CZĘŚĆ 3

DIONIZOS

Rozdział 23

Dawus siedział przy łożu zgarbiony, z brodą wspartą na dłoniach i wpatrywał się we mnie w milczeniu. Zastanawiałem się, jakie też głębokie myśli krążą mu po głowie.

– Mów – odezwałem się.

To pojedyncze słowo kosztowało mnie wiele. W gardle zdawały się pękać bąble wrzącego ołowiu. Czułem nieodpartą chęć odkaszlnięcia, lecz walczyłem z nią ze wszystkich sił, wiedziałem bowiem, że przyniesie to jeszcze większy, nie do opisania ból. Zamiast tego przełknąłem więc ślinę, co było torturą, ale dawało się wytrzymać.

Dawus zmarszczył czoło i przekrzywił głowę.

– Myślałem tylko, teściu, że o wiele lepiej wyglądałeś z brwiami.

Podczas nie kończących się godzin dryfowania na skraju przytomności spostrzegłem wiszące na jednej ze ścian małe zwierciadło z polerowanego srebra, jedyną ozdobę pokoju, w którym leżałem. Nie poprosiłem jednak Dawusa, by mi je podał; być może słusznie. Zamknąłem oczy i zdryfowałem w nicość.


Kiedy się ocknąłem, Dawus wciąż tkwił na tym samym miejscu. Wciągnąłem nosem powietrze. Moje zatoki muszą być wysłane jątrzącymi się pęcherzami, pomyślałem. Było to jednak mniej bolesne niż oddychanie przez usta.

– Jak długo… – zacząłem i urwałem. Dawus poderwał głowę, patrząc na mnie wyczekująco. -…odkąd zasnąłem? – wymusiłem na sobie dokończenie pytania.

Mówienie sprawiało mi ból, od którego oczy zaszły mi łzami, mniejszy jednak niż przedtem.

– …wczoraj – dotarły do mnie jego słowa. – Obudziłeś się na krótko i powiedziałeś „mów”. To twoje pierwsze słowo, odkąd cię wyciągnęli z wody.

– Kiedy to było?

– Jeden… dwa… trzy dni temu. – Dawus musiał to sobie liczyć na palcach.

Trzy dni upłynęły, a ja nie pamiętałem niczego, nawet snów. Niczego! Tylko…

Niezmierzona, czarna i zimna głębia. Płomienie. Dym. Pływająca deska. Kule ognia nad głową. Odór spalonych włosów i skóry. Krzyk ludzi. Nagły wstrząs. Ostre kamienie pod wodą. I bezruch, do połowy w wodzie, od połowy na brzegu. Niebo równie czarne i zimne, ale nakrapiane gwiazdami, coraz jaśniejsze za każdym razem, kiedy na chwilę się budziłem z niespokojnej drzemki: stalowoszare, niebieskie, różowe. Głosy, czyjeś ręce wyciągające mnie z wody. „Na nic”, ktoś powiedział. „Po co się męczyć? To nikt z naszych”. „Ale ten duży go zna. Duży ma srebro w mieszku”.

Owinięty w płótno. Złożony na wozie. Obok – inne ciała. Żywe czy martwe? Dawus pochyla się nade mną, zmieniony nie do poznania. Nigdy przedtem nie widziałem go płaczącego. Droga bez końca, wstrząsy, uderzenia, a w końcu spoczynek na niewyobrażalnie miękkim łóżku, w chłodnym, ciemnym i cichym pokoju. Głos kobiety: „Jeśli czegoś jeszcze potrzebujesz…” I głos Dawusa: „Zjadłbym coś”. Ja też czułem głód, ale byłem za słaby, by mówić, a kiedy przyniesiono jedzenie, zapach przypalonego mięsa przyprawił mnie o mdłości.

Co jeszcze pamiętam? Twarz Pompejusza, wykrzywiona nienawiścią. Tiro zaniepokojony i niepewny. Usiłowałem wypchnąć te obrazy ze świadomości i zastąpić je innymi twarzami… Bethesdy… Diany…

– Meto! – powiedziałem.

– Nie, to ja, teściu. – Dawus nie zrozumiał, o co mi chodzi, uśmiechnął się i pochylił nade mną.

Pokręciłem głową.

– Ale gdzie…?

– Ach! – Teraz zrozumiał. – Meto jest z Cezarem. Wracają do Rzymu.

– Kiedy?

– Wyruszyli w dzień po ucieczce Pompejusza. Cezar wygłosił mowę na forum, podziękował obywatelom za pomoc, zostawił swój garnizon i pomaszerował na północ, na Via Appia. Meto jest z nim. Było to trzy dni temu.

– Widziałeś się z Metonem?

– O, tak! Mam ci opowiedzieć? Dasz radę słuchać?

Skinąłem głową.

– A więc tak… Kiedy cię zostawiłem w porcie, dość szybko znalazłem Metona. Nic trudnego, był przecież z Cezarem. Trudno nie zauważyć tej jego czerwonej peleryny! Natknąłem się na nich w drodze na forum. Wracałem tą samą drogą, którą szliśmy z Pompejuszem do portu. Ochrona Cezara byłaby mnie zabiła, ale zrobiłem, jak mi radziłeś, i rzuciłem miecz na ziemię. Meto się ucieszył na mój widok. Powiedziałem mu, co zrobiłeś, że odpłynąłeś z Pompejuszem. Cezarowi spieszno było do portu. Pokazałem im, jak ominąć pułapki, i dotarliśmy na nabrzeże w chwili, gdy ostatni żołnierze Pompejusza od niego odbijali. Z samego końca wypatrzyłem i rozpoznałem okręt Pompejusza, który właśnie wypływał przez przejście. Pokazałem go Metonowi, a ten z kolei Cezarowi. Patrzyliśmy, jak się przebija. Przez chwilę wyglądało na to, że Pompejusz znalazł się w poważnych opałach, dryfując na południowy falochron. Odmówiłem za ciebie modlitwę do Neptuna. Mało co było widać z powodu dymu i ciemności, ale przysiągłbym, że widzę, jak ktoś wyskakuje do wody. Meto nic nie zauważył, nikt inny też. Mówili mi, że mi się przywidziało, że nikt nie mógłby dostrzec czegoś takiego w tych warunkach i z tak daleka. Ja jednak byłem pewien. Chcesz trochę wody?

Kiwnąłem głową.

Dawus przyniósł dzbanek i nalał mi do glinianego kubka. Wziąłem go od niego i podniosłem do ust. Ręce miałem pokaleczone i poparzone, ale sprawne. Przełykanie też nie okazało się tak bolesne, jak się obawiałem. Poczułem, jak burczy mi w brzuchu.

– Jestem głodny.

– Każę kucharzowi zrobić ci coś łatwego do połykania. – Dawus skinął głową. – Może kleik na zimno? Karmią tu wcale nieźle. No, za takie pieniądze, jakie od nas zdzierają, tak być powinno. Ludzie mówią, że to najlepszy zajazd w Brundyzjum. Na mój gust za dużo stosują owoców morza.

Nakazałem mu gestem, by wrócił do swojej opowieści.

– Na czym to skończyłem? Ach, tak… Okręt Pompejusza. Wypłynął w końcu, ale ledwo mu się to udało. Trzeba było widzieć wtedy Cezara! Myślał już, że wpadnie mu w ręce sam Pompejusz. Wpatrywał się w ten okręt jak kot w ptaka. Jednak nic z tego nie wyszło; okręt wyśliznął się z portu lekko jak bobek z koziego tyłka. Inne też, tylko dwa wpadły na falochron i zostały. Cezar wysłał ludzi na łodziach rybackich, żeby je zdobyli i wzięli załogi do niewoli. Ależ to była noc! Jedna zwariowana plątanina, a Meto zawsze w samym środku akcji. – Dawus zmarszczył brwi. – Nie bardzo się zdenerwował, kiedy się dowiedział, że odpłynąłeś z Pompejuszem. Miał tę swoją minę… wiesz, taką, że nie wiadomo zupełnie, o czym myśli… w każdym razie ja nie wiem… i powiedział, że może tak właśnie będzie najlepiej. Zapytał mnie, czy zamierzam wracać z nim do Rzymu, bo jeśli tak, to mam trzymać język za zębami. Na razie nie chciał, aby Cezar czy Marek Antoniusz się dowiedzieli o twoim odpłynięciu. Pewnie myślał, że postawiłoby go to w złym świetle. Wiesz, skoro ojciec trzyma z wrogiem… Pokazałem mu pieniądze od ciebie i powiedziałem, że dam sobie radę bez jego pomocy. Myślę, że chętnie się mnie pozbył. Następnego dnia, po przemowie na forum, Cezara już nie było. I bardzo dobrze. I tak chciałem zostać tu jeszcze parę dni.

