem i swobodnie poruszać się wśród przeciwników. Nawet wynajęty przez jedną ze stron utrzymuje pozory niezależności i neutralności, dążąc bardziej do odkrycia „prawdy” niż do osiągnięcia pożądanych przez zleceniodawcę celów. Łączy talenty śledczego i dyplomaty. Podczas kryzysu mogłoby to być jego największą zaletą: potencjalny pośrednik darzony zaufaniem przez obie strony. Niektórzy jednak postrzegają go jako chytrego pragmatyka, wykorzystującego ufność wpływowych ludzi, nie ofiarowując im w zamian pełnej lojalności. Jakim trzeba być człowiekiem, by odnajmować swą uczciwość od sprawy do sprawy? Wobec kogo będzie lojalny w razie bezprecedensowego kryzysu? Ma elegancki dom na Palatynie i udaje mu się unikać zadłużenia (kolejny element jego niezależności). Trudno sobie wyobrazić, aby pragnął wojny domowej. Z drugiej strony, jego niekonwencjonalna rodzina przybranych synów i wyzwoleńców świadczy o braku zbytniego przywiązania do tradycyjnych rzymskich wartości. Najbardziej niepokojące jest jego powiązanie z Cezarem przez młodszego syna, Metona. Może to wciągnąć go do obozu Cezara łatwiej niż cokolwiek innego. Wniosek: Gordianus może być użyteczny dla Wielkiego, ale należy go bacznie obserwować. – Diana podniosła na mnie oczy. – To już wszystko, tato.
Zmarszczyłem nos.
– Chytry pragmatyk? – powtórzyłem.
Ubodło mnie to równie mocno, jak plotka o Metonie.
– Ja myślę, że cały raport raczej ci pochlebia – rzekła Diana. – Wyglądasz w nim na dość subtelnego człowieka.
– W takich czasach właśnie subtelni ludzie tracą głowy – mruknąłem.
– No, to przynajmniej Dawus powinien być bezpieczny. – Diana przez chwilę zachowała kamienną powagę, lecz szybko się roześmiała.
I ja się uśmiechnąłem, choć musiało to wypaść blado. Wiedziałem, że dziewczyna usiłuje mnie rozweselić, ale ona przecież nie miała pojęcia o ogromie niebezpieczeństwa, jakie nad nami zawisło. Poczułem nagły przypływ czułości i pogładziłem ją po włosach.
Gdzieś we frontowej części domu rozległy się czyjeś głosy. Dawus wyszedł z ogrodu, a po chwili wrócił, by zaanonsować kolejnego gościa. Twarz miał pobladłą.
– Gość o tak późnej porze? – spytałem.
– Tak, teściu. To sam Wielki we własnej osobie.
– Pompejusz? Niemożliwe! – zakrzyknąłem.
– A jednak to właśnie on czeka w westybulu. Ma z sobą zbrojną eskortę.
– Łamie zatem prawo! Pompejusz dowodzi armią. Nieważne, że jego legiony stacjonują w Hiszpanii. Prokonsulom mającym pod komendą wojsko nie wolno wchodzić na teren miasta.
– Przestańcie nam mówić o prawach, my mamy miecze u boku – odezwała się Diana, cytując słynną wypowiedź Pompejusza z czasów, kiedy przebywał na Sycylii i niektórzy z miejscowych zarzucali mu, że narusza ich przywileje zapisane w traktatach z Rzymem.
Wziąłem głęboki oddech.
– Ilu jest z nim ludzi, Dawusie?
– W westybulu tylko dwóch. Reszta czeka na ulicy.
Spojrzałem na skrawki pergaminu leżące wciąż na stoliku.
– Numeriusz! – przypomniałem sobie. – Gdzie się podziały jego buty, na Hades? Kiedy Pompejusz znajdzie go bosego…
– Uspokój się, teściu. Buty są znów na jego nogach. Jak myślisz, co ja robiłem w ogrodzie przez całe popołudnie? Ubrałem Numeriusza, włożyłem mu pierścień na palec i sakiewkę za pas. Zwłoki wyglądają tak samo jak zaraz po ich odkryciu.
– A co ze sztyletem?
– Włożyłem kluczyk z powrotem do skrytki i wsunąłem nóż do pochwy.
– A garota na jego szyi?
– Jest na miejscu. – Dawus skinął ponuro głową.
Znów zerknąłem na stolik.
– Wszystko zatem jest, jak było… z wyjątkiem tych pergaminów. Zamierzałem włożyć je z powrotem do skrytki, zanim ktokolwiek przybyłby po zwłoki. Jeśli Pompejusz odkryje ich brak…
Dawus zmarszczył czoło.
– Może gdybyśmy nie dopuścili, aby Wielki zobaczył Numeriusza…
– Ukryć trupa? Nie sądzę, aby to było dobre wyjście, Dawusie. Pompejusz musi wiedzieć, że Numeriusz tu przyszedł. Dlatego właśnie sam się tu zjawia. Jeśli teraz, naprędce, spróbujemy gdzieś upchnąć zwłoki, a on je znajdzie, jak to będzie wtedy wyglądało?
Diana dotknęła mego ramienia.
– Jeśli się obawiasz, tato, że Pompejusz może cię nakryć z tymi dokumentami, dlaczego ich po prostu nie spalić? W palenisku jest ogień, zajęłoby to zaledwie chwilkę.
Nie mogłem oderwać wzroku od małych skrawków pergaminu.
– Tak, możemy je zniszczyć – odrzekłem. – Albo włożyć na miejsce, gdyby był na to czas. W takim razie nie dowiemy się już nigdy, co zawierają. Być może jest w nich coś więcej o twoich braciach albo o kimś innym z naszych bliskich…
– Schowamy je zatem, żeby później dokończyć ich odszyfrowania?
– A jeśli Pompejusz zdecyduje się przeszukać dom i je znajdzie? Gordianus, ten „chytry pragmatyk” o wątpliwej lojalności, przyłapany z trupem jednego z krewnych Wielkiego w ogrodzie i z jego tajnymi dokumentami…
Diana wzięła się pod boki. Ogień w jej oczach przypomniał mi jej matkę.
– Pompejusz nie ma prawa wpadać tutaj i przeszukiwać domu obywatela!
– Jesteś tego pewna, córko? Dziesięć dni temu senat uchwalił stan wyjątkowy i nadał konsulowi nadzwyczajne uprawnienia. Ostatni raz coś podobnego zdarzyło się, kiedy konsulem był Cycero, który oskarżył Katylinę o knucie spisku. Byłaś wtedy za młoda, żeby to pamiętać…
– Wiem, co oznacza senatus consultum ultimum, tato – przerwała mi. – Czytałam obwieszczenia na Forum. Konsulowie i prokonsulowie są upoważnieni do użycia wszelkich niezbędnych środków dla obrony państwa.
– Wszelkich niezbędnych środków – powtórzyłem. – I ty myślisz, że Pompejusz zawahałby się przed splądrowaniem tego domu? Rzym jest praktycznie pod rządami dyktatury wojskowej. Już samo to, że on się ośmielił wkroczyć w mury miejskie ze zbrojnym oddziałem, oznacza, że normalne prawa nie funkcjonują i że zdarzyć się może dosłownie wszystko.
Te słowa zachwiały pewnością Diany. Opuściła ręce i spytała:
– Co w takim razie zrobić z tymi dokumentami?
Patrzyłem na nie niepewny, nie mogąc się zdecydować.
Udało mi się przestraszyć samego siebie jeszcze bardziej niż córkę. Tymczasem głosy z głębi domu stały się donośniejsze; obejrzałem się i ujrzałem Pompejusza w towarzystwie dwóch ochroniarzy, wynurzającego się z drzwi na otwartą przestrzeń ogrodu. Cała trójka miała miny wyrażające ponurą determinację. Czekałem za długo i sytuacja wymknęła mi się spod kontroli. Patrzyłem przez okno gabinetu, jak skręcają ostro w lewo, potem w prawo, zbliżając się kolumnowym portykiem. W pewnej chwili Pompejusz zerknął w lewo i zatrzymał się tak raptownie, że jeden z jego ludzi wpadł mu na plecy. Po jego minie zorientowałem się, co zobaczył. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem, ale widok zasłaniał mi posąg Minerwy. Dostrzegłem tylko jedną stopę martwego Numeriusza, a na niej but, z którego wyjęliśmy ukryte dokumenty. Przeniosłem wzrok na niespodziewanego gościa. W okamgnieniu surową dotąd twarz wykrzywił grymas rozpaczy. Krzyknął coś i rzucił się biegiem ku zwłokom. Jego dwaj ochroniarze dobyli mieczy, zaniepokojeni.
Bez jednego słowa z mojej strony Diana szybkim ruchem zgarnęła skrawki pergaminu z zaszyfrowanymi notatkami wraz z tabliczką ze swoim tłumaczeniem, podeszła do paleniska i wrzuciła je w płomienie. Ja czy Dawus już tego zrobić nie mogliśmy. Pompejusz lub któryś z jego ludzi mógłby nas zauważyć i później sobie to przypomnieć; któż jednak zwróciłby uwagę na córkę pana domu doglądającą ognia? Odetchnąłem głęboko. Już po dokumentach. Jakiekolwiek kryły tajemnice, nikt ich już nie odszyfruje…
Zza posągu dobiegł mnie kolejny okrzyk żalu. Ludzie Wielkiego szybko obeszli ogród, szturchając mieczami co gęstsze krzewy i bacznie spoglądając na dach, tak samo jak to przedtem robił Dawus. Jeden z nich próbował potem odciągnąć Pompejusza od ciała Numeriusza do bezpiecznego westybulu, ale Wielki odpędził go machnięciem ręki. W chwilę później kolejni zbrojni wysypali się do ogrodu, zwabieni krzykiem swego pana.
– Diano! Dawusie! Pod ścianę! – zawołałem. – Dawusie, wyciągnij swój sztylet i rzuć go na ziemię! Zrób to szybko, bo gdy któryś z nich zobaczy, że go dobywasz, mogą cię zaatakować.
Nóż mojego zięcia znalazł się u jego stóp, a dłonie płasko przyciśnięte do ściany, zanim jeszcze skończyłem mówić. W następnej chwili w gabinecie znaleźli się trzej gladiatorzy z wyciągniętymi mieczami, ogarniając cały pokój czujnym spojrzeniem szeroko otwartych oczu. Z ogrodu dobiegło wołanie Pompejusza:
– Gordianusie!!!
Odchrząknąłem i wyprostowałem ramiona. Odwróciłem się do paleniska i udając, że grzeję sobie dłonie, sprawdziłem, czy na pewno wszystkie kawałki pergaminu zamieniły się w popiół, po czym ruszyłem ku drzwiom. Spojrzałem najbliższemu z gladiatorów prosto w oczy. Miał na sobie pełny rynsztunek bojowy, włącznie z zasłaniającym większą część twarzy hełmem.
– Odsuńcie się! – zażądałem. – To mnie woła Wielki.
Gladiator patrzył na mnie przez długą chwilę, wreszcie burknął coś pod nosem. Jego towarzysze rozstąpili się, robiąc mi przejście, ale takie, że ledwo się między nimi przecisnąłem. Jeden z nich celowo zionął mi w twarz oddechem przesyconym odorem przetrawionego czosnku. Gladiatorzy jedzą go całymi główkami, twierdząc, że daje im siłę. Drugi nie omieszkał przycisnąć do mego ramienia płazu swego miecza, kiedy przechodziłem, zmuszając mnie do otarcia się o zimną stal. Zorientowałem się, że nie są to regularni żołnierze, ale prywatna straż Pompejusza. Niektórzy niewolnicy lubią wykorzystywać sytuację, kiedy okoliczności stawiają obywatela w niedogodnym położeniu. Nie uśmiechała mi się perspektywa pozostawienia Diany i Dawusa sam na sam z tą trójką. Wziąłem oddech i ruszyłem na środek ogrodu.
Na odgłos moich kroków Pompejusz obejrzał się przez ramię. Jego pełna, okrągła twarz była stworzona do śmiechu albo rzucania ironicznych spojrzeń; wyrażając żałobę, jego rysy wydawały się zniekształcone. Ledwo go poznałem w tym stanie. Rozluźnił uścisk, jakim obejmował ciało zmarłego. Popatrzył przez chwilę na jego twarz, po czym znów podniósł oczy na mnie.
– Co tu się stało, Gordianusie? Kto to zrobił?
– Sądziłem, że to ty możesz znać na to odpowiedź, Wielki.
– Nie mów do mnie zagadkami, Poszukiwaczu! – warknął, puszczając zwłoki i wstając.
– Sam widzisz, co się stało, Wielki. Uduszono go tu, w moim ogrodzie. Ma jeszcze garotę na szyi. Wybierałem się właśnie do twojej willi, żeby osobiście zanieść ci tę smutną wieść…
– Kto to zrobił? – przerwał mi.
– Nikt w moim domu niczego nie widział ani nie słyszał. Zostawiłem Numeriusza samego na chwilę i poszedłem po coś do gabinetu. Kiedy wróciłem…
Pompejusz zacisnął pięści i potrząsnął głową.
– A zatem on był pierwszy – powiedział. – Pierwszy trup. Ile ich jeszcze będzie? Przeklęty Cezar! – Wbił we mnie pałające spojrzenie. – A ty nie masz żadnego wytłumaczenia, poszukiwaczu? Jak mogło do tego dojść tutaj, w samym środku twojego domu, bez niczyjej wiedzy? Mam może uwierzyć, że Cezar zesłał z nieba harpie, by zabijały jego wrogów?
Popatrzyłem mu w oczy, przełykając z trudem ślinę.
– Wprowadziłeś uzbrojonych ludzi do mego domu, Pompejuszu – powiedziałem.
– Co?
– Muszę cię prosić, Wielki, abyś przede wszystkim odesłał swoją eskortę na ulicę. Tu nie czai się żaden zabójca.
– Jak możesz mieć taką pewność, skoro nawet nie widziałeś mordercy Numeriusza?
– Przynajmniej wycofaj ich z gabinetu. Nie ma powodu, by pilnowali mojej córki i zięcia. Proszę cię, Wielki. Tak, doszło tu do zbrodni, ale mimo to chciałbym, abyś uszanował dom obywatela.
Pompejusz obrzucił mnie takim spojrzeniem, że przez długą, straszną chwilę spodziewałem się najgorszego. W ogrodzie było co najmniej dziesięciu jego gladiatorów, a w całym domu być może więcej. Ile czasu zajęłoby im spustoszenie go i zabicie wszystkich domowników? Och, oczywiście nie zrobiliby tego… zginąłbym tylko ja i Dawus. Rzeczy wartościowe i niewolników skonfiskowano by, a Bethesda i Diana… Nie mogłem się zmusić do dokończenia tej myśli. Wytrzymałem jego spojrzenie bez mrugnięcia.
Za młodu Pompejusz był wyjątkowo przystojny, ludzie nazywali go drugim Aleksandrem: był równie genialny, równie piękny, urodzony wódz, któremu sprzyjają bogowie. Z wiekiem stracił na urodzie, jego szlachetne rysy rozmyły się w narastającej pulchności. Niektórzy mawiają, że wraz z pięknem zniknął i geniusz; jego brak zdolności przewidywania i odmowa kompromisu doprowadziły do obecnego kryzysu i oto Cezar wypowiedział posłuszeństwo senatowi i maszeruje na Rzym, Pompejusz zaś reaguje na to niezdecydowaniem i niepewnością. Rzec by można, że jest przyparty do muru; w tej jednak chwili był w moim domu, oszalały z rozpaczy, otoczony silną eskortą wyszkolonych zabijaków. Patrzyłem nań, zachowując pozory spokoju – jakoś mi się udawało nie zadrżeć. W końcu napięcie minęło, obaj odetchnęliśmy głośno.
– Masz tupet, Gordianusie.
– Mam słuszność, Wielki. Jestem obywatelem. To jest mój dom.
– A to jest mój krewny. – Pompejusz spuścił oczy, a po chwili zacisnął zęby i spojrzał na stojącego w drzwiach gabinetu gladiatora. – Hej, ty tam! Każ swoim ludziom stamtąd wyjść. Wszyscy z powrotem do ogrodu!
– Ale, panie, tam jest mężczyzna ze sztyletem pod nogami!
– I z ładniutką dziewuszką w ramionach! – dodał czyjś szyderczy głos z gabinetu.
– Wy durnie! Numeriusz nie zginął od sztyletu! To chyba jasne. Wychodzić mi stamtąd i zostawić rodzinę Gordianusa w spokoju.
Pompejusz westchnął. Przemknęło mi przez myśl, że uniknęliśmy najgorszego.
– Dzięki, Pompejuszu.
Zrobił minę, jakby był niezadowolony z siebie za okazaną powściągliwość.
– Możesz okazać mi wdzięczność poczęstunkiem – powiedział.
– Naturalnie! Diano, poszukaj Mopsusa! – zawołałem. – Niech przyniesie wina.
Popatrzyła na Dawusa, potem na mnie i zniknęła w głębi domu. Zrozumiałem, o co jej chodzi.
– Ty też, Dawusie – powiedziałem. – Odejdź do domu.
– Ale, teściu, czy nie chcesz, abym został i wyjaśnił…
– Nie – burknąłem, zgrzytnąwszy w duchu zębami. – Chcę, żebyś poszedł z Dianą i zajął się Bethesdą i małym Aulusem.
– Jeśli on coś wie, to musi zostać! – rzucił Pompejusz.
Obrzucił Dawusa bystrym spojrzeniem.
– Wyglądasz znajomo. Ach, tak, teraz sobie przypominam. Ty jesteś jednym z ludzi, których wypożyczyłem Gordianusowi do strzeżenia domu, kiedy wyjechał na moje zlecenie z Rzymu. Tylko ty strzegłeś jego córki odrobinę za dobrze. Obdarłbym cię za to ze skóry, a potem ściął. Ale Gordianus chciał ciebie, więc mu cię odstąpiłem i oto jesteś. Co wiesz o tej sprawie?
Patrzyłem, jak krew odpływa Dawusowi z twarzy. Pompejusz zwrócił się do niego tak, jakby mówił do niewolnika, a on z wieloletniego przyzwyczajenia zareagował służalczo. Spuścił oczy i odrzekł:
– Jest tak, jak mój teść mówi, panie. Nie było krzyku ani nawet jęku. Nikt nie słyszał kroków i w ogóle niczego. Zabójca wszedł i wyszedł bezszelestnie. O zbrodni dowiedziałem się dopiero, kiedy przybiegłem do ogrodu na krzyk teścia.
Pompejusz przeniósł wzrok na mnie.
– Jak go znalazłeś?
– Jak mówiłem, zostawiłem go tu samego, a sam na chwilę wszedłem do gabinetu…
– Tylko na chwilę?
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na zwłoki.
– Co on tu robił? W jakim celu cię odwiedził?
Uniosłem brwi.
– Myślałem, że właśnie od ciebie się tego dowiem, Wielki. Czy nie ty go do mnie przysłałeś?
– Posłałem go do miasta z kilkoma wiadomościami, ale nie dla ciebie.
– Dlaczego więc tu przyszedłeś, jeśli nie po to, by go odszukać?
– No, gdzie to wino? – Pompejusz się skrzywił.
Jak na zawołanie zjawili się obaj chłopcy, Androkles z kubkami, a Mopsus z miedzianą karafką. Rzucając ukradkowe spojrzenia na trupa, narobili bałaganu przy nalewaniu. Wypiłem pierwszy kubek z Pompejuszem, ale drugi wychylił już sam, przełykając wino jednym haustem jak lekarstwo. Otarł usta, oddał kubek Androklesowi i odprawił chłopców skinieniem dłoni. Natychmiast pobiegli z powrotem do domu.
– Skoro musisz wiedzieć, przychodzę tu wprost od Cycerona – powiedział. – Numeriusz zaniósł mu dzisiaj wiadomość ode mnie. Dowiedziałem się tam, że następnym jego przystankiem był twój dom. Bynajmniej nie spodziewałem się go jeszcze u ciebie zastać, pomyślałem tylko, że możesz wiedzieć, dokąd się udał. A czego chciał od ciebie, Poszukiwaczu?
Pokręciłem głową.
– Cokolwiek to było, nigdy się już tego nie dowiemy.
– A jak, na Hades, ktoś mógł się dostać do tego ogrodu i z niego wydostać? Myślisz, że mógł wejść przez dach i tą samą drogą wyjść? To chyba niemożliwe. Dach jest za wysoki, a kolumny zbyt cofnięte w głąb portyku, aby się po nich wspiąć. Nawet małpa nie dałaby rady!
– Za to mogli tego dokonać dwaj mężczyźni – rzekł Dawus. – Jeden podsadził drugiego, a ten go potem wciągnął.
– Dawus ma rację – poparłem go. – Jeden człowiek również dałby sobie radę, dysponując odpowiednio długą liną.
Grymas na twarzy Pompejusza jeszcze się pogłębił.
– Ale kto to był? I skąd wiedzieli, że go tu znajdą?
– Jestem pewien, Wielki, że kiedy tylko przeprowadzisz śledztwo…
– Nie mam na to czasu. Dziś wyjeżdżam z Rzymu.
– Wyjeżdżasz?
– Ruszam na południe jeszcze przed brzaskiem. Każdy, kto ma w głowie odrobinę rozumu czy też resztkę lojalności wobec senatu, zrobi to samo. Czy to możliwe, żebyś nie słyszał ostatnich doniesień? Wychylasz czasem nos z tego twojego gabinetu?
– Ostatnio tak rzadko, jak się tylko da.
Rzucił mi gniewne spojrzenie, w którym można by się dopatrzyć błysku zazdrości.
– Wiesz chyba, że sześć dni temu Cezar przekroczył Rubikon i wkroczył ze swymi legionami do Italii, zajmując Ariminum. Od tamtej pory wziął Pisaurum i Ankonę, Marka Antoniusza zaś wysłał, aby zdobył Arretium. Idzie jak burza! Teraz zaś donoszą mi, że obaj maszerują na Rzym, biorąc nas jak w kleszcze. Miasto jest bezbronne. Najbliższy lojalny legion stacjonuje w Kapui. Jeśli pogłoski są prawdziwe, Cezar może tu stanąć w parę dni, a może i godzin.
– Pogłoski, powiadasz. Może właśnie to nic więcej?
Pompejusz popatrzył na mnie podejrzliwie.
– A cóż ty możesz o tym wiedzieć, zamknięty w swoim ogrodzie? Twój syn jest z Cezarem, nieprawdaż? Ten chłopak, który był kiedyś niewolnikiem Krassusa i ponoć walczył pod sztandarem Katyliny. Podobno śpi z Cezarem w jednym namiocie i pomaga mu pisać te nadęte, samochwalcze pamiętniki. Jakie kontakty z nim utrzymujesz, Gordianusie?
– Mój syn Meto jest panem własnego losu, Pompejuszu.
– Jest człowiekiem Cezara! A ty, Poszukiwaczu, czyim jesteś człowiekiem?
– Wiele lat i wielu Rzymian trzeba było, żeby zdobyć Galię, Wielki. Niejeden obywatel ma krewnego, który służył w legionach Cezara. Niekoniecznie zaraz wszyscy musimy z tego powodu być jego zwolennikami. Spójrz choćby na Cycerona. Jego brat Kwintus jest jednym z dowódców u Cezara, a i jego protegowany Marek Celiusz zbiegł pod sztandary Gajusza Juliusza. A przecież nikomu nie przyjdzie do głowy nazwać Cycerona stronnikiem Cezara! – Wstrzymałem się od przypomnienia, że i sam Pompejusz był żonaty z córką swego obecnego wroga i że dopiero po śmierci Julii rozdźwięk między nimi stał się nie do naprawienia. – Wielki, służyłem ci chyba wystarczająco lojalnie, kiedy zleciłeś mi śledztwo w sprawie morderstwa Klodiusza?
– Tak, bo ci płaciłem, a wtedy nie było potrzeby wybierać między mną i Cezarem. To nie lojalność! Lojalność cechuje niewolników i żołnierzy, przychodzi z chłostą, bitwami i przelaną krwią. Tylko takie więzi naprawdę łączą ludzi. Cycero nazwał cię najuczciwszym człowiekiem w Rzymie. Nic dziwnego, że nikt ci nie ufa!
Pompejusz odwrócił się ode mnie z niesmakiem i uklęknął obok martwego krewnego. Przyjrzał mu się dokładniej niż za pierwszym razem, kiedy był jeszcze pod wpływem szoku.
– Jego sakiewka jest na miejscu i są w niej pieniądze, nie chodziło więc o rabunek – zauważył. – Sztylet też tkwi w pochwie. Nie miał nawet czasu go dobyć. Musiało być tak, jak mówiłeś: zabójca nadszedł bezgłośnie i zaskoczył go od tyłu. Numeriusz nawet nie zobaczył twarzy tego, kto odebrał mu życie!
Prawdę powiedziawszy, w owej chwili Numeriusz nawet nie miał przy sobie sztyletu. Dawus wziął go od niego u wejścia, ale przypiął mu go do pasa, kiedy zakończyliśmy oględziny zwłok. Nie mogłem jednak tego powiedzieć Pompejuszowi. Miał rację, nie dowierzając mi. Dotknął teraz twarzy zabitego samymi opuszkami palców i zacisnął zęby, walcząc z powracającym żalem.
– Ktoś musiał go śledzić, kiedy opuścił willę Cycerona. Kto wie, może szedł za nim już od wyjścia z mojego domu tego ranka, czekając sposobnej chwili. Ale kto? Ktoś z obozu Cezara? A może to któryś z moich własnych ludzi? Jeśli w moim otoczeniu jest zdrajca…
Pompejusz podniósł gniewny wzrok na górującą nad nami statuę Minerwy. Bogini mądrości była przedstawiona w rynsztunku bojowym, gotowa do wojny: w jednym ręku dzierżyła ustawioną pionowo włócznię, w drugim tarczę, na głowie miała grzebieniasty hełm. Na jej ramieniu przycupnęła sowa, a u stóp leżał zwinięty wąż. Podczas rozruchów po śmierci Klodiusza została strącona z cokołu i przełamała się na dwie części; wydałem majątek na naprawę i odmalowanie brązowego posągu. Barwy były teraz znów tak żywe, że bogini zdawała się oddychać. Patrzyła niby prosto na nas, a jednak jej oczy pozostały chłodne, jakby nie zwróciła uwagi na tragedię, która rozegrała się u jej stóp.
– Ty! – Pompejusz wstał i groził bogini pięścią. – Jak mogłaś pozwolić, by coś takiego stało się tuż pod twoim nosem? Cezar utrzymuje, że jego przodkinią jest Wenus, ale ty powinnaś stać po mojej stronie!
Stojący wokół gladiatorzy poruszyli się niespokojnie na to bluźnierstwo ich pana.
– A ciebie obarczam zadaniem znalezienia człowieka, który to zrobił! – Pompejusz zwrócił się do mnie. – Wymierzę mu sprawiedliwość.
Pokręciłem głową, starając się unikać dzikiego wzroku mego gościa.
– Nie, Wielki. Nie mogę – odparłem.
– Jak to? Przecież nieraz zajmowałeś się takimi rzeczami.
– Bardzo rzadko od twojego ostatniego zlecenia. Już nie mam na to siły. Obiecałem sobie kiedyś, że wycofam się z życia publicznego, kiedy skończę sześćdziesiąt lat. Mam teraz sześćdziesiąt jeden.
– Chyba mnie nie zrozumiałeś, Poszukiwaczu. Ja cię nie proszę o wykrycie mordercy Numeriusza. Nie wynajmuję twoich usług. Ja ci to nakazuję!
– Jakim prawem?
– Prawem nadanym mi przez senatus consultum.
– Ale prawo Rzymu mówi…
– Nie ty będziesz mnie uczył prawa, Poszukiwaczu! Dekret upoważnia mnie do podejmowania wszelkich działań dla obrony państwa. Morderstwo mojego krewnego, działającego jako mój agent, jest zbrodnią przeciw Rzymowi. Wykrycie zabójcy jest sprawą wagi państwowej. Dekret pozwala mi żądać od ciebie pomocy, nawet wbrew twojej woli!
– Zapewniam cię, Wielki, że gdybym miał siły, a mój umysł był tak bystry jak kiedyś…
– Jeśli potrzebujesz pomocnika, żeby cię prowadzał jak ślepca Terezjasza, wezwij twojego drugiego syna. Jest przecież w mieście?
– Nie mogę wciągać w to Ekona – zaprotestowałem. – On ma własną rodzinę, którą musi się opiekować.
– Twoja wola. Pracuj zatem sam.
– Ależ, Wielki…
– Ani słowa więcej, Poszukiwaczu. – Patrzył na mnie zimno, po czym przeniósł wzrok na Dawusa. – Ty tam! Wyglądasz mi na zdrowego mężczyznę.
– Nie chorowałem ani dnia, panie – odrzekł ostrożnie Dawus.
– I nie jesteś tchórzem.
– Na pewno nie!
– To dobrze. Jestem też uprawniony do formowania nowych oddziałów. Ty, Dawusie, będziesz moim pierwszym rekrutem. Zbierz swoje rzeczy. Wyjeżdżasz dziś ze mną z Rzymu.
