W Rzymie trudno było o konie. Najlepsze zostały zabrane przez tych, którzy uciekli z miasta z pierwszą falą paniki, albo zasekwestrowane przez armię Pompejusza. Tiro obiecał, że będzie na mnie czekał przed świtem następnego dnia przy bramie Kapeńskiej ze świeżymi wierzchowcami, ale cóż mogło jeszcze zostać w stajniach? W swoich wizjach siedziałem na garbatej szkapie z opuchniętymi stawami i włosiem na grzbiecie wytartym do gołej skóry, ale okazało się, że nie doceniałem przedsiębiorczości sekretarza Cycerona. Zastałem go na umówionym miejscu z Forteksem; siedzieli w siodłach, a tuż obok stał trzeci koń, leniwie skubiący trawę pomiędzy dwoma omszałymi przydrożnymi grobowcami. Na pierwszy rzut oka widać było, że wszystkie zwierzęta są w dobrej formie. Wyruszyliśmy, nie zwlekając. Słońce dopiero dawało znać o zamiarze pojawienia się nad niskimi wzgórzami na wschodzie, podkreślając ich linię grubą złotą wstęgą. W dolinach, niczym oderwane strzępy długiego welonu nocy, czaiły się jeszcze resztki mroku. W takim niepewnym świetle odcinek drogi ciągnący się jak okiem sięgnąć między rzędami grobów przesycony był aurą niesamowitości.
Prowadząca na południe Via Appia jest równa jak stół, wyłożona wielobocznymi kamieniami dopasowanymi do siebie tak ściśle, że nie dałoby się wcisnąć między nie ziarnka piasku. Jest coś krzepiącego w niewzruszonej trwałości rzymskich dróg. Meto opowiadał mi kiedyś o wypadzie zwiadowczym w dzikie galijskie lasy. Spomiędzy poskręcanych korzeni obcy bogowie zdają się tam spozierać na przechodnia, wśród cieni kręcą się lemury, niewidzialne stwory przemykają po gnijących opadłych liściach. I nagle tam, gdzie się tego nigdy nie spodziewał, Meto trafił na zbudowaną z inicjatywy Cezara drogę: lśniącą wstęgę kamienia, przecinającą lasy i wpuszczającą w ich mroczne ostępy słoneczne światło i świeży podmuch.
Via Appia nie wiedzie przez dzikie chaszcze, lecz przez kilka mil od miasta ciągną się wzdłuż niej groby obywateli Rzymu. Jedne są wielkie i o wyszukanej formie, jak miniatury świątyń, inne są zaledwie prostymi znakami, pionowymi stelami z kilkoma słowami wyciętymi w kamieniu; niektóre zadbane, świeżo wyszorowane i otoczone kwiatami i wypielęgnowanymi krzewami, inne zapomniane – kolumny na nich przekrzywione, a cokoły spękane, zarośnięte chwastami. Podróż tym gościńcem nawet w biały dzień nastraja wędrowca melancholijnie. W nieśmiałym świetle przedświtu, kiedy niespokojne duchy zdają się czaić w czarnych plamach cienia, kamienna równia pod naszymi stopami stawała się czymś więcej niż tylko świadectwem rzymskiego porządku i inżynieryjnego geniuszu – nabierała charakteru drogi, po której żyjący mogą przemierzać miasto umarłych. W każdym stuknięciu końskiego kopyta o gładki bruk brzmiała uspokajająca nuta, niczym zapewnienie, że my tędy tylko przejeżdżamy.
Minęliśmy grobowiec Publiusza Klodiusza, wzniesiony między grobami jego przodków. Moja ostatnia wyprawa na Via Appia miała na celu przeprowadzenie dochodzenia w sprawie jego śmierci. Klodiusz był ulubieńcem i nadzieją rzymskiego plebsu. Jego morderstwo wywołało w Rzymie rozruchy na niespotykaną skalę; rozwścieczony tłum z pochodniami zamienił budynek senatu w jego stos pogrzebowy. Desperacko szukając sposobu przywrócenia porządku publicznego, senat zwrócił się do Pompejusza. Wielki wykorzystał nadane mu nadzwyczajne uprawnienia do wprowadzenia reform prawa, których rezultatem było oskarżenie i wygnanie wielu możnych obywateli; teraz w Cezarze upatrywali oni swą jedyną nadzieję na powrót do Rzymu. Klasa rządząca uległa nieodwracalnemu podziałowi, pospólstwo zaś nigdy jeszcze nie było z nią w tak wielkim rozdźwięku. Patrząc z perspektywy czasu na te wydarzenia, zastanawiałem się teraz, czy zabójstwo Klodiusza na Via Appia mogło być prawdziwym początkiem wojny domowej, pierwszą otwartą potyczką, a on sam jej pierwszą ofiarą?
Grobowiec Publiusza Klodiusza był prosty, jak przystało na patrycjusza o radykalnych zapatrywaniach. Na nie ozdobionym niczym cokole wznosiła się trzymetrowa marmurowa stela rzeźbiona w snopy zboża na pamiątkę przeforsowanej przez niego ustawy o bezpłatnym rozdawnictwie żywności dla plebsu. Słońce zdążyło już wzejść ponad odległe wzgórza. Jego coraz jaśniejsze światło ukazało mi masę skromnych wotów, jakimi zarzucony był grobowiec: wypalone świece i kadzidełka, bukiety pachnących ziół i wczesnych wiosennych kwiatów. Spostrzegłem jednak również coś, co wyglądem i zapachem podejrzanie przypominało ludzkie ekskrementy, a także namazany tą samą substancją napis: „Klodiusz pieprzył swoją siostrę”. Tiro zmarszczył nos, a Forteks zaśmiał się rubasznie.
Szybko minęliśmy grób. Nieco dalej widniała cmentarna działka rodu Pompejuszów. Grobowiec ojca Pompejusza był wyszukaną, choć niezbyt gustowną budowlą. Na frontonie w obramowaniu z pozłoty, świecącej czerwono w promieniach porannego słońca, tłoczyli się wszyscy bogowie Olimpu, malowani żywymi barwami. Grób wyglądał, jakby niedawno został odnowiony, ale ostatnio musiano go zaniedbywać; odkąd Pompejusz ze swymi domownikami uciekli na południe, fundamenty zarosły chwastami. Poza tym wszystko wydawało się w idealnym porządku, dopóki nie zauważyłem rzuconych na dach z brązu placków końskiego łajna, o które nietrudno na gościńcu. Do południa w taki ładny, słoneczny dzień podróżni będą mogli wyczuć grobowiec ojca Pompejusza Magnusa, zanim go ujrzą. Forteks znowu parsknął urywanym śmiechem.
– To oburzające! – mruknął Tiro. – Za mojej młodości ludzie walczyli o władzę tak samo zacięcie jak dzisiaj, ale nikt by się nie posunął do zbezczeszczenia grobu, nawet podczas wojny. Co bogowie muszą o nas myśleć? Zasługujemy na wszystkie plagi, jakimi nas dręczą. Hej, ty! Wejdź na górę i sprzątnij to!
– Kto, ja? – spytał Forteks.
– Tak. Bierz się do roboty!
Niewolnik skrzywił się, ale zsiadł z konia, mamrocząc pod nosem, i zaczął się rozglądać za czymś, co mogłoby mu posłużyć za szuflę. Kiedy czekaliśmy, aż skończy pracę, pozwoliłem koniowi podreptać z wolna wzdłuż krawędzi drogi w poszukiwaniu soczystszej trawy pośród grobowców Pompejuszy. Przymknąłem oczy, ciesząc się ciepłem słonecznych promieni i spokojnymi, swobodnymi ruchami zwierzęcia pode mną. Z tyłu dochodziły mnie odgłosy wspinaczki po marmurze, potem szuranie po metalowym dachu i miękkie pacnięcia zrzucanego w trawę łajna. Musiałem się chyba zdrzemnąć, bo straciłem poczucie czasu. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem przed sobą grób Numeriusza Pompejusza.
Była to prosta stela w rodzaju tych, jakie można kupić gotowe od kamieniarzy, z wyrzeźbioną końską głową jako symbolem odejścia. Stała nieco na uboczu, dalej od drogi, za rzędem bardziej rzucających się w oczy miejsc pochówku. W porównaniu z nimi wydawała się mała i bez znaczenia. Jadąc gościńcem, nigdy bym jej nie zauważył. Przedziwnym zrządzeniem koń doniósł mnie wprost pod nią; pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem po otwarciu powiek, były świeżo wyryte w kamieniu słowa, ściśnięte na małej płycie o wysokości pięciu linii, przeznaczonej na inskrypcje:
NUMERIUSZ POMPEJUSZ
DAR BOGÓW
KTÓRZY ZAZDROŚNIE GO NAM ODEBRALI
PO DWUDZIESTU TRZECH LATACH
POŚRÓD ŻYJĄCYCH
To musiały być słowa jego matki. Nie mogąc obwinić nikogo z ludzi za śmierć syna, obciążyła winą bogów. Poczułem nagłe ukłucie wstydu. Spojrzałem na ziemię. To, że mój wierzchowiec zawędrował akurat w to miejsce, nie było niczym nadnaturalnym; u stóp steli ktoś – Mecja, oczywiście – zasadził kwiaty, które jeszcze nawet nie zaczęły pączkować. Koniowi najwyraźniej odpowiadał smak młodych listków i do tej pory zdążył oskubać prawie wszystkie łodygi. Ściągnąłem wodze i ofuknąłem go. W tej samej chwili kątem, oka spostrzegłem jakiś ruch. Zza pobliskiego pomnika wychynęła jakaś postać. Serce podeszło mi do gardła. Cienie rozproszyły się wraz z nadejściem świtu, ale coś niesamowitego wciąż zdawało się czaić między grobowcami. Przez głowę przemknęła mi przewrotna myśl, że wszystko do siebie pasuje: lemur Numeriusza wyłania się z Podziemia, żeby stanąć przede mną akurat w chwili, kiedy ptaki zaczynają śpiewać i cały świat budzi się do życia.
Jednak obszarpana postać, która wyłoniła się zza pomnika, bynajmniej nie była lemurem. Tak jak i trzy inne, które szybko do niej dołączyły. W ciasnej przestrzeni między grobami z trudem zawróciłem konia.
– Tironie, bandyci! – krzyknąłem, by go ostrzec.
Pewne odcinki Via Appia cieszą się zdecydowanie złą sławą. Szczególnie niebezpieczna jest okolica wokół pomnika Basiliusa, stojącego daleko poza murami Rzymu i stanowiącego niejako znak graniczny między miastem i wsią. Ja sam zostałem tam kiedyś zaatakowany i porwany. Teraz jednak nie ujechaliśmy ani połowy drogi do niego; nigdy przedtem nie słyszałem, aby bandyci grasowali tak blisko bramy Kapeńskiej. Jak zdesperowani muszą być ci ludzie… i jak wielkie jest już bezprawie w Rzymie, skoro ośmielają się napadać na podróżnych niemal w zasięgu krzyku od miasta! Sami jesteśmy sobie winni. Tiro w żadnym wypadku nie powinien posyłać naszego jedynego ochroniarza z idiotycznym zadaniem szuflowania końskiego łajna, a ja nie powinienem drzemać na jawie i pozwalać koniowi na samodzielne wałęsanie się po drodze. Złoczyńcy zorientowali się, że nie zachowujemy czujności, i zdecydowali się na atak.