– Dlaczego? – Wypiłem następny łyk wody.

– Bo byłem pewien, że widziałem kogoś skaczącego do wody z okrętu Pompejusza… albo wypchniętego.

– I pomyślałeś, że to mogłem być ja. Dlaczego?

– Miałem po prostu przeczucie. Nie umiem tego wytłumaczyć. Wiedziałem, że coś jest nie w porządku. To, jak mi dałeś te pieniądze, jak do mnie mówiłeś… jak gdybyś nie spodziewał się już nigdy wrócić do domu. Musiałem się upewnić. Po południu tego dnia, kiedy Cezar i Meto odjechali, postanowiłem obejść cały port, zaczynając od południowego falochronu, jako że okręt Pompejusza przepłynął najbliżej niego. Dowódca garnizonu rozstawił tam ludzi, by szukali ciał wyrzucanych na brzeg i pilnowali, by nikt nie obrabował zwłok. Większość znalezionych była martwa. Niektórzy zginęli od strzał, inni byli okropnie spaleni. Prawdę mówiąc… nie spodziewałem się ujrzeć ciebie żywego. Kiedy ujrzałem twoją twarz, a ty otworzyłeś oczy… – Głos mu nagle ochrypł.

Skinąłem głową.

– A więc Meto nic nie wie?

– Nie. Myśli, że jesteś z Pompejuszem. To dopiero będzie niespodzianka, kiedy wrócimy do Rzymu i on cię zobaczy! Może do tego czasu brwi ci odrosną…


Zimny kleik przyniesiony z kuchni rzeczywiście podziałał trochę kojąco na mój przełyk. Stwierdziłem, że jestem wściekle głodny, ale Dawus bacznie pilnował, abym nie zjadł za dużo w zbyt krótkim czasie. Po jakimś czasie zebrałem się na odwagę i poprosiłem go o podanie lusterka. Okazało się, że bynajmniej nie jestem tak strasznie okaleczony, jak się obawiałem. Owszem, brwi zniknęły i efekt nie dodawał mi urody, ale przynajmniej nie doznałem poważniejszych oparzeń twarzy. Wchłonąłem do płuc sporo morskiej wody, dymu i żaru, ciało miałem pokryte skaleczeniami, oparzeniami, pęcherzami i siniakami (zwłaszcza na szyi po stalowym chwycie Pompejusza), a na łydce miałem paskudną, ropiejącą ranę zadaną przez grot włóczni, o który zawadziłem, wyskakując przez burtę. Kiedy Dawus mnie odnalazł, trawiła mnie gorączka i majaki, ale gdy wreszcie ustąpiła, zacząłem szybko wracać do siebie.

Niektórzy na moim miejscu mogliby sobie wyobrażać, że zostali ocaleni dzięki interwencji bogów, mających dla nich specjalne zadania do wypełnienia. Ja jednak widziałem siebie jako płotkę zbyt małą, by zatrzymała ją sieć Neptuna, albo przemoczoną gałązkę rzuconą w palenisko Hadesu, która zadymiła i zasyczała, ale ogień jej nie strawił.


Spieszno mi było do Rzymu, a jeszcze spieszniej, by znów zobaczyć się z Metonem. W obozie Cezara nie mogłem z nim otwarcie rozmawiać, a miałem mu wiele do powiedzenia i wiele chciałem się od niego dowiedzieć.

Zrezygnowaliśmy ze skrótu Tirona przez grzbiet Apeninów i ruszyliśmy na północ gościńcem Via Appia śladami Cezara. Posuwał się on w tempie wręcz nieprawdopodobnym, zwłaszcza jak na tak liczną armię. Ja również starałem się szybko jechać, ale wkrótce sobie uzmysłowiłem, że nie mogę dotrzymać mu kroku, a cóż dopiero mówić o dogonieniu go. Pogodziłem się z tym, że spotkam Metona dopiero w Rzymie. W każdym mijanym miasteczku, do którego przybywaliśmy w kilka dni po pobycie Cezara, nikt nie mówił o niczym innym. Wszędzie, gdzie się pojawił, wódz był witany dziękczynnymi hołdami; miejscowi notable ochoczo przysięgali mu lojalność. Jeśli ktokolwiek wolałby widzieć triumf Pompejusza, nikomu się z tym nie zdradzał.

Pogoda była przyjemna. W Beneventum dopadł mnie nawrót gorączki i straciliśmy cały dzień, ale na ogół utrzymywaliśmy niezłe tempo.

Dotarliśmy do Rzymu przez bramę Kapeńską o zachodzie słońca w nony, piątego dnia kwietnia.

Diana rozpłakała się na widok Dawusa. Bethesda rozpłakała się na mój widok. Za to Mopsus i Androkles śmiali się za wszystkich domowników.

Dowiedziałem się, że Meto wpadł w odwiedziny tylko raz, na drugi dzień po powrocie do miasta. Powiedział, że Dawus jest w drodze do domu, ale ja odpłynąłem z Pompejuszem do Dyrrachium. Moje pojawienie się było więc zupełnie nieoczekiwane… nawet dla mnie… ale tym większą z niego czerpaliśmy radość. W domu brakowało tylko jednej osoby, ale nikt za nią nie tęsknił, poza może obu urwisami. Meto rozkazał gladiatorowi Cykatriksowi, pozostawionemu przez Pompejusza jako ochroniarz i strażnik, wynosić się i nigdy nie wracać. Butny niegdyś niewolnik, którego pan musiał uchodzić za morze przed człowiekiem panującym teraz w Rzymie, posłuchał potulnie zadowolony, że zachował głowę. Zniknął bez śladu i nikt nie wiedział, gdzie się podziewa.

Tego wieczoru przyszedł do nas Eko wraz z całą rodziną. Po kolacji, która upłynęła w atmosferze radosnego podniecenia, obydwaj zaszyliśmy się w moim gabinecie i do późna w noc gwarzyliśmy nad pucharami rozcieńczonego wina. Bałem się, że zacznie mnie wypytywać, jak udało mi się wynegocjować zwolnienie Dawusa, a potem samemu wymknąć się Pompejuszowi, ale Eko, podobnie jak reszta rodziny, przyjął po prostu, że uciekłem się do jakiegoś niewinnego podstępu. Uznałem, że na razie powinienem zatrzymać w tajemnicy i okoliczności śmierci Numeriusza, i knowania Metona.

Eko zapoznał mnie z najnowszymi plotkami z Forum. Wiadomość o ucieczce Pompejusza dotarła do miasta tuż przed przybyciem Cezara i wywołała falę zarówno strachu, jak i radości. Cezar zwołał posiedzenie senatu, czy raczej jego resztek, na kalendy kwietniowe. Krążyło wiele spekulacji na temat żądań, jakie zamierza wysunąć, i reakcji na nie, ale dla wszystkich było jasne, że w Rzymie nie pozostał ani jeden senator, który mógłby i chciał mu się przeciwstawić.

Uporczywie twierdzono, że Cezar pokaże się na Forum i przemówi do ogółu obywateli, ale jak dotąd do tego nie doszło. Być może zwycięski wódz obawiał się wrogiego przyjęcia, a nawet zamieszek.

Kiedy Cezar włamał się do świętego skarbca w świątyni Saturna, który stanowił rezerwę republiki na wypadek wojny, rozległy się szmery niezadowolenia. Olbrzymie sumy w złotych i srebrnych sztabach tam zdeponowane miały zostać wykorzystane wyłącznie w takiej sytuacji i pozostawały nietknięte od niepamiętnych czasów. Uciekający z Pompejuszem konsulowie zastanawiali się, czy nie otworzyć skarbca, ale i oni zdecydowali zostawić skarb w spokoju. Cezar zaś przywłaszczył go sobie jak zwykły złodziej, tłumacząc: „Święty skarb został zgromadzony przez naszych przodków do użycia na wypadek ataku Galów. Podbiwszy Galię, osobiście wyeliminowałem wszelkie takie zagrożenie, teraz więc zabieram złoto”.