Dawusowi z wrażenia opadła szczęka. Diana, która przysłuchiwała się rozmowie z daleka, podbiegła i stanęła u jego boku.
– To niesłuszne, Wielki – powiedziałem, siląc się na spokój. – Dawus jest teraz obywatelem. Nie możesz go zmusić…
– Jest obywatelem, ale też wyzwoleńcem. Wyzwoleńcy mają zobowiązania wobec dawnych panów. Dałem słowo, że wystawię oddział z własnych ludzi, i Dawus powinien się w nim znaleźć.
– Ale on już nie jest związany z tobą. Dałeś mi go jako zapłatę za moje usługi i to ja go wyzwoliłem.
– Ach, ale on wciąż ma wobec mnie pewne zobowiązania.
– Prawo tak nie mówi.
– Owszem, mówi! Jeśli uważasz inaczej, radzę ci zajrzeć do umowy, którą podpisałeś, kiedy ci go przekazywałem. Zwróć uwagę zwłaszcza na klauzulę odnoszącą się do poprzedniego właściciela i możliwe przyszłe obowiązki na wypadek zagrożenia wojennego. Rutynowo zamieszczam taki passus za każdym razem, kiedy sprzedaję lub darowuję niewolnika; w przeciwnym wypadku moi ludzie mogliby zostać użyci przeciwko mnie zamiast dla mnie. A teraz mamy zagrożenie wojenne i Dawus musi podjąć służbę wojskową w miejscu i czasie wybranym przeze mnie. I co, dalej uważasz, że możesz mnie uczyć prawa?
– Czy on ma rację, tato? – Diana ścisnęła męża za rękę.
Popatrzyłem na otaczających nas gladiatorów. Nie miało wielkiego znaczenia, czy Pompejusz ma rację, czy nie.
– Wielki, w mieście wkrótce może zapanować chaos. Zięć jest mi potrzebny do ochrony domu.
– Nie wykazał się zbytnio na tym polu! – Pompejusz spojrzał na ciało Numeriusza i głos mu zadrżał. – Ale nie pozbawię cię ochrony twoich kobiet i niewolników. Zostawię ci gladiatora w zamian za Dawusa. Hej, ty! – krzyknął do jednego ze swych ludzi, tego, który wionął na mnie czosnkiem w gabinecie. Był jeszcze większy od Dawusa i byłby odrażająco brzydki nawet bez szkaradnej blizny na policzku i złamanego nosa. – Nazywasz się Cykatriks*, prawda?
– Tak jest, Wielki.
– Zostaniesz tutaj i będziesz pilnował dla mnie tego domu.
– Tak jest, Wielki. – Cykatriks obrzucił mnie wzgardliwym spojrzeniem.
– Gnejuszu Pompejuszu, proszę, nie czyń tego – szepnąłem.
– Taka jest moja wola, Gordianusie.
Spojrzałem na zdumione twarze Diany i Dawusa. Poczułem się, jakby na piersiach legł mi wielki kamień.
– Zginął twój krewny, Pompejuszu. To, że zdarzyło się to w moim domu, napawa mnie wstydem. Ale jak sam powiedziałeś, on jest tylko pierwszą ofiarą. Śmierć może spotkać tysiące ludzi. Cóż znaczy jedno morderstwo, kiedy wszelkie prawa są zawieszone?
– Ciągle zadajesz pytania, Poszukiwaczu, a ja żądam odpowiedzi. Wykryj, kto zabił Numeriusza, a potem zobaczymy, jak będzie z powrotem twojego zięcia do domu.
Wraz z odchodzącym dniem z mojego ogrodu odeszli też ludzie Pompejusza, zabierając ze sobą Dawusa i ciało Numeriusza. Wielki zostawił mi narzędzie zbrodni w nadziei, że może być pomocne w śledztwie. Z trudem zmusiłem się do dotknięcia garoty.
Diana zalewała się łzami. Z domu wynurzyła się Bethesda, rzucając mi oskarżycielskie spojrzenie. Za nią pojawili się Mopsus i Androkles, trzymający za ręce małego Aulusa. Na widok paskudnego olbrzyma, którego Pompejusz zostawił w zamian za Dawusa, mój wnuk wybuchnął płaczem, wyrwał się obu chłopcom i spiesznie podreptał z powrotem do domu.
Do domu Cycerona miałem niedaleko; stał przy tej samej ulicy, biegnącej samą krawędzią Palatynu. Jednak nawet na tak krótką drogę normalnie zabrałbym ze sobą Dawusa do ochrony, zwłaszcza po zmroku. Tej nocy szczególnie mi go brakowało. Wszędzie wokół czułem niepokój, jaki ogarnął miasto, które przypominało śpiącego człowieka przeżywającego senny koszmar. Z doliny u stóp wzgórza, gdzie leżało Forum, dochodził szmer wielu kroków. Otwarte place pełne były migotliwych pochodni, z tej odległości wyglądających jak fruwające bezładnie świetliki. Co tylu ludzi mogło robić o tej porze w miejscu publicznym? Być może składają ofiary w świątyniach, pomyślałem, modląc się o pokój… szykują się do pospiesznej ucieczki… bębnią w drzwi swoich bankierów lub wykupują w sklepach resztki żywności i opału? Kiedy wyszedłem zza rogu, otworzył się przede mną widok na Kapitol. Na szczycie wzgórza przed świątynią Jowisza jaśniały płomienie rozpalonych w wielkich żelaznych koszach ognisk ostrzegających ludność, że nadciąga wroga armia.
Przed wejściem do willi Cycerona stali dwaj strażnicy, na których nadejście siwego gościa bez choćby jednego niewolnika nie wywarło najmniejszego wrażenia. Moje stosunki z wielkim oratorem były, mówiąc oględnie, napięte. Zażyczyłem więc sobie widzenia z jego osobistym sekretarzem, z którym zawsze byłem na bardziej przyjaznej stopie. Młodszy z wartowników poskrobał się w brodę.
– Tiro? Nigdy o takim nie słyszałem. Ale zaraz, czekaj… czy to nie ten, który zmarł, kiedy nasz pan wracał z Cylicji?
Jego kolega dostrzegł moje zaniepokojenie i roześmiał się.
– Nie zwracaj uwagi na tego durnia, obywatelu. Jest tu dopiero od paru miesięcy i na oczy nie widział Tirona, który żyje, choć jest za słaby na podróże.
– Nie rozumiem – powiedziałem. – To w końcu Tiro jest w domu czy go tu nie ma?
– Nie ma go.
– A gdzie jest?
Starszy wartownik zamyślił się.
– Jakżeż się to miejsce nazywa? To w Grecji, gdzieś nad morzem…
– Które z greckich miast nie leży nad morzem? – rzuciłem niecierpliwie.
– Zaczyna się na P…
– Pireus?
– Nie, to nie to…
– Może Patras?
– O, właśnie! Byłem przy panu, kiedy piastował godność namiestnika Cylicji, i Tiro był tam także. Zeszłego lata ruszyliśmy z powrotem do Rzymu. Pan wybrał łatwą, powolną drogę. Gdzieś w listopadzie Tiro zachorował i musiał zostać w Patras w towarzystwie jednego z niewolników. Pan zaś pociągnął dalej i w tym miesiącu dotarliśmy na miejsce, akurat na jego urodziny.
– Znaczy, Cycerona?
– Tak jest. To trzy dni przed nonami* styczniowymi. Skończył pięćdziesiąt siedem lat. Tyle, ile Pompejusz, jak mówią.
– A co z Tironem?
– Pisują często do siebie z panem, ale wieści są zawsze takie same. Niby mu się nie pogarsza, ale i nie polepsza. Wciąż nie może ruszać w drogę powrotną.
– Nic o tym nie wiedziałem. To złe wieści.
– Dla Tirona? Nie sądzę. Dobrze mu tam teraz. W Patras nie brak spokoju i ciszy, to niezłe miejsce na rekonwalescencję. Ja sam nie chciałbym być teraz w Rzymie, gdybym nie miał zdrowych nóg i nie mógł w razie czego wziąć ich za pas.
– Coś w tym jest – westchnąłem.
– Chciałbyś się może widzieć z kimś innym z domowników, obywatelu?
– Nie bardzo, ale powiedz swemu panu, że Gordianus Poszukiwacz prosi o posłuchanie.
Mogłoby się wydawać, że wszelkie wcześniejsze nasze niesnaski Cycero puścił w niepamięć. Czekałem w westybulu ledwie przez chwilę, zanim wyszedł mnie przywitać. Przyjąłem jego uścisk niechętnie, zaskoczony jego serdecznością. Przyszło mi na myśl, że może jest podchmielony, ale nie wyczuwałem w jego oddechu zapachu wina. Kiedy odstąpił o krok, przyjrzałem mu się bacznie. Spodziewałem się ujrzeć jedno z jego mniej przyjemnych wcieleń: zadufanego nuworysza, zadowolonego z siebie przyjaciela najpotężniejszych person Rzymu, małostkowo mściwego i pamiętliwego adwersarza, lub też świętoszkowatego arbitra rzymskich cnót. Zobaczyłem zaś przed sobą tylko człowieka z obwisłymi policzkami, mocno przerzedzonymi włosami i wodnistymi oczami, który wyglądał, jakby dopiero co otrzymał najgorszą wiadomość w swoim życiu.
Gestem dał mi znak, abym szedł za nim. Nastrój w willi był odzwierciedleniem atmosfery panującej w całym mieście: panika ledwo trzymana na wodzy i gorączkowa krzątanina niewolników. Cycero zaprowadził mnie do swego gabinetu, ale i tam było jak w ulu. Służba pakowała cały księgozbiór do skrzyń.
– Nie, tu nie da się rozmawiać – rzekł przepraszająco. – Chodźmy dalej, za ogrodem jest mały pokoik, tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Pokoik okazał się komnatą urządzoną z wyjątkowym smakiem. Podłogę przykrywał miękki grecki dywan, pośrodku zaś stał trójnożny kosz z płonącymi bierwionami, oświetlający ściany ozdobione malowidłami o motywach bukolicznych: pasterze drzemiący wśród trzód, satyrowie wyglądający zza przydrożnych świątynek.
– Nigdy przedtem nie byłem w tym pokoju – zauważyłem.
– Nie? To jedno z pierwszych pomieszczeń, które Terencja udekorowała, gdy wróciliśmy z wygnania…może pamiętasz, zawdzięczałem je Klodiuszowi… i odbudowałem spaloną przez jego bandę willę. – Cycero uśmiechnął się smętnie. – Teraz Klodiusz obrócił się w proch, a ja wciąż trwam… jak i ty, Gordianusie. Ale po co? Aby ujrzeć, jak dochodzi do tego wszystkiego… – Zaczął nerwowo chodzić wokół paleniska, rzucającego na ściany jego drżący cień. Raptem przystanął i spojrzał na mnie pytająco. – Czy to możliwe, że od naszego pierwszego spotkania upłynęło trzydzieści lat?
– Nawet trzydzieści jeden. – Kiwnąłem głową.
– Proces Sekstusa Roscjusza. Ależ my byliśmy wówczas młodzi! I odważni, jak to zwykle bywa z młodymi, gdy jeszcze nie mają pojęcia o życiu. Ja, nikomu nie znany Marek Tulliusz Cycero, wystąpiłem w sądzie przeciwko dyktatorowi Sulli… i wyszedłem z tego zwycięsko! Dziś się zastanawiam, jak mogłem być tak szalony. Ale to nie było szaleństwo. Dostrzegłem okropne zło i odkryłem sposób jego naprawienia. Widziałem niebezpieczeństwo, a jednak parłem naprzód, bo byłem młody i sądziłem, że mogę zmienić świat. Teraz zaś… nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek mógłbym zebrać się na taką odwagę. Obawiam się, że jestem za stary, Gordianusie. Za wiele w życiu widziałem i wycierpiałem.
W moich wspomnieniach na ów temat motywy, jakimi kierował się Cycero, nie były aż tak czyste, jak je teraz malował; raczej zabarwione wyrachowaną ambicją. Czy był odważny? Z pewnością wtedy ryzykował… i wygrał sławę, zaszczyty i bogactwo. To prawda, że Fortuna nie zawsze się doń uśmiechała. Trafiały mu się porażki i upokorzenia, zwłaszcza w ostatnich latach, ale sam zadał innym o wiele więcej cierpień. Z jego rozkazu, kiedy był konsulem, stracono grupę ludzi bez wyroku sądu, w imię obrony państwa. Czy ktokolwiek może zajść w polityce tak wysoko jak Cycero zachować czyste ręce? Chyba nie. Najbardziej mnie u niego denerwował upór, z jakim przedstawiał się jako nieskalany wzór cnót i wcielenie rozumu. Nie była to tylko poza; on naprawdę tak siebie postrzegał. Jego nieprzemijająca tendencja do samousprawiedliwiania często wprawiała mnie w złość; teraz jednak, w mrocznych czasach, jakie nastały dla Rzymu, kiedy wybór zawęził się do dwóch wodzów, Cycero przestał mi się wydawać takim złym facetem.
– Możesz w to uwierzyć? – ciągnął. – Że historia się powtarza, że musimy raz jeszcze przeżywać to samo szaleństwo? Nasze życie zaczęło się od wojny domowej i wygląda na to, że tak samo się skończy. Przemija pokolenie i ludzie zapominają. Ale czy naprawdę można zapomnieć, jak było za Sulli, podczas jego wojny z przeciwnikami? Sam Rzym oblężony i zdobyty! Groza, jaka potem nastała, kiedy ogłosił się dyktatorem! Ty pamiętasz, Gordianusie. Byłeś tu wtedy i widziałeś głowy na zakrwawionych tykach. Porządni, szanowani ludzie ścigani i mordowani przez łowców nagród, ich majątek skonfiskowany i za grosze oddany zausznikom Sulli, ich rodziny odarte z dziedzictwa i godności! Sulla pozbył się swych wrogów… oczyścił państwo, jak zwykł mawiać… wprowadził kilka reform, a potem wycofał się i oddał władzę senatowi. Od owego dnia aż po dzisiejszy spędziłem każdą kolejną godzinę, robiąc wszystko, aby oddalić możliwość drugiej takiej katastrofy. I na cóż się to zdało? Republika wali się nam na głowy. Czyż to było nie do uniknięcia? Nie mogliśmy temu zapobiec?
Zaschło mi w ustach. Marzyłem o łyku wina.
– Pompejusz i Cezar mogą się jeszcze pogodzić – powiedziałem ochryple.
– Nie! – Cycero potrząsnął głową i zaczął żywo gestykulować. – Cezar może zapewniać o dobrych intencjach i udawać gotowość do rozmów, ale to tylko pozory, aby potem mógł powiedzieć: „Uczyniłem, co było w mojej mocy, żeby utrzymać pokój”. Z chwilą, kiedy przekroczył Rubikon, wszelkie nadzieje na pokojowe rozwiązanie kryzysu rozwiały się na zawsze. Na przeciwległym brzegu był legalnie mianowanym prokonsulem dowodzącym rzymskimi legionami. Kiedy przeszedł przez most, prowadząc na ziemię italską zbrojne oddziały, stał się wyjętym spod prawa agresorem. Teraz nie ma już innej możliwości, jak tylko przeciwstawić mu swoje wojska.
– Ktoś mógłby powiedzieć, że nadzieja na pokój rozwiała się już parę dni wcześniej, zanim Cezar pomyślał o Rubikonie – odparłem, wolno i starannie wymawiając słowa. – W dniu, kiedy senat uchwalił stan wyjątkowy i wydalił z miasta jego przyjaciela, Marka Antoniusza. Było to równoznaczne z ogłoszeniem Cezara wrogiem państwa. Zrobiłeś to samo z Katyliną, kiedy byłeś konsulem. Wiemy zaś, jak skończył Katylina. Czyż można winić Cezara, że poderwał swe legiony i wykonał pierwszy ruch?
Cycero spojrzał na mnie spode łba. Dawny antagonizm między nami zaczynał się budzić z uśpienia.
– Mówisz jak prawdziwy zwolennik Cezara, Gordianusie. Czy to tę stronę wybrałeś?
Podszedłem do paleniska, by ogrzać dłonie. Czas już pomówić o czymś innym, pomyślałem.
– Przykro mi z powodu choroby Tirona – powiedziałem. – Zdaje się, że wciąż przebywa w Grecji? Miałeś od niego jakieś wieści ostatnio? Lepiej mu już?
Zmiana tematu zbiła go z tropu.
– Tironowi? Skąd… Ależ oczywiście, wy dwaj zawsze byliście przyjaciółmi, nawet gdy stosunki między nami ochłodły. Owszem, myślę, że wraca do zdrowia.
– Na co chorował?
– Na powracającą gorączkę, złe trawienie, ogólną słabość. Nie mógł opuścić łóżka, a cóż dopiero mówić o podróżowaniu.
– To przykre wieści. Musi ci go bardzo brakować, zwłaszcza w tych okolicznościach.
– Nie ma na świecie nikogo, komu ufałbym tak jak Tironowi.
Po tych słowach Cycerona zapadła cisza, którą sam w końcu przerwał.
– Czy to chęć usłyszenia czegoś o nim sprowadza cię dziś do mnie, Gordianusie?
– Nie.
– A więc co? Przecież to nie troska o twego starego przyjaciela i protektora Cycerona wyciągnęła cię z domu w taką noc samego, nawet bez twojego masywnego zięcia do ochrony.
– Tak, przyszedłem bez zięcia – powiedziałem cicho, przypominając sobie wyraz twarzy Diany, kiedy ludzie Wielkiego wyprowadzali Dawusa z domu. – Zdaje się, że odwiedził cię dziś Pompejusz? A wcześniej jego krewniak, Numeriusz.
– Ach, ci przeklęci strażnicy! – Cycero skrzywił się gniewnie. – Za długie mają języki.
– To nie od nich wiem o tym, lecz od samego Pompejusza. Po wizycie u ciebie zaszedł do mnie. Numeriusz zrobił to samo: był najpierw u ciebie, a potem u mnie.
– I co z tego?
– Numeriusz już nie opuścił mojego domu. Został zamordowany w moim ogrodzie.
Cycero wyglądał, jakby zobaczył upiora. Jego reakcja wydała mi się wręcz przesadna; musiałem sobie przypomnieć, że mam do czynienia z zawodowym oratorem, którego mimika musi trafiać nawet do najbardziej oddalonego widza na zatłoczonym placu, nawykł zatem do bardzo ekspresyjnego wyrażania uczuć.
– Ależ to straszne! Zamordowany? W jaki sposób?
– Został uduszony.
– Przez kogo?
– Tego właśnie chciałby się dowiedzieć Pompejusz.
Cycero odchylił głowę i uniósł brwi.
– Rozumiem. Starego psa znów więc puszczono za tropem.
– I pierwszym miejscem, do którego on wiedzie, jest twój dom.
– Jeśli sądzisz, że istnieje jakikolwiek związek między wizytą Numeriusza u mnie a… tym, co mu się przydarzyło potem, to jest to absurd.
– Niemniej byłeś jedną z ostatnich osób, z którymi rozmawiał, i być może ostatnią… oprócz mnie… która widziała go żywego. Dobrze go znałeś?
– Numeriusza? Dość dobrze.
– Z twojego tonu wnioskuję, że nie darzyłeś go sympatią.
Cycero wzruszył ramionami. Znów miałem wrażenie, że jego gest jest nader teatralny. Co on naprawdę myśli?
– Numeriusz dał się lubić. Większość ludzi nazwałaby go czarującym młodzieńcem. Był oczkiem w głowie Pompejusza.
– Po co zaszedł dziś do ciebie?
– Przyniósł mi od niego wiadomość. Brzmiała ona dosłownie tak: „Wielki opuszcza Rzym i udaje się na południe. Każdy prawdziwy zwolennik republiki uczyni to samo”.
– Wygląda to niemal na groźbę – powiedziałem. – Coś w rodzaju ultimatum.
Cycero popatrzył na mnie podejrzliwie i nie odpowiedział.
– I zaraz potem wyszedł? – spytałem.
– Nie od razu. Trochę… rozmawialiśmy, o tym, co dzieje się w mieście i podobnych sprawach. Pompejusz nie wezwał wszystkich swoich sojuszników do natychmiastowego wyjazdu. Konsulowie i część urzędników zostają jako szkieletowy rząd, aby zapobiec ostatecznemu rozprzężeniu. Skarbiec jednak będzie zamknięty, bankierzy uciekną, wszystko stanie w miejscu… – Pokręcił głową. – Tak sobie rozmawialiśmy, a potem Numeriusz odszedł.
– Był sam czy z kimś?
– Przyszedł do mnie i wyszedł sam.
– To dziwne, że tak wędrował po całym mieście w sprawach Pompejusza i nie miał z sobą choćby jednego ochroniarza – zauważyłem.
– Ty sam tak właśnie zrobiłeś, Gordianusie, i to po zmroku. Przypuszczam, że Numeriusz chciał się poruszać jak najszybciej i najsprawniej. Na pewno musiał odwiedzić wielu senatorów w całym mieście.
– Pewnie tak było – zgodziłem się. – Nie padły więc między wami żadne ostre słowa?
Cycero wbił we mnie gniewne spojrzenie.
– Może i podniosłem głos. Ci przeklęci strażnicy! Powiedzieli ci, że krzyczałem?
– Nie. A robiłeś to aż tak donośnie? O co wam poszło?
Przełknął ślinę, aż grdyka mu podskoczyła.
– A niby jak miałem się czuć, kiedy Numeriusz polecił mi opuścić miasto jeszcze przed świtem? Nie było mnie w Rzymie półtora roku, siedziałem jako namiestnik w beznadziejnej prowincji, a kiedy wreszcie wróciłem, ledwo złapałem oddech, znów każą mi się pakować i zmykać jak zając. Może podniosłem głos i trochę pokrzyczałem… Co z tego?
– Teraz też podnosisz głos, Cyceronie.
Przycisnął dłoń do piersi i parę razy głęboko odetchnął. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak zdenerwowanego; zaniepokoiło mnie to. Mimo wszystkich wad Pompejusz i Cycero, geniusz wojskowy i geniusz polityczny, reprezentowali modelowe rzymskie cechy: pewność siebie i samodyscyplinę. Obu nieobce były porażki, ale w ostatecznym rozrachunku zawsze triumfowali. Teraz jednak coś było inaczej i obaj, zdaje się, dobrze to wyczuwali. Byli ode mnie młodsi o kilka lat, ale mimo to czułem się jak dziecko, które widzi panikę rodziców. Jeśli oni stracili kontrolę, to rzeczywiście chaos musi być całkowity.
– Pompejusz robi błąd, uciekając – rzekł już spokojniej Cycero. – Jeśli Cezarowi pozwoli się wkroczyć do miasta bez oporu, włamie się do skarbca i roztrwoni bogactwo naszych przodków, by przekupić uliczne bandy. Zwoła wszystkich senatorów, którzy jeszcze pozostali… dłużników, dysydentów, podżegaczy… i będzie twierdził, że to legalna władza. Wtedy to Pompejusz i ci, którzy z nim uciekli, zostaną wyjęci spod prawa.
– Powiedziałeś to Pompejuszowi?
– Tak. Wiesz, co on na to? „Sulla mógł to zrobić, mogę i ja”. Wszystko zawsze sprowadza się do Sulli!
– Nie rozumiem.
– Sulla porzucił Rzym na pastwę swych wrogów, a potem go odbił. Pompejusz był jednym z jego wodzów. Teraz, trzydzieści lat później, jest przekonany, że może zrobić to samo, jeśli zajdzie potrzeba. Wyobrażasz sobie oblężone miasto? Zaraza, głód, pożary wymykające się spod kontroli… a potem groza podboju. – Zapatrzył się w buzujący w palenisku ogień, usiłując się uspokoić. – Już od dłuższego czasu Pompejusz jest zdecydowany odegrać rolę Sulli. Kiedy tylko pokona Cezara, powtórzy wszystkie jego działania: ogłosi się dyktatorem i przeprowadzi w senacie czystkę. Sporządzi listę wrogów, zaczną się konfiskaty ich majątków, na Forum staną tyki z ich głowami…
– Ale z pewnością nie twoją, Cyceronie?
Próbowałem lekceważyć jego obawy, ale spojrzenie, jakie mi rzucił, było okropne.
– A niby dlaczego nie? – spytał. – Jeśli jutro będę jeszcze w Rzymie, Pompejusz nazwie mnie swym wrogiem.
– Jedź więc za nim.
– I zrobię z siebie wroga Cezara. A jeśli to on zwycięży? Już nigdy nie mógłbym wrócić. Raz zostałem wygnany z Rzymu, ale to się nie powtórzy! – Okrążył palenisko i stanął naprzeciw mnie. Oczy rozbłysły mu odbitym ogniem, którego migotliwe płomienie zmieniły jego twarz w ponurą maskę ze światła i cienia. – Wszyscy musimy zająć stanowisko, Gordianusie. Koniec ze sporami, koniec ze zwlekaniem. Albo jedna strona, albo druga. Ale do czego to doprowadzi? Ktokolwiek wygra, zostaniemy z tyranem na karku. To mi dopiero wybór! Ścięty, kto stanie po niewłaściwej stronie, niewolnik, kto po właściwej!
– Mówisz, jakbyś jeszcze się wahał, czy pójść za Pompejuszem, czy za Cezarem.
– Jeszcze godzina… – Cycero spuścił wzrok. – Powtarzam sobie, że jeszcze tylko godzina, a rzucę kości i zdam się na radę Fortuny.
Patrzył w podłogę, splótłszy ręce za plecami, ze zmarszczonym czołem i grymasem na ustach. Podniósł oczy, kiedy od drzwi dobiegł nas szmer. Do pokoju weszła niewolnica i szepnęła mu coś do ucha.
– Żona mnie wzywa, Gordianusie. Biedna Terencja! Czy mam ją tu zostawić, by pilnowała domu, czy zabrać ze sobą? A co z moją córką? Kiedy siedziałem w Cylicji, Tullia wyszła za tego utracjusza Dolabellę. Młody głupiec tkwi obiema nogami w obozie Cezara i będzie robił wszystko, by i ją tam przeciągnąć. A ona na dobitkę jest w ciąży. W jakimże świecie przyjdzie się narodzić mojemu wnukowi! A syn? Marek kończy w tym roku szesnaście lat. Kiedy przyjdzie czas, by włożył męską togę, czy będziemy w Rzymie na tej ceremonii? Na Herkulesa, nie wiem, czy chociaż w Italii! – zakrzyknął, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Niewolnica pospieszyła za nim, a ja zostałem sam. Wziąłem głęboki oddech. Podszedłem do paleniska, by się ogrzać, przyglądając się ściennym malowidłom. Zafascynowała mnie twarz jednego z pasterzy, przypomniała mi Belbona, mojego dawnego ochroniarza, który zginął z ręki rabusiów podczas klodiańskich zamieszek. Podniosłem oczy na sufit, gdzie czarny krąg sadzy na przemian jaśniał i ciemniał w niespokojnym blasku płomieni. Po chwili przeniosłem uwagę na dywan, przesuwając dużym palcem nogi wzdłuż geometrycznego wzoru. Samotny i zapomniany w obcym domu poczułem, jak ogarnia mnie dziwna niemoc, nie dająca mi wyjść. Była to pierwsza spokojna chwila, jakiej zaznałem przez cały dzień, i nie chciałem jej stracić. Być opuszczonym i zapomnianym przez świat, zupełnie, prawdziwie sam, bez obaw i zobowiązań… Oddałem się przelotnej fantazji, wyobrażając sobie taki stan, delektowałem się nią, zanurzałem w nią niczym w ciemną, mroczną, kojącą wodę. Rozważałem w myślach dylemat Cycerona. Pompejusz i Cezar nie tylko państwo rozdzierali na pół, ale i rodziny. Niełatwo podzielić Rzym na dwie wyraźne frakcje. To miasto stanowi beznadziejną plątaninę więzów krwi, na którą nakładają się i z nią przeplatają koneksje polityczne, matrymonialne, przetykane kwestiami honorowymi i stosunkami dłużnymi. Jak rozciąć taką misterną sieć, nie niszcząc jej przy tym zupełnie? Ile domów rzymskich było tej nocy lustrzanym odbiciem domu Cycerona, z domownikami miotającymi się w niezdecydowaniu? Nie mogąc ujrzeć przyszłości, który z mężów może być pewien swego wyboru? Wszystko sprowadzało się do jednego: człowiek może mieć na przykład córkę, która wybrała męża wbrew ojcowskiemu rozsądkowi, a on, intruz z zewnątrz, może mieć powiązania – jak Dolabella z Cezarem albo Dawus z Pompejuszem – które w końcu mogą się okazać zgubne dla całej rodziny. Moja Diana i Tullia Cycerona; my je spłodziliśmy, a teraz straciliśmy nad nimi kontrolę, przekonaliśmy się, jacy byliśmy próżni, sądząc, że jesteśmy zdolni planować własną przyszłość. W końcu zmusiłem się do opuszczenia przytulnego pokoju. Zdążając ku wyjściu, minąłem kilku spieszących się gdzieś niewolników, ale żaden nie zwrócił na mnie uwagi, tylko odźwierny w westybulu podniósł sztabę i otworzył przede mną drzwi.