Gorączkowo usiłowałem manewrować wierzchowcem w stronę drogi. Zaledwie przed chwilą skarciłem go za spustoszenie, jakie siał na rabatce Mecji, teraz więc stanął jak wryty, zupełnie zdezorientowany. Czyjaś ręka schwyciła mnie za kostkę. Wyrywając się, niemal straciłem równowagę. Zachwiałem się i byłbym spadł z siodła, uderzyłem się też boleśnie głową o pobliską stelę. Znów poczułem na stopie czyjś chwyt. Odwróciłem się i ujrzałem brzydką twarz ze szczerbatym uzębieniem, widocznym w rozwartych ustach. Kiedy człowiek jest gotów zadać śmierć drugiemu człowiekowi, jego oczy nabierają pewnego charakterystycznego wyrazu; takie właśnie spojrzenie miał ów napastnik.
W tej samej sekundzie stwardniały na słońcu kawałek końskiego nawozu uderzył go w sam środek czoła. Mężczyzna jęknął i zwolnił uchwyt. Mój koń, odzyskując w końcu kontenans, ruszył kłusem, klucząc między grobami, i wydostał się na gościniec. Tiro właśnie zawracał konia, w ręku dzierżąc długi sztylet. Forteks wydał bojowy okrzyk, zeskoczył z dachu i jednym płynnym ruchem znalazł się w siodle. Jeden z bandytów zaszedł go od tyłu, ale zaskoczony koń wierzgnął, trafiając go celnym kopnięciem w pierś. Bandyta przeleciał kilka stóp w powietrzu niczym rzucona szmaciana lalka, uderzył głową w ścianę grobowca i spadł bezwładnie u jej stóp.
Ruszyli na nas z obu stron drogi. Było ich przynajmniej dziesięciu. W jednej chwili mogliby opaść nas jak rój szerszeni, ściągnąć z koni i pokonać; wydawało się jednak, że nie mają żadnego przywódcy, a widok jednego z kompanów leżącego jak kłoda najwyraźniej odebrał im cały zapał. My zaś jak jeden mąż zawróciliśmy konie i pognaliśmy przed siebie wśród ogłuszającego staccato kopyt na gładkim bruku. Kilku bandytów pobiegło za nami, jednemu udało się nawet złapać Tirona za nogę. Błysnęła stal, na twarz prysnęły mi krople krwi, a uszy przewiercił przeraźliwy krzyk, raptownie cichnący w tyle. Odwróciłem się; ranny mężczyzna trzymał się za ramię, kilku innych wciąż biegło za nami. Jedyną ich bronią były kamienie. Jeden, celnie ciśnięty, trafił konia Forteksa w zad. Zwierzę rzuciło się w bok i zarżało, ale ani na chwilę nie zwolniło biegu. Jeden po drugim bandyci dawali za wygraną. Patrzyłem przez ramię, jak ich sylwetki maleją i rozpływają się w dali, tak jak wcześniej brama Kapeńska i grobowce Klodiusza i starszego Pompejusza. Stela Numeriusza zginęła wśród dziesiątek podobnych obelisków.
Jadący ze mną ramię w ramię Forteks nagle roześmiał się i zakrzyknął radośnie. W chwilę później i Tiro błysnął zębami w szerokim uśmiechu i zawtórował mu. Nie rozumiałem, co ich tak cieszy. Zdarzenie sprzed paru minut można było potraktować jak omen, i to bardzo zły. Oto już na pierwszych stajach naszej wielodniowej podróży pozwoliliśmy sobie na uśpienie czujności i o mało nie straciliśmy życia. Bogowie zawiedli mnie przed grób Numeriusza i tam pchnęli na nas zgraję desperatów. Był to ponury epizod, zakończony rozlaniem krwi i śmiercią człowieka. Ich dobry humor jednak okazał się zaraźliwy. Nie minęła minuta, a już i ja się śmiałem i darłem wniebogłosy wraz z nimi. Był piękny ranek, zaczynał się nowy dzień, słońce zalewało pola swoim blaskiem, a my nie tylko żyliśmy, ale i zostawialiśmy za sobą Rzym, pogrążoną w żałobie matkę Numeriusza i jego ciężarną kochankę, moją zapłakaną córkę i gderającą żonę, ponurych sklepikarzy i codzienną panikę na Forum. Szczęśliwcy! Otrząsnęliśmy się z posępnej i zimnej atmosfery miasta i gnaliśmy galopem w przyszłość, smagani przenikliwym, ale orzeźwiającym wiatrem.
Wiedziałem, że takie uczucie wolności nie może trwać długo. Nigdy tak nie bywa. Wiedziałem też jednak, że może ostatni już raz smakuję takiego rozradowania. Ścisnąłem konia nogami, ponaglając go do jeszcze szybszego biegu. Wysforowałem się przed Tirona i Forteksa, aż w końcu miałem złudzenie, że jestem na drodze zupełnie sam: samotny jeździec, niezwyciężony i niepowstrzymany, żeglarz mknący ze sztormową falą, potężną, ale nie wrogą. Odrzuciłem głowę do tyłu i krzyczałem ku niebu jakby z samej głębi duszy.
Minąwszy pomnik znaczący grób Basiliusa, zwolniliśmy tempo, aby dać koniom wytchnienie. W miarę jak równina zaczynała się z wolna piąć w górę, zbliżaliśmy się do wsi Bovillae i wkrótce znaleźliśmy się na wysokości miejsca, gdzie zamordowano Klodiusza. Teren stał się pagórkowaty, a Via Appia nie była już taka prosta jak na pierwszym odcinku za miastem. Przejechaliśmy obok wylotu drogi prowadzącej do willi Klodiusza na stoku góry Alba, bardziej przypominającej fortecę niż wiejską posiadłość patrycjusza, która już nigdy nie zostanie ukończona. Tam właśnie po raz pierwszy zobaczyłem Mopsusa i Androklesa.
W miasteczku Arycja udało się nam wymienić wierzchowce na świeże w miejscowej stajni, Tiro bowiem był zaopatrzony w oficjalny dokument, paszport kuriera podpisany osobiście przez Pompejusza i sygnowany jego pieczęcią. Pergamin upoważniał okaziciela do bezpłatnej wymiany koni na mocy senatus ultimum consultum, dekretu o stanie wyjątkowym. Tiro wykłócał się z właścicielem stajni o kondycję oferowanych przezeń zwierząt. Tymczasem poczułem, jak w brzuchu mi burczy, i rozejrzawszy się, spostrzegłem po drugiej stronie ulicy tawernę. Idąc ku niej, spojrzałem w stronę odległych wzgórz i zobaczyłem fragment willi senatora Sekstusa Tediusza, gdzie odkryto przede mną tajemnicę śmierci Klodiusza. Zasiadłszy do posiłku złożonego z czerstwego chleba i duszonej baraniny, nawiązałem rozmowę z właścicielem tego przybytku. Zapytałem, co ostatnio porabia stary senator.
– Wyjechał walczyć u boku Pompejusza – wyjaśnił karczmarz.
– Chyba się mylisz? Sekstus Tediusz jest za stary i słaby. Przecież to kaleka!
– O nie, obywatelu, nie ma pomyłki! – Karczmarz się roześmiał. – Zostawił willę pod opieką swej córki, starej panny, i ruszył wojować. Wiem to z całą pewnością, ponieważ zanim wyjechał, zwołał wszystkich na forum i wygłosił długą mowę, w której tłumaczył, że wszyscy powinniśmy zrobić to samo, a każdy, kto by pozostał, okryje się hańbą. My, zwykli rolnicy, a tu prawie pora zasiewu! Co on sobie myśli, kto niby karmi tych wszystkich żołnierzy? Zwariowany staruch! – Mężczyzna pokręcił głową i zniżył głos. – Może wszystko będzie inaczej, kiedy Cezar zacznie rządzić. Jak myślisz, obywatelu?
Za Albą droga prowadziła w dół. Kiedy zaczęło zmierzchać, Tiro skręcił z gościńca w stronę osady handlowej na skraju Bagien Pontyńskich. Sądziłem, że zamierza szukać noclegu; paszport kurierski oprócz koni zapewniał także zakwaterowanie i posiłki. Minęliśmy jednak kilka zajazdów i zatrzymaliśmy się dopiero tam, gdzie droga kończyła się nad brzegiem szerokiego kanału. Stłoczyło się tam kilkanaście budynków, w tym magazyny, stajnie i tawerna. Zobaczyłem też drewniany pomost dla barki kanałowej. Tiro wyjaśnił, że ów kanał wraz z towarzyszącą mu podwyższoną dróżką prowadzi na drugą stronę bagien. Zacumowana barka była czymś w rodzaju długiej i płaskiej tratwy, okolonej wysoką do pasa barierką i ciągniętej przez zaprzęg mułów, dla których właśnie zbudowano przybrzeżną dróżkę.
– Na końcu barki jest zagroda dla zwierząt, możemy więc zabrać konie ze sobą – powiedział Tiro. – Zapłacimy za przejazd, rozłożymy się na pokładzie, a barka wyruszy o zmierzchu. Będziemy mogli spokojnie zjeść wieczerzę i się wyspać w czasie podróży, a rano znajdziemy się już w Tarracynie, wypoczęci i gotowi do dalszej jazdy ku Formiom. To najbardziej cywilizowany sposób podróżowania na świecie.
Brzmiało to całkiem rozsądnie, okazało się jednak, że nie obędzie się bez kilku ciemniejszych stron, o których Tiro nie wspomniał, jak astronomiczna cena chleba i wina w każdej napotkanej tawernie (żywność sprzedawana na barce była jeszcze droższa, a jej cena podwoiła się, gdy tylko odbiliśmy od pomostu), dokuczliwy tłok (sprzedawca biletów wciąż dostarczał nowych pasażerów, aż wreszcie sternik odpędził paru ostatnich, burcząc, że zatopią mu statek), nieudolność poganiacza mułów (który zabrał się do zaprzęgania po wejściu na pokład ostatniego podróżnego i zajęło mu to bitą godzinę), niemożliwość zjedzenia czegokolwiek wśród odbierającej apetyt mieszanki wyziewów bagienno-podwórzowych (zagroda dla zwierząt znajdowała się na rufie barki, a wiatr wiał właśnie z tamtej strony), niewidoczne, ale dokuczliwe insekty (komary w nosie, muszki w uszach), fatalne warunki do spania (ciasnota pozwalała tylko na wyciągnięcie się na pokładzie łokieć w łokieć z sąsiadami niczym trupy złożone w jedno miejsce po bitwie, z tą różnicą, że zabici nie chrapią, nie puszczają bąków ani nie zawodzą pijackich pieśni przez całą noc). Dopełnieniem tego zbioru niewygód była czysta złośliwość barkarzy, których zdawało się setnie bawić wyrywanie nas z płytkiego snu gwałtownymi szarpnięciami na skutek uderzeń o brzeg, a najzabawniej było, kiedy udało im się porządnie zaklinować barkę na zakręcie kanału, co oznaczało godzinę rumoru, łomotu i krzyków o najczarniejszej godzinie nocy. Udało mi się przespać może z godzinę. Kiedy następnego ranka dobiliśmy do przystani, zwlokłem się na brzeg z wszystkimi innymi, by wziąć krótką kąpiel w źródle bijącym w pobliskim gaju poświęconym nimfie Feronii, opiekuńczej bogince wyzwoleńców. Chłodna woda orzeźwiła mnie na tyle, bym był gotów do dalszej drogi.