Trybun Metellus usiłował zapobiec nielegalnemu otwarciu skarbca i własną piersią zastawił zapieczętowane drzwi. Cezar rzekł mu: „Jeśli mnie do tego zmusisz, Metellusie, każę cię zabić. Wierz mi, że wypowiadanie takiej groźby sprawia mi więcej bólu niż jej wykonanie”. Na takie dictum trybun się wycofał.

Cezar ukradł święty skarb i groził śmiercią urzędnikowi wykonującemu swe obowiązki. Mimo nieustannych zapewnień o chęci negocjacji z Pompejuszem i przywrócenia konstytucji, jasno dał w ten sposób do zrozumienia, że jest gotów złamać każde ograniczające go prawo i uśmiercić każdego sprzeciwiającego mu się człowieka.

A Cycero? Po drodze do Rzymu Cezar odwiedził go w jego willi w Formiach, prosząc o powrót do miasta i wzięcie udziału w pracy senatu. Cycero delikatnie odmówił i ostentacyjnie wyruszył do swego rodzinnego Arpinum, by tam z opóźnieniem świętować dzień togi swego syna. Cezar na razie tolerował tę deklarowaną neutralność. Czy Pompejusz wykaże równe zrozumienie, kiedy zjawi się znów w Italii z ogniem i mieczem? Biedny Cycero… złapany w pułapkę jak zając Ezopa, miotający się między lwem a lisem.

– Co słychać u twojego brata? – spytałem Ekona. – Zdaje się, że odwiedził was po przybyciu z Cezarem do miasta?

– Tak, i to był jedyny raz, kiedy mogliśmy się z nim zobaczyć. Jest pewnie zbyt zajęty, by się wyrwać spod boku swego wodza. Jeśli plotki nie kłamią, lada dzień wyruszą znowu w pole. Cezar zostawi Antoniuszowi dowództwo w Italii, a sam pospieszy do Hiszpanii, zmierzyć się z tamtejszymi legionami Pompejusza.

– Muszę się widzieć z Metonem, zanim odjedzie – powiedziałem.

– Jasne, tato. Sztab Cezara jest zakwaterowany w Regii, bo jako pontifex maximus ma on prawo tam rezydować. Przejdziemy się tam obaj jutro. Chcę tam być, żeby zobaczyć minę Metona. Będzie równie zaskoczony twoim przybyciem jak my wszyscy!

– Nie, synu. Chcę się z nim spotkać sam, w miejscu, gdzie będziemy mogli poufnie porozmawiać. – Zastanawiałem się nad tym przez chwilę, aż znalazłem rozwiązanie. – Poślę mu dzisiaj wiadomość i poproszę o spotkanie nazajutrz.

– Oczywiście. – Eko sięgnął po tabliczkę woskową i rylec. – Podyktuj mi, napiszę za ciebie.

– Dzięki, ale sam to zrobię.

Eko popatrzył na mnie ze zdziwieniem, wręczył mi jednak przybory do pisania. Usiadłem przy stoliku i napisałem:


Do Gordianusa Metona od jego ojca.

Ukochany synu! Jestem z powrotem w Rzymie i mam się dobrze. Nie wątpię, że ciekawią cię moje peregrynacje, jak i ja jestem ciekaw Twoich. Spotkajmy się jutro w południe w „Tawernie rozpusty”.


Zamknąłem drewniane wieczko tabliczki, przewiązałem tasiemką i zapieczętowałem ją woskiem, po czym oddałem Ekonowi.

– Dopilnujesz, aby któryś z niewolników mu to doręczył? Jestem zbyt zmęczony, by utrzymać oczy otwarte choćby jeszcze chwilę.

– Naturalnie, tato.

Eko spojrzał na woskową pieczęć i zmarszczył brwi, ale ani słowem tego nie skomentował.

Rozdział 24

Po jaskrawym słońcu na zewnątrz panujący w tawernie mrok był niemal nieprzenikniony. Ta nienaturalna ciemność, podkreślona jeszcze nielicznymi punktami upiornego światła oliwnych lamp, przepełniła mnie nieokreślonym niepokojem, który szybko narastał aż do progu paniki. O mało nie uciekłem z powrotem na ulicę, ale nagle zrozumiałem, z czym mi się to kojarzy: z zimną, nieprzejrzystą wodą pod płonącymi na powierzchni drewnianymi szczątkami machin bojowych w porcie w Brundyzjum. Odetchnąłem głęboko, z wysiłkiem odwzajemniłem przymilny uśmiech właściciela lokalu i przeszedłem przez salę, obijając się kolanami o twarde ławki. Tawerna była prawie pusta i tylko paru bywalców garbiło się nad kubkami pitego w samotności wina. Odszukałem ławę wbudowaną we wnękę w rogu tylnej ściany. Tam właśnie siedziałem podczas mojej ostatniej wizyty w tym przybytku, kiedy spotkałem się z Tironem. Było to też ponoć ulubione miejsce Numeriusza Pompejusza, gdzie zwykł negocjować swoje podejrzane transakcje. Jak powiedział Tiro, „nazywał je swoim kątem”. Czy teraz w mrocznym wnętrzu tawerny czai się lemur Numeriusza? Wtedy poczułem ukłucie niepokoju na myśl, że zajmuję jego miejsce. Teraz nie czułem nic. Zdałem sobie nagle sprawę, że już nie widuję w snach jego twarzy, prawie wcale też o nim nie myślę od chwili, kiedy wyznałem swą zbrodnię Pompejuszowi i wyskoczyłem z jego okrętu, spodziewając się śmierci. Wraz z zamordowaniem Numeriusza umarły moje pretensje do moralnej wyższości. W Brundyzjum zaś umarło moje poczucie winy. Nie byłem dumny ze swego czynu, ale też nie kwestionowałem go. Byłem odarty z samouwielbienia, lecz już nie wyrzucałem sobie niczego. Byłem jak człowiek bez bogów, już niepewny, co czuję, co myślę, w co wierzę, ani też gdzie jest moje miejsce na świecie.

Publiczny zegar słoneczny nieopodal wejścia do tawerny wskazywał, że przyszedłem nieco za wcześnie. Meto zaś zjawił się z punktualnością wyrobioną przez lata służby wojskowej w samo południe. Jego młodsze oczy szybciej przyzwyczaiły się do panującego w lokalu mroku; rozglądał się tylko przez chwilę, zanim mnie namierzył i ruszył przez salę sprężystym, zdecydowanym krokiem, ani razu nie uderzając się o meble. Trudno mi było odczytać wyraz jego twarzy, ale w jego zachowaniu było coś dziwnego. Zanim zdążyliśmy zamienić choćby słowo, pojawił się gospodarz. Zamówiłem po kubku jego „najlepszego”. Meto zaprotestował, że nie pija o tak wczesnej porze, więc zawołałem jeszcze o wodę.

– To ci zaczyna wpadać w zwyczaj, tato – Meto się uśmiechnął. – Pojawiasz się tam, gdzie jesteś najmniej oczekiwany. Ostatnie wieści, jakie miałem o tobie, mówiły, że…

– Że płynę do Dyrrachium z samym Pompejuszem. Dawus mi mówił, że niezbyt cię to zmartwiło.

– Nie nazwałbym tego uczciwą zamianą, tato. Ty za Dawusa? Nie bardzo rozumiałem, o co ci chodzi. Pompejusz stracił krewnego i zmusił cię do szukania zabójcy, Dawusa zaś zabrał jako zakładnika? – Meto pokręcił z niesmakiem głową. – Strasznie małostkowe jak na kogoś, kto nazwał się Wielkim. Musiał postradać zmysły.

– To bardziej skomplikowana sprawa, niż ci się wydaje, synu. Czy Dawus nie powiedział ci, kim był zamordowany?

– Nie.