Na ulicy panował większy ruch niż przedtem. W obie strony ciągnęły sznury wózków i lektyk, samotnych posłańców i niewolników z pochodniami. Palatyn był domem wielu z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w Rzymie, którzy mieli najwięcej do stracenia… albo do zyskania… gdyby doszło do wojny domowej. Decyzja Pompejusza, by opuścić miasto, była dla tej dzielnicy jak kij wsadzony w mrowisko.
Przed drzwiami Cycerona wciąż pełnili straż ci sami dwaj niewolnicy. Przesunęli się nieco na stronę, gdzie pień dużej morwy zasłaniał ich trochę przed przechodniami. Przeszło mi przez myśl, aby poprosić jednego z nich o odprowadzenie mnie do domu – tej dość często świadczonej uprzejmości Cycero na pewno by mi nie odmówił – ale się rozmyśliłem. Niechcący co prawda, ale i tak już ściągnąłem na nich kłopoty, kierując na nich podejrzenia ich pana. Skoro jednak mieli tak długie języki, jak zdawał się myśleć Cycero, byłoby głupotą nie spróbować ich za nie pociągnąć.
– Szalona noc… – zagadnąłem, przystając przy nich.
– I na ulicy, i w domu – podchwycił zaraz jeden.
– W domu?
– Czyste wariactwo, panie. I to przez cały dzień. Cieszę się, że wypadła mi ta warta, choć jest zimno.
– Zdaje się, że doszło do jakiejś kłótni?
– Hmm… – Niewolnik się zawahał.
– Wasz pan sam mi o niej powiedział.
To rozwiało jego wątpliwości.
– Najwięcej krzyczał on sam, panie.
– To było podczas wizyty tego Numeriusza, krewniaka Pompejusza?
– Tak jest.
– A on często tu wcześniej zachodził?
– Parę razy, odkąd pan wrócił do Rzymu. – Niewolnik wzruszył ramionami.
– No, to musiała być niezła awantura, skoro aż tutaj było ich słychać.
Strażnik pochylił głowę i zniżył głos.
– Zabawna rzecz, panie, jak dźwięki z ogrodu jakoś przenoszą się ponad dachem i lądują tu, przed frontowymi drzwiami. Mówią, że taka akustyka czy jakoś tam. To miejsce pod morwą jest jak ostatni rząd w teatrze Pompejusza. Jest się za daleko, żeby widzieć scenę, ale za to słychać każde słóweczko!
– Każde?
– No, może co drugie.
– Na przykład…?
Starszy niewolnik, który do tej pory ze mną rozmawiał, zmarszczył brwi, jakby się zorientował, że chcę od nich wyciągnąć informacje, ale za to młodszy się rozochocił i przejął pałeczkę.
– Takie jak „zdrajca” – powiedział. – I „tajemnica”, i „kłamca”… „twój dług u Cezara”… i „co ja powiem Pompejuszowi?”
– Czy mówił to Cycero, czy Numeriusz?
– Trudno powiedzieć, obaj się przekrzykiwali. Powiedziałbym jednak, że głos pana lepiej dochodził, pewnie przez jego praktykę.
Biedny Cycero… zdradzony przez własne mistrzostwo oratorskie.
– Ale kto co mówił? Kto użył słowa „zdrajca”? Kto jest winien pieniądze…
Starszy strażnik postąpił o krok naprzód, szorstko odsuwając młodszego łokciem.
– Wystarczy tych pytań.
– Byłem tylko ciekawy. – Uśmiechnąłem się.
– Jeśli chcesz się, panie, dowiedzieć więcej, zapytaj naszego pana. Mam cię znów zaanonsować?
– Nie, zabrałem już Cyceronowi zbyt wiele cennego czasu.
– A zatem…
Jego sztywna broda otarła mi się o policzek, kiedy bezceremonialnie pchnął mnie dalej na ulicę.
– Jeszcze tylko ostatnie pytanie – poprosiłem. – Numeriusz przyszedł tu sam i sam odszedł. Tak mi powiedział wasz pan. Ale czy tak było naprawdę? Nie zauważyliście, by ktoś się tu kręcił, kiedy on rozmawiał z Cyceronem? Albo by ktoś się do niego przyłączył, kiedy stąd wychodził… a może zaczął go śledzić?
Strażnik nie odezwał się ani słowem. Jego towarzysz stanął przy nim i obaj naparli na mnie, tak że omal nie wpadłem pod koła załadowanego wózka, pchanego przez dwóch niespokojnych niewolników. Wózek skręcił ostro, ledwie mijając niesioną przez tragarzy lektykę, która przechyliła się gwałtownie, niemal wyrzucając swojego pasażera, tłustego, łysego kupca obwieszonego chyba wszystkimi posiadanymi klejnotami i błyskotkami. Zapewne uciekał z miasta i nie chciał zostawić niczego, co przedstawia choćby skromną wartość.
Ten drobny karambol odwrócił ode mnie uwagę niewolników Cycerona. Cofnęli się i patrzyli przez chwilę na zamieszanie, po czym znów ruszyli w moją stronę. Nie cofnąłem się i zmierzyłem ich wzrokiem. Sytuacja nagle wydała mi się komiczna, jak pantomima w teatrze. Emanująca ze strażników groźba była tylko na pokaz. Byli jedynie przerośniętymi chłopcami w porównaniu z brutalem, którego ulokował w mym domu Pompejusz. Odetchnąłem głęboko i uśmiechnąłem się, co zbiło ich z tropu. Na odchodnym zobaczyłem jeszcze, jak starszy z nich trzepnął młodszego w kark, burcząc: „Ty paplo!”
Jego towarzysz skulił się lekko i nic nie odpowiedział.
Droga biegnąca krawędzią Palatynu jest szersza od większości rzymskich ulic. Dwie lektyki mogą się na niej swobodnie minąć, zostawiając jeszcze po obu stronach dość miejsca dla pieszych. Taki tłok jest tu oczywiście rzadkością; droga jest jedną z mniej uczęszczanych, prowadzi między rzędami dużych willi, wysoko nad przepełnionym Forum Romanum i pobliskimi rynkami. Tej jednak nocy rojno tu było od ludzi i pojazdów; ciemności rozpraszał blask chyba setek pochodni. W ich świetle widziałem same nieszczęśliwe twarze: oszołomionych obywateli w popłochu opuszczających miasto, zmęczonych niewolników dźwigających ciężkie ładunki, zdeterminowanych posłańców przebijających się przez tłum. Kilkakrotnie miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Kiedy jednak odwracałem się, by to sprawdzić, zamieszanie na ulicy uniemożliwiało mi orientację. No tak, powiedziałem sobie, już nie ten wzrok i słuch. Byłem szalony, decydując się na wyjście z domu w taką noc bez ochrony.
Dotarłem do swoich drzwi i raz jeszcze rozejrzałem się dookoła. Coś zwróciło moją uwagę na jednego z przechodniów; jego sylwetka i chód wydały mi się znajome, jak to czasem bywa, gdy kątem oka lub z oddali zauważymy starego przyjaciela. Mężczyzna zawrócił, zanim zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć, i szybkim krokiem ruszył w kierunku, z którego właśnie przyszedłem, znikając natychmiast w tłumie.
Mógłbym przysiąc na Minerwę, że człowiekiem, którego przed chwilą widziałem, był sekretarz Cycerona, Tiro, ponoć wciąż przebywający w Grecji i zbyt chory, aby wstawać z łóżka.
Miałem niespokojną, bezsenną… i zimną noc. Zabrakło mi ciepła Bethesdy, która położyła się spać w pokoju Diany. Podejrzewałem, że jej wyprowadzka z małżeńskiego łoża miała tyleż wspólnego z chęcią pocieszenia naszej córki, co z zamysłem ukarania mnie: skoro Diana musi się obejść bez towarzystwa małżonka (w domyśle – przeze mnie), mogę i ja. Wstawałem kilka razy, by skorzystać z toalety i przejść się po domu. Z pokoju Diany długo w noc dobiegał szmer ich cichej rozmowy, a czasem szloch.
Nazajutrz rano, jeszcze zanim się ubrałem i zjadłem śniadanie, a nawet zanim dopadło mnie pierwsze tego dnia ganiące spojrzenie Bethesdy, która nie wyszła jeszcze od Diany, przed drzwiami stanął czyjś niewolnik z listem. Mopsus wbiegł do mojej sypialni bez pukania i wręczył mi woskową tabliczkę. Przetarłem oczy i przeczytałem:
Jeśli jesteś jeszcze w Rzymie i ten list do ciebie dotarł, błagam, abyś niezwłocznie do mnie przyszedł. Posłaniec wskaże ci drogę. Nie znamy się; jestem Mecja, matka Numeriusza Pompejusza. Proszę, przyjdź jak najszybciej.
Niewolnik rzeczywiście czekał przed domem. Wyszedłem do ogrodu, jeszcze w nocnej koszuli, i zacząłem chodzić tam i z powrotem u stóp posągu Minerwy, co chwila zerkając na nią ukradkiem. Bywały dni, że „odpowiadała” mi spojrzeniem, ale nie dziś. W końcu co dziewicza bogini może wiedzieć o matczynej żałobie? Brzuch miałem pusty, ale nie czułem apetytu. Zadrżałem z zimna i otuliłem się szczelniej wełnianą koszulą; w pewnym wieku krew człowiekowi zaczyna rzednąć, aż w końcu jest jak letnia woda. Wróciłem wreszcie do sypialni. Zdecydowałem, że dla okazania szacunku zmarłemu i jego matce nałożę najlepszą togę. W ten sposób zademonstruję również każdemu, kogo napotkam, że przynajmniej Gordianus zajmuje się swoimi sprawami spokojnie jak zawsze.
Otworzyłem skrzynię, z której wionął na mnie zapach cedrowych wiórów mający odstraszać mole. Nie ma chyba nic żałośniejszego niż toga nadgryziona przez te żarłoczne owady. Moja była jeszcze nietknięta od ostatniego farbowania: biała jak jagnię, równiutko złożona i luźno przewiązana sznurkiem. Wezwałem Mopsusa i Androklesa, by pomogli mi się ubrać. Zazwyczaj to Bethesda asystowała mi przy nakładaniu togi, w czym nabrała takiej wprawy, że ten skomplikowany proces przebiegał bezproblemowo. Obaj chłopcy pomagali mi już kilkakrotnie, ale wciąż mieli o tym zaledwie mgliste pojęcie. Słuchając moich instrukcji, zarzucili mi prostokątną płachtę wełnianej tkaniny na ramiona, owinęli nią pierś i usiłowali udrapować. Wyglądało to tak, jakby w sypialni było nas czworo: ja, dwaj mali niewolnicy i bardzo krnąbrna toga, zawzięcie starająca się nas pokonać. Gdy tylko udało się ułożyć kolejną fałdę, inna się wymykała z pozycji. Chłopcy zaczęli się niecierpliwić i docinać sobie nawzajem. Zamknąłem oczy, napominając się, by zachować spokój i nie podnosić głosu.
W końcu byłem gotowy. Zmierzając do wyjścia, natknąłem się na małżonkę wychodzącą z pokoju Diany. Obrzuciła mnie od stóp do głów chłodnym spojrzeniem, jakbym nie miał prawa przyodziewać się tak elegancko, kiedy życie mojej córki legło w gruzach. Jej rozpuszczone włosy wisiały w splątanych kosmykach; najpewniej nie spała tej nocy lepiej ode mnie. Mimo to dla mnie wyglądała w tej chwili pięknie. Czas jeszcze nie zdołał zgasić blasku jej ciemnych oczu. Być może Bethesda czytała w moich myślach, gdyż przystanęła, aby musnąć mi wargami policzek w przelotnym pocałunku i szepnąć do ucha: „Uważaj na siebie!”
W westybulu spotkałem Cykatriksa. Olbrzym stał oparty plecami o drzwi frontowe, leniwie drapiąc się po szkaradnej bliźnie na twarzy. Popatrzył na mnie impertynencko, po czym odsunął się na bok, by mnie przepuścić. Odchrząknąłem.
– Nikogo nie wpuszczaj pod moją nieobecność – poleciłem mu. – Możesz przyjmować rozkazy wyłącznie od mojej żony i córki. Rozumiesz?
Kiwnął powoli głową.
– Rozumiem, że mam pilnować tego domu dla mojego pana, Wielkiego. – Uśmiechnął się do mnie, a mnie ciarki przeszły po plecach.
Kiedy wyszedłem na ulicę, gdzie czekał na mnie posłaniec Mecji, wyszeptałem krótką modlitwę do Minerwy, błagając o opiekę nad moją rodziną.
– Dokąd idziemy? – spytałem niewolnika, wysokiego i postawnego mężczyznę.
– O, tam. – Wskazał palcem gdzieś za Forum, w stronę Eskwilhiu.
Podejrzewałem, że jest nieco ograniczony. Możni ludzie często wolą wybierać na posłańców co głupszych niewolników, którzy nie są zdolni nauczyć się czytać, jako że tylko takim można ufać, iż tego nie zrobią.
Ulica na krawędzi wzgórza była dzisiaj tak samo zatłoczona jak poprzedniego dnia. Przedarliśmy się na drugą stronę, lawirując między wózkami i lektykami, po czym skierowaliśmy się ku Pochylni, by jak najszybciej dostać się na Forum. I ta droga była jednak przepełniona; ludzie szli ściśnięci ramię przy ramieniu i nie było mowy, by jakikolwiek pojazd mógł się tędy przedostać. Zejście było powolne i uciążliwe. Tłum zepchnął nas pod skalną ścianę, zasłaniając widok na Forum. Ludzie tłoczyli się, potrącali, deptali sobie po nogach, słychać było okrzyki bólu i obelgi. Dochodziło nawet do bójek.
Kiedy zeszliśmy do podnóża Palatynu, tłok zgęstniał tak, że przywiódł mi na myśl stado owiec pędzonych ciasnym przejściem. Pochylnia zwężała się tutaj jeszcze bardziej i skręcała ostro w prawo, pomiędzy masywny mur domu westalek i świątynię Kastora i Polluksa. Ścisk zaczynał się robić niebezpieczny. Gdzieś z tyłu usłyszałem przenikliwy krzyk kobiety. Panika jak gwałtowna fala przypływu ogarnęła tłum, który nagle rzucił się przed siebie w opętańczym pędzie. Ścisnąłem rękę posłańca. Obejrzał się przez ramię, wyszczerzył zęby w głupim uśmiechu i pociągnął mnie naprzód, niemal unosząc w powietrze. Wokół nas kłębiło się morze twarzy. Ludzie krzywili się z bólu, krzyczeli, jęczeli. W oczach niektórych widać było dziki strach, inni patrzyli tępo przed siebie, jakby nie rozumieli, co się z nimi dzieje. Ze wszystkich stron byłem popychany, potrącany, uderzany łokciami i wymachującymi rękami. Czułem się bezsilny jak kamyk w lawinie.
I nagle dróżka wpadła na otwartą przestrzeń Forum. Niewolnik pociągnął mnie za sobą za róg budynku. Potykając się, weszliśmy na stopnie schodów świątyni Kastora i Polluksa. Usiadłem i otwartymi ustami łapczywie chwytałem powietrze.
– Mogli nas zadeptać na śmierć – zauważył niewolnik.
Tym oczywistym stwierdzeniem przypomniał mi Dawusa. Patrzyliśmy, jak ludzie wylewają się z wąskiego przejścia na plac, oszołomieni i wstrząśnięci, wielu ze łzami w oczach. W końcu nurt tej ludzkiej rzeki zwolnił i opadł, a ci, którzy wyłaniali się zza rogu na końcu, wydawali się zupełnie nieświadomi, że przed ich nadejściem działo się cokolwiek niezwyczajnego.
Gdy tylko udało mi się wyrównać oddech, ruszyliśmy w dalszą drogę. Nad Forum unosiła się aura nierealności, jakby kontynuacja koszmaru na Pochylni. Miałem wrażenie, że mijamy serię scen teatralnych ustawionych przez jakiegoś obłąkanego reżysera. Ludzie wbiegali i wybiegali ze świątyń, machając świecami wotywnymi i wzywając opieki bogów. Zbite w gromadki rodziny żegnały się ze sobą, trzymając się za ręce i płacząc, niektórzy nawet klękali, by ucałować ziemię, a wysiadujący na murach mali ulicznicy rzucali w nich kamieniami i wulgarnymi uwagami. Gniewny tłum zebrany przed bankami i kantorami również obrzucał kamieniami zamknięte na głucho drzwi. Przygnębione kobiety kręciły się między opustoszałymi straganami, wymiecionymi do czysta przez spekulantów i tych, którzy wcześniej gromadzili zapasy żywności. Najdziwniejsze jednak było to, że ludzie zdawali się niemal nie zauważać nawzajem. Każdy był jakby zamknięty w klatce swej osobistej tragedii, dla której panika innych stanowiła jedynie tło.
Nie wszyscy jednak opuszczali Rzym. Do miasta ciągnęły całe karawany uchodźców ze wsi. Jedna z plotek głosiła, że Cezar jest nie dalej niż o godzinę marszu od rogatek, prowadząc armię dzikich Galów, którym obiecał pełne prawa; za jednego zabitego Rzymianina jeden Gal miał się stać obywatelem, aż cała męska populacja zostanie zastąpiona przez oddanych Cezarowi barbarzyńców.
Wśród tego ogólnego rozgardiaszu mój wzrok nagle przykuło pojawienie się oficjalnego pochodu urzędników miejskich odzianych w senatorskie togi z purpurowymi pasami – były to zresztą jedyne poza moim formalne stroje, jakie zauważyłem tego dnia. Cały orszak sunął przez Forum niezwykle szybkim krokiem, poprzedzany przez dwunastu liktorów niosących na ramieniu fasces – ceremonialne wiązki rózeg, zwanych też liktorskimi. Dwunastu liktorów oznaczało, że jest to orszak konsularny; i rzeczywiście, wśród senatorów dostrzegłem dwóch od niedawna piastujących tę godność konsulów, Lentulusa i Marcellusa. Mieli ponuro zaciśnięte szczęki, ale przy tym rozbiegane oczy; wyglądali jak króliki gotowe pierzchnąć do najbliższej nory na pierwszy głośniejszy dźwięk.
– Ciekawe, o co tu chodzi? – zastanawiałem się na głos.
– Wyszli ze świątyni Larów – odpowiedział posłaniec Mecji. – Widziałem, jak tam wchodzą, kiedy szedłem do ciebie, panie. Mówią, że odbywała się tam specjalna ceremonia. Oddania się w opiekę czy jakoś tam. Błagali bóstwa domowe, by czuwały nad miastem, kiedy konsulowie wyjadą.
– Tylko jeden z nich może opuścić Rzym – poprawiłem go, pamiętając, że nie jest zbyt bystry. – Jeden może się udać na przykład w pole na czele armii, ale drugi pozostaje, by sprawować rządy.
– Może i tak, ale tym razem wyjeżdżają obaj, panie.
Spojrzałem jeszcze raz na Lentulusa i Marcellusa i wiedziałem już, że chłop ma rację. Byli konsulami krócej niż miesiąc, ale to może być ich ostatnie oficjalne przejście przez Forum; stąd też te zaciśnięte szczęki, strach w oczach i nietypowa szybkość przemarszu. Konsulowie porzucają Rzym! Państwo zostawia na pastwę losu swój lud! Za parę godzin… tyle, ile trzeba obu dostojnikom na dotarcie do domów i dołączenie do szalonego exodusu… miasto zostanie bez rządu.
Dom Mecji stał w dzielnicy Carinae, w dolnej części zboczy Eskwilinu, gdzie sporo nieruchomości pozostawało przez całe pokolenia w rękach rodu Pompejuszów. Prywatna posesja samego Wielkiego też znajdowała się w tej okolicy. Stojący przy bocznej uliczce dom Mecji – nie tak okazały – był świeżo pomalowany w jasne odcienie żółci i błękitu, i tylko czarny wieniec wiszący na żółtych drzwiach stanowił rzucający się w oczy dysonans. Niewolnik zapukał stopą, jak nakazuje dobry obyczaj. Ktoś przyjrzał się nam przez wizjer, a potem drzwi się otworzyły. Przekraczając próg, zebrałem się w sobie, wiedząc, jaki czeka mnie widok. Tuż za westybulem, oświetlone wpadającym z atrium światłem dziennym, leżały na marach zwłoki Numeriusza, skierowane stopami ku drzwiom. Zapach świeżo ściętych zielonych gałęzi mieszał się z odurzającą wonią kadzidła tlącego się w stojącym obok żelaznym koszu. Szarość poranka nadawała bieli todze Numeriusza i odcień kości słoniowej jego woskowatej cerze.
Zmusiłem się, by podejść bliżej i przyjrzeć się jego twarzy. Ktoś zrobił kawał dobrej roboty, usuwając z niej ów straszny grymas. Balsamiści czasami łamią trupowi szczękę lub wypychają policzki, by uzyskać pożądany efekt. Nie wiem, do jakich sposobów się uciekli tym razem, ale Numeriusz zdawał się niemal uśmiechać, jak gdyby śnił jakiś przyjemny sen. Jego togę udrapowano tak, by zasłonić sine znaki na szyi. Ja jednak ujrzałem go w pamięci takiego, jakiego go znalazłem, i musiałem zacisnąć szczęki.
– Czy to tak przykry widok?
Podniosłem wzrok. Przed sobą ujrzałem rzymską matronę w czerni. Włosy miała rozpuszczone, a twarz bez makijażu, ale miękkie światło wpadające przez okno w dachu było dla niej łaskawe. Przez chwilę myślałem, że może to siostra Numeriusza, ale po dokładniejszym przyjrzeniu zorientowałem się, że to matka.
– Myślę, że wygląda raczej pogodnie – odrzekłem.
Skinęła głową.
– Ale wyraz twojej twarzy… Chyba sobie przypomniałeś, jak wyglądał, kiedy go znalazłeś martwego. Ja zobaczyłam go, oczywiście, znacznie później… kiedy Pompejusz dopilnował, żeby nadawał się do oglądania. To było uprzejme z jego strony, tak zadbać o uczucia matki, kiedy ma tyle ważniejszych spraw na głowie. Czy on tak okropnie wyglądał?
Przez chwilę zastanawiałem się, jak ułożyć odpowiedź.
– Twój syn… – zacząłem i urwałem. Pokręciłem głową. – Im jestem starszy, tym więcej mam do czynienia ze śmiercią, ale tym trudniej mi przychodzi na nią patrzeć.
– A w nadchodzących dniach będziemy jej widzieć wiele – dodała. – Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Chyba wiesz, o co mi chodzi? Czy on wyglądał, jakby… dużo cierpiał? Jakby ostatnie jego myśli wypełniała groza tego, co się z nim dzieje?
Skóra ścierpła mi na karku. Jak tu odpowiedzieć na takie pytanie? By uniknąć jej wzroku, spojrzałem na Numeriusza. Czemu ona nie chce się zadowolić tym, jak wygląda teraz, i takim go zapamiętać, z zamkniętymi oczami i pogodnym wyrazem twarzy?
– Widziałam siniaki na jego szyi – rzekła cicho. – I jego dłonie… Nie mogli ich do końca rozprostować. Wyobrażam go sobie z tą rzeczą zaciśniętą na gardle, jak usiłuje palcami rozluźnić jej śmiertelny chwyt. Wyobrażam sobie, co musiał czuć, jakie myśli goniły mu po głowie. Staram się o tym nie myśleć, ale nie mogę tego opanować.
Patrzyła na mnie bez jednego mrugnięcia. Oczy miała czerwone od płaczu, ale nie było w nich łez, a głos miała spokojny. Stała wyprostowana, ze splecionymi na podołku rękami.
– Nie musisz się obawiać, że padnę z płaczem na podłogę. Nie mam zwyczaju drzeć sobie włosów z głowy, zwłaszcza przed obcymi. – Uśmiechnęła się gorzko. – Wszyscy mężczyźni tego domu uciekli, poza niewolnikami. Zostawili mnie samej pochowanie Numeriusza.
– A twój mąż?
– Umarł dwa lata temu. Mówiąc o mężczyznach domu, mam na myśli dwóch młodszych braci Numeriusza i jego wuja Mecjusza. Mój brat wprowadził się, by prowadzić dom, kiedy zostałam wdową. Teraz wszyscy trzej uciekli z Pompejuszem, a ja zostałam z tym sama. Wiedzą, że dam sobie radę. Widzieli, jaka byłam silna przy śmierci męża i przez wszystkie dni od tamtej pory. Przed niczym się nie wzdragam i nie uchylam, i z tego jestem znana. Jestem wzorem rzymskiej matrony. Widzisz więc, że skoro pytam, jaki był koniec mojego syna… a pytam dlatego, że stało się to w twoim domu, w twojej obecności, któż więc inny miałby mi to powiedzieć?… nie możesz unikać odpowiedzi w obawie, że się rozpłaczę i będziesz musiał znosić moją histerię. Musisz mi odpowiedzieć jak mężczyźnie.
Mówiąc to, stopniowo przysuwała się do mnie i teraz stanęliśmy twarzą w twarz. Syn odziedziczył po niej urodę. Rozpuszczone włosy spływały po obu stronach jej twarzy ciemnymi, lśniącymi pasmami; czarna suknia podkreślała kremową karnację jej szyi i delikatny róż policzków. Zielone oczy wpatrywały się we mnie z niepokojącą intensywnością. Nie dałoby się o niej myśleć jak o mężczyźnie…
– Na pewno Wielki powiedział ci wszystko, co trzeba – odparłem. – To jego obowiązek jako kuzyna chłopaka i twojego krewniaka…
– Pompejusz powiedział mi to, co trzeba… według niego. Dowiedziałam się, że Numeriusza uduszono, że musiał zostać zaskoczony od tyłu, kiedy osłabił czujność, bez szansy obrony. Według Pompejusza oznacza to, że śmierć była szybka i… nie tak strasznie bolesna.
Może i nie, pomyślałem. Czy Mecja naprawdę oczekuje ode mnie potwierdzenia jej najgorszych obaw? Mam jej powiedzieć, że człowiek duszony garotą, nie mogąc się wyswobodzić, może jeszcze walczyć z nieuniknionym stosunkowo długo, dla niego pewnie jak wieczność? Naprawdę chce rozważać, o czym Numeriusz mógł myśleć i co czuć w tych ostatnich, naznaczonych paniką chwilach życia?
– Pompejusz powiedział ci… prawdę.
– Ale bez żadnych szczegółów – odparła. – Kiedy nalegałam… wiesz chyba, jaki on jest. Kiedy Wielki nie ma już nic do powiedzenia, nic nie zostanie powiedziane. Ale ty tam byłeś, ty znalazłeś mojego syna. Ty zobaczyłeś…
– Zobaczyłem młodego człowieka leżącego w moim ogrodzie u stóp posągu Minerwy.
– I narzędzie zbrodni.
Pokręciłem energicznie głową.
– Nie naciskaj, Mecjo.
– Powiedz mi, proszę!
Westchnąłem.
– To była garota. Prosty przyrząd, który nie służy do niczego innego poza zabijaniem.
– Pompejusz mówił, że zostawił ją tobie, bo może ci się przydać w śledztwie. Nawet sobie nie wyobrażam, jak takie coś wygląda.
– To kij długości mojego przedramienia, ale nie tak gruby, z otworami wywierconymi na obu końcach. Trochę dłuższy kawałek mocnego sznura przewleka się przez te otwory i zawiązuje supły, aby się nie wysunął z powrotem.
– Jak to działa?
– Proszę, Mecjo…
– Mów!
– Zarzucasz sznur człowiekowi na szyję, po czym zaciskasz go przez kręcenie kijkiem.
– Pompejusz mówił, że morderca zostawił to na nim.
– Są sposoby na umocowanie kija sznurem tak, by ofiara nie mogła go zdjąć.
Kobieta dotknęła kremowej skóry na własnej szyi.
– Widziałam ślady. – Tym razem jej oczy błyszczały od łez. – Teraz rozumiem. Kiedy go znalazłeś z tą garotą na szyi, jak wyglądała jego twarz?
Spuściłem oczy.
– Tak samo jak teraz.
– Ale nie chcesz mi spojrzeć w oczy, kiedy to mówisz. A mógłbyś popatrzeć na mojego syna?
Usiłowałem zmusić się do zerknięcia na Numeriusza, ale nie mogłem.
– Musiał wyglądać strasznie, skoro zrobiło to takie wrażenie na mężczyźnie z twoim doświadczeniem.
– Tak, niełatwo było na niego patrzeć.
Zamknęła oczy. Rzęsy jej zwilgotniały, zamrugała więc kilkakrotnie, aż się pozbyła łez.
– Dziękuję ci. Musiałam się dowiedzieć, jak umarł. Teraz mogę przejść do pytania: dlaczego? I z czyjej ręki? Pompejusz mówi, że zarabiasz na życie, odpowiadając na takie pytania.
– Tak było.
– Powiedział też, że nam pomożesz.
– Nie dał mi wyboru – odrzekłem.
Uniosła brwi. No tak, ona nie zadowoli się niepełną odpowiedzią, pomyślałem.