W Tarracynie wróciliśmy na Via Appia. Siedzenie i uda miałem obolałe od wczorajszej jazdy; to samo musiał odczuwać Forteks, widziałem bowiem, jak krzywi się i posykuje. Może zresztą ćwiczył tylko groźne miny na wypadek, gdybyśmy znowu natknęli się na bandytów? Tiro natomiast, który nawykł do trudów podróży, był w wyśmienitym nastroju. Za kilka godzin miał się spotkać z Cyceronem.
Do Formiów przybyliśmy po południu. Nie chcąc, by jego przybycie zostało zauważone, Tiro ominął miasto i główną drogę do willi swego mistrza, wybierając szlak wiodący przez las. Droga wkrótce zwęziła się do rozmiarów ścieżki, ścieżka zamieniła się w wydeptany w leśnej trawie dukt, który w końcu ledwo majaczył między zaroślami jeżyn i dzikiej róży. Zaczęło się ściemniać i las wypełnił się cieniem. Obawiałem się, że zabłądzimy, ale Tiro dobrze znał drogę. Słońce właśnie niknęło za horyzontem, kiedy wynurzyliśmy się z lasu i znaleźliśmy w przylegającej do niego winnicy. Między rzędami krzewów winorośli widać było elegancką willę o białych ścianach i czerwonym dachu.
Przy tylnej ścianie znajdował się niewielki, zadaszony ganek, na którym siedział mężczyzna w długiej białej tunice ze zwojem pergaminu na kolanach. Odwrócony do nas bokiem, z uniesioną dłonią wydawał służącemu instrukcje, gdzie ma powiesić lampę, aby móc kontynuować lekturę. Niewolnik spostrzegł nas, krzyknął coś i wskazał nas ręką. Mężczyzna odwrócił się raptownie i zerwał z krzesła. Pergamin spadł mu pod stopy i rozwinął się. Nigdy jeszcze nie widziałem takiej paniki na niczyjej twarzy, jak również tak całkowitej zmiany, kiedy mężczyzna rozpoznał niespodziewanych gości. Rozjaśnił się i zaśmiał, po czym ruszył nam na spotkanie, zostawiając podniesienie zwoju słudze. Dotarliśmy do miejsca schronienia Cycerona.
Po koszmarze nocy spędzonej na barce prosta izba w willi Cycerona wydawała się szczytem luksusu. Podejrzewałem, że nasz gospodarz z rodziną, gdyby nie nasza obecność, zjedliby tylko jakiś symboliczny posiłek, ale w tej sytuacji służba pospiesznie przygotowała oficjalną kolację. Rozsiedliśmy się na sofach w obszernym pokoju wychodzącym na centralnie położony ogród; Cycero wyznaczył mi honorowe miejsce po swojej lewicy. Jego żona, Terencja, musiała być w kwaśnym humorze i prawie się nie odzywała, jeśli nie liczyć krótkich rozkazów wydawanych dziewkom służebnym. Młody Marek, który dopiero miał skończyć szesnaście lat, spędził większość dnia na polowaniu w towarzystwie zarządcy i pochłaniał nakładane mu potrawy z wilczym apetytem. Lata narastającego rozdźwięku między mną a Cyceronem nałożyły się na jego okres dorastania i z trudem rozpoznałbym chłopaka, nie wiedząc, kim jest. Tullia dotrzymywała kroku młodszemu bratu, aż ojciec zażartował z niej, mówiąc, że je za dwoje. Jej ciąża zaczynała już być widoczna i dla Cycerona najwyraźniej stanowiła powód do dumy. Wnuk to wnuk, zdawała się mówić jego mina, nawet jeśli małżeństwo córki zostało zawarte za jego plecami, a zięć jest rozpustnym utracjuszem, a na dodatek zagorzałym zwolennikiem Cezara. Za każdym razem, kiedy mój wzrok padał na dziewczynę, jej promieniejącą twarz i łagodnie rysującą się wypukłość brzucha, nie mogłem nie myśleć o Emilii.
Jedzenie było niewyszukane, ale lepsze od wszystkiego, co od dłuższego czasu jadałem w Rzymie, gdzie trudno było zdobyć świeże mięso i przyprawy. Młody Marek ustrzelił tego dwa króliki i one właśnie stanowiły główne danie.
Podano także szparagi gotowane w słodkim winie z rodzynków i zupę z ciecierzycy, przyprawioną suto czarnym pieprzem i koperkiem. Konwersacja utrzymana była w równie prostej formie i dotyczyła głównie naszej podróży. Marka szczególnie zainteresował napad na nas i domagał się jak najbardziej szczegółowej relacji. Tiro opisał potyczkę, nie szczędząc pochwał Forteksowi.
– On uratował Gordianusowi życie, nie ma dwóch zdań.
– To prawda – przytaknąłem. – Jeden z tych nędzników już miał ściągnąć mnie z siodła, kiedy Forteks trafił go twardą grudą nawozu z dachu grobowca, z co najmniej trzydziestu stóp. Bandyta dostał prosto między oczy!
Marek zaśmiał się i klasnął w ręce, Cycero jednak tylko wzruszył ramionami.
– Niewolnik nie zrobił nic ponad swoją powinność – powiedział. – Kiedy go kupowałem, zapewniano mnie, że ma doskonały refleks i potrafi celnie rzucać. Zrobiłem dobry zakup.
Po bezsennej nocy na barce i długiej jeździe byłem wyczerpany. Gdy tylko podano na deser anyżowe ciastka z rodzynkami, przeprosiłem gospodarza i udałem się do swego pokoju. Niewolnik, który mnie tam zaprowadził, pomógł mi też się rozebrać i nałożyć nocną tunikę. Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem niemal natychmiast. Jak to się jednak często zdarza w podróży, mój sen nie był twardy. Po jakimś czasie obudziłem się nagle; czułem, że muszę iść do toalety, nie miałem jednak pojęcia, która może być godzina. W pokoju panowała nieprzenikniona ciemność, uznałem więc, że musiałem przespać kilka godzin. Kiedy jednak otworzyłem drzwi w nadziei na to, że poświata księżyca pomoże mi lokalizować nocnik, zobaczyłem światło padające z wejścia do pokoju położonego po drugiej stronie ogrodu i usłyszałem szmer rozmowy. Ktoś zatem jeszcze nie spał. Znalazłem naczynie pod łóżkiem i ulżyłem sobie, po czym wróciłem do łóżka, ale senność mnie opuściła. Po chwili znów wstałem i otworzyłem drzwi. Światło naprzeciwko wciąż się paliło, doszedł mnie też czyjś cichy śmiech. Wyszedłem na zewnątrz, trzymając się w cieniu pod portykiem, i zerknąłem na oświetlony pokój po drugiej stronie. Musiał to być gabinet Cycerona; w migotliwym świetle z paleniska widać było szafę z przegródkami na zwoje pergaminu. Głosy dobiegające stamtąd należały do Cycerona i Tirona, którzy najwyraźniej zagadali się do tej późnej pory i być może opróżnili wspólnie flaszkę wina. Przez całe życie pozostawali panem i niewolnikiem, politykiem i jego sekretarzem, a teraz intrygantem i jego szpiegiem. Bez wątpienia mieli wiele spraw do omówienia… Noc była bezwietrzna i wytrenowany głos Cycerona niósł się w rześkim powietrzu niczym dźwięk gongu. W pewnej chwili wyraźnie usłyszałem swoje imię. Tiro coś odpowiedział, ale jego gorzej było słychać i nie zrozumiałem słów. Obaj się roześmieli, a potem zapadła cisza. Wyobraziłem sobie, jak pociągają wino z kubków. Kiedy Cycero przemówił znowu, jego ton był zupełnie poważny.
– Myślisz, że on wie, kto zabił Numeriusza?
Nadstawiłem ucha, ale dobiegło mnie tylko niewyraźne mruknięcie Tirona.
– Musi jednak coś wiedzieć – upierał się Cycero. – Po co inaczej ciągnąłby się z tobą aż do Brundyzjum, żeby się spotkać z Pompejuszem?
– Ach, ale czy on naprawdę jedzie do Brundyzjum? – spytał Tiro. – Gdzieś po drodze stąd jest…
– Cezar, a z nim syn Gordianusa, Meto. Rozumiem, co masz na myśli. Co też on knuje?
– A czy to ma znaczenie? – W głosie Tirona wyraźnie słychać było wzruszenie ramionami.
– Nie lubię niespodzianek, Tironie. W ostatnim roku miałem ich aż za dużo. Małżeństwo Tullii z Dolabellą, przekroczenie Rubikonu przez Cezara, teraz ta paskudna sprawa z Numeriuszem. Nie życzę sobie nieprzyjemnych wstrząsów, a zwłaszcza ze strony Gordianusa. Wybadaj, co on wie, Tironie.
– Być może nic.
– Gordianus zawsze wie więcej, niż daje po sobie poznać. Jestem pewien, że coś przed tobą ukrywa.
Usłyszałem czyjeś kroki i cofnąłem się głębiej w cień. Przez ogród przeszedł niewolnik niosący coś w obu rękach i zniknął w gabinecie.
– Świetnie, mamy dodatkowe lampy! – zakrzyknął gospodarz. – Zapal swoją, Tironie, a ja swoją. Z każdym upływającym rokiem moje oczy są coraz słabsze… No, teraz możemy czytać. Zerknij na ten ostatni list od Pompejusza. Nie ma w nim nic prócz przewlekłego wyrzekania na Domicjusza Ahenobarbusa za utratę Korfinium…
Wylewający się teraz z gabinetu zdwojony blask rozproszył cienie na tyle, że kolumnada portyku przestała być pewnym schronieniem. Wycofałem się do swego pokoju, aby nie spostrzegł mnie niewolnik, który lada chwila mógł wracać do swojej kwatery. Położyłem się i zamknąłem oczy; chciałem odczekać chwilę i wrócić do podsłuchiwania, ale kiedy się obudziłem, było już południe. Pierwszą rzeczą, jaką zarejestrowała moja świadomość, był zapach pieczonej wieprzowiny.