– To był młody człowiek imieniem Numeriusz Pompejusz. – Nawet w tym mdłym świetle zauważyłem, że twarz Metona zmarszczyła się w napięciu. – Czy to ci coś mówi?

– Być może.

Karczmarz przyniósł nam dwa kubki i dzbanek wody.

– Metonie, w przeddzień ucieczki Pompejusza z Rzymu Numeriusz przyszedł do mojego domu. Pokazał mi dokument, rodzaj paktu, spisany twoją ręką… rozpoznałem nawet twój styl… i podpisany przez ciebie i kilku innych. Musisz wiedzieć, o jakim dokumencie mówię.

Meto przesunął palcem po krawędzi kubka.

– Numeriusz miał ten dokument? – spytał.

– Tak.

– I co się z nim stało?

– Spaliłem go.

– Jak to możliwe?

– Zabrałem mu go. On mnie próbował szantażować, Metonie. Zagroził, że odeśle ten pergamin Cezarowi, aby ciebie skompromitować i ujawnić twoją rolę w spisku na jego życie.

Meto odwrócił twarz w taki sposób, że cień spowił jego oczy, ale wciąż widziałem prostą linię zaciśniętych warg i bliznę spod Pistorii.

– I został zamordowany? – spytał.

– Nie wyszedł żywy z mojego domu.

– Ty?

– Zrobiłem to dla ciebie, Metonie.

Osunął się na ławie, nagle zgarbiony, jakby siły go opuściły. Podniósł kubek i wychylił go jednym haustem. Pokręcił głową.

– Tato, nigdy nie myślałem, że…

– Numeriusz mówił mi, że ma inne dokumenty, równie obciążające – przerwałem mu. – I też pisane przez ciebie. Czy to mogła być prawda? Istnieją takie dokumenty?

– Tato…

– Odpowiedz mi.

– Tak.

– Metonie, Metonie! Jak, na Hades, mogłeś być taki nieostrożny! Dlaczego pozwoliłeś, aby takie rzeczy wpadły w łapy takiego typa? Numeriusz powiedział mi, że gdzieś je ukrył. Szukałem ich, chciałem je zniszczyć, ale nigdy ich nie odnalazłem. – Westchnąłem ciężko. – Co z tym spiskiem? Czy innych obleciał tchórz? Wiem, że nie ciebie. To do ciebie niepodobne. Czy zatem niemożliwe było wykonanie waszych zamiarów? Nadal to planujecie? A może się wam odwidziało?

Nie odpowiedział.

– Dlaczego obróciłeś się przeciwko niemu po tylu latach, Metonie? Czy w końcu ujrzałeś go takim, jakim jest naprawdę? Ludzie jak Cezar i Pompejusz nie są herosami, synu. To potwory. Swoją chciwość i ambicję nazywają honorem, i dla ich zaspokojenia zdolni są roznieść w pył cały świat. Ale kim ja jestem, by ich sądzić? Każdy człowiek robi, co musi, żeby chronić swoją cząstkę świata. Jaka jest różnica między mordowaniem całych wsi czy armii a zabiciem jednego człowieka? Motywy Cezara i moje różnią się tylko skalą. Konsekwencje i cierpienie w obu wypadkach dotykają niewinnych.

– Tato…

– Może stałeś się mu zbyt bliski? Intymność łatwo się przeradza w gorycz. Ludzie mówią, że ty i on… Czy Cezar cię w jakiś sposób znieważył? Czy rozdźwięk między wami… to kłótnia kochanków?

– Tato, to nie jest tak, jak myślisz…

– Więc powiedz mi, jak jest.

– Nie mogę ci tego wytłumaczyć. – Pokręcił powoli głową.

– Nieważne. Ważne jest tylko to: dopóki Cezar żyje, a te dokumenty gdzieś są ukryte, jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Gdyby ktoś je odkrył i doniósł Cezarowi…

– Tato, co zaszło na okręcie Pompejusza w porcie?

– Było tak, jak Dawus ci opowiedział. Zająłem jego miejsce, zapewniając Pompejusza, że wiem, kto zabił Numeriusza. Kiedy okręt zbliżał się do przejścia między waszymi pływającymi groblami, on zażądał, bym natychmiast mu to wyjawił. No, to wyjawiłem. Powiedziałem mu o wszystkim. Wpadł w szał jak dzikie zwierzę. Wsiadałem na jego okręt, nie spodziewając się, że opuszczę go żywy, Metonie. Skoczyłem jednak za burtę i jakimś cudem przeżyłem, a następnego dnia Dawus mnie znalazł na brzegu.

– Dzięki za to bogom! – wykrzyknął, po czym wziął głęboki oddech. – Powiedziałeś więc Pompejuszowi wszystko? O spisku na życie Cezara?

– Tak.

– I o mojej w nim roli?

– Tak.

– Uwierzył ci?

– Z początku nie. Ale w końcu uwierzył.

Zapadło długie milczenie…

– Musisz mi wierzyć, tato, że nigdy nie chciałem, abyś został w to wszystko wmieszany.

Odwrócił się przodem do mnie. Światło lampy padło na jego oczy. Ich wyraz był tak nieszczęśliwy, że odruchowo wyciągnąłem rękę i położyłem na jego dłoni. Przez chwilę pozwolił na ten dotyk, po czym raptownie wstał.

– Muszę iść, tato

– Teraz? Ale, Metonie…

Patrzył na mnie błyszczącymi oczyma.

– Tato, cokolwiek się wydarzy, nie wstydź się za mnie. Wybacz mi.

– Meto nie!

Odwrócił się i ruszył do wyjścia, obijając się ślepo o stoły i ławki. Po chwili zniknął mi z oczu. Czego ja się spodziewałem po tym spotkaniu? Na pewno więcej, niż otrzymałem. Meto nic mi nie powiedział. Oczywiście chciał mnie chronić, jak ja chroniłem jego. Pozostawił mnie z tymi samymi pytaniami bez odpowiedzi i snutymi ślepo domysłami, które wirowały mi w głowie od miesięcy. Nie tknąłem dotąd swojego wina; sięgnąłem po kubek i zacząłem powoli pić, zapatrzony w mroczne kąty tawerny. Panująca tu ciemność, która z początku tak mnie denerwowała, teraz stała się miłym schronieniem.

Gospodarz wyrósł przy moim stoliku, unosząc mi przed oczy dzbanek.

– Jeszcze wina?

– Dlaczego nie?

Siedziałem, piłem i rozmyślałem. Co się stanie z Metonem? Co z Cezarem? Z Pompejuszem, Cyceronem, Tironem? A Mecja i Emilia? Wino rozpływało się w moim ciele powolną, ciepłą falą. W pewnej chwili złapałem się na tym, że gapię się na jakąś niewyraźną sylwetkę po drugiej stronie sali przekonany, że to lemur Numeriusza. Wrażenie było tak silne, że niemal widziałem jego martwe oczy wlepione wprost we mnie.

Nie czułem jednak strachu; pomyślałem nawet, jak by było dobrze, gdybym mógł do niego pomachać i zaprosić na wino, jeśli lemury piją. O co bym go zapytał? No, to chyba jasne… Gdyby żył, czy ożeniłby się z Emilią, mimo że Pompejusz planował dla niego małżeństwo z kimś innym? Czy też wzgardziłby nią, skazując swe nie narodzone dziecko na śmierć równie nieuchronnie, jak spowodowała to jego własna śmierć? No i oczywiście spytałbym, gdzie, na Hades, schował te przeklęte dokumenty. Gdzie? Może właśnie w Hadesie! Zaśmiałem się na tę myśl, choć śmiech był bardziej podobny do czkawki. Nie jadłem dzisiaj śniadania i tak jak Meto nie przywykłem do picia o tej porze dnia. Dzięki winu jednak moje myśli błądziły swobodniej, choć bez celu. Dzięki Dionizosowi, pomyślałem, który rozluźnia lędźwie, wyzwala umysły i języki. W dniu jego święta, w liberalia, nawet niewolnicy mogą mówić swobodnie, święta moc wina bowiem jest ponad wszelkie ziemskie okowy. Przez nie Dionizos oświeca ludzkie umysły tak, jak nie potrafi tego żaden inny bóg, nawet Minerwa.