– Czyż Wielki nie powiedział ci, że zmusił mnie do przyjęcia tego obowiązku?
– Nie. Nigdy nie pytam go o metody, jakimi się posługuje. Więc jak, pomożesz nam?
Pomyślałem o Dawusie i Dianie oraz o Cykatriksie „pilnującym” mojego domu.
– Zrobię, co muszę, żeby zadowolić Pompejusza – odrzekłem.
Mecja skinęła głową.
– Jest jeszcze coś… – Zawahała się. – Coś, o czym nie mogłam powiedzieć Pompejuszowi.
– Jakaś tajemnica? Wszystko, co powiesz, może trafić do jego ucha. Nie mogę obiecać, że nie.
– Jeśli coś miałoby się wydać, Numeriusz i tak już poniósł konsekwencje. – Mecja wzruszyła niepewnie ramionami. – Nie wiem nawet, czy to coś ważnego. Ot, matczyne podejrzenia…
– Co masz na myśli?
– Między Numeriuszem i Pompejuszem nie było tak dobrze, jak by się mogło wydawać.
– Twój syn był jednym z faworytów Wielkiego, prawda?
– Tak, Pompejusz bardzo go lubił, a on odpłacał mu lojalnością. Ale w ostatnich miesiącach… – Mecja sama poruszyła ten temat, ale najwyraźniej niechętnie o tym mówiła. – Ostatnio… w miarę jak sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, a debaty w senacie coraz ostrzejsze… kiedy stało się jasne, że może dojść do wojny i to wkrótce… Zaczęłam myśleć, że Numeriusz może nie być tak lojalny wobec Pompejusza, jak wszyscy sądziliśmy.
– Cóż wywołało te wątpliwości?
– On był w coś zamieszany. Trzymał to w tajemnicy. Były też pieniądze…
– Tajemnice i pieniądze. Chcesz powiedzieć, że był szpiegiem?
– Szpiegiem albo czymś gorszym.
Teraz to ona nie mogła patrzeć mi w oczy ani też na mary, na których spoczywało ciało jej syna.
– Co to znaczy? – spytałem łagodnie.
– Znalazłam w jego pokoju szkatułkę pełną złotych monet, tak ciężką, że nie mogłam jej unieść. Nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy bogaci, pomimo naszych koligacji z Pompejuszem. Nie mogłam się domyślić, skąd u Numeriusza tyle pieniędzy.
– Kiedy to było?
– Jakiś miesiąc temu. Pamiętam, że tego dnia jeden z trybunów… pies łańcuchowy Cezara, Marek Antoniusz…wygłosił w senacie tę okropną mowę przeciw Pompejuszowi, ośmieszając całą jego karierę, domagając się amnestii dla wszystkich przestępców politycznych wygnanych z miasta wskutek jego reform. Mówił, że „każdy uczciwy, a wygnany Rzymianin musi wrócić i odzyskać swój majątek, choćby kosztem wojny!” Widzisz? Nawet kobieta może nadążać za polityką.
– I to lepiej od wielu mężczyzn, jestem pewien – przytaknąłem. – Ale co z tym złotem?
– Tamtego wieczoru zapytałam syna, skąd je ma. Zaskoczyłam go tym, był bardzo zmieszany. Nie chciał odpowiedzieć, a gdy nalegałam, potraktował mnie… ostro. To wtedy się zorientowałam, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Nigdy się nie kłóciliśmy, byliśmy sobie bardzo bliscy. A po śmierci męża… Numeriusz przypominał mi go najbardziej spośród moich synów. To, że miał przede mną tajemnice, bardzo mnie zabolało i zaniepokoiło. W mieście wrzało, a on skądś zdobywał pieniądze i odmawiał wyjaśnień, zachowując się jak winny, kiedy go o to zagadnęłam…
– Winny?
– Powiedział, że Pompejusz nie może się o tym złocie dowiedzieć. Widzisz więc, że to nie od niego je dostawał. Od kogo zatem? I dlaczego miało to być ukrywane przed Pompejuszem? Powiedziałam mu, że mi się to nie podoba. Zarzuciłam mu, że wplątał się w coś niebezpiecznego.
– I co on na to?
– Powiedział, żebym się nie martwiła, że wie, co robi. Zupełnie zaślepiony! Każdy mężczyzna ze strony jego ojca jest taki sam. Jeszcze nie spotkałam Pompejusza, który by się nie uważał za niezniszczalnego.
– Przychodziło ci do głowy, czym on się może zajmować?
– Nic konkretnego. Wiedziałam, że Magnus uczynił go zaufanym kurierem. Dlaczego nie miałby mu ufać? Bywał u nas często, patrzył, jak Numeriusz z chłopca zmienia się w mężczyznę. Zawsze wyróżniał go wśród innych krewnych z tego pokolenia. Teraz jednak wszystko jest pokręcone, świat stanął na głowie. Młodzież nie ma pojęcia, co to znaczy być Rzymianinem. Każdy widzi tylko czubek swego nosa, nawet rodzinę spychając na dalszy plan. Z prowincji napływa tyle pieniędzy, korumpując wszystko i wszystkich. Młodzi są zagubieni…
Mecja uciekała w uogólnienia; łatwiej było jej mówić o problemach Rzymu niż o własnych. Skinąłem głową, zachęcając ją do kontynuowania:
– Mówiąc, że Numeriusz był zaufanym kurierem Pompejusza, masz na myśli, że Wielki powierzał mu tajne informacje.
– Tak. – Zagryzła wargę, a jej oczy znów zaszły łzami. – Tajne informacje mają swoją wartość, prawda? Ludzie są gotowi płacić za nie złotem.
– Możliwe – odrzekłem ostrożnie. – Powiedziałaś, że znalazłaś szkatułkę pełną złota. A nie natrafiłaś na inne szkatułki z niespodziankami?
– Jakimi niespodziankami?
– Jeśli Numeriusz był w posiadaniu cennych sekretów… dokumentów… to musiał je gdzieś trzymać.
– Nie, znalazłam tylko złoto.
– A potem też sprawdzałaś? To znaczy, po… – Zerknąłem w stronę mar.
– Całą wczorajszą noc nie spałam. Przeszukiwałam dom pod pozorem pomocy bratu i młodszym synom w pakowaniu rzeczy. Jeśli w domu kryły się niespodzianki, jak to nazwałeś, wolałam znaleźć je sama, zanim zrobi to mój brat czy Pompejusz… albo zabójca mego syna. – Westchnęła ze znużeniem. – Uważasz to za pewne, co? Według ciebie Numeriusz był szpiegiem. To cię nawet nie szokuje.
– Jak powiedziałaś, żyjemy w świecie wywróconym do góry nogami. Ludzie stają się zdolni do… wszystkiego. Nawet dobrzy ludzie.
– Mój syn był szpiegiem. No, powiedziałam to w końcu głośno… po raz pierwszy. Przyszło mi to łatwiej, niż się obawiałam. Ale powiedzieć resztę… nazwać go…
– Zdrajcą? Może nim nie był. Może szpiegował dla Pompejusza, a nie przeciw niemu.
– Dlaczego więc się upierał, aby nic mu nie mówić o złocie? Nie, jestem pewna, że robił coś za plecami Pompejusza.
– I myślisz, że z tego powodu zginął?
– A z jakiego? Nie miał osobistych wrogów.
– Chyba że miał przed tobą jeszcze inne tajemnice.
Wbiła we mnie tak intensywne spojrzenie, że aż dreszcz przebiegł mi po grzbiecie. Miałem wrażenie, że w atrium nagle powiał mroźny wiatr. Światło wpadające przez dachowe okno jakby jeszcze przyblakło, zmieniając się w niepewny, miękki poblask nie rzucający nawet cieni. Numeriusz, bezkrwisty i biało odziany, przypominał posąg z kości słoniowej.
Kiedy wracałem od Mecji, atmosfera na Forum była jeszcze bardziej gorączkowa, ludzie mocniej zdenerwowani, a plotki coraz niewiarygodniejsze. Przed świątynią Westy jakiś starzec złapał mnie za ramię.
– Słyszałeś już? – zakrzyknął. – Cezar jest już u bramy Kollińskiej!
– To dziwne – odparłem. – Przed chwilą jakiś sprzedawca ryb powiedział mi, że właśnie podchodzi pod Kapeńską, po przeciwnej stronie miasta, na czele armii Galów i niesie na tyce głowę Pompejusza.
Starzec zatrząsł się ze zgrozy.
– A więc jesteśmy otoczeni! Wspomóż nas, Jowiszu! Pobiegł gdzieś, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.
Chciałem go tylko uspokoić tym żartem, on zaś uwierzył w obie plotki i ruszył głosić złowrogą nowinę, że los Rzymu jest już przesądzony. Poszedłem w swoją stronę. Znów nie miałem z sobą nikogo. Mecja zaoferowała mi swego posłańca dla ochrony, ale odmówiłem. Mogłem skorzystać z jego towarzystwa w drodze do jej domu, ale z powrotem to już inna sprawa. Jej brat i synowie byli nieobecni, do ochrony pozostali jej tylko niewolnicy. Któż może wiedzieć, w co obróci się praworządne dotychczas miasto za parę godzin, zwłaszcza jeżeli pogłoski o nadciąganiu Cezara okażą się prawdziwe?
Spod świątyni Westy widać było już Pochylnię, niewielką uliczkę wspinającą się wprost pod strome zbocze Palatynu, Najkrótszą drogę ze wzgórza na Forum. Teraz była zatłoczona, ale nie zablokowana. Ludzie szli nią w obu kierunkach. Mimo to serce zabiło mi mocniej, kiedy wszedłem w wąskie przejście między świątynią Kastora i Polluksa a domem westalek. Nie widziałem żadnych śladów po porannej panice, dopóki nie skręciłem w lewo na Pochylnię. Wzdrygnąłem się, ujrzawszy krew na bruku, rozmazaną setkami stóp. Przypomniała mi się krzycząca kobieta; a więc ktoś jednak został wtedy stratowany przez tłum. Przyspieszyłem kroku i ruszyłem pod górę.
Miejscami pochylnia przypomina tunel, tak gęsto splecione są nad nią gałęzie rosnących po obu stronach drzew. Właśnie w jednym z takich zarośniętych przejść po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch dni wydawało mi się, że widzę przed sobą Tirona. Nie widziałem twarzy mężczyzny, jedynie tył jego głowy. Wspinaczka musiała go rozgrzać, ściągał bowiem w marszu ciemną opończę, odsłaniając zieloną tunikę. Coś w jego ruchach pobudziło moją pamięć; ogarnęło mnie to niepokojące, silne, a zarazem ulotne uczucie, jakiego czasami doznajemy, mówiące nam, że przeżywamy coś, czego już raz doświadczyliśmy. Może kiedyś, trzydzieści lat temu, szedłem tędy z Tironem i widziałem, jak w identyczny sposób zrzuca z ramion płaszcz? A może to tylko wyobraźnia płata mi figle? Zestarzałeś się, powiedziałem sobie, brak ci tchu i plamy skaczą ci przed oczami, kiedy wpatrujesz się w czyjeś plecy w cieniu wielkiego drzewa w pochmurny dzień. Złudzenie, że widzę starego przyjaciela, który oficjalnie jest setki mil stąd za morzem, nie jest warte nawet zastanowienia. Gdybym jednak zobaczył twarz tego człowieka, przynajmniej mógłbym się przekonać, czy się mylę…
Przyspieszyłem kroku. Droga stała się bardziej stroma i przed oczami tańczyło mi jeszcze więcej plamek. Inni przechodnie zasłaniali mi widok. Straciłem owego mężczyznę z oczu i już myślałem, że go więcej nie zobaczę, ale wkrótce znów mignęła mi w przedzie zielona tunika.
– Tironie! – zawołałem.
Czy on naprawdę przystanął na moment, przechylił głowę, a potem znów pospieszył przed siebie, czy tylko mi się zdawało?
– Tiro!
Tym razem człowiek w zielonej tunice z pewnością nie przystanął. Raczej ruszył pod górę jeszcze szybciej. Dotarł do szczytu znacznie wcześniej niż ja. Zanim ostatecznie zniknął mi z oczu, miałem wrażenie, że skręca w prawo – w kierunku domu Cycerona.
Doczłapałem w końcu na górę i przysiadłem ciężko na pniu wiekowej morwy, zwalonej na początku zimy przez szczególnie gwałtowną burzę. Majestatyczne drzewo rosło tu wiele lat, na długo przed moim zamieszkaniem na Palatynie. Z mojego ogrodu widziałem nad dachem jego wierzchołek. Teraz gałęzie obcięto na opał, ale sam pień pozostawiono właśnie jako wygodne siedzisko dla odpoczynku po męczącej drodze z Forum. Biedna stara morwo, pomyślałem, niewiele już z ciebie pożytku, ale na coś jednak się przydajesz. Zaśmiałbym się, gdybym mógł złapać oddech. Pompejusz oczekuje ode mnie wyśledzenia mordercy, a ja nie nadaję się nawet do śledzenia przechodnia na Pochylni.
Chmurny Cykatriks niechętnie wpuścił mnie do mojego własnego domu.
– Masz gościa – oznajmił bezczelnym tonem, wionąc mi w twarz czosnkiem.
W ogrodzie zastałem Bethesdę i Dianę z Aulusem w towarzystwie Ekona.
– Tato! – powitał mnie okrzykiem i uściskiem, od którego niewątpliwie mogą zostać siniaki. – Słyszałem właśnie, co się stało z Dawusem. Oby Hades pochłonął Pompejusza!
– Nie tak głośno. Jego człowiek jest tylko o kilka kroków stąd.
– Tak, widziałem go u wejścia. Mama i Diana też mi to wyjaśniły. Łajdak z tego Pompejusza.
– Mówże ciszej.
Eko jednak chyba specjalnie podniósł głos, żeby Cykatriks go słyszał.
– To absurdalne, żeby obywatel musiał we własnym domu szeptać za każdym razem, kiedy wymienia imię tak zwanego Wielkiego!
Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz widziałem mego zrównoważonego zazwyczaj syna w takim wojowniczym nastroju. Obecny kryzys wszystkich prowokował do niecodziennych reakcji.
– Nie zabrałeś z sobą Menenii i bliźniaków? – spytałem.
– Przez tę tłuszczę na Forum? Nie, zostały bezpieczne w domu.
– Jak one to wszystko znoszą?
– Tytus i Tytania są już wystarczająco bystrzy, by wiedzieć, że dzieje się coś złego. Nie da się wiele ukryć przed dwójką jedenastolatków. Ale naprawdę nie rozumieją, o co chodzi ani co się może stać.
– Nie jestem pewien, czy ktokolwiek to rozumie, nawet Cezar i Pompejusz. A ich mama?
– Pogodna jak powierzchnia jeziora Alba, mimo że i wśród Meneniuszów jedni są za Pompejuszem, inni za Cezarem, reszta stara się znaleźć jakąś norę i przeczekać wszystko w ukryciu. Ale nie martw się o nas, tato. Po rozruchach klodian poświęciłem wiele wysiłku i pieniędzy, żeby umocnić naszą starą rodową siedzibę. Jest teraz jak forteca, tyle tam sztab na drzwiach i szpikulców wokół dachu. Ale słyszę, że i tobie przydałoby się jakieś zabezpieczenie dachu przed wspinaczami? – Popatrzył w górę, omiatając spojrzeniem obwód dachu. – Zła wiadomość o tym krewniaku Pompejusza. No i ten oburzający postępek Wielkiego… wykorzystać tę tragedię, aby zmusić cię do współpracy i wręcz porwać Dawusa…
– Co się stało, to się nie odstanie – mruknąłem.
Eko skinął głową.
– Po prostu jeszcze jedna zagadka do rozwiązania, co? Zawsze mi powtarzałeś, że nie ma czegoś takiego jak duży problem, tylko wiele drobnych problemików przeplecionych jak węzły na linie. Wystarczy zacząć od jednego końca, a dojdzie się do drugiego. Niezła zasada, kiedy cały świat się wali. Od czego więc zaczynamy?
– Ty zaczniesz od powrotu do Menenii i dzieci. Szykuje się niebezpieczna noc.
– Ale co z naszym problemem?
– Usatysfakcjonowanie Pompejusza i odzyskanie Dawusa nie jest naszym problemem, Ekonie, tylko moim. Ja odpowiadam za to, co się stało, i ja sam znajdę z tego wyjście.
– Tato, nie wygłupiaj się – odezwała się Diana. – Eko będzie ci potrzebny do…
– Nie. Nie dam mu się w to wplątać. Jak dotąd ani Pompejusz, ani Cezar nie mają żadnych roszczeń do Ekona. Utrzymajmy ten stan.
Eko potrząsnął głową i zaczął coś mówić, ale powstrzymałem go, unosząc dłoń.
– Nie, Ekonie. Masz własną rodzinę i własne problemy. Kto wie, co nas czeka w nadchodzących dniach i miesiącach? Najlepiej będzie, jeśli pozostaniesz niezależny, dopóki się da. Na dłuższą metę może to uratować nas wszystkich.
Widziałem, że nie przekonało ich to, ale nawet w tak niekonwencjonalnej rodzinie jak nasza, tak obojętnej na „tradycyjne rzymskie wartości”, jak to ujął nieboszczyk Numeriusz w swym zaszyfrowanym raporcie, są chwile, w których wola pater familias nie podlega dyskusji. Ja sam nie widziałem się w roli surowego ojca na modłę Katona Starszego, ale jeśli okoliczności mnie do tego zmuszają, potrafię całkiem udatnie go zagrać. Eko i Diana posłusznie zamilkli.
Pozostała dwójka jednak nie była pod wrażeniem. Mały Aulus, zupełnie nie zwracający na mnie uwagi, potknął się o własną nogę i upadł z płaczem. Bethesda zaś założyła ręce na piersi i spojrzała na mnie krzywo.
– A co z dzisiejszą nocą? – spytała. – Jeśli miasto jest tak niebezpieczne, jak mówisz, to co mamy zrobić? Bez Dawusa nie mamy ani jednego ochroniarza w domu, nie licząc tego potwora, którego zostawił Pompejusz.
– Wątpię, by ktokolwiek zdołał się prześliznąć obok Cykatriksa niezauważony, kochanie.
– Chyba że przez dach, kochanie – odparowała z ironią.
– Hmm… Może Mopsus i Androkles mogliby przynajmniej stanąć na warcie – powiedziałem z powątpiewaniem.
– Mogę ci przysłać jednego z moich ludzi – zaoferował Eko. – Mógłbyś postawić go tu, w ogrodzie, albo na dachu.
– Byłbym ci za to wdzięczny. – Odłożyłem na bok „przebranie” rzymskiego ojca z taką ulgą, jakbym zsunął ze stóp niewygodne buty.
– A jeśli sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót? – Bethesda wciąż miała wątpliwości.
– Może przeniesiemy się wszyscy do domu Ekona na Eskwilinie, ponieważ jest łatwiejszy do obrony. Ale mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Te pogłoski o Cezarze mogą się mijać z prawdą. Równie dobrze mógł się już wycofać z powrotem za Rubikon.
– Ale gdy tyle domów jest opuszczonych, czy nie może dojść do grabieży? – spytała Diana, robiąc miny do Aulusa, by go jakoś zająć.
– Niekoniecznie. Bogaci właściciele zostawili w willach zarządców i gladiatorów, by chronili ich własność. Kilku niedoszłych rabusiów wiszących na gałęziach ulicznych drzew powinno wystarczyć do odstraszenia innych.
Bethesda uniosła dumnie głowę, mówiąc:
– Rzym nie jest teraz lepszy od Aleksandrii z moich dziecięcych lat. Ba! Jest jeszcze gorszy. Rozruchy, zabójstwa, rewolty, jedno po drugim i końca nie widać!
– To się pewnie skończy dopiero wtedy, kiedy albo Pompejusz, albo Cezar umrze – rzekł Eko. Tym razem zniżył głos bez upominania.
– Obawiam się, że wtedy się dopiero zacznie – powiedziałem. – Jeżeli Cycero ma rację, to nieuniknione, że któryś z nich zostanie dyktatorem i to nie na rok czy dwa, jak to zrobił Sulla, ale dożywotnio. Rzymianie może zapomnieli, jak kierować republiką, ale z całą pewnością nie mogą pamiętać, jak wygląda życie pod władzą króla. Koniec obecnego kryzysu może oznaczać początek nowego, o wiele gorszego.
– W jakich czasach przyjdzie Aulusowi dorastać… – Diana westchnęła.
Przypomniałem sobie, że Cycero wyraził tę samą obawę względem własnego, jeszcze nie narodzonego wnuka. Diana odwróciła się od synka, chowając przed nim nagle płynące łzy, ale Aulusa nie tak łatwo oszukać. Na jego buzi pojawił się wyraz niepewności, szybko ustępując płaczliwemu grymasowi, a po chwili do cichego szlochu matki dołączyło jego żałosne zawodzenie. Bethesda podbiegła do nich i przytuliła oboje, nie omieszkawszy rzucić mi ostrego spojrzenia.
Patrzyliśmy na to z Ekonem w poczuciu bezsilności. I cóż po tak opiewanej władzy pater familias, skoro nie potrafi nawet powstrzymać kobiety od płaczu?
Jak się okazało, Cezar nie podszedł pod mury Rzymu ani tego dnia, ani w ciągu kilku następnych. Resztka stycznia upłynęła niepostrzeżenie; każdy świt przynosił nowe plotki i panikę, każdy zmierzch roztapiał się w nocy bez oddziałów Cezara u bram. Z południa nadeszły wieści, że Pompejusz połączył się z lojalnymi legionami w Kapui, wyznaczył Cycerona do zorganizowania obrony wzdłuż wybrzeży Kampanii i codziennie konsultował się z konsulami i grupą senatorów, którzy uciekli z miasta wraz z nim.
W Rzymie głównym tematem przez kilka dni była należąca do Cezara słynna szkoła gladiatorów w Kapui, znana z okrucieństwa swych wychowanków. Najpierw usłyszałem, że pięć tysięcy gladiatorów, którym ich pan przyobiecał wolność, wyrwało się z jej murów, zmasakrowało wojska Pompejusza i teraz maszeruje na Rzym, aby dołączyć do Cezara. Potem gruchnęła wieść, że Pompejusz uprzedził ten ruch swego przeciwnika, sam uwolnił gladiatorów i wcielił ich do swej armii, co prawda wbrew gwałtownym sprzeciwom swych doradców, którzy argumentowali, że takie masowe wyzwolenie niewolników w czasie kryzysu może się stać niebezpiecznym precedensem. Ostatnia plotka, jaka się rozeszła po mieście, mniej interesująca, za to najbardziej prawdopodobna, mówiła, że szkołę rozwiązano, a szkolonych niewolników po prostu z ostrożności rozesłano do różnych nowych panów.
Bethesda codziennie domagała się ode mnie meldunku o moich poczynaniach w celu wyrwania Dawusa spod władzy Pompejusza. Wyjaśniłem jej, że przeprowadzenie porządnego dochodzenia w sprawie tego zabójstwa jest praktycznie niemożliwe. Stronnicy i Pompejusza, i Cezara wyjechali z Rzymu, aby dołączyć do swych przywódców. Każdy, kto mógł mieć wystarczający powód do zabicia Numeriusza albo znał sprawcę, był teraz w jednym z obozów, daleko od miasta. Moje tłumaczenie jej nie przekonało.
– Pompejusz nie odda Dawusa, dopóki nie odnajdziesz zabójcy jego krewniaka. Jeśli tobie brak energii, mężu, dlaczego nie poprosisz o to Ekona?
– Zdaje się, żono, że twoim zadaniem jest dopilnować, aby dom był ogrzany, a wszyscy domownicy nakarmieni, z czego, jak dotąd, wywiązujesz się doskonale, mimo braków na rynku i oburzająco wysokich cen produktów. Czy te obowiązki to za mało, byś miała zajęcie i trzymała się z dala od moich spraw?
Chłód pierwszych dni lutego jakby wkradł się między nas i w domu zrobiło się niemal równie zimno jak na dworze. Kryzys zaś rozwijał się w najlepsze.
Mimo oskarżeń Bethesdy nie byłem zupełnie bezczynny. Gdyby Rzym porównać do tonącego okrętu, z którego pasażerowie, załoga i kapitan uciekli, można by rzec, że szczury tym razem pozostały na pokładzie. Szczury zaś mają zwykle bystre oczy i uszy. Odwołałem się do dawnych znajomych i zapuściłem macki w miejskie niziny: między drobnych złodziejaszków, handlarzy truciznami, stręczycieli i karczmarzy, szukając informacji na temat podejrzanych interesów Numeriusza. Te kilka okruchów wiedzy, jakie udało mi się zgromadzić (najczęściej po prostu je kupowałem; ceny tego towaru były tak samo absurdalnie rozdęte jak każdego innego w Rzymie), były oderwane, z drugiej ręki, w większości niepewne i bezużyteczne. Powtarzano mi to, co już wiedziałem, mianowicie, że Numeriusz spędzał większość czasu, wypełniając zlecenia Pompejusza, dlatego często widywano go na Forum i na progach senatorów i zamożnych kupców. Miał szerokie kontakty wśród wpływowych obywateli. Przynajmniej czasami jednak ulubiony kuzyn Wielkiego odwiedzał też o wiele uboższe dzielnice; kilku informatorów twierdziło, że widywali Numeriusza wchodzącego lub wychodzącego z pewnego szczególnie podejrzanego lokalu w dzielnicy obskurnych magazynów między Forum a rzeką. Znałem to miejsce z poprzednich dochodzeń: nie miało żadnego szyldu, ale bywalcy mówili o nim „Tawerna rozpusty”.
Już dawno tam nie zachodziłem; ostatni raz spędziłem tam wieczór dwa lata temu i to w towarzystwie Tirona, topiącego w winie frustrację po procesie Miltona. Gdy tego mroźnego popołudnia próbowałem odszukać tawernę, nieomal zabłądziłem w otaczającym ją labiryncie wąskich uliczek. Kiedy trafiłem wreszcie na właściwą, bez problemu odnalazłem wejście do lokalu: drogę wskazywał stojący na postumencie marmurowy fallus, a nad drzwiami wisiała smętnie dymiąca lampa o tym samym kształcie. Zastukałem; otworzyło się małe okienko, a po chwili drzwi się otworzyły, odsłaniając mięsistego eunucha w obszernej białej tunice, ostentacyjnie demonstrującego szklaną biżuterię. Na palcach lśniła mu tęcza różnobarwnych pierścieni, szyję okalał sznur fałszywych topazów, ametystów i szmaragdów, a pod uszami dyndały równie zdobne kolczyki. Z długiego, słabo oświetlonego pomieszczenia za jego plecami niósł się ciepły zapach zagrzybionego drewna, smolistego dymu i kwaśnego wina. Moim nieprzystosowanym do ciemności oczom tawerna jawiła się czarna jak jaskinia.
– Obywatelu! – Eunuch powitał mnie zębatym uśmiechem. – Czy ja cię znam?
– Wątpię. Ty nie wyglądasz znajomo. Zdaje się, że tawerna zmieniła właściciela?
– Tak jest! A ty bywałeś tu wcześniej?
– Raz czy dwa.
– O, przekonasz się, że teraz jest tu znacznie lepiej. Wejdź, proszę!
Wszedłem więc, a on natychmiast zatrzasnął za mną drzwi.
– Zabawne… śmierdzi tu tak samo jak przedtem – zauważyłem, marszcząc nos. – Ten sam gryzący dym, to same podłe wino plamiące podłogę.
Uśmiech eunucha zwiądł. Tymczasem zdążyłem się już przyzwyczaić do panującego wewnątrz półmroku. O parę kroków za gospodarzem opierała się o ścianę znudzona rudowłosa dziewczyna. Nie była mi obca; Ipsytylla była stałym elementem w „Tawernie rozpusty” już przed sześciu laty, kiedy po raz pierwszy tu trafiłem, przywiedziony przez pijanego poetę Katullusa. W pomarańczowym blasku lampy wciąż wyglądała stosunkowo młodo i świeżo, co było żywym dowodem na fatalne oświetlenie lokalu.
– Nawet dziewczyny są te same! – dodałem.
Eunuch wzruszył ramionami.
– Liczba przyjemności, jakich możemy zaznać w tym życiu, obywatelu, jest ograniczona. Ale daję słowo, że za to znajdziesz je tu wszystkie… za pieniądze oczywiście.
– Najbardziej potrzebuję informacji. Znajdę je tu także… za pieniądze?
Odpowiedział mi wymownym uniesieniem brwi.
Opuściłem tawernę, nie zaznawszy ani jednej ze zwykłych dostępnych przyjemności, za to z kilkoma intrygującymi nowinami. Numeriusz Pompejusz rzeczywiście był tu częstym gościem. Eunuch znał go z widzenia, słyszał też o jego śmierci. Jak mi powiedział, Numeriusz zawsze przychodził i wychodził sam, zawsze siadywał w tym samym kącie. Czasami spotykał się z kimś, ale kto to był i o czym rozmawiali, tego mi powiedzieć nie mógł. Z zasady nigdy nie podsłuchuje gości, towarzysze Numeriusza zaś byli tu obcy, nigdy też nie zjawiali się drugi raz… z wyjątkiem jednego.