Godzinę wcześniej do willi Cycerona przybył jeszcze jeden gość wraz z dość licznym orszakiem i gospodarz nakazał zabić świnię, aby wszystkich nakarmić. Spryskawszy twarz wodą, ubrałem się i odszukałem miejsce za domem, gdzie duża grupa mężczyzn popijała wino, podając z rąk do rak skórzany bukłak i kontemplując apetyczny widok wolno obracanego na rożnie mięsiwa. Wyglądali na zbieraninę wyzwoleńców i niewolników. Ich namioty, rozbite na tyłach willi, były mocno sfatygowane i pełne łat, a ustawiona w kozły broń i tarcze najprzeróżniejszego typu na pierwszy rzut oka oceniłem jako kiepskiej jakości. Na niewielkim placyku przy winnicy kilku z nich grało w trygon. Rej wodził tam młody Marek, roześmiany i rozochocony. Sport i łowiectwo były ostatnimi zainteresowaniami, jakich oczekiwałbym od syna Cycerona. Ciekawe, pomyślałem, czy jego ojcu odpowiada bratanie się młodzieńca z ludźmi tak niskiego stanu?
Odnalazłem Tirona i zapytałem, cóż to za persona godna Cyceronowej gościnności przybywa z tak podłą eskortą Zanim jednak zdążył mi odpowiedzieć, sam zobaczyłem owego gościa, wychodzącego z małej łaźni, połączonej krytym przejściem z głównym budynkiem. Poza owiniętym wokół talii dużym ręcznikiem nie miał na sobie żadnego ubrania. Rumiana twarz i grube ramiona były czerwone od gorąca, a miedzianoruda broda i włosy na piersi połyskiwały kropelkami wody. Po chwili mężczyzna zniknął we wnętrzu willi.
– Ależ to chyba nie… – zacząłem.
– Lucjusz Domicjusz Ahenobarbus we własnej osobie. – Tiro skinął głową.
– Przecież Cezar wziął go do niewoli w Korfinium!
– Wziął, ale nie mógł go w niej utrzymać. Tak w każdym razie twierdzi Domicjusz. – Tiro zniżył głos. – Według mnie Cezar po prostu puścił go na znak łaski. On jednak ma swoją wersję wydarzeń i to w kilku wariantach. Cycero mówi, że w ciągu godziny od swojego przyjazdu zdążył opowiedzieć trzy różne historie na temat swej ucieczki. Jestem pewien, że nie będzie miał nic przeciwko wygłoszeniu kolejnej, jeśli masz ochotę posłuchać. Nie pytaj tylko o jego nieudolną próbę samobójstwa. Może zalać się łzami.
Spojrzałem na Tirona z ukosa, nie mając pewności, czy żartuje, czy mówi poważnie.
– No i pod żadnym pozorem nie wyjaw mu, że tu jestem – dokończył.
– Czyżby Domicjusz nie był dopuszczony do sekretu twojego powrotu do Italii?
– Nie, i na razie zamierzamy ten stan utrzymać.
– Dlaczego więc nie ruszymy w dalszą drogę i nie usuniemy się z widoku? Wypocząłem setnie i chętnie wyjadę.
Tiro uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Po rozmowie z Domicjuszem Cycero może mieć dla mnie instrukcje. Jutro ruszymy dalej. Odpocznij sobie jeszcze, Gordianusie, póki to możliwe. Droga do Brundyzjum może się okazać męcząca.
Nieco później Cycero i Domicjusz wybrali się na niespieszną przejażdżkę po posiadłości, aby porozmawiać z dala od ciekawskich uszu. Tiro jakby się pod ziemię zapadł, a młody Marek Tulliusz spędził popołudnie na grze w trygon. Reszta dnia minęła mi dość przyjemnie w gabinecie gospodarza. Cycero polecił służbie udostępnić mi bibliotekę, ale też musiał ich ostrzec, że mogę próbować myszkować w dokumentach, ponieważ ani na chwilę nie pozostawiono mnie tam samego; zawsze któryś z niewolników siedział za stołem i skrobał coś na woskowej tabliczce albo przeglądał księgi rachunkowe, łypiąc na mnie okiem z wyraźną czujnością. Nie bez racji… Istotnie wolałbym rzucić okiem na korespondencję Cycerona, ale zamiast tego zająłem się lekturą pierwszego tomu Wojny galijskiej*. Egzemplarz nosił osobistą dedykację autora:
M. Tulliuszowi Cyceronowi,
który wyraził aprobatę dla prozy autora,
Jeśli nie dla jego polityki
G. Juliusz Cezar
Tej nocy, kiedy eskorta Domicjusza ucztowała pod gołym niebem, śpiewając pieśni wojskowe, znów zostałem zaproszony na wytworną kolację, choć tym razem pozbawiono mnie honorowego miejsca na rzecz Miedzianobrodego, Tiro zaś ani na chwilę się nie pokazał. Delektowaliśmy się najlepszymi kawałkami pieczonej wieprzowiny, podanej z rozmarynowym sosem, do czego kucharz przygotował szparagi marynowane w ziołach i oliwie oraz smażone marchewki Posypane kminkiem i polane sosem rybnym, który według zapewnień Cycerona został dopiero co wykopany po dziesięcioletniej fermentacji w glinianym garnku zagrzebanym pod polepą piwnicy.
Nastrój Domicjusza był zmienny jak kometa. W jednej chwili był gadatliwy i rozbawiony, a w następnej zapadał w ponure milczenie. Zachowanie typowe u ludzi, którzy przeżyli serię raptownie po sobie następujących wstrząsów i odmian losu. Odważnie odłączył się od Pompejusza, by stawić opór Cezarowi w Korfinium, ale został zdradzony przez własnych ludzi. Zebrał się na odwagę, by odebrać sobie życie, chcąc uniknąć hańbiącej śmierci z rąk wroga, ale już po zażyciu trucizny dowiedział się o intencjach Cezara ułaskawienia pokonanych. Uderzył w płacz w obliczu nieuchronnej, a niepotrzebnej śmierci, a potem przekonał się, że zamiast trutki lekarz podał mu lek na uspokojenie nerwów. Schwytany przez Cezara, został równie raptownie uwolniony – prawda o tym była bowiem oczywista, choćby Domicjusz bez końca opowiadał coś innego.
– Ledwom uszedł z życiem! – powiedział mi zadowolony, że ma nowego słuchacza. – Och, Cezar udawał, że pozwala mi odejść, ale od samego początku planował zasadzkę na mnie.
– Dlaczego miałby się uciekać do takich skrytych działań? – spytałem.
– Żeby oszczędzić sobie kłopotów związanych z egzekucją jego legalnego następcy na stanowisku namiestnika Galii! Mógłby twierdzić, że straże wzięły nas za dezerterów i zabiły mnie przez pomyłkę albo temu podobne bzdury. Dał mi najpierw wybór. Powiada, możesz się do mnie przyłączyć, Lucjuszu. Kto wie, może nawet wysłałbym cię do Galii. Przy twoich rodzinnych koligacjach byłbyś tam nieoceniony. Tak jakby ta decyzja należała do niego! Jak gdyby senat wcale nie mianował mnie namiestnikiem! Jak gdyby Galia była jego prywatnym królestwem, a nie własnością senatu i ludu rzymskiego, którą według prawa mogą rządzić tak, jak im się podoba!
Cycero już to oczywiście słyszał wcześniej. Domicjusz wyczuł, że jego zainteresowanie spada, kierował więc swe słowa przede wszystkim do mnie i do młodego Marka, kobiet nie zaszczycając nawet spojrzeniem.
– Powiedziałem draniowi: „Nie! Nigdy nie będę ci służył w żadnym charakterze!” On na to tym swoim wyniosłym tonem: „Dobrze więc, biegnij do Pompejusza, skoro musisz. Pozwolę ci nawet zabrać eskortę, ale nie regularnych żołnierzy, bo ci są mi potrzebni. Wybierz sobie kilkunastu spomiędzy wyzwoleńców i niewolników, którzy usługiwali ci tu, w Korfinium. Jeśli chodzi o broń, będą się musieli zadowolić czymkolwiek. Najlepszy oręż i pancerze przydadzą się dla moich żołnierzy”. Jego żołnierzy! Przecież miał na myśli ukradzione mi kohorty, ludzi, których ja zwerbowałem, wyszkoliłem i wyposażyłem za własne pieniądze! Znalazłem więc kilku odważnych, którzy zechcieli mi towarzyszyć. Tamtej nocy ledwo uniknęliśmy zwiadowców Cezara, których musiał wysłać za nami w pościg. Ukryliśmy się w przydrożnych chaszczach. Minęli nas tak blisko, że słyszałem ich oddechy.
– Dlaczego z nimi nie walczyliście? – zapytał podekscytowany Marek.
– Mielibyśmy dać mu satysfakcję, że wmanewrował mnie w bój, którego nie mogłem wygrać? Nie, nie dałem się zwieść. On tak zawsze postępował względem swych przeciwników w senacie. Udawał, że pragnie kompromisu, negocjował drobne szczególiki, aż im oczy zachodziły mgłą, a potem… – pochwycił leżący na tacy nóż i wbił go w wieprzową pieczeń – nożem ich w plecy!
Cycero odgryzł czubek szparaga i kiwnął głową.
– Zgadza się. Nie spotkałem nikogo, kto byłby lepszy w politycznych matactwach od Cezara.
Domicjusz zamilkł, pogrążając się w kolejnym przypływie posępnego humoru. Widziałem, jak porusza ustami, jakby zaangażowany w jakąś wewnętrzną sprzeczkę, i zastanawiałem się, co rozpamiętuje: decyzję zamknięcia się w Korniurn, zdradę podkomendnych, nieudolne samobójstwo?
– Ale skoro opuściłeś obóz Cezara, żeby dołączyć do Pompejusza, to co tutaj robisz? – spytał niewinnie Marek. – Pociągnąłeś w niewłaściwym kierunku.
Kątem oka dostrzegłem, jak Cycero krzywi się boleśnie na te słowa swego syna.
– Dołączyć do Pompejusza? A czemu miałbym to zrobić? – odparł Domicjusz. – Nie mając ludzi pod komendą, na co mógłbym się tam przydać? Pompejusz sam może się troszczyć o siebie.
– Czy on zamierza wydać Cezarowi bitwę w Brundyzjum? – spytał Marek. – A może ujdzie za Adriatyk?
Domicjusz zaśmiał się gorzko.
– Nie ma w Italii człowieka, który nie chciałby znać odpowiedzi na to pytanie, mój chłopcze. Obawiam się, że Wielki nie ma zwyczaju wtajemniczać mojej skromnej osoby w swoje tajne plany strategiczne. Ale wkrótce wszyscy się tego dowiemy. Cezar prze naprzód z taką szybkością, że w parę dni znajdzie się pod Brundyzjum. Wtedy Pompejusz się przekona, z kim ma do czynienia… i to beze mnie do pomocy! Głupiec, powinien dołączyć do mnie w Korfinium. To było odpowiednie miejsce, by się bronić!