I stało się tak, że właśnie tam, w „Tawernie rozpusty”, Dionizos zesłał mi mądrość. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć łańcuch myśli, który doprowadził mnie do tego, czego szukałem? Przypomniałem sobie ni stąd, ni zowąd coś, co Tiro powiedział o Numeriuszu. Tu, właśnie w tym miejscu, które teraz zajmowałem, Numeriusz chwalił mu się zdobyciem pewnych dokumentów… dowodów na istnienie spisku przeciwko Cezarowi. Czyste niebezpieczeństwo ich posiadania i lukratywne możliwości szantażu wprawiły go w euforię.

Powiedział Tironowi: „Siedzę na czymś wprost niewiarygodnym”.

Gdzie są te dokumenty?

Mecja przeszukała ich dom rodzinny. Ja przeszukałem jego sekretne gniazdko miłości. Numeriusz musiał więc mieć jakąś inną skrytkę na dokumenty.

„Siedzę na czymś wprost niewiarygodnym”. Numeriusz był pijany, kiedy wygłaszał tę przechwałkę przy Tironie. Być może trzeba być równie pijanym, żeby zrozumieć to dosłownie.

Przesunąłem palcami po ławie. Siedzisko było wytarte do gładkości od wieloletniego użytkowania, a deski połączone ze sobą jak monolit. Pochyliłem się do przodu i postukałem kłykciami w jedną z podpór. Odgłos był głuchy, jakby deska była pusta w środku. Zgiąłem się jeszcze bardziej i po omacku zbadałem jej płaską powierzchnię. Drewno nie było tam tak wygładzone; trafiałem na drobne drzazgi i zagłębienia od kopnięć, ale nie znajdowałem luźnej deszczułki czy czegoś w tym rodzaju. Tylko w jednym miejscu podpora była pęknięta i miała dziurę po gwoździu.

– Hej, ty! Chyba mi nie rzygasz na podłogę, co? – Czujny gospodarz, zaalarmowany moją postawą, wyrósł przy mnie jak spod ziemi. – Na bogów, człowiecze, jak potrzebujesz wiadra, to powiedz!

Nie zwracając na niego uwagi, nacisnąłem na deskę w okolicy pęknięcia, ale nic to nie dało. Wetknąłem więc palec w dziurkę i pociągnąłem. Tym razem powiodło się: odłupana szczapa uchyliła się na tyle, bym mógł wsunąć w powstałą szczelinę najpierw palec wskazujący, a potem i środkowy. Była mała i wąska, ale opuszkami palców wyczułem, że coś jest w nią wetknięte. Ścisnąłem ów przedmiot i pociągnąłem, ale za szybko i wyśliznął mi się z niewygodnego chwytu. Spróbowałem jeszcze raz, postękując z napięcia, co jeszcze bardziej zaniepokoiło właściciela tawerny. Wolniutko i ostrożnie wyciągnąłem ciasno zwiniętą rolkę pergaminu o grubości małego palca.

Wyprostowałem się i głośno wciągnąłem powietrze, chowając znalezisko w zaciśniętej pięści. Gospodarz stał nade mną wsparty pod boki, mierząc mnie wzrokiem z jawną dezaprobatą.

– Myślę, że powinieneś już sobie pójść – wycedził przez zęby.

– Tak – zgodziłem się potulnie. – Na mnie już rzeczywiście pora.

Pragnąłem natychmiast iść do Metona. Regia była niedaleko, raptem po drugiej stronie Forum, naprzeciwko domu westalek. Mimo zamroczenia winem stwierdziłem jednak, że szaleństwem byłoby wnosić obciążające materiały do domu Cezara. Musiałem wpierw zniszczyć te dokumenty, ale przedtem chciałem rzucić na nie okiem. Jedynym zaś miejscem, gdzie mógłbym to zrobić bezpiecznie, był mój własny dom. Zanurzyłem się więc w labirynt wąskich uliczek na tyłach Forum, dotarłem do Pochylni i poczłapałem pod górę, wyobrażając sobie, że w każdej chwili mogą mnie zatrzymać szpiedzy Cezara.

Drzwi otworzył mi Dawus. Kazałem mu je zaryglować i pospieszyłem do gabinetu. Rozwinąłem skrawki pergaminu i przebiegłem po nich wzrokiem, chcąc się upewnić, czy rzeczywiście są tak jednoznacznie niebezpieczne, jak twierdził Numeriusz. Nie mylił się. Sądząc po datach, spisek przeciw Cezarowi zawiązał się jeszcze przed przekroczeniem Rubikonu. Jeden z arkuszy stanowił coś w rodzaju manifestu i wyliczał, z jakich powodów należy go uśmiercić. Wśród nich najważniejsza była absolutna konieczność zapobieżenia wojnie domowej, która mogła się zakończyć jedynie unicestwieniem republiki. Ludzie wymienieni w tych dokumentach byli tymi samymi oficerami sztabowymi, którzy podpisali pakt pokazany mi przez Numeriusza i spalony przeze mnie po jego śmierci.

Ułożyłem dokumenty w palenisku i podpaliłem je. Wstrzymując oddech, patrzyłem, jak skręcają się w ogniu, czernieją i zamieniają w popiół. Strach, który ściskał mnie za gardło nieprzerwanie od chwili, kiedy zjawił się u mnie Numeriusz, opuścił mnie w tym samym miejscu, w którym owładnął mną.

Teraz musiałem zobaczyć się z Metonem. Zawołałem Dawusa i razem zeszliśmy na Forum. Pod Regią zastaliśmy kolejkę obywateli oczekujących na posłuchanie u Cezara, sięgającą niemal samego Kapitelu. Rozpoznałem wśród nich senatorów, bankierów i zagranicznych dyplomatów. Niektórzy osłaniali się przed słońcem szerokimi kapeluszami, nad innymi niewolnicy trzymali parasole. Przed słońcem czy przed bogami? – zadałem sobie pytanie. Niepotrzebnie, dodałem. Bogowie wstydziliby się patrzeć na tych ludzi, których można tylko nazwać petentami czekającymi na audiencję u króla.

Ominąłem wszystkich, kierując się prosto do wejścia. Powiedziałem wartownikowi, że jestem ojcem Gordianusa Metona i chcę się widzieć z synem.

– Nie ma go. Wyszedł w jakiejś sprawie tuż przed południem.

– Wiem, właśnie na spotkanie ze mną. Muszę znów z nim porozmawiać.

– Kiedy on jeszcze nie wrócił.

– Nie? A nie wiesz, gdzie może być?

– Powinien być tutaj, ale go nie ma. Wiem, bo właśnie przed chwilą imperator o niego pytał.

– Aha. Możesz mu przekazać ode mnie wiadomość, kiedy wróci?

– Oczywiście.

– Powiedz mu, że muszę się z nim pilnie widzieć. Niech przyjdzie jak najszybciej. Będę czekał na niego w domu.


Tego dnia Meto nie przyszedł, nie przysłał też żadnej wiadomości. Następnego ranka znów wybrałem się do Regii. Na posterunku stał ten sam wartownik, spytałem go więc o syna.

– Nie ma go tutaj – odpowiedział, patrząc przed siebie z kamienną twarzą.

– A gdzie jest?

– Nie mogę powiedzieć.

– Przekazałeś mu wczoraj moją wiadomość?

Wartownik zawahał się i dopiero po chwili rzekł znowu, że nie może powiedzieć.

– Jak to nie możesz?

– W ogóle nie powinienem z tobą rozmawiać. Idź lepiej do domu.

Zimny ciężar legł mi na sercu. Coś musiało się stać.

– Chcę odnaleźć syna – powtórzyłem. – Jeśli będzie trzeba, stanę w tej kolejce i poczekam na widzenie z Cezarem.

– Nie radzę. I tak cię nie przyjmie.

– Dlaczego?

Żołnierz w końcu spojrzał mi w oczy.

– Idź do domu, zarygluj drzwi i z nikim nie rozmawiaj. Jak imperator będzie chciał cię widzieć, sam po ciebie pośle. Mam nadzieję… dla twojego dobra… że tego nie zrobi.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Wartownik milczał i znów przybrał pozę posągu, zapatrzony gdzieś w dal. Zniżyłem głos do szeptu i spytałem:

– Znasz mojego syna?