– Tak, pamiętam – mówił. – Pewnego dnia Numeriusz siedział przy stole z tym Soskarydesem.
– Soskarydesem?
– Dziwne imię, co? Chyba greckie. Z Aleksandrii. Śniady, brodaty kurdupel. Zachodzi do nas od paru miesięcy. To filozof, podobno nawet sławny, jeśli wierzyć temu, co sam o sobie mówi. Może go znasz, obywatelu?
– Na pewno nie.
– Numeriusz go znał. Tego dnia długo siedzieli razem, pili i dyskutowali.
– Kiedy to było?
– Zaraz, niech pomyślę… No, tuż przed ucieczką Pompejusza z miasta, czyli pewnie z dzień lub dwa, zanim Numeriusza zamordowali.
Kiwnąłem głową, powtarzając z cicha imię Soskarydesa. Byłem pewien, że nigdy dotąd o nim nie słyszałem. Filozof… śniady, brodaty kurdupel…
Eunuch, gładzący czule dość już pękatą sakiewkę, aż się palił do pomocy.
– Jak mówiłem, ten Soskarydes często tu bywa – rzekł. – Kiedy się zjawi, czy mam mu powiedzieć, że go szukałeś, obywatelu?
Pokręciłem głową.
– Ja? Mnie tu nigdy nie było – powiedziałem, podając mu jeszcze jedną monetę, aby na pewno zrozumiał.
Po mojej wizycie w „Tawernie rozpusty” nastał kilkudniowy okres burzliwej pogody, tak paskudnej, że nikt nie wychylał nosa na ulicę, nawet Forum było puste. Spędziłem te dni w swoim gabinecie, czytając dzieła filozoficzne. W rzadkich chwilach, kiedy się przejaśniało, spacerowałem po ogrodzie z głową zadartą ku nieodgadnionemu obliczu mojej brązowej Minerwy. Bogini była jedynym świadkiem śmierci Numeriusza, słyszała jego ostatnie słowa, widziała twarz mordercy.
– Co mam teraz zrobić? – pytałem ją.
Nie dawała znaku, że słyszy, co mówię.
Burza minęła. Dwa dni po idach lutowych wybrałem się na Forum po najświeższe plotki. Na naleganie Bethesdy zabrałem ze sobą Mopsusa i Androklesa, aby dać im sposobność wyładowania energii nagromadzonej przez kilka dni przymusowego siedzenia w domu. Kiedy szliśmy w dół Pochylnią, zbiegali daleko przede mnie i wracali, robiąc sobie z tego świetną zabawę. Zmęczyłem się samym patrzeniem na nich.
Pojawiające się przedtem codziennie plotki o rychłym zajęciu Rzymu przez Cezara ustały. Wiarygodne źródła podawały, że przebywa on teraz na północnym wschodzie, gdzieś na wybrzeżu Adriatyku. Poddała mu się cała prowincja Picenum. Mówiono, że ludność miast, przez które przejeżdżał, witała go entuzjastycznie, zanosząc doń modły jak do boga. Cezar pozostawił w co ważniejszych strategicznie miejscowościach swoje garnizony, a sam ciągnął na południe, gdzie Pompejusz i lojaliści zajęli Apulię, ale ich siły były rozdwojone. Lucjusz Domicjusz Ahenobarbus, który na mocy uchwały senatu miał z początkiem roku zastąpić Cezara na stanowisku namiestnika Galii, okupował leżące w centralnej części Italii, zaledwie o siedemdziesiąt pięć mil od Rzymu, miasto Korfinium, z trzydziestoma kohortami, łącznie liczącymi osiemnaście tysięcy żołnierzy. Pompejusz tymczasem przesunął się dalej na południe. Między obu wodzami trwało coś w rodzaju przeciągania liny; Domicjusz chciał, żeby Pompejusz dołączył do niego w Korfinium, ten zaś domagał się od niego opuszczenia miasta i wzmocnienia jego własnych sił.
Gdyby Domicjusz wygrał, czy decydująca bitwa między Cezarem a połączoną armią lojalistów rozegrałaby się pod Korfinium? A może raczej stronnicy Pompejusza wycofaliby się, porzucając miasto? Gdyby tak się stało, wystarczy rzut oka na mapę, żeby sobie wyobrazić, jak legiony Cezara nieubłaganie spychają Pompejusza na południe aż po obcas „italskiego buta”, do portu Brundyzjum. Krążyły nawet plotki, że Wielki już koncentruje tam okręty, od początku wolał bowiem uciec za Adriatyk, do Dyrrachium, niż stawić czoło rywalowi.
Dziwnie się czułem, słuchając takich dywagacji strategicznych w wykonaniu prostych obywateli w kolejce po nadpsute oliwki i czerstwy chleb. Omawianie bitew i ruchów wojsk w dalekich prowincjach nie było niczym wyjątkowym, ale nigdy nie dotyczyło to ziem italskich, nigdy też nie ważył się los samego Rzymu.
Zaczęło znowu mżyć. Stwierdziłem, że mam już dosyć Forum. Ruszyłem ku Pochylni, a Mopsus i Androkles znowu radośnie biegali wokół mnie. W połowie zbocza, pod koroną rozłożystej morwy, która jak parasol osłoniła mnie przed dokuczliwą mżawką, przypadkiem spojrzałem w górę. Czyżbym tracił zmysły, czy też znowu powtarzał się ów dziwny incydent? Przed sobą ujrzałem znajomą sylwetkę, ale tym razem mężczyzna w zielonej tunice narzucał na ramiona opończę, zamiast ją zdejmować.
– Chłopcy! – zawołałem. – Widzicie tego samotnego gościa przed nami?
Obaj jednocześnie kiwnęli głowami.
– Pójdziecie za nim, ale nie za blisko! Nie chcę, aby się zorientował, że go śledzicie. Poradzicie sobie?
– Ja tak – zapewnił Mopsus, stukając się kciukiem w pierś.
– Ja też! – spiesznie dorzucił Androkles.
– To dobrze. Kiedy dotrze do swego celu, jeden z was znajdzie sobie kryjówkę, żeby go obserwować, a drugi przybiegnie mnie zawiadomić. A teraz zmykajcie!
Ruszyli żwawo. Kiedy zbliżyli się do śledzonego mężczyzny, rozdzielili się i poszli obiema stronami uliczki, niczym dwa szakale polujące w zespole. Cała trójka kolejno dotarła na szczyt i zniknęła mi z oczu. Oparłem się pragnieniu przyspieszenia kroku i szedłem swoim tempem, gwiżdżąc pod nosem zabawną egipską melodię, jedną z tych, które Bethesda zwykła nucić, kiedy jeszcze była moją niewolnicą, a nie żoną, i nie miała nikogo do pomocy przy pracach domowych. Ech, szczęśliwe dni, mruknąłem do siebie. Wtedy właśnie pierwszy raz spotkałem Tirona.
Dowlokłem się w końcu do wylotu Pochylni. Pień zwalonej morwy był schowany przed deszczem, usiadłem więc na nim, by zaczekać. Jeśli się nie myliłem, człowiek w ciemnej opończy nie szedł daleko i wkrótce któryś z chłopaków powinien przybiec z wieściami. Czekałem jednak dłużej, niż się spodziewałem. W końcu zacząłem się zastanawiać, czy mimo wszystko mi się to nie przywidziało i czy nie wysłałem malców na próżno.
Mżawka ustała. Podniosłem się i ruszyłem w kierunku willi Cycerona. Przyszło mi na myśl, że jeśli mężczyzna nie jest tym, za kogo go wziąłem, być może wystawiłem chłopców na niebezpieczeństwo. Kryzys wszystkim nadszarpnął nerwy i nawet szacowny obywatel może zareagować w nieprzewidziany sposób, odkrywszy, że jest śledzony przez dwójkę nieznanych małych niewolników.
Poszedłem krawędzią wzgórza niemal pod dom Cycerona i zatrzymałem się na pustej uliczce. Wokół nie było żywego ducha. A zatem byłem w błędzie, pomyślałem… i w tej samej chwili usłyszałem syknięcie gdzieś z przeciwnej strony ulicy, z kępy cedrów i cyprysów.
– Panie! Tutaj!
Zerknąłem w niskie zarośla między drzewami.
– Nie widzę was.
– Pewnie, że nie. Pan kazał się ukryć – odpowiedział głos Mopsusa.
– Mówił, że to ja mam się ukryć! – zaprotestował Androkles.
– Nie, ja, a ty miałeś biec z wiadomością.
– Nie, to ty miałeś biec, a ja zostać na czatach!
– Chłopcy! – przerwałem tę wymianę zdań. – Wychodźcie mi stamtąd obydwaj.
Z krzaków wychyliły się dwie głowy z gałązkami i jeżynami w zmierzwionych włosach.
– Prawda, panie, że to ja miałem obserwować, a Androkles wrócić do ciebie z wiadomością? – spytał Mopsus.
Westchnąłem ciężko.
– Meto zawsze powtarza, że jedną z cech wielkiego wodza jest to, że nigdy nie wydaje dwuznacznych rozkazów. Najwyraźniej nie jestem Cezarem, A wy dwaj jesteście gorsi od Pompejusza i Ahenobarbusa, wykłócając się w ten sposób, zamiast robić co trzeba.
– Słyszałeś? – Mopsus zwrócił się do młodszego brata. – Pan porównał ciebie do Czerwonobrodego, a mnie do Wielkiego!
– Nieprawda! To ja jestem Pompejusz, a ty Domicjusz!
– Chłopcy, dosyć tego! Mówcie, gdzie poszedł ten gość i co widzieliście.
– Szliśmy za nim aż tutaj, do domu pana Cycerona – pospieszył z odpowiedzią Androkles, pragnąc uprzedzić brata.
– I wszedł do środka?
– Niezupełnie…
– Oni spuścili z dachu drabinę i on po niej wszedł na dach, a potem drabinę wciągnęli z powrotem – wyjaśnił Mopsus.
Skinąłem głową.
– Dobrze się spisaliście. Lepiej w każdym razie od Pompejusza i Domicjusza. A teraz zmykajcie do domu.
– Jak to, panie? Mamy cię tu zostawić samego? A może ten człowiek jest strasznie niebezpieczny? Może to złodziej albo morderca?
– Myślę, że nie. – Uśmiechnąłem się na myśl o łagodnym molu książkowym Tironie w roli zabójcy.
Kiedy malcy odeszli, zastukałem do drzwi. Nikt nie otwierał, cofnąłem się więc na środek ulicy i spojrzałem na dach, ale i tam nie było znaków życia. Załomotałem więc znowu, aż w końcu otworzyło się małe okienko w drzwiach i wyjrzało przez nie czyjeś brązowe oko.
– Nikogo nie ma! – wychrypiał męski głos.
– Ty jesteś – odparłem.
– Ja się nie liczę. Pana nie ma. Dom jest zamknięty.
– Nie szkodzi. Mam interes do kogoś, kto jest w środku.
Oko zniknęło i pojawiło się znowu po długiej chwili.
– Kto…
– Nazywani się Gordianus. Cycero mnie zna. Byłem u niego w nocy przed jego wyjazdem.
– Wiemy, kim jesteś. Z kim chcesz się widzieć?
– Z człowiekiem, który tu przybył krótko przede mną. Tym, którego wpuściliście po drabinie przez dach.
– Nie ma tu nikogo takiego.
– Więc może był to duch?
– Być może.
– Dosyć tych żartów. Powiedzcie Tironowi, że muszę się z nim widzieć.
– Tironowi? Ależ sekretarz pana jest w Grecji. Za słaby na podróż do…
– Znam tę śpiewkę! Wiem, że on tu jest. Powiedz mu, że Gordianus chce z nim rozmawiać.
Oko znów zniknęło i nie było go bardzo długo. Wspiąłem się na palce i usiłowałem zajrzeć do środka przez okienko, ale zobaczyłem tylko cienie. Po chwili coś się wśród nich poruszyło. Odsunąłem się, a do okienka wróciło znajome brązowe oko.
– Nie, tu nie ma żadnego Tirona.
Załomotałem w drzwi. Oko mrugnęło zaskoczone i zniknęło znowu.
– Tironie! – krzyknąłem na cały głos. – Wpuść mnie! Będę tu stał i wykrzykiwał twoje imię tak długo, aż każdy pozostały w Rzymie nieszczęśnik się dowie, że wróciłeś! Tiro! Tiro!
Z okienka dobiegło mnie syknięcie.
– Dobrze już, dobrze! Przestań krzyczeć!
– No to otwieraj drzwi.
– Nie mogę.
– Co takiego? Tiro!!!
– Cicho! Nie mogę otworzyć drzwi.
– Dlaczego?
– Są zabarykadowane od środka.
– Zabarykadowane?
– Zabite deskami i obłożone workami z piaskiem. Muszę czołgać się tunelem, żeby dotrzeć do tego okienka. Odsuń się dalej na ulicę.
Cofnąłem się zgodnie z poleceniem i spojrzałem w górę. Po chwili na dachu pojawiło się dwóch mężczyzn, w których rozpoznałem strażników pilnujących drzwi podczas mojej ostatniej wizyty u Cycerona. Wspólnymi siłami opuścili na bruk długą drewnianą drabinę.
– Tylko mi nie mówcie, że żona Cycerona i jego ciężarna córka wspinają się po tym za każdym razem, kiedy przyjdzie im do głowy wychodzić z domu – powiedziałem, podejrzliwie przyglądając się cienkim szczeblom. Niemal namacalnie poczułem kruchość swoich kości.
– Jasne, że nie – odpowiedział starszy niewolnik. To on właśnie rozmawiał ze mną przez drzwi. – Pani i Tullia wyjechały wiele dni temu. Jakiś czas przebywały u przyjaciela pana, Attyka, a potem pojechały dołączyć do pana w willi w Formiach, na wybrzeżu. W domu nie ma teraz nikogo prócz kilku niewolników do pilnowania.
– Nikogo więcej? – spytałem.
– Jeszcze tylko ja.
Człowiek, który to powiedział, wysunął się z cienia i stanął między dwoma niewolnikami, biorąc się pod boki i mierząc mnie spojrzeniem. Miał na sobie zieloną tunikę i ciemną opończę. Zrozumiałem nagle, że od początku się myliłem albo też celowo wprowadzono mnie w błąd. Mężczyzna był wzrostu Tirona i był do niego z grubsza podobny, ale musiał być od niego młodszy. Skórę miał ciemną jak u Egipcjanina, włosy rudawe bez śladu siwizny, sylwetkę młodzieńczo szczupłą, twarz zaś okoloną wąską i krótką bródką, jaką Tiro miał w pogardzie od czasu, kiedy Katylina wylansował tę modę.
– Nie wiem, co to za gra z waszej strony, ale mam zamiar się przekonać – powiedziałem, kładąc stopę na pierwszym szczeblu.
– Nie, nie wchodź tutaj! – powstrzymał mnie nieznajomy. – To ja zejdę do ciebie.
Cofnąłem się, kiedy zaczął schodzić. Jego ruchy na chybotliwej drabinie zdradziły go; nie był ani w przybliżeniu tak młody, jak mi się wydawał z daleka. Zanim stanął na ziemi i odwrócił się do mnie twarzą, nieznajomy zmienił się w Tirona – ze sztucznie przyciemnioną cerą i henną na włosach, chudszego i z nieprawdopodobnym kształtem zarostu, ale jednak Tirona.
– Cóż za cudowne wyleczenie! – powitałem go ironicznie. – Jak ci się udało tak błyskawicznie dotrzeć tu z Grecji, na Pegazie?
Uciszył mnie, przykładając palec do ust. Drabina za nami już zniknęła, podobnie jak obaj niewolnicy.
– Nie możemy tutaj rozmawiać – rzekł Tiro. – Ale znam spokojne miejsce, gdzie gospodarz nigdy nie podsłuchuje…
Po drugiej stronie ulicy na wprost willi Cycerona, wśród zarośli, w których znalazłem Mopsusa i Androklesa, Tiro odciągnął gałąź pokrytą czerwonymi owocami i zrobił krok, jak mi się zdawało, w pustą przestrzeń.
– Uważaj, żeby gałąź cię nie uderzyła – ostrzegł mnie. – I ostrożnie na zboczu, jest bardziej strome, niż się wydaje.
To chyba niemożliwe, pomyślałem, patrząc w dół z urwiska. Ścieżka wijąca się między powykręcanymi drzewkami i ciernistymi krzakami porastającymi zachodnie zbocze Palatynu wcale nie była ścieżką, zaledwie serią oczyszczonych z korzeni i trawy mikroskopijnych stopni, na których z trudem można było postawić stopę. Pod nami widniała dzielnica stłoczonych magazynów kupieckich.
– Dokąd mnie prowadzisz, Tironie? Jeśli mamy zejść na Forum, czemu nie wybrałeś Pochylni?
– Za duże tam ryzyko rozpoznania przez kogoś.
– Przecież nie unikasz tamtej drogi. Sam cię na niej widziałem, i to dwa razy.
– Och, ale ja się nie boję, że ktoś mnie pozna. Chodzi o ciebie. Ktoś potem zacząłby się zastanawiać: kim był ten śniady facet z bródką, którego dziś widziałem z Gordianusem Poszukiwaczem?
– Czemu więc nie chciałeś rozmawiać w zaciszu Cyceronowej willi?
– Na przykład z powodu strażników. Słyszą zazwyczaj to, czego nie powinni, a potem powtarzają, komu nie powinni.
Trudno temu zaprzeczyć, pomyślałem.
– No i… – Tiro się zawahał, jakby się zastanawiał, gdzie teraz stąpnąć. – Szczerze mówiąc, Cycero nie życzy sobie, aby ludzie przychodzili do jego domu pod jego nieobecność.
– Myślisz, że mógłbym coś zwędzić?
– Tego nie powiedziałem, Gordianusie. Ale to jego dom i nie zamierzam łamać jego poleceń.
Luźny kamień obsunął mi się pod stopą i potoczył w dół. Schwyciłem gałąź mijanego akurat cyprysa, aby złapać równowagę. Przystawałem często dla oddechu i starannego przyjrzenia się podłożu. W końcu dotarliśmy do podnóża Palatynu, gdzie stromizna ścieżki złagodniała, a my znaleźliśmy się między stertami śmieci usypanymi na tyłach magazynów. Tiro prowadził mnie bez wahania labiryntem cuchnących uliczek, jakby znał ten teren jak własną kieszeń. Po jakimś czasie za kolejnym rogiem ujrzałem znajomy znak: marmurowego fallusa na postumencie.
– Chyba nie idziemy do „Tawerny rozpusty”? – zdziwiłem się.
– Wpadliśmy tu na siebie po procesie Milona – odparł Tiro. – Pamiętasz? Wtedy widzieliśmy się ostatni raz… dwa lata temu.
– Pamiętam kaca – odpowiedziałem, ale w wyobraźni odtwarzałem scenę z mojej niedawnej wizyty w tym przybytku i podany przez gospodarza opis śniadego, brodatego cudzoziemca…
Tiro się roześmiał.
– Leczyłeś kaca już podczas naszego pierwszego spotkania w życiu! Pamiętasz?
– Pamiętam młodego i bystrookiego niewolnika, który przybył do mego domu na Eskwilinie, pytając, czy zechcę pomóc jego ambitnemu młodemu panu w obronie człowieka oskarżonego o ojcobójstwo.
– Zgadza się, ale zanim zdołałem otworzyć usta, zademonstrowałeś mi lekarstwo na kaca.
– Doprawdy? Jakie?
– Głębokie skupienie myśli, aby przepłukać mózg świeżą krwią. Efekt był niesamowity.
– Wtedy dopiero wchodziłeś w wiek męski, Tironie. Łatwo było ci zaimponować.
– Ale i tak dałeś popis. Wydedukowałeś, kto i dlaczego mnie przysyła, zanim jeszcze bąknąłem choć słowo.
– Poważnie? Szkoda, że mój umysł już nie jest taki bystry. Nie umiem na przykład sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego prawa ręka Cycerona wałęsa się po Rzymie incognito?
– Nie straciłeś na bystrości, Gordianusie, stałeś się tylko bardziej przebiegły. – Tiro rzucił mi czujne spojrzenie. – Mógłbyś sam do tego dojść, gdybyś chciał, ale ty wolisz to wyciągnąć ode mnie.
Falliczna lampa nad drzwiami tawerny płonęła słabym płomieniem, ginącym w szarości pochmurnego popołudnia.
– Marnotrawstwo oliwy – zauważyłem. – Przy obecnych brakach na rynku…
– Słowa takie jak „braki” nie mają znaczenia w „Tawernie rozpusty” – odparł Tiro, stukając w drzwi. – Bywałeś tu od naszego ostatniego spotkania?
– Może raz… – Wzruszyłem ramionami.
– Lokal zmienił właściciela. Ale reszta pozostała bez zmian: te same dziewki, szczególne aromaty, podłe wino… chociaż smak się wydatnie poprawia po drugim kubku.
Najpierw otworzyło się okienko, a potem drzwi.
– Soskarydesie! – Eunuch niemal piszczał, ściskając rękę Tirona. Mnie na razie jakby nie zauważył. – Mój ulubiony klient, a zarazem ulubiony filozof!
– Nie przeczytałeś ani słowa z moich prac, ty kundlu. Sam mi to powiedziałeś za pierwszym razem, kiedy przyszedłem do twojej budy – przyganił mu Tiro.
– Ale nadal mam taki zamiar – upierał się eunuch. – Złożyłem nawet zamówienie u księgarza na Forum. Naprawdę! No, w każdym razie chciałem złożyć. Ten cymbał twierdził, że nigdy nie słyszał o Soskarydesie Aleksandryjczyku. Niemal mnie wyśmiał, idiota! A teraz wszyscy księgarze pozamykali sklepy i dali nogę z miasta. Będę zmuszony pozostać w mroku niewiedzy, jeśli chodzi o twoje mądrości.
– Czasami niewiedza jest największą mądrością – zażartował Tiro.
– O, to pewnie jedna z twoich słynnych sentencji? Lubię gościć filozofów. Są czystsi niż poeci i spokojniejsi od polityków. Czy twój przyjaciel też jest słynnym filozofem? – spytał gospodarz, wskazując na mnie. Dopiero teraz mnie poznał i mina mu zrzedła.
– Jest takim samym filozofem jak ja – odrzekł Tiro. – Ba, nawet słynniejszym! Dlatego właśnie tu przychodzimy, szukając spokoju i ciszy.
Eunuch przez chwilę nie mógł dojść do siebie, ale szybko odzyskał kontenans i zachowywał się tak, jakby mnie widział po raz pierwszy w życiu.
– Czy wystarczy wam kąt w głównej sali? Prywatne pokoje są pozajmowane przez graczy.
– Weźmiemy tę ławę w rogu. – Tiro wskazał zakamarek tak ciemny, że mogłem się tylko domyślać istnienia tam kąta, a cóż mówić o ławie. – I dwa kubki wina. Twojego najlepszego, ma się rozumieć.
Ruszył w tamtą stronę, nie czekając na odpowiedź. Poszedłem za nim.
– Nie wiedziałem, że w tym lokalu serwują więcej niż jeden gatunek trunku – powiedziałem.
– Oczywiście. Za najlepszy płaci się nieco więcej.
– I co się za to dostaje?
– To samo wino, ale nalewane przez sitko. W ten sposób unika się niemiłych niespodzianek pływających w kubku.
Jęknąłem, wpadłszy na coś miękkiego, co odwzajemniło mi się podobnym odgłosem. Wymamrotałem przeprosiny w stronę majaczącej w mroku sylwetki i brnąłem dalej, z ulgą siadając w końcu na wybranej przez Tirona ławie, która wbudowana była w ścienną wnękę. Oparłem się plecami o ścianę i spojrzałem przed siebie, czekając, aż oczy przywykną do ciemności. Przyniesiono nam wino; było tak podłe, jak pamiętałem. W tawernie panował, zdawało mi się, nadzwyczajny tłok jak na tę porę – słońce jeszcze nawet nie zaszło. No tak, skoro normalne życie miasta zamarło, czyż jest lepszy sposób na spędzenie ponurego popołudnia od zafundowania sobie odrobiny najprostszych przyjemności? W ogólnym szumie słychać było śmiechy i grzechot kości.
– Kości zostały rzucone! – krzyknął jeden z graczy, wzbudzając salwę pijackiego rechotu.
Zrozumienie w czym dowcip, zajęło mi trochę czasu. Ponoć Cezar wypowiedział te same słowa do swych ludzi, przekraczając Rubikon.
– Uwiecznili go nawet w nazwie rzutu – powiedział Tiro, kiedy o tym napomknąłem.
– Rzutu?
– Kośćmi. Jak wiesz, rzut Wenus jest najwyższą kombinacją, bijącą wszystkie pozostałe. Teraz nazywają go rzutem Cezara, a nawet wykrzykują na szczęście „Gajusz Juliusz!”, zanim rzucą. Chyba nie musi to oznaczać, że trzymają jego stronę, są tylko przesądni. Cezar nazywa się półbogiem i potomkiem Wenus… stąd i ta zmiana na „rzut Cezara”.
– Który bije wszystkie inne – dodałem. – A czy jest też „rzut Pompejusza”?
Tiro parsknął wzgardliwie.
– Chyba ten, po którym kości spadają ze stołu.
– Czyżby jego położenie było aż tak złe?
– Wiesz, co mówi Cycero? Kiedy Pompejusz nie miał racji, wszystko mu się udawało. Teraz, kiedy ją ma, zawodzi na całej linii. Cezar ich wszystkich zaskoczył. Nawet jego stronnicy nie wierzyli, że ośmieli się wkroczyć do Italii ze swymi legionami. Widziałeś, jaką to wzbudziło panikę. A Pompejusz gnał na czele tego owczego pędu! Od tamtej pory usilnie stara się odzyskać panowanie nad sytuacją. Każdego dnia rano jest pełen wojowniczego ducha, a pod wieczór strach go ogarnia i nakazuje cofnięcie się dalej na południe.
– Jak na kogoś od listopada przykutego do łóżka w Grecji jesteś nadzwyczaj dobrze poinformowany – zauważyłem z przekąsem.
Uśmiechnął się.
– Tiro nadal leży złożony chorobą w Patras i tak to jeszcze trochę potrwa. Rozmawiasz z Soskarydesem, aleksandryjskim filozofem wyrzuconym z pracy i dryfującym na fali kryzysu.
– A jaki cel przyświeca tej wyszukanej szaradzie?
– Wymyśliliśmy ją wraz z Cyceronem, wracając z Cylicji. Na każdym popasie dostawaliśmy z Rzymu coraz gorsze wieści. Cezar kpi z praw, odmawia złożenia dowództwa w Galii, żąda dopuszczenia go do kampanii wyborczej na konsula bez wymogu powrotu do Rzymu. Pompejusz też się okopywał coraz mocniej na swej pozycji, odmawiał nowych ustępstw wobec Cezara, siedział nadąsany w swej willi za miastem i kurczowo się trzymał własnych legionów w Hiszpanii. A senat… nasz żałosny, zagubiony, tchórzliwy, chciwy zbiór tak zwanych najlepszych ludzi Rzymu… pogrążał się w jadowitych debatach graniczących z rękoczynami. Nie trzeba być Kassandrą, by widzieć, że sytuacja zmierza prostą drogą do powszechnego kryzysu. Cycero uznał za rozważne, abym zjawił się w Rzymie przed nim. Nie było nikogo innego, komu mógłby powierzyć wysyłanie dokładnych raportów.
– Ale dlaczego w przebraniu?
– Żeby móc zbierać informacje, nie zwracając niczyjej uwagi na Cycerona. Przebranie nie jest skomplikowane. Broda, ufarbowane włosy, ot i wszystko.
– Jesteś jednak także szczuplejszy niż przedtem, prawie tak chudy jak przy naszym pierwszym spotkaniu. To zmieniło twoje rysy.
– Tak się złożyło, że naprawdę zachorowałem w podróży, na samym początku, i sporo straciłem na wadze. Zdecydowałem, że lepiej będzie pozostać przy tej figurze, aby dopełnić przebrania. Nie dla mnie ciastka sezamowe z miodem! Każda z tych zmian to niewielki kamuflaż, ale ich połączony efekt jest zadowalający. Nikt mnie z daleka nie poznaje, a jeśli nawet, to uznają, że im się przywidziało, Cycero bowiem roztrąbił wszem i wobec, że jego ukochany Tiro leży obłożnie chory w dalekiej Grecji. Ludzie chętniej wierzą w to, co wiedzą, niż w to, co widzą. Poza tobą, Gordianusie. Powinienem przewidzieć, że ty właśnie mnie rozszyfrujesz.
– I przez cały czas od powrotu byłeś w mieście?
– Na Herkulesa, nie! Zjeździłem całą Italię. Odwiedzałem garnizony Cezara, śledziłem ruchy Antoniusza, sprawdzałem sytuację Domicjusza w Korfinium, woziłem listy między Cyceronem i Pompejuszem…
– Stałeś się tajnym agentem Cycerona.
Tiro wzruszył ramionami.