Cycero poruszył się z zakłopotaniem.
– Wszystkich nas dziwiła ta niechęć Pompejusza do…
– On chce się udać na wschód oczywiście – przerwał mu raptownie Domicjusz. – Musiał to planować od samego początku. No, to niech tam jedzie. Jak mu się uda zwabić Cezara w pułapkę gdzieś w Grecji czy Azji, to bardzo dobrze. Jeśli o mnie chodzi, to zamierzam wyruszyć do Galii i wypełnić nałożony przez senat obowiązek. Zostałem mianowany namiestnikiem Galii i zostanę nim.
– Jeśli pojedziesz lądem, czy drogi nie zastąpią ci oddziały wierne Cezarowi?
– Chcę popłynąć bezpośrednio do Massilii, jeśli uda mi się znaleźć statki do wynajęcia. Massylczycy są inni od reszty Galów. Massilię założyli setki lat temu greccy koloniści. Ich potomkowie to wspaniali ludzie, a nie barbarzyńcy jak ich sąsiedzi.
– Czy jednak będziesz tam mile widziany? – spytałem.
– Oczywiście! Oni zawarli układ z senatem, nie z Cezarem – Massylczycy dobrze go znają! Musieli się z nim znosić przez te wszystkie lata podczas jego nielegalnej kadencji namiestnika. Wiedzą z pierwszej ręki, kim jest Cezar: wymuskany pozer, pompatyczny i próżny, wychwalający sam siebie pod niebiosa za każdym razem, kiedy udało mu się podbić kolejne plemię półgłówków i bezzębnych staruchów!
Odchrząknąłem i powiedziałem:
– Tak się składa, że czytałem dzisiaj jego pamiętniki z wojen w Galii. Nie możesz zaprzeczyć, że jest on…
– Czym? Tak zwanym geniuszem militarnym? Owszem, mogę i zaprzeczam! Ta książczyna to czyste brednie. Od początku do końca nie ma w niej nic poza przyprawiającą o mdłości autoreklamą. To propaganda upozowana na historię. Pisze o sobie w trzeciej osobie… jakże to nieznośnie pretensjonalne!… ale czy kiedykolwiek czytałeś książkę równie przesyconą próżnością? Ani słowa tam o wielkich mężach, którzy działali przed nim, zakładali osady w południowej Galii i zbudowali drogi, którymi tam dotarł! Ani jednego ukłonu w stronę tych senatorów, którzy wbrew zdrowemu rozsądkowi głosowali za rozszerzeniem jego dowództwa! Myślałby kto, że Gajusz Juliusz wygrał całą prowincję w kości od Wercyngetoryksa! Posłuchaj mnie, człowieku: każdy kompetentny rzymski dowódca, mając do dyspozycji te same środki i pełnomocnictwa, jakimi senat obdarzył Cezara, umiałby dokonać tego samego i to zapewne w krótszym czasie.
Tego było za wiele nawet dla Cycerona.
– Myślę, Lucjuszu, że powinniśmy oddać Cezarowi, co mu się należy – rzekł. – Przynajmniej w sprawach wojskowych…
Domicjusz prychnął kpiąco.
– Proszę cię, Marku Tulliuszu… chyba nie spodziewasz się, że będę polegał na twojej ocenie spraw wojskowych?
– A jednak…
Znów odchrząknąłem.
– Właściwie to źle mnie zrozumiałeś, Lucjuszu Domicjuszu – powiedziałem. – Nie chciałem mówić o wojskowym geniuszu Cezara, ale o literackim.
– Ha! I temu zaprzeczę. Jego styl jest nieudolny i amatorski. To proza bez cienia polotu czy kwiecistości, równie łysa jak jej twórca. Podobno dyktuje swoje pamiętniki w drodze, telepiąc się w siodle. Sądząc po efekcie, wierzę w to bez zastrzeżeń!
– Niektórzy uważają powściągliwy styl Cezara raczej za elegancki niż niedopracowany. – Cycero się uśmiechnął. – Naszemu przyjacielowi Gordianusowi można wybaczyć pewien brak obiektywizmu w tej kwestii. Jeżeli ta proza ma jakiekolwiek zalety, to z pewnością część zasługi w tej mierze przypada jego synowi.
– Nie rozumiem. – Domicjusz rzucił mi beznamiętne spojrzenie.
– Adoptowany syn Gordianusa, Meto, jest znany ze swych literackich usług dla Cezara – wyjaśnił Cycero. – Niektórzy mówią, że jest dla niego równie niezastąpiony, jak Tiro był zawsze dla mnie.
W oczach Domicjusza zapaliły się iskierki zrozumienia, a na usta wypłynął skąpy uśmieszek.
– Ach, więc jesteś tym Gordianusem! Tak, teraz rozumiem… – Uśmieszek zamienił się w szyderczy grymas. – Ale, Cyceronie, nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że Tiro kiedykolwiek wykonywał dla ciebie takie usługi, jakie podobno młody Meto świadczy swojemu ukochanemu wodzowi… prywatnie?
Terencja się nachmurzyła, młody Marek zachichotał, a Tullia aż syknęła i spojrzała na mnie ze współczuciem. Nawet Cycero się zarumienił. Czyżby już wszyscy w Rzymie słyszeli i uwierzyli w te plotki o Cezarze i moim synu? Zanim jednak, zaciskając zęby, zdążyłem wymyślić jakąś odpowiedz na słowa Domicjusza, on już zmienił temat.
– No, dobrze. Przyjmijmy więc, choćby dla samej dyskusji, że Cezar naprawdę jest takim genialnym wodzem, na jakiego sam się kreuje w swoich dziełach, wspomagany przez swego wpatrzonego weń maślanymi oczami sekretarza. Cóż w takim razie stanie się z naszym Pompejuszem? Wiecie, ja niemal pragnę, żeby Cezar obiegł go w Brundyzjum. Niech obedrze Wielkiego z jego cennych legionów i da mu taki sam wybór, jaki dał mnie. Pompejusz musiałby popełnić samobójstwo. Po tych wszystkich błędach nie ma innego honorowego wyjścia. Co będzie wówczas z nami? – Domicjusz splótł dłonie, opierając na nich rudą brodę. – Senat będzie potrzebował innego bohatera… wybawiciela z zachodu, nie ze wschodu. Odpowiedni człowiek mógłby wezwać legiony Pompejusza z Hiszpanii i poderwać Galów przeciwko ich niedoszłemu królowi. Massilia byłaby idealnym miejscem do zrealizowania takiego planu, nie sądzicie? Tak, poderwać Hiszpanów i Galów, i pomaszerować prosto do Italii. Przekroczyć Rubikon po raz drugi na czele nowej zbrojnej inwazji, nie po to, by unicestwić konstytucję i senat, ale by je odrodzić! Mając odpowiednie środki, odpowiedni człowiek mógłby przegnać tego łajdaka Cezara! – Domicjusz urwał i wpatrzył się gdzieś w dal, pogrążając się w rozmyślaniach.
– A co ja mam zrobić w sprawie swojego triumfu? – odezwał się Cycero. – Oto jest dylemat!
– Twojego triumfu? – powtórzyłem, nie rozumiejąc tej nagłej zmiany tematu.
– Tak, mojej triumfalnej procesji, należnej mi za sukcesy wojskowe w Cylicji. W normalnej sytuacji senat powinien przegłosować to natychmiast po moim powrocie. Powinienem wjechać do miasta rydwanem przy dźwięku trąb! Jaki sens ma pełnienie funkcji zarządcy prowincji, skoro kadencji nie wieńczy triumfalny powrót do Rzymu? Oczywiście to nie był formalny rok. W związku z kryzysem zdecydowałem się odłożyć mój triumf, ale teraz… Nie mogę wiecznie tej sprawy odkładać. Ale jeżeli Cezar wyprze Pompejusza z Italii i zajmie Rzym? Gdybym wtedy odprawił triumf, mogłoby to zostać odczytane jako poparcie dla jego tyranii. Pewnie w ogóle nie powinienem wracać do Rzymu, w każdym razie nie wtedy, kiedy będzie tam rządził Cezar. Powinienem oficjalnie odmówić zajęcia swego miejsca w senacie…
Cycero przerwał, by napić się wina, z czego skorzystała Terencja.
– Źle się stało, że zrezygnowałeś z triumfalnego wjazdu, który teraz może się już nigdy nie odbyć. Ale co z dniem togi twojego syna? W tym roku Marek kończy szesnaście lat. Wszystkie najlepsze rody świętują osiągnięcie dojrzałego wieku przez swoich synów podczas liberaliów*, tuż po idach marcowych. Czy my do tego dnia zdążymy wrócić do Rzymu, żeby świętować dojrzałość Marka?
Po minach ich dzieci zorientowałem się, że musi to być temat nieustających kłótni domowych. Cycero westchnął ciężko.
– Dobrze wiesz, że to niemożliwe, Terencjo. Do liberaliów pozostało zaledwie dwanaście dni. Dlaczego do tego wracasz? Wiesz, jak gorąco pragnąłem, aby Marek mógł nałożyć togę w Rzymie, z wszystkimi najlepszymi obywatelami jako świadkami. Tak jednak być nie może. Po pierwsze, wszyscy najlepsi obywatele rozpierzchli się na cztery strony świata. Po drugie, nie mogę z honorem wrócić do Rzymu. Jeszcze nie teraz. Gdziekolwiek zresztą wypadnie nam świętować dzień togi Marka, nie zdążymy na liberalia.
– Ale to właśnie jest odpowiedni dzień – upierała się Terencja. – W święto boga wyzwoliciela kapłani niosą fallusa Dionizosa z pól na ulice miasta, a młodzieńcy w togach idą za nimi w procesji i śpiewają sprośne piosenki. To akt religijny, symbol przemiany chłopca w mężczyznę, odbywany wspólnie z rówieśnikami.
– Nie ma problemu, mamo, naprawdę – wtrącił zaczerwieniony Marek, nie podnosząc wzroku znad talerza. – Już na ten temat dyskutowaliśmy. Nie musi się to odbyć w liberalia. Może być każdy inny dzień. I możemy to zrobić w Arpinum, nie w Rzymie. To w końcu nasze miasto rodzinne.
– Miasto rodzinne twojego ojca, Marku – sprostowała chłodno jego matka. – Nie możemy wymagać, aby twoi krewni ze strony Terencjuszów ciągnęli aż do Arpinum, zwłaszcza teraz, kiedy złoczyńcy i dezerterzy grasują na gościńcach. Poza tym tamtejsza willa nie nadaje się do przyjmowania gości. Dach cieknie, kuchnia jest za mała i nie ma wystarczającej liczby łóżek. Przynajmniej tu, w Formiach, udało mi się jakoś zaprowadzić ład i porządek.