– Myślałem, że znam.

– Co się z nim stało? Powiedz mi, proszę!

Widziałem, jak drga mu zaciskana szczęka.

– Zniknął – wykrztusił w końcu.

– Zniknął? Gdzie?

Spojrzał na mnie niemal ze współczuciem.

– Mówi się, że uciekł do Massilii, by przyłączyć się do Lucjusza Domicjusza. Nie wiedziałeś?

Spuściłem oczy. Czułem, jak palą mnie policzki.

– Meto zdrajcą… Kto by pomyślał?

W głosie żołnierza nie było złości. On naprawdę mi współczuł.

Zrobiłem, jak mi radził. Powlokłem się do domu, zabarykadowałem drzwi, zamknąłem się w gabinecie i z nikim nie rozmawiałem. Czy ucieczka Metona była wynikiem długich rozważań, czy aktem rozpaczy niedoszłego skrytobójcy, obawiającego się zdemaskowania? Gdybym znalazł skrytkę Numeriusza zaledwie chwilę wcześniej, kiedy Meto był jeszcze ze mną, czy mimo to uciekłby do Massilii? Rozgrzebałem machinalnie popiół w palenisku, rozmyślając nad kolejnym żartem, jaki sobie moim kosztem urządzili bogowie.

Rozdział 25

Kilka dni później Cezar opuścił Rzym, zmierzając do Hiszpanii. Jego trasa wiodła wzdłuż śródziemnomorskiego wybrzeża Galii, obok miasta-państwa Massilia, bronionego teraz przez Domicjusza z jego sześcioma milionami sesterców i namiastką armii.

Ahenobarbus stracił Korfinium bez walki; czy w Massilii pójdzie mu lepiej? Jeśli Cezar ją zdobędzie, czy i tym razem go oszczędzi? Jak postąpi z Massylczykami? A jak z dezerterem, który knuł jego zamordowanie? By ratować Metona, dokonałem ohydnego czynu. Teraz sam się będzie musiał ratować. Czułem się jak aktor, który opuszcza scenę przed finałem, nie mając już żadnych kwestii do wypowiedzenia, podczas gdy akcja sztuki toczy się dalej. Czy tak się czują lemury, obserwując świat żyjących? Miałem wrażenie, że bogowie dworują sobie ze mnie, Parki porzuciły mój los, a poplątana nić mojego żywota wypruła się z ich tkaniny i zwisa bezwładnie w próżni. Nieśmiertelni jednak jeszcze ze mną nie skończyli.


Któregoś ranka w połowie kwietnia do mych drzwi zastukał nieznajomy. Powiedział Dawusowi, że ma na sprzedaż oliwę. Kiedy mój zięć wyjaśnił mu, że pani domu nie ma (Bethesda akurat wyszła z Dianą na targ rybny), gość zapytał, czy nie mógłby zostawić jej próbki. Wręczył Dawusowi mały, okrągły gliniany słoik z cenną zawartością i odszedł. Incydent wydawał się najzupełniej niewinny, ale ponieważ przykazałem zięciowi meldować mi o wszystkich bez wyjątku przybyszach, posłusznie zjawił się z tą nowiną w ogrodzie, gdzie siedziałem nachmurzony pod posągiem Minerwy.

– Co tam masz? – spytałem.

– Oliwę. Przynajmniej tak powiedział ten człowiek.

– Jaki człowiek?

Dawus opowiedział o wizycie handlarza. Wziąłem do ręki słoik i badawczo go obejrzałem. Wąski dzióbek na górze był zakryty kawałkiem tkaniny, zamocowanym sznurkiem i zalanym woskiem. Naczynie niczym szczególnym się nie wyróżniało, tylko u podstawy miało wyryte dwa słowa: po jednej stronie OLIYUM, po drugiej MASSILIA.

– Oliwa z Massilii – mruknąłem. – Dobry produkt. Ale cóż za ciekawy zbieg okoliczności! A może… Dawusie, przynieś mi pusty słoik!

Zanim wrócił, skruszyłem woskową pieczęć i odwiązałem sznurek. Płatek tkaniny nie krył żadnych tajemnic: ot, kawałek białego lnianego płótna. Wyjąłem z dzióbka korek, który też niczym nie zwrócił mojej uwagi. Na wszelki wypadek go jednak rozciąłem; okazał się zwyczajnym, pełnym korkiem. Kiedy Dawus podał mi słoik, powoli przelałem do niego zawartość, przyglądając się połyskliwemu strumykowi.

– Myślisz, że może być zatruta? – spytał Dawus.

Dotknąłem oliwy palcem i powąchałem.

– Leje się, wygląda i pachnie jak zwykła oliwa – odrzekłem.

Kiedy słoik był już pusty, ustawiłem go tak, by słońce oświetliło jego wnętrze, i zajrzałem przez dzióbek. Zobaczyłem jednak tylko błyszczące oleiście ścianki. Potrząsnąłem słoikiem, odwracając otworem na dół. Nic z niego nie wypadło poza jeszcze kilkoma kroplami oliwy.

– Może to dziwne, a może nie – powiedziałem. – W końcu dlaczego jakiś kupiec nie miałby zaprezentować nam próbki swego towaru? Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy.

– Co z nią zrobimy, teściu? – Dawus podniósł do góry słoik z oliwą.

– Złożymy w ofierze Minerwie.

Było to logiczne rozwiązanie. Jeżeli to była tylko oliwa, to niewątpliwie najlepszej jakości i nadawała się na ofiarę dla bogini. Jeżeli zaś było tak, jak się Dawus obawiał, trucizna nie zrobi krzywdy posągowi z brązu. Wziąłem słoik z jego rąk i postawiłem na cokole u stóp Minerwy.

– Przyjmij tę ofiarę i ześlij nam mądrość – szepnąłem.

To nie mogło zaszkodzić.

Oryginalny słoik postawiłem na kamiennej płycie obok mojego krzesła. Usiadłem i zamknąłem oczy, pozwalając ciepłym promieniom kwietniowego słońca rozgrzać mą twarz. Moje myśli zaczęły się z wolna rozpływać, aż zapadłem w drzemkę.

Nagle usiadłem wyprostowany i zupełnie obudzony. Wstałem i przeszedłem do gabinetu, gdzie wśród ksiąg odszukałem pamiętniki dyktatora Sulli. Cierpliwie brnąłem przez opisy skandali politycznych, rzezi, łupienia miast, wizyt u wyroczni, hołdów dla ulubionych aktorów i seksualnych wyczynów autora, aż w końcu trafiłem na ustęp, którego szukałem:


Dowódca wojskowy i przywódca polityczny często muszą się uciekać do wysyłania tajnych wiadomości. Przypisuję sobie zasługę wynalezienia kilku sprytnych metod w tej materii.

Kiedyś, gdy musiałem przekazać tajne rozkazy sprzymierzeńcowi, wziąłem świński pęcherz, nadmuchałem go sztywno i pozwoliłem w takim kształcie wyschnąć. Następnie napisałem, co było trzeba, atramentem enkaustycznym. Kiedy zasechł, wypuściłem z pęcherza powietrze i wsadziłem go do słoika. Nalałem oliwy, która na nowo wypełniła pęcherz, po czym zapieczętowałem słoik i posłałem odbiorcy niby w prezencie. Mój sprzymierzeniec wiedział, że ma otworzyć go na osobności, wylać oliwę i rozbić słoik, aby wyciągnąć pęcherz, na którym mój list zachował się w niezmienionym stanie.


Przypominałem sobie mgliście, że kiedyś to czytałem, ale nie pamiętałem, czy kiedykolwiek rozmawiałem o tym z Metonem. Zakładałem jednak, że przeczytał on chyba każdą książkę z mojej biblioteki. Poza tym pamiętniki Sulli są akurat taką pozycją, nad którą Cezar by siedział, przygotowując własne zapiski i dyktując je Metonowi. To, że słoik pochodził z Massilii, nie mogło być przypadkiem.