– Ćwiczyłem do tej roli już w Cylicji. Nikt nie chciał rozmawiać z Tironem, sekretarzem namiestnika. Za to Soskarydes z Aleksandrii miał wszędzie przyjaciół.
Popatrzyłem nań znad kubka.
– A czemu mi to wszystko mówisz?
– Skoro już zobaczyłeś mnie w Rzymie i nabrałeś pewności, że to naprawdę ja, prędzej czy później sam byś do tego doszedł. Tylko mógłbyś wtedy dojść do jakichś błędnych wniosków.
– Mogłeś mi się dzisiaj nie pokazać.
– Podczas gdy ty wywrzaskiwałeś moje imię na cały Palatyn i nasłałeś na mnie swoje dwa psiaki, żeby śledziły każdy mój krok? Nie, Gordianusie, wiem, jaki potrafisz być uparty. Jak pies, który nie może sobie przypomnieć, gdzie zakopał kość. Lepiej było pokazać ci to miejsce od razu, niż pozwolić, abyś kopał dziury w całym Rzymie. Dziury są niebezpieczne, zwłaszcza dla niewinnych ludzi. Błędne wnioski też.
Nasz gospodarz przyniósł nam następną kolejkę. Drugi kubek istotnie smakował trochę lepiej. Moje oczy już się przystosowały do marnego światła. W pomarańczowej mgle z dymiących lamp zacząłem rozróżniać twarze, choć tylko w zarysach. Hałas nie pozwalał nikomu niepowołanemu dosłyszeć naszych słów. Po chwili coś sobie przypomniałem.
– Strażnicy powiedzieli mi, że Cycero ciągle do ciebie pisze do Grecji.
– Bo pisze. Nasz gospodarz w Patras, który rzekomo opiekuje się mną w chorobie, jest wtajemniczony w naszą grę. Gdy tylko otrzyma jakiś list, natychmiast wysyła odpowiedź z moim fałszywym podpisem.
– Więc listy Cycerona są puste?
– Bynajmniej! Są pełne plotek, cytatów ze sztuk, życzeń powrotu do zdrowia. On zawsze pisze w dwóch egzemplarzach. Nie ma w tym nic dziwnego, tylko że on je oba wysyła. Jeden normalną pocztą do Patras, aby utrzymać pozory, drugi w tajemnicy przez własnego posłańca do mnie, gdziekolwiek bym się znajdował.
– Ale skoro są identyczne, dostajesz od niego zaledwie ploteczki i wyrazy troski o twoje zdrowie.
– Na pozór tak. Tak jest bezpieczniej.
Uśmiechnął się i jakby nad czymś się zastanawiał, po czym wyciągnął zza tuniki mieszek. Wyjął z niego złożony kawałek pergaminu, przywołał jedną ze służebnych i kazał podać lampę. Przeczytałem ów list w jej filującym świetle. Datowany był na pierwszy dzień miesiąca, czyli piętnaście dni temu.
Pisane w Formiach, w kalendy lutowe
Marek Tulliusz Cycero do Marka Tulliusza Tirona.
Nadal bardzo się niepokoję stanem Twojego zdrowia. Wiadomość, że Twa choroba nie jest niebezpieczna, trochę mnie pocieszyła, ale jej uporczywość mnie martwi. Brak mi mojego zdolnego sekretarza, ale jeszcze bardziej ciąży mi nieobecność tak bliskiej osoby. Choć jednak tęsknię za Tobą, upominam Cię, abyś nie ruszał się z miejsca, dopóki w pełni nie odzyskasz sił, zwłaszcza podczas tej ostrej zimy. Nawet w przytulnych domach trudno uciec przed zimnem, a cóż dopiero mówić o znoszeniu morskich wichrów i wilgoci. Jak mówi Eurypides, „Zimno jest dla delikatnej skóry najgorszym wrogiem”.
Cezar nadal udaje, że negocjuje z Pompejuszem, jednocześnie bawi się w agresora. Zupełnie jak Hannibal wysyłający dyplomatów przed słoniami! Teraz obiecuje, że odda Galię Domicjuszowi i przybędzie do Rzymu, by osobiście kandydować na konsula, jak tego wymaga prawo… ale tylko wtedy, gdy Pompejusz rozpuści do domów wojska lojalistów, które ostatnio powołano pod broń w Italii, i niezwłocznie wyjedzie do Hiszpanii. Cezar nie wspomina za to nic o oddaniu miast, które obsadził garnizonami po przekroczeniu Rubikonu.
Nasza nadzieja w tym, że Galowie wcieleni do jego legionów mogą go opuścić, jako że nie brak im powodów, by go nienawidzić za cierpienia, jakie im zadał podczas podboju Galii. Na północy miałby wówczas buntowniczą prowincję, na zachodzie sześć legionów Pompejusza w Hiszpanii, a na wschodzie prowincje dawno przez tego ostatniego podbite, gdzie wciąż bardzo szanują imię Wielkiego. Gdyby tylko centrum mogło trzymać się dość długo, by zapobiec splądrowaniu Rzymu przez Cezara!
Terencja pyta, czy nosisz ten żółty szal, który ci dała przed naszym odjazdem z Cylicji. Uczyń wszystko, by się chronić przed chłodem!
Podniosłem wzrok znad listu.
– Jego nadzieja, że Galowie opuszczą Cezara, wydaje mi się płonna. Mój syn Meto mówi, że trzymają się go z zapałem neofitów. Poza tym list sprawia zupełnie normalne wrażenie.
– Sam widzisz…
– Co masz na myśli?
– To, że słowa mogą mieć więcej niż jedno znaczenie.
Zmarszczyłem brwi i przyjrzałem się tekstowi jeszcze raz.
– Chcesz powiedzieć, że to jakiś szyfr?
To przecież Tiro wymyślił metodę szybkiego zapisu, zwaną odtąd Tironową stenografią, używaną za konsulatu Cycerona do protokołowania debat w senacie. List był jednak napisany normalnym pismem i nie wyglądał na zaszyfrowany. Tiro się uśmiechnął, widząc moje wysiłki.
– Wszyscy wiemy, co oznacza słowo, na przykład, „niebieski” – powiedział. – Ale gdybyśmy się z góry umówili, że „niebieski” oznacza legion, a „czerwony” kohortę, a potem napisałbyś mi coś o niebieskim szalu, wówczas tylko my dwaj wiedzielibyśmy, o co naprawdę chodzi.
– Rozumiem. A kiedy Cycero cytuje Eurypidesa…
– Może to znaczyć coś zupełnie innego, niż gdyby użył fragmentu z Enniusza. Sama treść cytatu jest bez znaczenia. Wzmianka o morskiej podróży może informować o przeziębieniu Pompejusza. Pod zwrotem „przytulny dom” można rozumieć na przykład konkretnego senatora, którego trzeba obserwować. Nawet słonie Hannibala mogą mieć tajne znaczenie.
– Tworzycie z Cyceronem niezły zespół. – Pokręciłem z podziwem głową. – Po cóż miecze, kiedy słowa są bronią.
– Jesteśmy razem od bardzo dawna, Gordianusie. Pomagałem Cyceronowi pisać każdą z mów, które kiedykolwiek wygłosił. Przepisywałem jego traktaty, redagowałem komentarze. Często wiem, co powie, zanim on sam na to wpadnie. Stworzenie naszego niewidzialnego języka nie było dla nas trudne. Każdy teraz może przeczytać słowa, ale ukrytą w nich treść widzimy tylko my dwaj.
Zapatrzyłem się w mroczny przeciwległy róg sali.
– Ciekawe, czy Meto i Cezar też są tak sobie bliscy – mruknąłem.
Tiro jakby nie zauważył mojego smętnego tonu.
– Niewykluczone. Wielcy ludzie, jak Cycero, a nawet Cezar, jak sądzę, potrzebują dodatkowych głów, by pomieścić swój intelekt.
– Wolność cię nie zmieniła, Tironie. Wciąż nie doceniasz siebie i przeceniasz swego byłego pana.
– Kto wie?
Kiedy składał list i chował go z powrotem do mieszka, doznałem nagłego olśnienia.
– To Cycero, prawda?
– O co ci chodzi, Gordianusie?
– To Cycero napisał ten poufny raport dla Pompejusza. O mnie i mojej rodzinie.
– Jaki raport? – Tiro się zawahał.
– Wiesz, o czym mówię.
– Wiem?
– Tironie, możesz się chować za słowami, ale nie za swoją twarzą, w każdym razie nie przede mną. Widzę, że wiesz, co mam na myśli.
– Może…
– Wszystko by się zgadzało. Jeśli Pompejusz potrzebował informacji o różnych ludziach w Rzymie i to szybko, a przy tym z zaufanego źródła… któż lepiej by się do tego nadawał od Cycerona, który widzi upiory w każdym kącie od czasu, kiedy wywęszył tak zwany spisek Katyliny. Moje akta musiał trzymać od lat! Ta uwaga o moim nieposzanowaniu „rzymskich wartości”, przytyk na temat mojego „zwyczaju adoptowania niewolników”… o tak, to Cycero patrzący na mnie z góry, jak zwykle. A któż lepiej zamieniłby jego raport w zaszyfrowany tekst niż ty sam, Tironie? Jego zaufany sekretarz, wynalazca stenografii, druga połowa jego mózgu? Byłeś w mieście tamtego dnia, prawda? Wtedy, kiedy zginął Numeriusz. Wpadłeś mi przelotnie w oko, kiedy wyszedłem od Cycerona. Czy to była jego ostatnia przysługa dla Wielkiego… odebranie tajnej listy lojalnych?
Tiro rzucił mi bystre spojrzenie.
– Jeżeli taki raport w ogóle istniał… to kopia, którą Cycero dał Numeriuszowi, zaginęła. Pompejusz nigdy jej nie odnalazł, chociaż porozcinał wszystkie szwy w ubraniu zabitego i rozdarł je na skrawki. Doszedł do wniosku, że ktokolwiek zamordował Numeriusza, musiał też zabrać ten raport. Jak to się stało, Gordianusie, że ty o nim wiesz?
– Przeczytałem go. Przynajmniej część dotyczącą mnie. Znalazłem go przy zwłokach w schowku w podeszwie buta.
– W bucie! – Tiro się roześmiał. – To coś nowego. Ale co z nim zrobiłeś? Masz go jeszcze?
– Spaliłem go.
– Powiedziałeś, że odczytałeś tylko to, co dotyczyło ciebie. I spaliłeś resztę, nie czytając? Szyfr nie był aż tak skomplikowany.
– Pompejusz przyszedł do mnie niespodziewanie. Nie miałem już czasu, by podłożyć raport z powrotem do schowka w bucie. Gdyby zaś znalazł go w moim gabinecie…
– Rozumiem. No cóż, zagadka rozwiązana. Zastanawialiśmy się z Cyceronem, do kogo te notatki trafiły.
– Pisząc do niego o naszym spotkaniu… co niewątpliwie uczynisz… będziesz musiał pewnie wspomnieć o „różowym świcie”, czy co tam wymyśliliście na przekazanie wiadomości, że „tajny raport poszedł z dymem”.
– Użyję pewnego cytatu z Sofoklesa. Jak myślisz, czy Numeriusz zginął, bo ktoś wiedział o przenoszonej przezeń „liście lojalnych” Cycerona, jak to nazwałeś?
Zawahałem się.
– Mogły istnieć inne powody, aby ktoś pragnął jego śmierci.
– Mianowicie?
– Jego matka chyba jest zdania, że Numeriusz wiódł podwójne życie. Może był czyimś szpiegiem.
– Dla kogoś innego niż Pompejusz? – Tiro zmarszczył brwi.
– Tak. Wstydziła się takiej ewentualności, ale mimo to podzieliła się ze mną podejrzeniami. Biedaczka desperacko chce poznać prawdę o śmierci syna.
– Miałem okazję poznać Mecję. – Tiro skinął głową. – Nadzwyczajna kobieta. Wynajęła cię, abyś przeprowadził dochodzenie?
– Nie ona, lecz Pompejusz. A raczej rozkazał mi je przeprowadzić.
– Rozkazał? Przecież nie jest… na razie… dyktatorem.
– Niemniej potrafi użyć przekonujących argumentów. Siłą wcielił mego zięcia do swej armii, wbrew jego woli, ale zgodnie z prawem. Wyraził się jasno: nie zwolni Dawusa, dopóki nie odkryję tożsamości mordercy jego krewnego. Moja córka rozpacza, bo Dawus może wylądować w Grecji, w Hiszpanii czy nawet w Egipcie. A kiedy Pompejusz straci cierpliwość… – Pokręciłem głową. – Wodzowie wyznaczają nielubianych podwładnych do niebezpiecznych zadań. Dawus jest na jego łasce i niełasce.
Tiro patrzył w zamyśleniu na swój kubek, przesuwając palcem po wyszczerbionym brzegu.
– Byłeś ze mną szczery, Gordianusie.
– I ty ze mną, Tironie.
– Nigdy nie byliśmy sobie wrogami.
– Mam nadzieję, że nigdy nimi nie zostaniemy.
– Powierzę ci sekret, Gordianusie, choć pewnie nie powinienem. – Tiro ściszył głos tak, że musiałem dobrze wytężać słuch, by wyławiać jego słowa z ogólnego gwaru, śmiechu i grzechotu kości na stolikach do gry. – Spotkałem się z Numeriuszem zaledwie kilka dni przed jego śmiercią. Mieliśmy przekazać sobie wiadomości, ja od Cycerona, on od Pompejusza. Spotkanie odbyło się tutaj, w „Tawernie rozpusty”, a nawet na tej samej ławie. Nazwał to „swoim kątem”. Miałem wrażenie, że załatwiał sporo interesów tu, gdzie teraz siedzisz.
Zadrżałem na myśl o tym, że lemur zabitego może dzielić ze mną ławę.
– Jakich interesów?
– O ile mi wiadomo, Numeriusz był lojalny wobec Pompejusza – odrzekł Tiro z wahaniem. – Nigdy nie miałem podstaw, by sądzić inaczej. Ale ostatnim razem, kiedy się spotkaliśmy, twierdził, że wie o pewnych interesujących rzeczach. Niebezpiecznych.
– Mów dalej, Tironie. Zamieniłem się w słuch.
– Numeriusz pił więcej, niż powinien, co rozwiązało mu język. Był bardzo podekscytowany.
– Czym?
– Pewnymi zdobytymi przez siebie dokumentami. „Siedzę na czymś wprost niewiarygodnym”, powiedział, uśmiechając się chytrze. „To coś tak wielkiego, że może mnie zabić, jeśli piśniesz komukolwiek choć słówko”.
– Co to było, Tironie?
– Podobno dotyczyło planu zabicia Cezara.
– Uknutego przez Pompejusza? – Udało mi się ponuro zaśmiać.
– Nie! Chodziło o spisek w samym obozie Cezara, w który zamieszani są ludzie z jego najbliższego otoczenia. Skąd Numeriusz mógł o nim wiedzieć i jakie dokumenty wpadły mu w ręce, nie mam pojęcia. Powtarzam tylko jego własne słowa.
– A kiedy to rzekome zabójstwo miałoby nastąpić?
– Zaraz po przekroczeniu przez Cezara Rubikonu, w chwili, kiedy najechał zbrojnie ojczyznę i ujawnił swoje prawdziwe oblicze. Z niewiadomych powodów plan spełzł na niczym. Ale Numeriusz uważał, że jeszcze może do tego dojść.
– Pobożne życzenia – prychnąłem wzgardliwie.
– Być może. On jednak twierdził, że ma dowody na piśmie. – Tiro nachylił się bliżej ku mnie. – Ty o tym nic nie wiesz, co, Gordianusie?
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Mówiłeś, że znalazłeś raport Cycerona w bucie Numeriusza. Co jeszcze tam było? Bądź ze mną szczery, Gordianusie! Ja się przed tobą otworzyłem.
Wziąłem głęboki oddech.
– Znalazłem pięć kawałków pergaminu, ni mniej, ni więcej. Wszystkie tego samego gatunku i koloru, zapisane tą samą ręką i tym samym szyfrem.
– To musiał być raport Cycerona. – Tiro skinął głową. – I nic poza tym tam nie było?
– Nic.
Tiro wyprostował się, a po chwili uniósł swój kubek i zawołał o wino.
– I porządny kielich, nie z wyszczerbionym brzegiem! – dodał tonem na tyle ostrym, że z twarzy eunucha zniknął przyklejony zazwyczaj do niej uśmieszek.
Nagle zrozumiałem, dlaczego tak szczodrze dzielił się ze mną informacjami. Liczył na to, że odwzajemnię mu się tym samym, a konkretnie – dokumentami o spisku. Wyraźnie go rozczarowałem. Zaczekaliśmy na wino, po czym wypiliśmy je w milczeniu. Po przeciwnej stronie sali jeden z graczy zakrzyknął: „Gajusz Juliusz!” i rzucił kości. Po chwili doszedł nas jego radosny wrzask.
– Rzut Cezara! Rzut Cezara bije wszystko!
Mężczyzna zgarnął ze stołu wygraną i odtańczył taniec zwycięstwa.
– Nie umie elegancko wygrywać – zauważyłem.
– Ciekawe, czy Cezar umie – mruknął Tiro w odpowiedzi.
– Twoja rozmowa z Numeriuszem… to znaczy ta, w której powiedział ci o spisku przeciw Cezarowi… odbyła się na parę dni przed jego śmiercią?
– Tak.
– Ale kiedy zginął, niósł tylko dokumenty od Cycerona. Czy przypadkiem… – Muszę dalej pytać bardzo ostrożnie, pomyślałem. – Czy nie doszło wtedy do jakiejś… sprzeczki między nimi obydwoma? Tuż przed wyjściem Numeriusza do mnie?
– Sprzeczki?
– Krzyków, dość głośnych, by je słyszano na ulicy.
– Ci przeklęci strażnicy! To oni ci powiedzieli?
– Nie chciałbym ściągnąć na nich kłopotów.
Tiro wzruszył ramionami.
– Tamtego dnia istotnie Cycero mógł podnieść głos na Numeriusza.
– Podnieść głos? On przecież wrzeszczał, jeśli wierzyć niewolnikom. Coś o długu wobec Cezara. Czy to Numeriusz był tym dłużnikiem, czy… Cycero?
Wyraz twarzy Tirona powiedział mi, że trafiłem w delikatny punkt.
– Masa ludzi ma długi u Cezara. To w niczym nie umniejsza ich lojalności wobec Pompejusza albo senatu.
Skinąłem głową na znak zgody.
– Oczywiście. Tylko że… ze słów matki Numeriusza wynikało, iż mógł on kogoś szantażować.
Tiro poruszył się niespokojnie.
– Myślę, że dość mam tego podłego wina. Po jakimś czasie staje się ono znowu gorsze, nie lepsze. A ten puchar ma więcej szczerb niż poprzedni!
– Byłeś wtedy w Rzymie, Tironie… w dniu śmierci Numeriusza. Czy przypadkiem go… nie śledziłeś, kiedy wyszedł od Cycerona?
– Nie podoba mi się twój ton, Gordianusie.
Czyżby pomyślał, że podejrzewam go o morderstwo?
– Pomyślałem tylko, że jeśli tak było, to może zauważyłeś coś szczególnego. Kogoś innego, kto go śledził… Kogoś, komu mógłby przekazać dokumenty przed pójściem do mnie…
Tiro spojrzał mi prosto w oczy.
– Tak, śledziłem Numeriusza. Cycero był ciekaw, dokąd się uda. Poszedłem więc za nim aż do twego domu. Czekałem tak długo na jego ponowne pojawienie się, że w końcu uznałem, że jakoś mi się wymknął. Skąd mogłem wiedzieć, że on już leży tam martwy? Nie widziałem, by komukolwiek przekazywał jakieś dokumenty. Uprzedzę twoje następne pytanie i powiem, że nie widziałem również nikogo wspinającego się na twój dach. Co prawda nie mogłem obserwować wszystkich czterech ścian naraz, prawda?
Skwitowałem to uśmiechem, a Tiro ciągnął dalej:
– I niech ci nawet nie przyjdzie do głowy pytać, czy aby to nie ja sam się tam wspiąłem. – Usiłował nadać swojemu głosowi lekki ton. – Widziałeś, jak ostrożnie musiałem schodzić po tej chwiejnej drabinie z dachu Cycerona!
– Widziałem. Mimo to jakoś ją pokonujesz… – Ja również uczyniłem wysiłek, by powiedzieć to z humorem.
Przeprosiłem Tirona i udałem się do toalety mieszczącej się za tylnym wejściem w małej przybudówce po drugiej stronie zaułka. W wyłożonej płytkami podłodze było tam kilka dziur, ale klienci „Tawerny rozpusty” są kiepskimi strzelcami i wszędzie zalegały kałuże cuchnącej uryny. Zdaje się zresztą, że akurat tędy przebiega Cloaca Maxima, centralny kanał odprowadzający ścieki do Tybru.
Kiedy wróciłem do naszego kąta, Tirona już tam nie było. Usiadłem i zamówiłem jeszcze jeden kubek, nie kwapiłem się bowiem do powrotu do domu. Ta rozmowa dała mi więcej, niż się spodziewałem. Gdzie są dokumenty, którymi Numeriusz się przechwalał na parę dni przed śmiercią? Kto jeszcze o nich wiedział? Jak ten biedak, czułem, że wpada mi w ręce coś ogromnego, choć jeszcze nie mogłem tego uchwycić.
Koniec lutego przyniósł zgryzotę stronnikom Pompejusza i napełnił radością obóz Cezara. Rozgrzany nieprzerwanym ciągiem zwycięstw Gajusz Juliusz parł na południe i obiegł Korfinium. Uwięziony w mieście Domicjusz Ahenobarbus wysyłał rozpaczliwe listy do Pompejusza, prosząc go o wsparcie, na co Wielki odpowiedział krótko, że nie ma zamiaru iść z odsieczą, ponieważ Domicjusz w ogóle nie powinien tam się znajdować. Ahenobarbus ukrył treść listu przed swoimi podwładnymi i ogłosił, że Pompejusz nadciąga, ale jego zdenerwowanie go zdradziło. Za jego plecami niżsi dowódcy postanowili poddać miasto Cezarowi bez walki.
Wieloletnia uraza, jaką Domicjusz żywił wobec Cezara, miała charakter osobisty. Jego dziadek i ojciec rozpoczęli kolonizację południowej Galii, podbijając plemiona Allobrogów i Arwernów, budując drogi, zakładając rzymskie osady na wybrzeżu, a przy okazji gromadząc wielki rodzinny majątek. Nic więc dziwnego, że ich ród zaczął uważać ten region za swoje królestwo, którego spadkobiercą miał być Domicjusz. Cezara traktowali jak parweniusza, który wykorzystał ich osiągnięcia jako odskocznię do swych własnych podbojów. Kiedy przed sześcioma laty Domicjusz po raz pierwszy starał się o namiestnictwo południowej Galii, Cezar udaremnił jego zamysł i utrzymał swoje panowanie nad regionem. Teraz jednak jego czas upłynął. Prawo obligowało go do oddania Galii Domicjuszowi jako swemu następcy. Odpowiedzią Cezara było przekroczenie ze swą armią Rubikonu. Ahenobarbus miał wiele powodów, by go nienawidzić, i równie dużo, by się go bać. Zdradzony i zrozpaczony perspektywą haniebnej śmierci z rąk swego wroga, albo jeszcze bardziej haniebnej – z rąk własnych ludzi, Domicjusz poprosił swego lekarza o podanie mu trucizny. Ledwo jednak ją połknął, gruchnęła wieść, że Cezar traktuje wszystkich jeńców, nawet najzagorzalszych nieprzyjaciół, łaskawie i z szacunkiem. Domicjusz zawodził, rwał włosy z głowy i przeklinał sam siebie za pochopną decyzję, dopóki lekarz, który znał swego pana lepiej niż on sam, nie wyjawił mu, że zażyty specyfik nie jest trucizną, tylko nieszkodliwym środkiem usypiającym. Uspokojony Ahenobarbus poddał się Cezarowi i zachował głowę.
W Rzymie stronnicy Gajusza Juliusza rozwiesili na Forum kopie jego proklamacji ogłoszonej po wkroczeniu do Korfinium:
Nie wyruszyłem z mojej prowincji z zamiarem wyrządzenia komukolwiek krzywdy. Chcę tylko chronić samego siebie przed oszczerstwami mych wrogów, przywrócić należną pozycję tym trybunom ludowym, których skazano na wygnanie za oddanie mojej sprawie. Chcę przywrócić sobie i ludowi rzymskiemu niezależność i wyrwać go spod dominacji niewielkiej kliki.
Ci z bogatych i wpływowych ludzi, którzy dotąd siedzieli okrakiem na barykadzie, łaskawość Cezara przyjęli z rosnącym sercem. Niektórzy zaczęli z wolna powracać do Rzymu. Cezar zaś na czele armii wzmocnionej przez oddziały Ahenobarbusa i świeże posiłki z Galii pociągnął dalej na południe. Pompejusz zarządził odwrót i rozkazał wszystkim lojalnym siłom skupić się w Brundyzjum, na obcasie italskiego „buta”.
– Dawus tam zginie – powiedziała Diana. – Umrze w Brundyzjum, złapany w pułapkę wraz z resztą ludzi Pompejusza. Cezar zdepcze ich wszystkich.
– Jak dotąd Cezar okazywał pokonanym łaskę – odparłem. – Wziął Korfinium bez przelewania krwi.
– Teraz jednak będzie inaczej. To sprawa z Pompejuszem, a on nigdy się nie podda Cezarowi.
– Być może będzie wolał uciec, niż walczyć.
– Przez morze? Ale Dawus nie umie pływać!
– Sądzę, że wykorzystaliby raczej okręty. – Starałem się powstrzymać uśmiech.
– Przecież wiem! Mam na myśli pogodę. Nikt nie wyrusza w morze o tej porze roku, jeśli nie musi. To jest zbyt niebezpieczne, zwłaszcza podróż na drugą stronę Adriatyku. Sztormy, wraki… ciągle widzę przed oczami Dawusa uczepionego kawałka drewna, fale przelewające mu się nad głową, błyskawice…
Przekleństwo nadmiernie wybujałej wyobraźni Diana odziedziczyła po matce.
– Dawus jest sprytniejszy, niż myślisz – powiedziałem. – Potrafi dawać sobie radę.
– Nieprawda! On jest słodki jak miód w chłodny poranek i równie powolny. Dobrze o tym wiesz, tato. A jeśli Pompejusz się nie przestraszy i będzie bitwa, ludzie Cezara staną naprzeciw ludzi Pompejusza? Dawus nie będzie rozsądny i nie ucieknie. Będzie się czuł zobowiązany zostać i walczyć wraz z innymi żołnierzami. Z mężczyznami tak jest, prawda? Towarzysze i lojalność do ostatniej kropli krwi?
Nie miałem na to odpowiedzi. Sam brałem raz udział w bitwie, walcząc u boku Katyliny pod Pistorią. Wiedziałem, że Diana ma rację.
– Meto mówi, że ran się nawet nie czuje. Walczy się tylko i walczy, aż już dłużej nie można. – Diana spojrzała na mnie z nagłą zgrozą w oczach. – Tato, Dawus i Meto mogą się znaleźć po przeciwnych stronach w tej bitwie. Jeden może zabić drugiego!
No, teraz już moja córka przesadza z tą wyobraźnią, pomyślałem. Wstałem z krzesła, przeszedłem przez gabinet i położyłem jej ręce na ramionach. Przylgnęła do mnie mocno, a ja objąłem ją i tuliłem do siebie.
– Dawus był szkolony na ochroniarza, nie żołnierza – przypomniałem. – Wiesz o tym, Diano. Pompejusz właśnie do tego celu go wykorzysta, do ochrony osobistej. Będzie trzymał Dawusa przy sobie dzień i noc. No powiedz mi, gdzie on mógłby być bezpieczniejszy? Pompejusz nie jest głupcem. Przypomnij sobie, jak ostrożnie postępował do tej pory, jak cofał się o dwa kroki na każdy krok Cezara do przodu. Dawus jest pewnie bardziej bezpieczny u jego boku niż tutaj, w Rzymie.
– Ale jeśli dojdzie do bitwy, a Pompejusz sam poprowadzi swoich ludzi do ataku? Cezar tak robi, Meto mi o tym mówił. Wtedy los Dawusa będzie przesądzony. Jest tak, jak mówisz: on został wyszkolony na ochroniarza. Raczej poświęci własne życie, niż dopuści, by coś się stało Pompejuszowi. Nawet nie pomyśli, tylko rzuci się na pierwszy miecz wymierzony w pierś jego wodza!
– Diano, Diano, musisz przestać tak myśleć! – Westchnąłem ciężko. – Posłuchaj mnie. Zamknij oczy i wyobraź sobie Dawusa. Co on może robić w tej właśnie chwili? Ja ci powiem: stoi na baczność przed namiotem Pompejusza, znudzony śmiertelnie, z trudem powstrzymując ziewanie. Widzisz go? Ja widzę. Widzę nawet muchę latającą mu koło głowy. Jak ziewnie, mucha może mu wlecieć w rozdziawione usta!
– Och, tato! – Diana pociągnęła nosem i zaśmiała się.
Przytuliłem ją mocniej.