– Chyba nie sugerujesz, żeby świętować jego dzień togi tutaj? – obruszył się Cycero. – W tej okolicy nie mamy żadnej rodziny. Ledwo znam członków miejskiego senatu. Nie, jeśli nie możemy tego zrobić w Rzymie, musi to być w Arpinum.
– Nie rozumiem, dlaczego nie możemy po prostu ruszyć jutro z powrotem do Rzymu. – Tullia westchnęła i spojrzała na matkę, jakby szukała u niej poparcia. – Wszyscy wracają. Twój kuzyn Gajusz już jest w Rzymie, moja przyjaciółka Aurelia z mężem są w drodze. A przyjaciel ojca Attikus w ogóle stamtąd nie wyjeżdżał.
Widząc, że konwersacja przy stole zamienia się w rodzinną sprzeczkę, zdecydowałem się wycofać do swojego pokoju i czekałem tylko na dogodny moment. Zauważyłem, że Domicjusz w ogóle nie zwraca uwagi na to, co się dzieje; trzymał w palcach szparag i wyglądał, jakby go przesłuchiwał. Jakże wydał mi się żałosny ze swoimi rojeniami o wojennej chwale i chorobliwą zazdrością wobec Cezara! Nie bardziej jednak, pomyślałem, niż Cycero, jeszcze niedawno wielki orator, dziś smętny maruda, zamartwiający się nie odbytym triumfalnym wjazdem do Rzymu i dniem togi swojego syna. Jak mało ważni, jak śmieszni byli teraz obydwaj! Kiedy jednak leżałem już w łóżku, nie mogąc zasnąć z powodu niezgody pomiędzy moim żołądkiem a sosem rybnym, zastanawiałem się, czy przypadkiem i ja nie żywię równie beznadziejnych złudzeń jak oni. Jakie właściwie stosunki łączą Cezara i Metona? Kiedyś wydawało mi się, że to rozumiem, ale oto okazuje się, że może istnieć czynnik gmatwający je, którego w ogóle nie brałem pod uwagę. W tych żałosnych czasach nie mogę sobie pozwolić na taki błąd. W miarę jak będziemy kontynuować naszą podróż i zbliżać się do obozów Cezara i Pompejusza, coraz bardziej będę musiał na to uważać. Sen w końcu przyszedł, a wraz z nim senne koszmary. Nie było w nich akcji, lecz tylko seria pełnych grozy obrazów. Coś źle zrozumiałem i popełniłem straszliwą pomyłkę. Ktoś był martwy. Cały byłem zalany krwią. Bethesda i Diana owinięte całunami płakały. Ziemia się zatrzęsła, a z nieba gęsto sypały się pioruny. Obudziłem się zlany potem i przyrzekłem sobie już nigdy więcej nie tknąć sosu rybnego.
Wyruszyliśmy przed świtem. Byłem zmęczony brakiem snu, a żołądek natarczywie przypominał o swoim istnieniu, ale Tiro miał świetny humor.
– Wygląda na to, że nie próbowałeś wczoraj sosu rybnego – zagadnąłem.
– Czyżby Cycero otworzył nowy słoik? Widocznie chciał zrobić wrażenie na Domicjuszu. Nie, ja zadowoliłem się prostą strawą: tylko polewka z prosa i kawałek wieprzowiny z rożna.
– Jadłeś z ludźmi Domicjusza?
– Oczywiście. Jak inaczej mógłbym czegokolwiek się od nich dowiedzieć? Udawałem wyzwoleńca służącego w willi.
– Szpiegowałeś Domicjusza? Myślałem, że jest sojusznikiem Cycerona.
– Nie szpiegowałem go, tylko sobie rozmawiałem z jego służbą. Mieli wiele do powiedzenia o morale wojsk swego pana, sile Cezara, stanie dróg i tak dalej.
– A co z tą rzekomą zasadzką, jaką Cezar kazał urządzić po wypuszczeniu Domicjusza?
– Mówią, że istotnie doszło do incydentu. – Tiro uśmiechnął się. – Tuż za Korfinium wyprzedził ich kurier pocztowy.
– Kurier pocztowy?
– Tak, samotny jeździec. Domicjusz wpadł w panikę i kazał swoim ludziom kryć się w krzakach. Myśleli, że umrze na serce. Cała zasadzka wydarzyła się tylko w jego wyobraźni!
– Tak samo jak ciepłe przyjęcie czekające go w Massilii, jak podejrzewam – mruknąłem.
Twarz Tirona przez chwilę przybrała wyraz Sfinksa.
– Nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby Massylczycy powitali go z otwartymi rękami. No, powiedzmy, z wyciągnięty, mi…
– Co masz na myśli?
Tiro ściągnął lejce i pozwolił Forteksowi wysforować się naprzód.
– Doceniam twoją wczorajszą dyskrecję, Gordianusie. Nie powiedziałeś Domicjuszowi o mojej obecności, nawet kiedy wymienił moje imię.
– Zrobiłem tylko, o co mnie prosiłeś.
– I za to ci dziękuję. Byłbym ci też wdzięczny, gdybyś był równie dyskretny, jeśli chodzi o wizytę Domicjusza u Cycerona.
– Nasz orator pragnie więc zachować ją w tajemnicy? Dlaczego?
– Ma swoje powody.
– Ma powody! – parsknąłem wzgardliwie. – Cycero nie chce dołączyć do Pompejusza, nie chce, żeby wiedziano o udzielonej Domicjuszowi gościnie… czyżby aż tak bardzo bał się urazić Cezara?
– Nie o to chodzi. – Tiro skrzywił się z niesmakiem. – No, dobrze, powiem ci. Domicjusz nie wyjechał z Korfinium z pustymi rękoma.
– Zabrano mu całe wojsko.
– Tak, ale nie jego złoto. Kiedy zjawił się w Korfinium, zdeponował w miejskim skarbcu sześć milionów sesterców. Większość tej sumy stanowią pieniądze publiczne zabrane z Rzymu na wydatki militarne. Cezar mógł je przejąć dla siebie, ale sądzę, że nie chciał uchodzić za złodzieja. Zwalniając z niewoli Domicjusza, zwrócił mu wszystko co do miedziaka.
Aż mnie zatkało. Potrząsnąłem głową i spytałem:
– Chcesz powiedzieć, że Domicjusz z tą bandą obszarpańców przewozi sześć milionów?
– Elegancko spakowanych w kufry załadowane na wozy. Rozumiesz chyba teraz, dlaczego był tak podejrzliwy wobec Cezara i tak bojaźliwy na drodze.
– Cóż on zamierza zrobić z tak ogromną sumą? Zwrócić do skarbu rzymskiego?
Tiro się roześmiał.
– Wykorzysta je, by udać się do Massilii i zjednać sobie jej mieszkańców, naturalnie. Ale chyba teraz jest jasne, dlaczego Cycero nie życzy sobie rozpowszechnienia wieści o tej wizycie? Gdyby te pieniądze zniknęły… a kto wie, co się może wydarzyć w nadchodzących dniach?… trop zaś wiódłby do Formiów, ktoś mógłby pomyśleć, że Domicjusz zostawił je Cyceronowi na przechowanie. Czasy są niebezpieczne. Taka plotka ściągnęłaby tutaj zbirów jak miód pszczoły. Całe domostwa wycinano do nogi za znacznie mniejsze łupy niż sześć milionów sesterców, Gordianusie. Cycero nie wstydzi się gościć Domicjusza i nie boi się o siebie. Musi jednak myśleć o rodzinie. Jestem pewien, że ty to dobrze rozumiesz.
Tego dnia przebyliśmy czterdzieści cztery mile i dotarliśmy do Kapui. Następnego dnia przejechaliśmy trzydzieści trzy mile i stanęliśmy na noc w Beneventum. Po drodze Tiro kilkakrotnie wymieniał konie w różnych stajniach, za każdym razem legitymując się swoim paszportem kuriera z podpisem Pompejusza. Niektórzy właściciele stajni honorowali go bez zastrzeżeń, inni traktowali nas z ledwie skrywaną pogardą i usiłowali wcisnąć byle jakie szkapy; tylko raz natrafiliśmy na zdecydowaną odmowę. Człowiek przyjrzał się dobrze dokumentowi, obrzucił nas zimnym spojrzeniem i kazał się wynosić. Tiro był wściekły.
– Zdajesz sobie sprawę, jaka kara grozi za lekceważenie pisma wystawionego na mocy senatus consultum? – krzyknął. – Kara śmierci!
Właściciel przełknął głośno ślinę, ale się nie odezwał. Musieliśmy w końcu się wycofać i poszukać innej stajni.
Po dobrze przespanej nocy w Beneventum Tiro uznał, że powinniśmy zjechać z Via Appia i skorzystać ze starego górskiego szlaku, przecinającego pasmo Apeninów prosto na zachód. Jak wyjaśnił, mieliśmy w ten sposób skrócić sobie drogę. Uparł się też, że musimy wymienić wierzchowce na wóz z zaprzęgiem i niewolnika jako woźnicę. Właściciel stajni w Beneveritum skrzywił się, widząc pieczęć Pompejusza na Tironowym paszporcie, i chciał się wykręcić od transakcji, ale Tiro nie był w nastroju do targów, wkrótce więc mieliśmy do dyspozycji wóz kryty płóciennym dachem i starego, bezzębnego koniucha. Trochę mnie ta zamiana dziwiła; uważałem, że nasze zapasy świetnie się mieszczą w sakwach podróżnych, a konno łatwiej i szybciej można by pokonać kręte i strome górskie drogi. Kiedy rankiem ruszaliśmy dalej, przekazałem Tironowi te uwagi, ale on tylko pokręcił głową i wskazał na ciężkie, szare chmury otulające szczyty gór. Nieco później jego decyzja okazała się słuszna. Po kilku milach wspinaczki na zbocza, zaczął padać deszcz, potem mokry śnieg, a wreszcie grad. Kiedy siedzieliśmy pod dachem, okutani w suche koce, nieszczęsny woźnica dygotał z zimna i kichał, ponaglając konie do jak najszybszej jazdy. Burza przybierała na sile, aż w końcu zmuszeni byliśmy zatrzymać się i szukać schronienia w niewielkim przydrożnym zajeździe. Spędziliśmy tam noc… i trzy kolejne, pełne narzekań dni, ponieważ pogoda ani trochę nie chciała się poprawić. Jakiekolwiek wymówki nie miały sensu, ale mimo to nie mogłem się powstrzymać, by nie powiedzieć Tironowi, że znacznie lepiej byłoby kontynuować podróż wzdłuż Via Appia. On jednak stwierdził tylko, że ta burza złapałaby nas i tam, a tu przynajmniej możemy mówić o szczęściu, skoro udało się nam znaleźć przytulne miejsce na jej przeczekanie. Nudę pomagała nam zabić skromna biblioteczka gospodarza (składająca się z mocno sfatygowanych egzemplarzy trzeciorzędnych greckich sztuk i erotycznej poezji), a także kilka gier planszowych. Po trzech dniach uznałem, że umrę szczęśliwy, jeśli już nigdy nie przeczytam żadnej książki o cudem ocalałych z morskiej katastrofy kochankach. Zazdrościłem Forteksowi i woźnicy, których zupełnie zadowalało przesypianie całej doby w stajni niczym zimujące niedźwiedzie. Od czasu do czasu, kiedy siedzieliśmy z Tironem nad grą „Circus Maximus” albo „Faraonowie na Nilu”, wyczuwałem, że stara się mnie wybadać, wypełniając polecenie Cycerona, aby odkryć moje zamiary i to, co wiem o śmierci Numeriusza Pompejusza. Najsubtelniej, jak umiałem, unikałem takich rozmów i zmieniałem temat.