Wróciłem do ogrodu. Minerwa uśmiechała się z lekka szyderczo, kiedy uderzałem słoikiem o kamień. Pękł na dwie równe części. Pęcherz zachował jego kształt. Ostrożnie wyprostowałem jego zgięcia, a potem nadmuchałem. Lśniąca warstewka oliwy nadawała malutkim woskowym literkom wygląd jeszcze ciepłych i miękkich, jak gdyby Meto napisał je dopiero przed chwilą.

List zaczynał się na szczycie pęcherza i ciągnął się spiralną linią w dół. Obracając go wolno, czytałem:


Tato, po przeczytaniu tego listu natychmiast go spal. W ogóle nie powinienem do Ciebie pisać, ale nie mogę pozwolić, byś żył, wierząc w kłamstwa. Prawda zawsze tyle dla Ciebie znaczyła. Wiedz, że zawsze byłem lojalny wobec C. i nadal jestem, pomimo wszystkiego, co mogłeś o mnie słyszeć. Spisek na życie C. był fikcją. Dokumenty, które zdobył N., były fałszywe, sporządzone za wiedzą i przyzwoleniem C. Zostały celowo podrzucone N. za pośrednictwem człowieka, któremu ufał. Naszym zamiarem było, aby N. przekazał je P, przekonany o ich autentyczności. W ten sposób P. sądziłby, że ja i inni jesteśmy wrogo nastawieni wobec C. i można nas pozyskać dla opozycji przeciw niemu. Moglibyśmy wówczas infiltrować najwyższe kręgi nieprzyjaciela. Jednak N. zamiast przekazać je P., zdecydował się wykorzystać je do własnych celów. Nigdy nie przewidywałem, że on może próbować Cię szantażować i w ten sposób wciągnąć w tę sprawę. Kiedy myślę, co zrobiłeś, aby mnie chronić, wprost płonę ze wstydu, bo wiem, jak bardzo ten akt był sprzeczny z Twoją naturą. Jednakże Twoje wyznanie wobec P. na temat mojej roli w fikcyjnym spisku mogło znacznie lepiej przekonać go o mojej nielojalności wobec C. niż mój pierwotny plan. Dzięki Tobie moja misja ma przynajmniej szansę powodzenia. Wybacz mi te toporne zdania, piszę w wielkim pośpiechu. Dla mojego dobra natychmiast zniszcz ten list.


W rogu widniało postscriptum napisane tak drobnym maczkiem, że oczy mnie rozbolały od jego czytania.


W noc przed przekroczeniem przez C. Rubikonu śnił on, że popełnia kazirodztwo z matką. Myślę, że ten sen był boskim znakiem, mówiącym, iż aby zrealizować swoje przeznaczenie, C. będzie musiał popełniać okropne, bezbożne czyny. Przełożył więc przeznaczenie nad sumienie. Tak samo jest ze mną, tato. Aby pójść za głosem obowiązku, zhańbiłem człowieka, który wyzwolił mnie z niewoli i uczynił swym synem. Nie dopuściłem Cię do tajemnicy, pozwoliłem, byś wierzył w kłamstwo. Jestem niegodnym synem. Dokonałem wyboru jak C., a kiedy raz przekroczy się Rubikon, nie ma już powrotu. Wybacz mi, ojcze.


Przeczytałem cały list jeszcze raz wolno i uważnie, aby się upewnić, że wszystko dobrze zrozumiałem. Podszedłem potem do paleniska i cisnąłem pęcherz w ogień. Zapach palonej oliwy i świńskiego ciała przypomniał mi Brundyzjum. Zbrodnia, którą popełniłem, aby chronić swego syna, w rzeczywistości pokrzyżowała jego sekretne plany. Moja spowiedź przed Pompejuszem, której dokonałem dla własnego oczyszczenia, pomogła Metonowi osiągnąć zamierzony cel. Świat uwierzył, że uciekł on do Massilii, zdradziwszy Cezara, a on naprawdę stał się jego głęboko zakonspirowanym szpiegiem w obozie wroga. Czy teraz grożące mu niebezpieczeństwo jest mniejsze, czy jeszcze większe?

Wróciłem do ogrodu i przysiadłem u stóp Minerwy. Modliłem się o oświecenie i doznałem go. Nic nie było jednak dzięki temu prostsze; każdy nowy strzęp informacji czynił otaczający mnie świat jeszcze bardziej tajemniczym. Od frontu domu dobiegły mnie głosy powracających Bethesdy i Diany. Zawołałem je i po chwili zjawiły się w ogrodzie.

– Córko, sprowadź tu Dawusa. Żono, poślij po Ekona. Czas, aby nasza rodzina odbyła spotkanie. Czas, abym powiedział wam… prawdę.


Minął kwiecień; maj przyniósł nam czyste niebo i łagodne ciepło. Drzewa pokryły się liśćmi, chwasty wyjrzały przez szpary w bruku. Wiosna dała Rzymowi poczucie ulgi, jakkolwiek iluzoryczne, od okropnej niepewności czasu wojny. Z Galii nadeszły wieści, że Massilia zamknęła bramy przed Cezarem, który zostawił dowodzenie oblężeniem swoim oficerom, a sam podążył dalej do Hiszpanii. Starzy żołnierze sprzeczali się na Forum o to, jak długo potrwa oblężenie. Massylczycy są znani z uporu, zaciętości i dumy. Niektórzy sądzili, że z łatwością mogą oni odpierać ataki tak długo, aż Pompejusz przyśle im posiłki. Inni twierdzili, że Cezarowi sprzyja Fortuna i wszystko skończy się w kilka lub kilkanaście dni. Czy Massylczycy mogą oczekiwać od Cezara takiej samej łaskawości, jaką okazywał w Italii, czy też raczej zrówna on miasto z ziemią, wyrżnie obrońców, a ludność sprzeda w niewolę?

Usiłowałem nie wyobrażać sobie, co może czekać szpiega przyłapanego w takich niespokojnych okolicznościach albo wziętego przez swoich za wroga.

Któregoś ranka szedłem przez Forum w towarzystwie Mopsusa i Androklesa. Nieskazitelność wiosennego dnia odsunęła ode mnie wszelkie ponure myśli. Mój nastrój szybował w górę, niesiony zefirem ciepłego, przesyconego słońcem powietrza. Kierując się nagłym impulsem, postanowiłem zająć się zadaniem, które od samego powrotu do Rzymu odkładałem na później. Szliśmy przez Forum, nie zatrzymując się. Nie chciałem, by katastroficzne plotki zepsuły mi humor. Codzienna dawka chaosu i strachu może poczekać jeszcze godzinę.

Chłopcy nie pytali, dokąd idziemy. Nie obchodziło ich to. Już samo wyjście do miasta w taki cudowny ranek było dla nich nagrodą. Na ulicach panowało ożywienie. Sprzedawcy zachwalali swoje towary, niewolnicy dźwigali kosze zakupów. Kobiety otwierały szeroko okiennice, by wpuścić do domów ciepły, słodki oddech wiosny.

Dotarliśmy do dzielnicy Carinae u stóp Eskwilinu i ruszyliśmy cichą uliczką do żółto-niebieskiego domu, w którym mieszkała Mecja. Na jego drzwiach wciąż wisiał czarny, żałobny wieniec. Mój radosny nastrój prysnął, ale wziąłem głęboki oddech i zapukałem grzecznie nogą. Przez okienko wyjrzało czyjeś oko. Zanim jednak zdążyłem powiedzieć, kim jestem, drzwi się gwałtownie otworzyły. Mopsus i Androkles aż zapiszczeli uszczęśliwieni. Ich reakcja zaskoczyła mnie prawie tak samo, jak widok górującego nade mną cielska Cykatriksa.

Serce zabiło mi szybciej. Napiąłem mięśnie; czyżby jeszcze jeden figiel spłatany mi przez bogów? Czy nieświadomie sam oddałem się w ręce Nemezis pod postacią jednego z wyszkolonych zabójców Pompejusza? Jednak ta myśl nie była racjonalna; to raczej odruch nieczystego sumienia, reakcja na symbol żałoby na drzwiach. Ani Cykatriks, ani Mecja nie mogli wiedzieć o mojej zbrodni, chyba że przez jakąś tajną sieć informacyjną wieść o niej dotarła do nich od samego Pompejusza.