– Jak myślisz, o czym on teraz myśli? – spytałem.
Znów się roześmiała.
– Pewnie o tym, co będzie na obiad!
– Nie. On myśli o tobie, Diano. O tobie i o małym Aulusie.
Diana westchnęła i rozluźniła się nieco. Pogratulowałem sobie w duchu skutecznego pocieszenia jej, ale przedwcześnie, jak się zaraz okazało. W następnej chwili zadrżała i zalała się łzami, wyrywając się z mojego uścisku.
– Co znowu, córeczko?
– Och, tato, nie mogę tego znieść. Dawus jest tak daleko stąd, taki samotny! Musi mu być bardzo źle i nic nie może na to poradzić. Tato, musisz mi przyrzec, że go uwolnisz. Musisz zrobić wszystko, aby do nas wrócił!
– Ale, Diano…
– Musisz znaleźć mordercę krewnego Pompejusza i donieść mu o tym, i zmusić do oddania Dawusa!
Pokręciłem głową.
– Córko, nie wiesz, czego ode mnie żądasz.
Rzuciła mi spojrzenie, w którym wyczytałem zdziwienie, rozczarowanie i rozpacz. Ujrzałem w jej oczach coś, czego nigdy przedtem u niej nie widziałem. Po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że jej ukochany ojciec, który dotąd zawsze był dla niej ucieczką i opoką, może po prostu być już za stary, by dbać o bezpieczeństwo rodziny. Pragnąłem gorąco zapewnić ją, że tak nie jest, że daleka jest od prawdy, ale język miałem jak z ołowiu.
Ten dzień, kalendy marcowe, chyba był mi przeznaczony na spotkania ze zrozpaczonymi młodymi kobietami. Ledwie Diana zdążyła opuścić mój gabinet, kiedy wbiegł tam Mopsus. Poirytowany pomyślałem, że i on, i jego brat nigdy chyba nie chodzą, czy to w domu, czy poza nim. Znali tylko dwa stany: albo leżeli i odpoczywali, albo gonili na oślep jak dwa psy.
– Panie, masz gościa.
– Czy ten gość ma jakieś imię?
– To kobieta, panie.
– Jak mniemam, kobiety również miewają imiona.
Zmarszczył czoło. Domyśliłem się, że w biegu od westybulu do mego gabinetu zdążył zapomnieć, jak gość się przedstawił. Ludzie są jak zwierzęta Ezopa, pomyślałem, nigdy nie zmieniają swej natury. Dawus zawsze będzie ochroniarzem, Meto żołnierzem i pisarzem, a Mopsus, wychowany na stajennego, nigdy nie będzie porządnym odźwiernym.
– Cóż to za kobieta? – spytałem. – Niskiego czy wysokiego stanu?
Chłopak zastanowił się chwilę.
– Ma eskortę. Poza tym trudno powiedzieć. Po ubraniach nie można poznać, cała jest w czerni.
Czyżby to Mecja przybywała pytać mnie o postępy w moim śledztwie? Nie uśmiechało mi się znów z nią spotykać… chyba że znalazła w domu jakieś nowe dowody działalności Numeriusza… może nawet te dokumenty o spisku na życie Cezara?
– Stara czy młoda?
Mopsus znów musiał pomyśleć, zanim odpowiedział.
– Młoda, panie. Może taka jak Diana.
A zatem to nie Mecja. Ale ten żałobny strój? Tym razem to ja zmarszczyłem czoło. Numeriusz nie był żonaty, nie miał też siostry. A może…
– Wprowadź ją – poleciłem.
– A jej ochrona?
– Niech czeka na ulicy, ma się rozumieć.
Mopsus wyszczerzył zęby w wesołym uśmiechu.
– Jest ich trzech, panie, ale założę się, że nawet we trójkę nie daliby rady Przeciętej Twarzy!
Obaj malcy ostatnio polubili Cykatriksa, a co dziwniejsze, szkaradny olbrzym zdawał się odwzajemniać to uczucie. Często słyszałem ich śmiech w westybulu albo przed drzwiami frontowymi, ostry basowy rechot gladiatora w jaskrawym zestawieniu z piskliwym chłopięcym śmieszkiem. Nie mogłem się wyzbyć podejrzeń wobec niego i najchętniej bym go odprawił, ale już się go tak nie bałem jak na początku. Jako strażnik spisywał się doskonale, a wobec Bethesdy i Diany zachowywał się z posępną poprawnością. Wyraźnie wolałby być przy Wielkim i uważał się za zbyt dobrego na służbę w domu takiego szarego obywatela jak ja. Ustalił się między nami pewien nacechowany wzajemną niechęcią system porozumiewania się: ja wydawałem suche, lakoniczne polecenia, on krzywił się i burczał pod nosem, ale spełniał je posłusznie.
Mopsus puścił się biegiem z powrotem do westybulu. Wyszedłem z gabinetu do ogrodu, uważając go za stosowniejsze miejsce na przyjmowanie młodych dam. Jak na pierwszy dzień marca pogoda była przyjemna, wiatr słaby i zaledwie kilka wysoko zawieszonych pasm pierzastych chmur przecinało zimny błękit nieba. Po chwili pojawiła się nieznajoma. Nie miała na sobie stoli, odpowiedniej dla mężatki, ale panieńską długą czarną tunikę, nakrytą ciężką czarną opończą w niemal tym samym odcieniu co jej krucze włosy, upięte grzebieniami i szpilkami w wysoki kok, nieco zbyt dojrzale wyglądający przy jej dziewczęcej twarzy. Zbyt ciężko też pachniały jej perfumy, w których wyczułem woń jaśminu i nardu. Mopsus ocenił jej wiek na zbliżony do Diany, ale według mnie musiała być młodsza, miała nie więcej niż siedemnaście, może osiemnaście lat. Jej cera i dłonie były białe jak pierś synogarlicy. Popatrzyła na mnie podejrzliwie spod ciemnych brwi.
– Ty jesteś Gordianus?
– Ja. A ty kim jesteś?
– Nazywam się Emilia. Jestem córką Tytusa Emiliusza.
Spojrzałem znacząco na drzwi, którymi weszła do ogrodu.
– Gdzie twoja przyzwoitka? – spytałem.
Emilia speszyła się i spuściła oczy.
– Przyszłam tu sama.
– Dziewczyna w twoim wieku i twojego stanu chodzi sobie po Rzymie bez towarzyszki?
– Mam ze sobą ochronę.
– Mimo to… Czy twój ojciec wie, że tu jesteś?
– Mój ojciec wyjechał z Pompejuszem.
– Oczywiście. A matka?
– Wróciłyśmy do miasta dopiero przed paroma dniami. Pojechałyśmy do naszej willi na wybrzeżu, ale mama mówi, że teraz chyba bezpieczniej jest w Rzymie. Jest zajęta zakupami. Miałam iść z nią, ale powiedziałam, że źle się czuję i muszę zostać w domu.
– I zamiast tak zrobić, przyszłaś do mnie.
– Tak.
– A nie czujesz się źle? Wyglądasz blado.
Nie odpowiedziała, rozglądając się nerwowo po ogrodzie, dopóki nie zatrzymała wzroku na posągu za moimi plecami. Widok bogini jakby dodał jej sił. Kiedy przemówiła, patrzyła nie na mnie, ale na twarz Minerwy. Chyba nie miała do tej pory wielu sposobności do rozmów z dorosłymi mężczyznami.
– Przychodzę prosto od Mecji. To ona mi o tobie powiedziała.
– Co mianowicie?
– Że prowadzisz dochodzenie w sprawie… – Głos jakby jej uwiązł w gardle. Znów spuściła oczy. – Czy to właśnie tutaj…?
Westchnąłem.
– Jeśli masz na myśli śmierć Numeriusza Pompejusza, to tak, stało się to w tym ogrodzie.
Zadrżała i nerwowo ścisnęła fałdy opończy przy szyi.
– Był twoim krewnym?
– Nie.
– Ale nosisz po nim żałobę.
Zagryzła wargę, krwistoczerwoną na tle bladości policzków.
– On był… my oboje… mieliśmy się pobrać.
– Nic o tym nie wiedziałem. – Pokręciłem głową ze zdziwieniem.
– Nikt nie wiedział.
– Nie rozumiem…
– Nikt o tym nie wiedział. Pompejusz planował dla niego małżeństwo z kimś innym, ale Numeriusz wybrał mnie.
Jej gest – dłoń odruchowo położona na brzuchu – wszystko mi powiedział.
– Teraz rozumiem.
– Naprawdę? – Na jej twarzy odmalował się niepokój pomieszany z dumą. – Mecja też się domyśliła. Czy to takie oczywiste?
– Nic jeszcze nie widać, jeśli o to ci chodzi – uspokoiłem ją.
– Tutaj nie. – Zerknęła w dół i znów dotknęła brzucha. – Ale muszę mieć to wypisane na twarzy. I czemu nie? Powinnam być wdową po nim. Dziecko powinno się urodzić z jego nazwiskiem. Ale teraz…
– Dlaczego tu przyszłaś, Emilio? Zobaczyć miejsce, gdzie zginął?
– Nie! – Skrzywiła się. – Nie chcę o tym myśleć.
– Co więc tutaj robisz? Czego ode mnie chcesz? – Nasze oczy spotkały się na mgnienie, po czym przeniosła spojrzenie na Minerwę, usiłując zebrać myśli i znaleźć odpowiednie słowa. Uniosłem dłoń. – Nieważne. Sam już wiem. Chcesz tego samego co wszyscy: Pompejusz, Mecja, nawet Diana… – Pokręciłem głową. – Dlaczego po tobie od razu to poznałem, a z moją własną córką… trzeba było niemal uderzenia pioruna, żebym się domyślił. A ludzie myślą, że z Gordianusa taki mądrala, widzi to, na co inni są ślepi!
Emilia popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
– Od dawna o tym wiesz? – spytałem.
– O dziecku? Wiedziałam już przed wyjazdem z Rzymu. Nie miałam pewności, ale wiedziałam. Od tamtej pory księżyc był w pełni i na nowiu, i znów w pełni, więc już nie ma wątpliwości. Czuję je w sobie! Wiem, że na to jeszcze za wcześnie, ale przysięgam, że czasami je czuję.
– Dziecko Numeriusza… – szepnąłem.
Jak Emilia wyobrażała sobie, że czuje w sobie nowe życie, tak mnie się zdawało, że nagle poczułem czyjąś obecność, jakże odmienną. Cóż mogło silniej przyciągnąć na miejsce zbrodni lemura zamordowanego człowieka niż jego nie narodzone dziecko? Odwróciłem się i wzdrygnąłem, niemal pewny, że dostrzegłem jakiś ruchomy cień za statuą Minerwy. Oczywiście była to tylko gra światła.
– Czy on o tym wiedział? Powiedziałaś Numeriuszowi?
Kiwnęła głową.
– Ostatnim razem, kiedy się spotkaliśmy. Na dzień przed Jego śmiercią. Mieliśmy miejsce, gdzie mogliśmy się w sekrecie widywać. Tam… – Znów spuściła oczy. – Potem mu powiedziałam. Bałam się, że będzie zły, ale nie był. Był szczęśliwy! Jeszcze nigdy nie widziałam go tak szczęśliwym. Powiedział: „Teraz Pompejusz będzie musiał zrezygnować ze swych planów co do mnie i pozwolić nam się pobrać. Powiem mu dziś wieczorem”. Nazajutrz miał znów się ze mną spotkać i opowiedzieć o reakcji Pompejusza, ale już nie przyszedł. – Zagryzła wargę. – To było tego dnia, kiedy wszyscy myśleli, że nadciąga Cezar, i Pompejusz zdecydował się opuścić Rzym. Mój ojciec postanowił wysłać nas do willi i całą noc spędziliśmy na opętańczym pakowaniu rzeczy. Nie spałam ani chwili. – Odetchnęła, podniosła oczy i spojrzała hardo w oblicze bogini. – Następnego ranka siedzieliśmy już na wozie i zdążaliśmy w kolumnie innych wozów ku bramie Kaperskiej. Dosiadła się do nas przyjaciółka mamy. Rozmawiały o tym, czy Cezar naprawdę jest blisko, kto staje po czyjej strome… i nagle… dla niej była to tylko kolejna ploteczka… powiedziała: „Słyszałaś? Wczoraj zamordowano Numeriusza Pompejusza! Został uduszony”. Powiedziała to tak szybko i przeszła do następnej plotki, że pomyślałam: „Zdawało mi się”. Wiedziałam jednak, że to prawda. Poczułam się, jakbym miała w piersi ostry kamień. Chyba zemdlałam. Kiedy się ocknęłam, byliśmy już na Via Appia. Przez chwilę myślałam, że to tylko sen, ale kamień wciąż tam tkwił… Czułam ból przy każdym oddechu.
– Kto jeszcze wie o twojej ciąży?
– Ukrywałam to przed mamą, dopóki się dało. Domyślała się, że coś jest nie w porządku, ale sądziła, że tylko boję się o ojca i denerwuję całą sytuacją. Kiedy jednak ruszyliśmy z powrotem do Rzymu, już nie mogłam się kryć. Mama nie gniewała się tak bardzo, jak myślałam.
– A więc twój ojciec jeszcze nie wie?
Spuściła głowę.
– Mama mówi, że on się nigdy nie może o tym dowiedzieć.
– Jak to możliwe? Nawet jeśli Pompejusz opuści Italię i zabierze ze sobą twojego ojca, może tu wrócić przed twoim rozwiązaniem. A kiedy urodzisz dziecko, ktoś się wygada. Zawsze tak jest. Nie możesz oczekiwać… – Zamilkłem, dotarł do mnie bowiem sens jej słów.
– Dziś rano powiedziałam o wszystkim Mecji. O mnie i Numeriuszu, o dziecku. Płakałyśmy obie. Ona mówi, że nie wolno mi pozbyć się ciąży. Że to wszystko, co pozostało po jej synu. Ale wybór nie należy do niej ani do mnie. Mama każe mi to zrobić.
W ustach czułem zupełną suchość.
– Według prawa to nie matka, ale twój ojciec ma władzę nad tobą i dzieckiem, które nosisz.
– Gdyby o tym wiedział, zabiłby mnie! Postąpiłby zgodnie z prawem i właściwie, prawda?
– Z pewnością by tego nie uczynił! A jeśli nie będzie go cały rok? Wróci i zastanie ciebie z dzieckiem…
– I tak może się go pozbyć. Może porzucić je na wzgórzach za miastem, aby zmarło z głodu albo żeby zjadły je wilki. Mnie zaś umieściłby gdzieś daleko, jak się chowa pęknięte naczynie. – Przełknęła głośno ślinę. – Nie, mama ma rację. Gdyby ojciec tu był, nakazałby mi pozbyć się ciąży, dopóki jest to możliwe. Mogliby jeszcze znaleźć dla mnie męża, nie rozumiesz? Mama mówi, że i tak nie byłoby właściwe wprowadzenie dziecka bez ojca w taki świat… – Zaczęła szlochać.
Powściągnąłem impuls, by ją przygarnąć do siebie. Przycisnąłem ręce wyprostowane do boków i zacisnąłem pięści. Obejrzałem się przez ramię; miałem wrażenie, że Minerwa przygląda mi się z ironicznym uśmiechem.
– Emilio, dlaczego do mnie przyszłaś?
– Nie wiem… Mecja mówiła, że ty ostatni widziałeś go żywego… i że wszystko teraz zależy od ciebie.
– Ale ja nie mogę nic dla ciebie zrobić, dziewczyno.
– Możesz się przynajmniej dowiedzieć, kto go zamordował… kto zabił moje dziecko. – Spostrzegła zdumienie na mojej twarzy. – Nie rozumiesz? Gdyby Numeriusza nie zabito, znalazłby sposób, aby mnie poślubić. Jestem tego pewna. Mogłabym urodzić nasze dziecko! Wtedy, nawet jeśliby mi go zabrano, gdyby zginął w bitwie czy zaginął na morzu, zostałoby mi chociaż ono, noszące jego imię. Ale teraz… dziecka nie będzie. Rozumiesz? Ktokolwiek zabił Numeriusza, równie dobrze mógłby wbić mi nóż w łono!
Jej rozpacz znalazła ujście w nagłym przejmujący krzyku, który poniósł się aż do drzwi frontowych. Usłyszałem stamtąd łomot i szamotaninę, a po chwili do ogrodu wpadli jeden po drugim jej trzej ochroniarze z wyciągniętymi mieczami. Tuż za nimi wbiegł Cykatriks, rycząc wściekle i wymachując własnym mieczem. Blizna na jego twarzy była czerwona, jakby dopiero co otrzymał tę ranę. Okrążył eskortę dziewczyny i stanął obok mnie, przyjmując postawę obronną, gotów do skoku. Tamci zbliżali nas, mierząc nas groźnymi spojrzeniami.
Emilia obróciła się na pięcie, oszołomiona zamieszaniem, i zorientowała się, co zaszło. Powstrzymała szloch i uniesieniem ręki przywołała do porządku swoich niewolników. Cofnęli się i otoczyli ją ciasnym kręgiem. Jeden z nich porozmawiał z nią szeptem, potem wymienił kilka zdań ze swymi towarzyszami. Groźba przelewu krwi wisiała w powietrzu jak ostry, duszący zapach. Dziewczyna postąpiła ku mnie ze spuszczoną głową. Niewolnicy nie odstępowali jej na krok, wpatrując się w nas z czujnością.
– Wybacz mi – szepnęła. – Nie chciałam…
Skinąłem głową.
– Pójdę już. Nie wiem, dlaczego tu w ogóle przyszłam. Miałam nadzieję, że może ty… Nie wiem.
Odwróciła się i ruszyła do wyjścia. Ostatni z ochroniarzy szedł tyłem, nie spuszczając z nas oczu.
– Zaczekaj!
Zatrzymała się i obejrzała przez ramię. Podszedłem bliżej (za blisko dla Cykatriksa, który położył mi rękę na ramieniu i pociągnął w tył).
– Emilio, mówiłaś coś o waszym tajnym miejscu schadzek.
Jej twarz, już pokryta rumieńcem, zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
– Tak.
– Czy należało ono do Numeriusza?
– Było własnością jego rodziny. Oni mają wiele posiadłości w dzielnicy Carinae.
– Gdzie jest to miejsce?
Podeszła do mnie, gestem nakazując niewolnikom pozostanie z tyłu. Ja dałem taki sam znak Cykatriksowi.
– To kamienica czynszowa – powiedziała cicho. – Paskudne, cuchnące miejsce. Ale na najwyższym piętrze było wolne mieszkanie. Z okna widać tam kawałek Kapitolu… – Zapatrzyła się w przestrzeń, a w jej oczach zalśniły na nowo łzy.
– I wiedzieliście o nim tylko wy dwoje?
– Nie wiem. Myślę, że Numeriusz odziedziczył tę kamienicę po ojcu, ale jego wuj Mecjusz miał coś do powiedzenia w kwestii zarządzania nią.
– Ale ten pokój… To było tajne miejsce Numeriusza?
– Tak. Trzymał tam trochę rzeczy. Lampę, jakieś ubrania, kilka wierszy, które mu dałam…
– Wiersze?
– Grecka poezja miłosna. Przepisałam je dla niego. Czytywaliśmy je sobie nawzajem…
Skinąłem głową.
– A zatem mógł tam trzymać także… inne tajne rzeczy?
– Nie wiem. Dlaczego pytasz?
– Mogą tam być jakieś dokumenty.
– Nie sądzę. – Potrząsnęła głową. – Nie ma tam szafy na zwoje, ani chociaż komody z szufladami. Moje wiersze musiał trzymać pod łóżkiem.
– Mimo to muszę zobaczyć to mieszkanie.
Zagryzła wargę, a potem wolno pokręciła głową.
– Proszę cię, Emilio. To może być bardzo ważne. Mogę znaleźć tam dokumenty, przez które zginął Numeriusz.
Spojrzała na Minerwę, a potem na mnie. Zdecydowała się.
– Budynek stoi na rogu ulicy Wikliniarzy i małej alejki odchodzącej od niej na północ. Pomalowany jest na czerwono, ale wierzchnia warstwa zaczyna się łuszczyć i przebija spod niej stara, żółta. Pokój jest na czwartym piętrze w południowo-zachodnim rogu. Drzwi mają zamek, a klucz jest pod luźną deską podłogową z głęboką rysą, trzy kroki w głąb korytarza.
– Znajdę go. – Skinąłem głową.
Dotknęła mego ramienia.
– Jeśli tam trafisz, znajdziesz te wiersze. Byłabym wdzięczna, gdybyś…
– Oczywiście. Znajdę sposób, by ci je zwrócić.
Pokręciła głową.
– Nie, nie mogę trzymać ich w domu. Nie zniosłabym jednak myśli, że kto inny mógłby je czytać. Spal je.
Odwróciła się i dołączyła do czekających w pogotowiu ochroniarzy. Odprowadziłem ich do drzwi. Kiedy dochodziliśmy do westybulu, nie wiadomo skąd pojawił się mały Aulus i ruszył przez atrium ze śmiechem i klaskaniem w dłonie, tuż przed Emilią. Mopsus i Androkles wpadli za nim, by go złapać. Dziewczyna zadrżała i wybiegła z płaczem na ulicę, pozostawiając w tyle zaskoczonych niewolników.
Tej nocy przewracałem się z boku na bok na łóżku, aż w końcu Bethesda odwróciła się ku mnie z retorycznym pytaniem:
– Nie możesz spać?
Poświata księżyca wydobywała z mroku srebrne błyski w jej rozpuszczonych włosach, ale oczy pozostawały w cieniu.
– Myślę o dziewczynie, która mnie dziś odwiedziła.
Historię Emilii opowiedziałem jej przy kolacji.
– Tak, to bardzo smutne – przytaknęła Bethesda.
– Właśnie. Zastanawiałem się… Nie bardzo wiem, jak to się robi.
– Co takiego?
– Jak można się pozbyć ciąży.
Bethesda westchnęła w ciemności.
– To jedna z rzeczy, które mężczyzn nie obchodzą. Jest kilka sposobów. Czasem wystarczy wierzbowa rózga…
– Rózga?
– Odarta z kory. Musi być cienka i giętka, żeby dosięgnąć do macicy. Dziewczyna może też przyjąć truciznę.
– Truciznę?
– Coś na tyle mocnego, żeby zabić płód i spowodować jego wyrzucenie z ciała. Robi się silny napar z korzeni, ziół i grzybów. Ruta, psianka, sporysz…
– Ale czy to nie zabije także i matki?
– Bywa i tak. Widziałam ją, kiedy od nas wychodziła. Wyglądała na słabowitą…
Bethesda westchnęła ciężko i odwróciła się na drugi bok. Leżałem na wznak, patrząc w sufit. Emilia uważała, że morderca Numeriusza jest odpowiedzialny również za śmierć jej nie narodzonego dziecka. Jeśli ona umrze podczas aborcji, czy obciążą go wówczas trzy zbrodnie? Czy ludzie w rodzaju Cezara kiedykolwiek zastanawiają się nad takim ciągiem odpowiedzialności? Zabicie mężczyzny na polu bitwy Cezar uznaje za akt honorowy. Ale co z wdową i sierotami po nim, rzuconymi na pastwę głodu, co z pogrążonymi w rozpaczy rodzicami, z kochanką popełniającą samobójstwo z desperacji? Czy oni myślą o całych wsiach, ginących z głodu i chorób po przetoczeniu się przez nie wojennej machiny? Ile takich ciągów cierpienia i śmierci zaczęło się na każdym polu bitwy w Galii? Ile ofiar straci Italia, jeśli Cezar przekroczy Rubikon?
Sen tej nocy nie chciał do mnie przyjść.
Następnego dnia wziąłem ze sobą obu chłopaków i udałem się do Carinae. Nie pamiętałem, gdzie mieści się ulica Wikliniarzy, ale oni wiedzieli. Na prawo, powiedział Mopsus. Nie, na lewo, sprostował Androkles. Podczas gdy oni się sprzeczali, ja zapytałem o drogę przechodzącego niewolnika z ładunkiem nowych koszyków; pokazał ulicę na wprost nas. Ruszyłem w tamtą stronę i niemal zniknąłem za rogiem, zanim chłopcy się zorientowali i pobiegli za mną.
Wąska i kręta uliczka pełna była sklepów z otwartymi drzwiami i wystawionym na sprzedaż towarem. Koszyki były wszędzie, nawet na ustawionych na ulicy trójnożnych stołach, wisiały też na krzyżujących się nad nami sznurach przeciągniętych między budynkami. Wiele było miejscowego wyrobu, ale najlepsze i najdroższe pochodziły z Egiptu, wyplecione z nilowej trzciny, z farbowanymi włóknami tworzącymi misterne wzory i obrazki. Popełniłem błąd, zatrzymując się, by obejrzeć dziwny egzemplarz ozdobiony szlakiem z koni rzecznych z Nilu. Właściciel sklepu spadł na mnie jak jastrząb na jagnię.
– Nazywają je hipopotamami – wyjaśnił nieproszony.
– Wiem. Mieszkałem przez jakiś czas w Egipcie za młodych lat.
– No, to przyda ci się ten kosz na pamiątkę. Zrobiony akurat dla ciebie!
Uśmiechnąłem się, pokręciłem głową i pospieszyłem naprzód. Człowiek podążał za mną, wymachując koszem i natrętnie namawiając do kupna. Kiedy stanowczo odmówiłem targu, cisnął kosz na ziemię i zaklął szpetnie. Ciężkie czasy nie ominęły i ulicy Wikliniarzy.
Odnalezienie opisanej przez Emilię kamienicy o podniszczonej czerwono-żółtej elewacji nie było trudne. Wyglądała na zapuszczoną; tynk był popękany, z okien zwisały krzywo zepsute okiennice. Z któregoś z mieszkań dochodził zapach gotowanej kapusty, gdzie indziej płakało dziecko, co natychmiast przywiodło mi na myśl Emilię. Niektórzy właściciele kamienic trzymają niewolnika przy wejściu, żeby nie dopuszczał złodziei i rozrabiaków, ale tu nikogo nie było na posterunku. Stwierdziłem, że nie ma nawet zamka w drzwiach wejściowych. No cóż, trudno sobie wyobrazić, by mieszkał tu ktokolwiek godny zainteresowania włamywacza, pomyślałem.
– Mopsusie, stań po drugiej stronie ulicy, kiedy ja z Androklesem wejdziemy do środka – powiedziałem. – Postaraj się nie wyglądać na zbiegłego niewolnika o złych zamiarach.
– Będę dobrze czatował, panie – zapewnił gorliwie chłopiec. – Jak wejdzie za tobą ktoś wyglądający na niebezpiecznego, pobiegnę na górę i cię uprzedzę!
– Nie, Mopsusie. – Pokręciłem głową. – W tym domu musi mieszkać sporo niebezpiecznie wyglądających mężczyzn, kobiet zresztą też. Cała dzielnica jest niebezpieczna. Ale mieszkańcy muszą wchodzić i wychodzić z domu. Jak odróżnisz od nich kogoś, kto nie powinien się tu znaleźć?
Mopsus podrapał się niepewnie w łepetynę.
– A jeśli nawet naprawdę jakiś zabójca wejdzie za mną, jak się obok niego przemkniesz, żeby mnie ostrzec?
Mopsus zmarszczył czoło, a jego młodszy brat zakrył usta, tłumiąc śmiech z jego konsternacji. Położyłem obu ręce na ramionach i poprowadziłem na drugą stronę ulicy.
– Mopsusie, masz stać dokładnie w tym miejscu. Widzisz to narożne okno na czwartym piętrze? To z nienaruszonymi okiennicami? Chcę, abyś je pilnie obserwował. Za chwilę, jeśli wszystko pójdzie dobrze, otworzę je i pomacham ci. Nie odpowiadaj mi machaniem, ale patrz na okno bez przerwy. Gdyby coś się stało, zobaczysz w nim znów mnie albo Androklesa. Jeśli krzykniemy o pomoc, masz biec natychmiast do Ekona i mu wszystko powiedzieć. Trafisz stąd do jego domu? Musisz tylko wejść prosto na zbocze Eskwilinu.
Mopsus skinął z powagą głową, pod wrażeniem znaczenia swej misji.
– To dobrze. Nie spuszczaj z oka tego okna!
Weszliśmy z Androklesem do kamienicy. Wąski korytarz był pusty i cichy, jeśli nie liczyć płaczu niemowlęcia. Mieszkańcy, jak większość Rzymian, przemierzali zapewne rynki w poszukiwaniu artykułów pierwszej potrzeby, o które z każdym dniem było trudniej. Na końcu korytarza znajdowały się schody. Ruszyliśmy obaj na górę.
– Wejdziemy do sekretnego pokoju, Androklesie – powiedziałem – gdzie nie mamy prawa przebywać. Będziesz mi potrzebny jako czujka na zewnątrz.
Odpowiedział mi takim samym poważnym skinieniem głowy.
– I być może czeka cię jeszcze ważniejsze zadanie.
– Jakie, panie?
– Będę czegoś szukał. To może być dobrze ukryte i trudne do wydostania. Para drobnych, zwinnych rąk może mi się bardzo przydać.