Burza w końcu się skończyła. Dotarcie do przeciwległych, wschodnich stoków Apeninów zajęło nam cały dzień. Tej nocy spaliśmy w gospodzie wciśniętej między skaliste urwiska a gęsty las sosnowy. Kiedy rano obserwowałem wschód słońca z okna naszej izby na piętrze, dostrzegłem w dali srebrnobłękitną smugę; według Tirona był to już Adriatyk. Dzień wstał pogodny, niebo było bezchmurne. Ruszyliśmy w dalszą drogę ze zdjętym dachem, by cieszyć się słońcem i błękitem po dniach szarugi. Od naszego wyjazdu z Rzymu upłynęło jedenaście dni.
Po jakiejś godzinie natknęliśmy się na wojsko. Przejeżdżaliśmy akurat przez niewielką przełęcz, kiedy usłyszeliśmy niskie dudnienie marszowego bębna, niosące się echem przez fałdy terenu. Tiro polecił woźnicy zatrzymać wóz i zaczęliśmy nasłuchiwać. Wkrótce oprócz bębna dał się słyszeć odgłos kroków i stłumiony brzęk rynsztunku. Zostawiliśmy niewolników przy wozie, a sami wspięliśmy się na pobliską skałkę i spojrzeliśmy w dół. Od strony nadmorskiej równiny maszerowały tysiące żołnierzy. Ich połyskujące w porannym słońcu hełmy zlewały się w jedną migotliwą rzekę, w metalowego węża pełznącego nieubłaganie pod górę, przez granie, przełęcze, wokół stromych skał, wypełniając całą szerokość drogi, jak woda po ulewie wypełnia koryto wyschniętego strumienia.
– To ludzie Cezara czy Pompejusza? – spytałem.
Tiro zmrużył oczy i przysłonił je dłonią.
– Nie jestem pewien. Znam insygnia wszystkich kohort i legionów, ale są jeszcze za daleko, by coś rozpoznać.
– Wkrótce się zbliżą. Tempo mają ostre. Muszą ich być całe tysiące! Nie widać końca kolumny, musi ciągnąć się przez parę mil. – Obejrzałem się na nasz wóz. – Będziemy chyba musieli zjechać gdzieś na ubocze i przeczekać, aż przejdą. Może to zająć cały dzień.
– Co to może znaczyć? – Tiro pokręcił z niepokojem głową. – Nie wyglądają na pobitą armię, to pewne. Są zbyt zdyscyplinowani i jest ich zbyt wielu. Jeśli to wojsko Pompejusza, to nie mogli dotrzeć do gór, nie napotykając Cezara. To zaś by znaczyło, że Cezar poniósł klęskę. Pompejusz go zmiażdżył, a teraz wraz z senatorami, którzy z nim uszli, wraca do Rzymu. Kryzys zakończony… jeśli to ludzie Pompejusza…
Skinąłem głową, zastanawiając się, jak by to się odbiło na losie Dawusa i Metona. Brzęk zbroi, łomot bębna i miarowe, tysięczne kroki z każdą chwilą zdawały się narastać i przybliżać, odbijając się wielokrotnym echem od skał i krzyżując się w rozrzedzonym górskim powietrzu, aż zaczęło mi się wydawać, że dochodzą wprost z pustego nieba jak daleki, nieustający grzmot.
– A jeśli to wojsko Cezara? – spytałem.
– Nie wiem. Być może Cezar nie zdążył dopaść Pompejusza w Brundyzjum i teraz wraca z pustymi rękami? A może udało mu się go zdybać, roznieść jego siły i maszeruje na Rzym? Ale przecież nie mógł mieć dość czasu na oblężenie… To nie ma sensu. To musi być armia Pompejusza… Na jądra Numy! – Tiro nagle urwał i wciągnął głośno powietrze. Używał przekleństw tak rzadko, że popatrzyłem nań ze zdumieniem. Twarz miał koloru popiołu. – Oczywiście! Ani Cezar, ani Pompejusz!
– Tironie, mówisz bez sensu.
– Spójrz na tych jeźdźców w przedniej straży. Widzisz opaskę z polerowanej miedzi na ich hełmach?
Zmrużyłem oczy.
– Nie bardzo…
– Ja jestem pewien. To miedziana opaska. Oficerowie będą mieli miedziane dyski z lwią głową na napierśnikach, Domicjusz jest właścicielem kopalni miedzi. To jego kohorty, ludzie, którzy zdradzili go w Korfinium.
– Ścigają go teraz w związku z nie zapłaconym żołdem?
Tiro nie był w nastroju do żartów.
– Być może zwrócili się przeciw Cezarowi. Ale nie, wówczas maszerowaliby ku Pompejuszowi. – Obejrzał się niespokojnie za siebie. – Na Plutona! Nie ma sposobu, by ukryć wóz. Droga wciśnięta jest między skały i drzewa, a przez całe mile nie mijaliśmy żadnego rozstaju. Powinienem był znów zamienić go na wierzchowce dziś rano. Jadąc konno, mielibyśmy szansę się schować.
– Czy to ma znaczenie? Możemy w końcu być zwykłymi, przypadkowymi podróżnymi.
– Na tej drodze, Gordianusie, nie ma zwykłych, przypadkowych podróżnych.
Wydawał się bliski paniki. Usiłowałem go jakoś uspokoić.
– Schowajmy się zatem między głazami, Tironie. Woźnica może zostać przy wozie i powiedzieć im, że jedzie samotnie.
– Woźnica powie wszystko, co wie, kiedy tylko szczękną mu przy uchu mieczem.
– Zabierzemy zatem i jego.
– I zostawimy opuszczony wóz? To dopiero wyglądałoby podejrzanie! Z pewnością ruszyliby na poszukiwania i znaleźliby nas w parę chwil. I co wtedy? Czterej mężczyźni kryjący się w lesie, a więc mający coś do ukrycia?
– Masz rację. Nie mamy chyba innego wyboru, jak tylko zostać na wozie. Kiedy przednia straż się zbliży, pomachamy im wesoło, uśmiechniemy się i nawiążemy pogawędkę o ślicznej pogodzie.
Tiro westchnął ciężko.
– Chyba tak trzeba zrobić. Musimy udawać niewiniątka. Ty będziesz panem, ja twoim niewolnikiem. Dlaczego nie miałbyś jechać do obozu Cezara? Masz syna w jego armii.
– Tak, to dobre wytłumaczenie, tym bardziej że w części prawdziwe. Najpierw jednak opuśćmy tę skałę. Jak nas przyłapią na podglądaniu, mogą wziąć nas za szpiegów, nie uważasz?
Tiro uśmiechnął się blado.
– Ruszaj beze mnie. Muszę sobie ulżyć.
– No to już, nie krępuj się.
– Nie, tu nie chodzi o pęcherz. Taki strach przyprawia mnie o rozstrój jelit.
Tiro spiesznie zniknął między drzewami. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na nie kończącą się ludzką rzekę, wlewającą się drogą pod górę, po czym zsunąłem się ze skały i dołączyłem do niewolników. Tiro zjawił się w ostatniej chwili, tuż przed nadjechaniem pierwszego z żołnierzy. Jeździec posuwał się wolno, czujnie rozglądając się po okolicznych głazach i drzewach. Zatrzymał się o kilka kroków od nas. Obrzucił nas podejrzliwym spojrzeniem i zauważył żelazny pierścień na mym palcu.
– Kim jesteś, obywatelu? Co robisz na tej drodze?
– Nazywam się Gordianus. Jadę z Rzymu. Jesteś jednym z ludzi Cezara?
– Ja tu będę zadawał pytania, obywatelu. A ci inni?
– Woźnicę dostałem razem z wozem, wynajętym u karczmarza po drugiej stronie gór. Przeżyliśmy paskudną burzę, powiadam ci. Oby bogowie zesłali wam lepszą pogodę.
– A ci dwaj?
– To też niewolnicy. Tamten jest moim ochroniarzem, jak można się domyślić po jego wyglądzie. Całe szczęście, że go zabrałem! Nie ujechaliśmy nawet mili od miejskich rogatek, kiedy napadli na nas jacyś bandyci. Zabiliby nas, gdyby mogli, jestem pewien. Ale od tamtej pory nie mieliśmy żadnych kłopotów.
– A ten ciemny?
– To filozof, nazywa się Soskarydes.
Zwiadowca mierzył nas nieco wzgardliwym spojrzeniem. Należał widać do tych wojskowych, którzy cywilów zaledwie tolerują.
– Nie odpowiedziałeś mi jeszcze na pytanie, co tutaj robisz.
Zerknąłem na miedzianą opaskę na jego hełmie i odkaszlnąłem, by zyskać na czasie. On i jego towarzysze służyli kiedyś pod Domicjuszem, a teraz przysięgli lojalność Cezarowi… jak się domyślaliśmy. A jeśli się mylimy? Może dawni żołnierze Ahenobarbusa obrócili się przeciwko swemu nowemu wodzowi? Skąd mamy wiedzieć, czy na przykład Cezar nie poległ w boju, a ta armia maszeruje do Rzymu z jego głową na tyczce? Musiałem mu jednak coś powiedzieć. Przypomniałem sobie nagle o graczach z „Tawerny rozpusty”, rzucających kości z okrzykiem „Cezar!” na szczęście, i wziąłem głęboki wdech.
– Mój syn służy Cezarowi, jest w jego sztabie. Ten tu Soskarydes był jego nauczycielem. Możesz mnie nazwać mięczakiem, ale nie mogłem dłużej znosić niepokoju, czekając bezczynnie w Rzymie na wiadomości… no i jestem tutaj.
– Szukasz zatem Cezara?
– Tak.
Mężczyzna patrzył na mnie surowo przez długą chwilę, po czym podjął decyzję.
Uśmiechnął się i rzekł:
– Trzymaj się więc tej drogi, obywatelu, a go znajdziesz.
– W Brundyzjum? Takie plotki słyszałem po drodze.