Odchrząknąłem i rzekłem:

– A więc to tutaj wylądowałeś…

To miało sens, wszyscy inni krewni Pompejusza opuścili bowiem Rzym.

– Tylko do powrotu Wielkiego. – Cykatriks uniósł brwi, co jeszcze bardziej uwydatniło blizny na twarzy.

Burknąłem coś pod nosem, ale wstrzymałem się od komentarza. Olbrzym patrzył na mnie ze złością, ale po chwili błysnął uśmiechem, spojrzawszy na obu malców.

– Ale zostawiłem tych dwóch szpiegów na moje miejsce! – zakrzyknął i zaczął ich na niby okładać pięściami.

Chłopcy nie pozostali mu dłużni, zanosząc się od śmiechu.

– Cykatriksie, kto przyszedł? – dobiegł czyjś głos z wnętrza domu.

Niewolnik wyprostował się natychmiast.

– Gość do pani. Gordianus – odpowiedział i odsunął się na bok.

Do westybulu weszła Mecja. Światło z atrium prześwitujące przez cienką stolę obramowało jej szczupłą sylwetkę niebieską aureolą i rozświetliło upięte w kok włosy. Ze swymi zielonymi oczami i mlecznobiałą cerą była piękna nawet bez ozdób i makijażu już wtedy, gdy widziałem ją po raz pierwszy. Dzisiaj jej widok wręcz zaparł mi dech w piersiach. Zdałem sobie sprawę, że sedno tej przemiany tkwi w jej uśmiechu. Nie widziałem jej jeszcze uśmiechniętej.

– Gordianus! Cykatriks mówił, że odpłynąłeś z Pompejuszem do Dyrrachium!

Rzuciłem gladiatorowi spojrzenie z ukosa.

– Nie sprawdzona plotka – odparłem. – Tak wiele ich krąży dzisiaj po mieście…

– Wejdź, proszę. A twoi niewolnicy…

– Myślę, że chętnie dotrzymają towarzystwa Cykatriksowi. Jeśli to nie przeszkodzi mu w wypełnianiu obowiązków.

– Oczywiście, że nie. Mogą mu pomóc pilnować domu.

Przeszliśmy do atrium. Tam, gdzie wtedy wystawione były mary ze zwłokami Numeriusza, dziś zobaczyłem tylko słoneczny blask. Przez kolumnadę portyku widać było ogród; między rozkwitłymi krzewami ujrzałem sylwetkę siedzącej kobiety.

– Masz gościa, Mecjo? Jeżeli przeszkadzam…

– Nie, cieszę się, że przyszedłeś. Posiedzimy sobie razem na słońcu i porozmawiamy chwilę. Dzień jest zbyt piękny, by marnować go na cokolwiek innego. Ale najpierw chcę zamienić z tobą kilka słów na osobności. – Poprowadziła mnie do małej izby przyległej do atrium. Zniżyła głos do szeptu. – Zanim Cykatriks został wyrzucony z twojego domu, podsłuchał, jak twój syn mówił, że odjechałeś z Pompejuszem.

– To nieporozumienie.

– Ale byłeś w Brundyzjum?

– Tak.

– Widziałeś się z Pompejuszem?

– Tak.

Zawahała się, zanim zapytała:

– Czy udało ci się dowiedzieć, dlaczego mój syn został zamordowany?

Nabrałem dużo powietrza. Być może kiedyś dowie się wszystkiego od Pompejusza… jeżeli on kiedykolwiek wróci żywy do Rzymu… ale ja nie mogłem powiedzieć jej całej prawdy. Mogłem jednak odpowiedzieć na pytanie.

– Tak, wiem, dlaczego zginął Numeriusz. Usiłował kogoś szantażować, wykorzystując informacje, które powinien był przekazać bezpośrednio Pompejuszowi.

– A to złoto, które znalazłam?

– Mógł szantażować też innych.

– Wiedziałam, że musi chodzić o coś takiego. Ale to nie Pompejusz…?

Potrząsnąłem energicznie głową.

– Nie. Pompejusz nie był w najmniejszym stopniu odpowiedzialny za jego śmierć.

– To dobrze – westchnęła. – Tego się bałam najbardziej, że Numeriusz mógł zdradzić Pompejusza, a on się o tym dowiedział. Gdyby mój syn okazał się zdrajcą, a Pompejusz wydał za to na niego wyrok… wszystko mogę przeżyć, ale nie taką hańbę.

– A więc nie musisz już nigdy o tym myśleć, Mecjo. Nie mogę ci powiedzieć, kto go zabił, ale wiem z całą pewnością, że to nie Pompejusz. Twój syn nie był wobec niego absolutnie lojalny, ale nigdy go nie zdradził.

– Dziękuję ci, Gordianusie. Pocieszyłeś mnie.

Dotknęła mej dłoni, a ja poczułem, że policzki zaczynają mnie palić. Zauważyła to od razu.

– Potrzebujesz chłodnego napoju, Gordianusie. Przejdźmy teraz do ogrodu. Mamy tam wino z miodem.

Poszedłem za nią przez korytarz i między kolumnami na rozświetloną, zieloną przestrzeń. Nieznajoma kobieta siedziała zwrócona do nas tyłem. Miała na sobie stolę jak matrona, a jej włosy upięte były podobnie jak u Mecji. Słysząc nasze kroki, obejrzała się przez ramię. Przez chwilę nie poznałem tej uśmiechniętej twarzy, a potem aż mnie zatkało. To była Emilia.

Mecja usiadła przy niej i ujęła ją za rękę. Niewolnik przyniósł dla mnie krzesło i nalał mi kubek wina, co przyjąłem z wdzięcznością. Policzki wciąż miałem gorące, a w ustach nagle mi zaschło. Przyszedłem tu przygotowany na spotkanie z matką Numeriusza, ale nie z jego kochanką!

Obie kobiety zdawały się być w zagadkowo dobrych humorach, trzymały się za ręce i wręcz biła od nich radość. Może to po prostu ta wiosenna pogoda, pomyślałem. Może słodkie wino. Czemu jednak Emilia jest ubrana jak mężatka? Patrząc na luźne fałdy jej stoli, zauważyłem wszystko mówiący wzgórek jej brzucha. Dziewczyna spostrzegła moją minę i uśmiechnęła się.

– Zatrzymałaś dziecko… – szepnąłem.

– Tak. – Poklepała się z dumą po brzuchu.

– Ale jak? Myślałem, że…

– Moja matka z początku nalegała, bym pozbyła się ciąży. Mecja jednak chciała, żebym urodziła to dziecko. W końcu to potomek Numeriusza. Przyszła porozmawiać z mamą. Nie było to łatwe, ale we trójkę znalazłyśmy rozwiązanie.

– Ułożyłyśmy małą bajeczkę – wyjaśniła Mecja. – Widzisz, Numeriusz w tajemnicy poślubił Emilię. Dlaczego nie miałby tego zrobić? Kto może powiedzieć, że tak nie było? Załatwiłam nawet oficjalny zapis małżeństwa w księgach miejskich. Łapówka była śmiesznie mała. A jako wdowa po Numeriuszu, Emilia nie miała powodu, by nie urodzić jego dziecka. To dlatego mieszka teraz ze mną jako moja synowa. A kiedy Pompejusz i ojciec Emilii, mój brat i synowie wrócą… – Oczy zaszły jej mgłą i głos się załamał. – Kiedy wrócą do domu, być może nie będą uszczęśliwieni tym, co zaszło za ich plecami, ale co będą mogli zrobić, jak nie zaakceptować sytuacji? – Westchnęła ciężko. – Wszystko jest o wiele prostsze, kiedy mężczyźni nie przeszkadzają…

Skinąłem tępo głową. Jeszcze jeden spisek! Znów oszustwa, sekrety i knowania… ale tym razem dla ratowania życia, a nie odebrania go komukolwiek. Z westybulu dobiegał chichot Mopsusa i Androklesa, przerywany basowym rżeniem Cykatriksa. Hałas był zaraźliwy. Mecja poklepała Emilię po brzuchu i obie się roześmiały.

Pociągnąłem łyk wina i usłyszałem, jak odpowiada im echem śmiech bogów.

Загрузка...