– Moje są mniejsze niż Mopsusa! – Z dumą zademonstrował, jakie są małe.
– To nie ulega wątpliwości – zapewniłem go.
Minęliśmy podest trzeciego piętra. Płacz dziecka przycichł, za to zapach kapusty przybrał na intensywności, mieszając się teraz z innymi woniami: cebuli, perfum, oliwy do lamp i moczu. Co córka Tytusa Emiliusza musiała myśleć o takim miejscu? Na ostatnim piętrze korytarz też był pusty i ciemny. Gestem nakazałem Androklesowi, by zachowywał się jak najciszej. Odszukałem luźną deskę według wskazówek Emilii. W małym schowku pod nią leżał klucz. Nie był to jeden z tych masywnych kluczy z ząbkami, które wkłada się w zamek i przekręca, ale cienki pręt z brązu, wygięty w pozornie przypadkowy kształt, jakby przejechał po nim wóz. Na końcu miał mały haczyk.
Zdobycie takiego klucza to dopiero połowa sukcesu. Nietypowy kształt pozwala na wsunięcie go w równie nietypowy otwór zamka, a haczyk musi trafić w odpowiednie oko, do którego pasuje. Jeżeli użytkownik nie miał wcześniej do czynienia z tym akurat zamkiem, otwarcie go może pochłonąć sporo czasu wypełnionego bezskutecznymi próbami. Wstawiłem deskę na miejsce i podszedłem do drzwi. Zamek stanowiła brązowa puszka przymocowana do drzwi od wewnątrz. W tym zaniedbanym, niezabezpieczonym budynku taki skomplikowany mechanizm wręcz rzucał się w oczy. Wsunąłem klucz w dziurkę, przekręcając to w lewo, to w prawo i próbując sobie wyobrazić kształt i umiejscowienie oka, w które musi trafić haczyk. U góry czy na dole? Głęboko czy płytko? Szarpnięcie czy obrót? Próbowałem różnych ruchów, a w końcu wyjąłem klucz i spróbowałem jeszcze raz, znowu bezskutecznie. Tracąc cierpliwość, wysunąłem go i włożyłem znowu. Tym razem musiałem trafić w inny wylot, bo klucz wsunął się w innym kierunku. Haczyk o coś zaczepił. Wstrzymałem oddech, obróciłem lekko klucz i pociągnąłem do siebie. Z zamka dobiegło ciche szczęknięcie i drzwi się otworzyły. Za plecami usłyszałem, jak Androkles oddycha głośno z ulgą. Obejrzałem się i wskazałem ruchem głowy schody.
– Stań na czatach na podeście – szepnąłem. – Jeśli ktoś będzie szedł na górę, podejdź po cichu i daj mi znać. Dasz sobie radę?
Skinął głową i na palcach ruszył ku schodom. Wszedłem do pokoju i przymknąłem za sobą drzwi. Wnętrze było jeszcze ciemniejsze niż korytarz. Niemal po omacku dotarłem do okna w południowo-zachodnim rogu i stwierdziłem, że jest zasłonięte ciężkimi, zimowymi kotarami o jakości zapewne niespotykanej w tej okolicy. Rozsunąłem je i otworzyłem okiennice. Rzeczywiście, jak mówiła Emilia, widać stąd było świątynię na Kapitelu. Mopsus stał naprzeciw mnie na ulicy opierając się plecami o ścianę z założonymi rękami, bezmyślnie grzebiąc piętą w ziemi. Na odgłos otwierania okna spojrzał w górę. Pomachałem mu. Rozłożył ręce i już chciał machnąć mi w odpowiedzi, ale w porę się powstrzymał. Rozejrzał się w obie strony, prostując się i usiłując przybrać groźny wygląd. Pokręciłem głową. Gdybym kazał mu celowo grać rolę niewolnika zdecydowanego coś zbroić, nie mógłby dać lepszego przedstawienia. Odwróciłem się i ogarnąłem pokój badawczym spojrzeniem. Mebli było tu niewiele: tylko niskie łóżko i mały kufer pod ścianą. Być może naprawdę było to wyłącznie gniazdko zakochanych; ich potrzeby w tej mierze są na ogół niezbyt wygórowane. Na kufrze stała lampa, naczynie z oliwą i małe, okrągłe lusterko. Zajrzałem do zbiorniczka lampy, przelałem kilkakrotnie oliwę do naczynia i z powrotem, aż się upewniłem, że nic w nich nie schowano. Lusterko było wykonane z litego srebra i nie miało ukrytych schowków. Spojrzałem na swoje odbicie; ujrzałem brodatego mężczyznę z porytym zmarszczkami czołem, ale o bystrym spojrzeniu, jeszcze nie całkiem siwego i wyglądającego młodo jak na swoje lata – oznaki boskiej łaskawości. Uzmysłowiwszy sobie, że patrzę w zwierciadło Emilii, poczułem się nieswojo i odłożyłem je na miejsce.
Kufer nie był zamknięty. Znalazłem w nim kilka części ubrania: męską przepaskę biodrową i tunikę oraz opończę, jaką mogą nosić także kobiety. Było tam też zapasowe prześcieradło, a na samym dnie mały sztylet. Jednym słowem, nic szczególnego. Pamiętając jednak o schowku w butach Numeriusza, dokładnie obejrzałem każdy przedmiot. Upewniwszy się, że w sztylecie nie ma nic podobnego, użyłem go do rozprucia szwów ubrań. Miałem z sobą własny nóż do tego celu, ale stwierdziłem, że sztylet jest ostrzejszy. Jednak i w ubraniach nie znalazłem niczego. Zabrałem się do oględzin samego kufra. Rozmontowałem zawiasy i rozciąłem skórzane poszycie, po czym odwróciłem go do góry dnem i opukałem dokładnie, nasłuchując głuchego odgłosu świadczącego o pustej przestrzeni. Wkrótce się przekonałem, że kufer też nie kryje żadnych tajemnic. Spojrzałem na łóżko. Był to mebel dobrej roboty, podobnie jak zasłony nie pasujący do otoczenia, wykonany w całości z hebanu, z misternie rzeźbionymi nogami. Od ściany dzieliła je boczna hebanowa deska inkrustowana kością słoniową. Na pewno z tamtej strony kładła się Emilia, Numeriusz zaś z brzegu, jak to jest w męskim zwyczaju. Tłumaczyłem kiedyś Bethesdzie, że powodem tego jest chęć chronienia kobiety podczas jej snu; roześmiała się i odparła, że mężczyźni wolą spać z brzegu, bo częściej muszą nocą wstawać do toalety. Tak czy owak, nie sądziłem, aby młodzi kochankowie zbyt często spali w tym łóżku. Musieli się spotykać za dnia, bo było mało prawdopodobne, żeby Emilia mogła zmylić rodzicielską czujność po zmroku. To łóżko służyło miłości, nie spoczynkowi. Tu zostało poczęte ich dziecko. Gruby materac przykryty był płóciennym prześcieradłem, niedbale wetkniętym w ramę łóżka w czterech rogach. Na wierzchu leżała wełniana kapa, a na niej rozrzucone było kilka poduszek. Oboje młodzi przywykli, że ich łóżka ścielą niewolnicy i sami albo nie umieli, albo nie chcieli tego robić. Raczej nie spędzali tutaj czasu na sprzątaniu czy spaniu.
Ściągnąłem z łóżka kapę i rozciąłem szwy, w środku niczego jednak nie znalazłem. Podniosłem prześcieradło. Było zbyt cienkie, by cokolwiek pod nim ukrywać. Podsunąłem je sobie pod nos i poczułem zapach jaśminu i nardu, woń rozgrzanych ciał. Przez mgnienie oka wyobraziłem sobie owiniętą w nie Emilię, jej kształty widoczne pod delikatną tkaniną, ich dwoje obok siebie na łóżku. Musiałem potrząsnąć mocno głową, aby pozbyć się tego widoku.
Najbardziej prawdopodobnym miejscem mogącym posłużyć za schowek pozostał więc materac lub poduszki. Kiedy wyjąłem go z ramy łóżka na podłogę, zobaczyłem pod spodem kilka kawałków pergaminu leżących na rozpiętych taśmach, to były spisane ręką Emilii greckie poezje miłosne, nie uśmiechało mi się ich odczytywanie. Jak jednak mogłem się o tym przekonać, nie sprawdzając, co zawierają? Spojrzałem na pierwszy tekst. Charakter pisma był wyszukany ale wyraźnie dziecinny. Treść jednak taka nie była.
Kiedy patrzę na ciebie, jakby tracę mowę.
Język mnie nie słucha, pod skórą drży płomień.
Nic nie widzę, w uszach dziwny szum, zlewam się potem.
Drżenie przejmuje całe moje ciało.
Jestem zieleńsza od trawy. Czuję się bliska śmierci.
A jednak wszystko to znieść mogę, gdy patrzę na ciebie…
Safona, oczywiście. Któraż zakochana nastolatka może się oprzeć poetce z Lesbos? Zmusiłem się do przeczytania wszystkich pozostałych wierszy, choć ich słowa paliły mi policzki żywym rumieńcem. Kiedy skończyłem, zająłem się badaniem wszystkich pergaminów po obu stronach. Podszedłem do okna i podnosiłem je kolejno do światła, szukając oznak zastosowania soku cytrynowego zamiast atramentu czy perforacji mogącej stanowić szyfr, ale nic podobnego nie rzuciło mi się w oczy. Wiersze miłosne były tylko wierszami, cytatami z Safony i mego dawnego przyjaciela Katullusa przepisanymi przez rozmarzoną dziewczynę dla zabicia czasu między jedną schadzką a drugą. Byłyby dowodami obciążającymi, ale tylko w oczach jej rodziców.
Kątem oka widziałem stojącego na rogu ulicy Mopsusa. Pomachał mi ręką. Zgromiłem go wzrokiem, kręcąc głową z wyrzutem i odwróciłem się. Wyraźnie mu zabroniłem machania do mnie, które mogło tylko zwrócić na nas czyjąś uwagę. Kiedy jednak zignorowałem jego sygnał, Mopsus zaczął jeszcze bardziej gorączkowo wymachiwać ręką. Postanowiłem dobrze go wyłajać po zakończeniu zadania. Odsunąłem się od okna.
Pod łóżkiem zauważyłem szeroką i płytką misę. Przeniosłem ją na środek pokoju, uklęknąłem i wrzuciłem do niej pergaminy z wierszami. Sięgnąłem pod tunikę po krzesiwo i hubkę, które zabrałem specjalnie w tym celu, i tak mocno skoncentrowałem się na rozniecaniu ognia, że nie dosłyszałem kroków Androklesa na korytarzu. Aż podskoczyłem, kiedy nagle drzwi się otworzyły i chłopiec wsunął przez nie głowę.
– Panie, jakiś mężczyzna wchodzi tu na górę!
Nagle zrozumiałem, dlaczego Mopsus machał tak energicznie.
– Właź więc tutaj! – syknąłem do Androklesa.
Malec wśliznął się do pokoju i odwrócił, by zamknąć drzwi. Spóźnił się, coś je zablokowało. Pchnął mocniej, ale bez skutku. W szparze między drzwiami i framugą tkwiła męska stopa. Androkles pisnął z przerażenia.
Na krawędzi drzwi pojawiły się czyjeś palce. Chłopiec całym ciężarem starał się zapobiec wtargnięciu obcego, ale nie miał szans wobec dorosłego mężczyzny. Drzwi otwierały się nieubłaganie. Rzuciłem krzesiwo na podłogę i wyciągnąłem sztylet. Zerwałem się na nogi i napiąłem mięśnie w oczekiwaniu ataku, a serce biło mi jak oszalałe.
– Panie, nie mogę go zatrzymać! – krzyknął Androkles.
Drzwi uchylały się wolo, ale nieprzerwanie, aż wreszcie snop słonecznego światła z okna padł na śniadą twarz… mojego starego przyjaciela Tirona.
– Niezły stąd widok na Kapitol – zauważył Tiro, stanąwszy przed oknem. – Zastanawiam się, ile też czynszu można brać za takie mieszkanie na wolnym rynku?
Poklepał zaskoczonego Androklesa po głowie i z wolna obszedł pomieszczenie. Widziałem, że natychmiast rzucił mu się w oczy opróżniony i rozbebeszony kufer oraz rzucony na podłogę materac z poduszkami.
– Co tu robisz, Tironie?
Zamiast odpowiedzieć, sekretarz Cycerona spojrzał w dół i zapytał:
– Ten chłopak na ulicy, gapiący się na mnie, jakbym był Gorgoną, należy do ciebie?
Podszedłem do okna i pomachałem Mopsusowi, dając mu znak, że wszystko jest w porządku. Uśmiechnął się z wyraźną ulgą i na migi zaproponował, że wejdzie na górę, na co tym samym językiem odpowiedziałem przecząco i zasygnalizowałem, że ma dalej pełnić wartę.
– Androklesie, wracaj na schody i czuwaj – powiedziałem. – Może tym razem uda się nam uniknąć takiego zaskoczenia.
– Ale, panie, czyż to nie ten zabójca, którego kazałeś nam wtedy śledzić?
Tiro uniósł brwi, słysząc takie dictum.
– Nigdy im czegoś takiego nie mówiłem – pospieszyłem z zapewnieniem. – Chłopaki mają więcej wyobraźni niż zdrowego rozsądku. No, zmykaj, Androklesie.
– Ale, panie…
– Będę najzupełniej bezpieczny. Przynajmniej tak myślę. – Tym razem to ja spojrzałem na Tirona z uniesionymi pytająco brwiami. Kiedy wreszcie malec zniknął za drzwiami, powtórzyłem pytanie. – Co tu robisz, Tironie?
– Chyba to samo co ty. – Tiro znacząco postukał się po nosie. – Nos mnie tu przyprowadził.
– Śledziłeś mnie, chcesz powiedzieć.
– Możliwe.
– Czyżby łażenie za mną za każdym razem, kiedy wychylę nos z domu, weszło ci już w krew?
– Nie bardziej niż tobie łażenie za mną.
– Dlaczego więc robisz to akurat dzisiaj?
– Bo wczoraj złożyła ci wizytę młodziutka kochanka Numeriusza.
– Skąd wiesz, że byli kochankami?
– Wiem mnóstwo różnych rzeczy.
– A skąd wiesz, że była u mnie? Obserwowałeś mój dom czy ją?
– Gordianusie, nie oczekuj, że będę cię informował o wszystkich moich poczynaniach. Ja też tego od ciebie nie oczekuję. Ale gdybyśmy podzielili się informacjami na temat Numeriusza, obaj byśmy na tym skorzystali.
– Szukasz dokumentów, o których ci opowiedział, prawda?
– A ty nie? Skoro zaś szukamy tego samego, dlaczego nie mielibyśmy sobie nawzajem pomóc?
Nie odpowiedziałem. Tiro przeszedł na środek pokoju i przyklęknął przy misie z wierszami Emilii. Krzesiwo wciąż leżało tam, gdzie je upuściłem.
– Zamierzałeś to spalić, zanim się zjawiłem – stwierdził. – Co to jest?
– Nic, co by mogło cię zainteresować.
– Skąd taka pewność?
Westchnąłem.
– To wiersze miłosne przepisane przez zakochaną smarkulę. Emilia powiedziała mi, że tu je znajdę. Prosiła mnie, żebym je spalił. Nie widzę powodu, by tego nie zrobić.
– Ale one mogą być czymś więcej, niż się wydaje.
– To nie ich szukamy, Tironie.
– Skąd wiesz?
– Wiem!
– Ale pozwolisz mi je zabrać? Co ci szkodzi? Sam je spalę po dokładnym zbadaniu. Nikt inny ich nie zobaczy.
– Nie, Tironie!
Patrzyliśmy na siebie długą chwilę; żaden z nas nie chciał pierwszy odwrócić wzroku. W końcu Tiro podniósł się i odszedł na bok.
– Niech ci będzie, Gordianusie. Widzę, że nie dasz się przekonać. Jakiego rodzaju zobowiązania masz wobec tej dziewczyny?
Nie odezwałem się, klęknąłem tylko przy misie i zacząłem krzesać ogień. Iskra padła na suchy kawałek pergaminu, który natychmiast zajął się ogniem. Płomyk z początku był malutki, ale po chwili nabrał siły i ruszył brzegami arkusza. Patrzyłem, jak ogień trawi słowa: „…pod skórą drży płomień. Nic nie widzę…” Zerknąłem w górę na oświetloną jego nikłym blaskiem śniadą twarz Tirona.
– Nie ma nic bardziej fascynującego od ognia, nie sądzisz? – zapytał, uśmiechając się lekko. – Bucha płomień, a potem zostaje tylko skurczony, poskręcany płat sadzy, który rozpada się w nicość za lada dotknięciem. Skąd przyszedł płomień? Dokąd odszedł pergamin? Nikt tego nie wie. Teraz jest tak, jakby ta dziewczyna nigdy nie skopiowała tych wierszy, a jej kochanek nigdy nie słyszał, jak mu je czyta. Numeriusz mógł równie dobrze w ogóle nie istnieć.
– Ale istniał i Emilia go kochała.
Coś z Numeriusza nadal istnieje w jej łonie, pomyślałem, przynajmniej na razie. Wkrótce i dziecko obróci się w popiół.
– Kochała go? – Tiro prychnął wzgardliwie. – Być może. Ale czy on kochał ją?
– Był zdecydowany ją poślubić – odrzekłem. – Wbrew woli Pompejusza. Emilia była tego pewna.
– Tak? Bez wątpienia wyobrażała sobie mnóstwo rzeczy, leżąc z nim w tym łóżku po godzinie kochania się, patrząc przez okno na dachy kapitolińskich świątyń. Bez wątpienia on karmił ją najróżniejszymi kłamstewkami, mówił jej wszystko, co chciała słyszeć, byle tylko nadal przychodziła na spotkania.
– Życie spędzone u boku Cycerona uczyniło cię nudnym moralistą, Tironie.
– Nonsens! Kiedy widzę takie urocze gniazdko i wyobrażę sobie w nim taką młodziutką i delikatną dziewczynę, nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, jakim człowiekiem był nasz Numeriusz. Uosobienie cech swego pokolenia: samolubny, wyzuty z moralności, zdecydowany brać co popadnie bez oglądania się na konsekwencje. Gdyby nie jego pokrewieństwo z Pompejuszem, byłby idealnym kandydatem na człowieka Cezara.
Popatrzyłem na niego z uwagą.
– Mówisz o nim jak o człowieku, który wart był śmierci.
Tiro zrobił kwaśną minę.
– Nie rób sobie ze mnie żartów, Gordianusie. I nawet w żartach nie oskarżaj mnie o morderstwo.
– Nie oskarżam cię o nic.
– Chcę tylko powiedzieć, że gdyby Numeriusz naprawdę ją kochał, postąpiłby honorowo i ożeniłby się z nią, z błogosławieństwem Wielkiego czy bez, zamiast traktować ją jak kochankę i sprowadzać do tej nędznej nory.
– Tironie, czyżbyś zapomniał o romansie, który prowadziłeś za plecami Cycerona, kiedy się poznaliśmy? Byłeś wtedy niewolnikiem, a dziewczyna córką klienta twego pana. Konsekwencje mogły być straszliwe dla was obojga, nie wspominając o losie dziecka, które mogło przyjść na świat.
– To niesprawiedliwe, Gordianusie! Byłem młody i głupi…
– A Numeriusz nie był?
Tiro spojrzał na popiół w misie.
– Każdy mężczyzna lubi wspominać grzechy młodości – powiedziałem. – Ale żaden nie lubi, by mu je przypominać.
– Enniusz – rzekł Tiro, rozpoznając cytat. Udało mu się blado uśmiechnąć. – Masz rację. Nie jesteśmy tu po to, by sądzić Numeriusza, ale by odkryć jego tajemnice. Będziemy pracować razem, Gordianusie, czy nie?
– Mamy dwa noże – odpowiedziałem, pokazując mu własny i podając sztylet znaleziony w kufrze.
– Ja też mam swój – rzekł Tiro. – Ale ten jest ostrzejszy.
Zaczęliśmy rozcinać materac i poduszki. Okazało się, że wypełnione są nie zwyczajnym sianem, ale łabędzim puchem zmieszanym z suszonymi ziołami, których zapach delikatnie przesycał cały pokój. Przypomniałem sobie, jak wcześniej się zastanawiałem, jakie jest jego źródło. Numeriusz nie zamierzał rezygnować z wszystkich przejawów luksusu. Za każdym cięciem z poduszek wypadały kłęby pierza i wkrótce cały pokój był nim zasypany. Drobne piórka szybowały w powietrzu jak płatki śniegu. Absurdalność sytuacji rozśmieszyła nas; panujące między nami napięcie z wolna się rozładowało. Być może byłoby inaczej, gdybyśmy znaleźli szukane dokumenty, ale w miarę jak przesiewaliśmy kolejne porcje puchu, stawało się jasne, że niczego w poduszkach nie ukryto.
– Szukałem we wszystkich miejscach, które przyszły mi na myśl – powiedziałem. – Może ty spróbujesz jeszcze raz, zaczynając od kufra. Niewykluczone, że zauważysz coś, co uszło mojej uwagi.
Tiro zabrał się do dzieła, uważnie badając każdy przedmiot włącznie z nogami łóżka, szukając ukrytych schowków. Wspólnie opukaliśmy każdą deskę w podłodze, miejsce przy miejscu zbadaliśmy powierzchnię tynku i przyjrzeliśmy się dobrze sufitowi. Bez skutku.
– Jeśli w ogóle istnieją jakieś dokumenty na temat spisku przeciw Cezarowi, to na pewno nie ma ich tutaj – rzekł Tiro, zdmuchnąwszy puszek z górnej wargi.
– Nie było ich także w domu Numeriusza. Jego matka powiedziała mi, że dokładnie przeszukała wszystkie kąty, spodziewając się znaleźć właśnie coś takiego.
– A przecież Numeriusz wyraźnie mi mówił, że „ma w ręku coś ogromnego”, coś tak niebezpiecznego, że może go to zabić.
– I tak się też stało – mruknąłem.
Tiro przeszedł się po pokoju, wzniecając erupcję łabędziego puchu z podłogi.
– Tak więc ani ja nie znalazłem, czego szukam, ani ty nie jesteś bliższy odkrycia, kto zamordował Numeriusza, i uwolnienia twego zięcia z rąk Pompejusza. Słuchaj, Gordianusie… jutro wyjeżdżam z Rzymu. Jedź ze mną.
Uniosłem brwi ze zdziwieniem.
– Dlaczego nie? – nalegał. – Mam dość samotnych podróży.
– Na pewno zabierzesz ze sobą ochroniarza.
– Tak, jednego z tych idiotów z willi Cycerona.
– Ten starszy nie jest taki głupi – sprostowałem. – W każdym razie mądrzejszy od młodszego.
– Masz na myśli Forteksa?
– Jeśli tak się nazywa…
– Forteks nie jest najlepszym towarzyszem podróży. Ciekawsze rozmowy mógłbym prowadzić z moim koniem. Za to z tobą jechałoby mi się doskonale, Gordianusie.
– Namawiasz mnie do wyjazdu, bo chcesz, żebym bawił cię rozmową? Ktoś musi zajmować się moim domem i rodziną, Tironie.
– Masz u drzwi tego Pompejuszowego cyklopa, prawda? I twój syn Eko mógłby wpadać co jakiś czas.
– Być może. Nadal jednak nie widzę powodu, by opuszczać Rzym.
Tiro popatrzył na mnie z grobową powagą.
– Chcesz odzyskać zięcia. Nie zostało ci wiele czasu. Pompejusz wycofał się do Brundyzjum i ma morze za plecami – Cezar maszeruje na niego. To już kwestia dni, Gordianusie. Jeśli zamierzasz sprowadzić Dawusa do domu…
– Rozumiem. A ty, Tironie? Dlaczego wyjeżdżasz z miasta?
– Dostałem dziś wiadomość od Cycerona. Chce, żebym wstąpił po drodze do jego willi w Formiach i zabrał kilka listów do Pompejusza.
– To Cycero wciąż przebywa na wybrzeżu?
– Tak.
– Ale przecież Pompejusz nakazał wszystkim lojalny senatorom udać się do Brundyzjum!
– Zgadza się. Tylko… – Tiro zawahał się i umilkł.
– Nie mów mi, że Cycero jeszcze się nie zdecydował! Czy on czeka z opowiedzeniem się po którejś ze stron, aż wojna się skończy?
– To nie jest tak, Gordianusie. Ująłeś to niewłaściwie. Cycero widzi siebie jako… jak by to powiedzieć… kogoś predysponowanego do odegrania szczególnej roli. Któż o takim znaczeniu jak on może jeszcze swobodnie porozumiewać się z obiema stronami konfliktu?
– Cycero jest w kontakcie z Cezarem?
– Nigdy go nie zaprzestał. Pompejusz o tym wie; Cycero nie oszukuje go. Teraz, kiedy kryzys wchodzi w nową fazę, może się stać pośrednikiem i mediatorem. W tym celu musi utrzymywać delikatną równowagę…
– Nonsens! – przerwałem mu. – Cycero po prostu nie ma odwagi stanąć u boku Pompejusza. Gardzi Cezarem, ale obawia się jego zwycięstwa, więc cichaczem łasi się do obu stron. To najgorszy rodzaj tchórzostwa!
Tiro skrzywił się i pospieszył z ripostą.
– I kto teraz jest nudnym moralistą, Gordianusie? Wszyscy znaleźliśmy się w sytuacji, w której nie chcieliśmy się znaleźć. Każdy człowiek musi sterować swoim własnym kursem. Szczęśliwy, kto wyjdzie z tego cało, a tylko wybrańcy bogów unikną odrobiny brudu na sumieniu.
Na to już nie znalazłem odpowiedzi.
– No więc jak, Gordianusie? Pojedziesz ze mną do Brundyzjum czy nie?
Po drodze do domu kupiłem dla Bethesdy egipski koszyk w hipopotamy. Musiałem coś mieć, żeby osłodzić jej trochę wiadomość o moim niespodziewanym wyjeździe z Rzymu. Jak się okazało, mądrze wybrałem prezent, wyroby z nilowej trzciny bowiem można cisnąć przez cały pokój, a mimo to nie poniosą żadnego uszczerbku. W odróżnieniu od swej matki Diana przyjęła nowinę z entuzjazmem. Wszystko, co mogło w efekcie przyspieszyć powrót Dawusa do domu, było dla niej wspaniałym pomysłem. Jednak tej nocy, kiedy pakowałem do sakwy niezbędne w podróży rzeczy, przyszła do mego pokoju. Nie patrząc na mnie, powiedziała:
– Postępujesz bardzo odważnie, tato, wyruszając w taką podróż. W kraju musi być bardzo niebezpiecznie.
– Pewnie nie bardziej niż w mieście.
Patrzyła, jak składam tunikę. Szło mi to tak kiepsko, że poczuła się w obowiązku mnie wyręczyć.
– Tato, ja wiem, że robisz to dla mnie. Mimo że… to znaczy, ty nigdy nie byłeś… zadowolony… z mojego małżeństwa. A mimo to chcesz teraz… – Widziałem, że z trudem powstrzymuje łzy. – Boję się, że już nigdy nie zobaczę żadnego z was! – Złożona już tunika rozwinęła się jej w rękach. Objąłem ją, a ona sięgnęła dłonią do mych palców na jej ramieniu. – Nie wiem, co się ze mną dzieje, tato. Odkąd Dawusa zabrali…
– Wszyscy mamy nerwy poszarpane jak opończa żebraka, córeczko. O co chcesz się założyć, że Cycero wybucha płaczem dwa razy dziennie?
Uśmiechnęła się.
– Cycero tak, ale Cezar na pewno nie płacze.
– Może i nie. Ale Pompejusz? Wyobraź sobie taką scenę: Dawus ziewa na warcie przed namiotem, a w środku Pompejusz łka jak dziecko i rwie włosy z głowy.
– Scena jak z Plauta.
– Właśnie. Czasami dobrze jest pomyśleć o życiu jak o komedii w teatrze, jak je muszą widzieć bogowie.
– Bogowie potrafią być okrutni.
– I to często – przytaknąłem.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu. Czułem, jak spływa na mnie dziwny spokój, kiedy tak trwałem z Dianą w objęciach.
– Tato, ale jak dasz sobie radę z odebraniem Dawusa Pompejuszowi? – spytała cicho. – Skoro nie odkryłeś zabójcy Numeriusza, on może go nigdy nie wypuścić.
– Nie martw się. Mam plan.
– Plan? Mogę go poznać?
– Nie, Diano.
Wysunęła się z moich ramion i cofnęła o krok.
– Dlaczego, tato? Zawsze mi o wszystkim mówiłeś.
– Nie musisz tego wiedzieć, córko.
Zacisnęła usta.
– No to mi nie mów. Nie wiem, czy wierzyć, że w ogóle masz jakikolwiek pomysł.
Ująłem jej dłonie i pocałowałem w czoło.
– Och, zapewniam cię, Diano, że mam.
I rzeczywiście miałem swój plan. Sęk w tym, że wprowadzenie go w życie mogło oznaczać, że nie wrócę z Brundyzjum żywy.