Uśmiechnął się znowu, ale nie odpowiedział. Przyjazne traktowanie cywilów najwyraźniej ma swoje granice, pomyślałem. Po chwili nadjechał drugi żołnierz. Naradzali się przez chwilę na osobności, co chwila zerkając w naszą stronę. Potem nowo przybyły ruszył dalej, a ten, który mnie wypytywał, wrócił i rzekł:
– Możecie się jakoś wygodniej umościć, bo zostaniecie tu na dłużej. Za chwilę przemaszeruje tędy sporo żołnierzy.
– Jest ich wielu?
– Przekonasz się! – Żołnierz parsknął śmiechem. – Zostanę tu z wami, dopóki nie nadejdzie czoło kolumny. Po co macie odpowiadać na te same pytania mojemu dowódcy? On już sam zdecyduje, czy wam uciąć głowy! – Wyszczerzył zęby, by dać mi do zrozumienia, że to miał być żart.
Zerknąłem na Forteksa, który prychnął wzgardliwie na znak, że słowa żołnierza nie wywarły na nim wrażenia. Tiro stał spokojnie i wyglądał tak, jak filozof wyglądać powinien, woźnica zaś był nerwowy jak na woźnicę przystało. Z wolna nadciągnęła kolumna wojska; najpierw ujrzałem wyłaniające się znad grzbietu drogi szczeciniaste grzebienie hełmów potem sylwetki noszących je jeźdźców, na końcu ich wspaniałe rumaki. Za jadącymi na czele oficerami maszerowali dobosze; równy rytm werbli wibrował echem między skalnymi ścianami. Oficer w najpiękniej ozdobionym hełmie dał pozostałym znak, by jechali dalej, a sam ruszył w naszą stronę. Z miedzianej tarczy na jego napierśniku ryczał na nas bezgłośnie wspaniały, grzywiasty lew.
– Meldować! – rzucił krótko zwiadowcy.
– To podróżny z Rzymu, dowódco, ze swoimi niewolnikami. Nazywa się Gordianus.
Oficer popatrzył na mnie bystro.
– Gordianus? Dlaczego to imię wydaje mi się znajome?
– On mówi, że ma syna w sztabie Cezara.
– Ach, tak! Gordianus Meto, wyzwoleniec. Spotkałem go w Korfinium. A więc ty jesteś jego ojcem? – zwrócił się do mnie. – Ani trochę nie jesteś do niego podobny… No, ale to w końcu nic dziwnego. Ja jestem Marek Otacyliusz, dowódca kohorty. Co ty, na Hades, tutaj robisz?
– Chcę się zobaczyć z synem. Czy ma się dobrze?
– Dość dobrze, kiedy go ostatnio widziałem.
– Nie jest zatem z wami? To nie jest armia Cezara?
– Owszem, to jest armia Cezara. Każdy człowiek, którego tu widzisz, zaprzysiągł mu wierność. On sam pilnuje interesu na wybrzeżu, a te kohorty wysyła na Sycylię.
Takiej właśnie strategicznej decyzji można było oczekiwać od Cezara: nie wystawiać na próbę lojalności świeżo pozyskanych spod komendy wrogiego wodza oddziałów, rzucając je w pogoń za Pompejuszem, ale odkomenderować je w inny rejon.
– Mój syn jest więc z Cezarem? Gdzie ich szukać?
Otacyliusz się zawahał, po czym skinieniem głowy odprawił zwiadowcę.
– Ruszaj naprzód, ja się tym zajmę.
Żołnierz zasalutował i spiął konia, aby dogonić swoją drużynę straży przedniej. Przez przełęcz przelewały się rzędy zbrojnych sunących miarowym krokiem pod górę; zimowe płaszcze mieli odrzucone na plecy jak peleryny, na piersi każdego lśniła łuskowa zbroja. Oficer uśmiechnął się i rzekł:
– Chyba nie muszę kryć przed wami zamiarów Cezara. On już…
Woźnica nagle zeskoczył z kozła i wymierzywszy w nas oskarżycielsko palec, krzyknął:
– Oni kłamią!
Koń Otacyliusza spłoszył się nagłym ruchem i wierzgnął nerwowo. Zanim nawet oficer zdążył choćby unieść rękę, już z maszerującej kolumny oderwały się dwa rzędy żołnierzy. W oka mgnieniu zostaliśmy otoczeni pierścieniem wymierzonych w nas włóczni. Dowódca opanował wierzchowca i spojrzał na mnie, a potem na bezzębnego niewolnika.
– Co się tu dzieje?
– Oni kłamią! – powtórzył woźnica, wskazując na Tirona. – Ten tam coś knuje. Mój pan w Beneventum kazał mi mieć na niego oko. On ma jakiś dokument z pieczęcią Pompejusza Wielkiego.
– Czy to prawda? – Oficer zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem.
Poczułem, że włosy jeżą mi się na karku. Otworzyłem usta, gorączkowo zastanawiając się, jak odpowiedzieć. Uprzedził mnie jednak Tiro.
– Panie, czy mogę sam odpowiedzieć? – zapytał mnie.
– Możesz, Soskarydesie.
– To ten nic niewart woźnica jest kłamcą, panie. – Tiro nie podnosił głowy, zwracając się do oficera. – Kłócił się ze mną przez całą drogę z Beneventum. Ma mi za złe, że ja siedziałem z moim panem suchy pod dachem, podczas gdy on moknął i marzł na koźle, kiedy jechaliśmy przez góry. Myślę, że przeziębił sobie mózg. Wymierzcie mu, panie, kilka batów a zobaczymy, czy będzie się trzymał swojej bajeczki!
Usta woźnicy ułożyły się w bezzębny okrąg gniewu.
– Nie, nie! To ludzie Pompejusza, panie! Mój pan tak powiedział. Nie chciał dać im wozu, ale musiał z powodu tego dokumentu, który ma przy sobie ten kłamca! Przeszukaj go jeśli mi nie wierzysz!
Oficer wyglądał na zakłopotanego. Łączyła nas osoba Metona… jeżeli rzeczywiście powiedziałem mu prawdę.
– Co masz mi do powiedzenia o tym dokumencie… Gordianusie?
Obejrzałem się na Tirona.
– Na Herkulesa, Soskarydesie, o czym ten niewolnik mówi?
– Nie mam pojęcia, panie. – Tiro patrzył na mnie spokojnie. – Niech mnie ten oficer zrewiduje, jeśli ma ochotę.
– Będę musiał was wszystkich zrewidować – wtrącił Otacyliusz.
Zaczęli od skonfiskowania naszej broni. My z Tironem mieliśmy po sztylecie, a Forteks nosił dwa. Musieliśmy pozostać na wozie, a żołnierze zabrali się do przeszukiwania naszych sakw, w których oczywiście nie znaleźli nic podejrzanego. Potem kazali nam wstać i rozebrać się.
– Przepaski biodrowe też? – spytałem, starając się grać oburzonego takim traktowaniem obywatela.
– Niestety tak. – Otacyliusz skrzywił się i odwrócił głowę, dzięki czemu przyłapał kilku przechodzących żołnierzy na szyderczym śmieszku. – Hej, wy tam! Patrzeć przed siebie i nie gapić się! – warknął ostro.
Stanąłem nago i wyciągnąłem ręce otwartymi dłońmi ku niemu.
– Jak widzisz, dowódco kohorty, nie mam nic do ukrycia. Moi dwaj niewolnicy także.
Otacyliusz miał zawstydzoną minę.
– Oddać im ubrania! – rozkazał, po czym zwrócił się do woźnicy, który skulił się ze strachu: – I co ty na to?
Poczułem się lepiej, osłonięty znów swoją przepaską. Naciągnąłem tunikę i powiedziałem:
– Mam tylko nadzieję, dowódco, że dla zadośćuczynienia za ten incydent wypożyczysz mi kilku ludzi… i odpowiednie utensylia… by odpowiednio ukarać kłamliwego woźnicę.
– Nie! – zajęczał stary niewolnik. – Zwróćcie mnie memu panu w Beneventum! Tylko on ma prawo wymierzać mi karę!
– Bzdura! – przerwałem mu surowo. – Zostałeś mi wynajęty razem z wozem. Dopóki jesteś w mojej służbie, mam pełne prawo cię karcić.
– Za wprowadzenie w błąd oficera rzymskiej armii w czasie kryzysu ten niewolnik podlega karze śmierci w myśl prawa wojennego, a jego pan karze grzywny – rzekł lodowatym tonem Otacyliusz.
Poczułem przypływ litości dla przerażonego nie na żarty niewolnika, który teraz sam znalazł się w najeżonym kręgu włóczni. Czemu nie trzymał języka za zębami?
– Nie, panie, czekajcie! – Stary rzucił się ku oficerowi.
Jeden z żołnierzy pchnął go włócznią w ramię, na którym wykwitła jasnoczerwona plama krwi. Niewolnik schwycił się za zranione miejsce i jęcząc, próbował tłumaczyć:
– Ta skała, panie! Ci dwaj wspięli się na nią, zanim nadeszliście, by was szpiegować!
– Ciekawość nie jest występkiem – rzekł Otacyliusz.
– Ale czy nie rozumiesz? To tam musieli ukryć dokument! Zobaczyli was i pozbyli się go albo zniszczyli! Idźcie tam poszukać, musi tam być!
Tiro przewrócił oczami z niesmakiem.
– Ten kłamliwy niewolnik każe wam przeszukać każdą piędź ziemi stąd do Beneventum, jeśli go posłuchasz, panie. Ty kłamliwy głupcze, jeśli przestaniesz łgać i powiesz prawdę, może pan dowódca okaże ci łaskę i pozwoli ci umrzeć szybko i bezboleśnie!
Otacyliusz patrzył na mnie, zaciskając szczęki. Ja trzymałem się roli wzburzonego obywatela i odpowiadałem mu gniewnym spojrzeniem. Uświadomiłem sobie, że nie oddał nam sztyletów, czyli jeszcze nie zdecydował, co z nami począć. W końcu przywołał kolejną dziesiątkę żołnierzy.
– Ruszajcie na to wzgórze i przeszukajcie je dokładnie przynieście mi wszystko, co mogło tam zostać porzucone przez podróżnego: jakąkolwiek sakwę czy mieszek, kawałek pergaminu, nawet najmniejszy czy nadpalony.
Z pewnością niczego nie znajdą, pomyślałem. Tiro był ze mną na skale, nic nie wspominał o swoim paszporcie kuriera, nie widziałem też, by go chował. Jedynym śladem ludzkiej obecności będzie to, co Tiro pozostawił, kiedy poszedł sobie ulżyć…
Zdałem sobie nagle sprawę, że mój towarzysz podróży nie zamarudził tam tak długo tylko z powodu biegunki. Poszedł do lasu właśnie po to, by pozbyć się kompromitującego dokumentu. Pergamin pali się łatwo, można go też podrzeć, a strzępki wgnieść w ziemię, zżuć albo nawet połknąć. Czy jednak Tiro tak postąpił, czy tylko wetknął paszport w jakąś dziurę, chcąc go później odzyskać? Nie patrzyłem w jego stronę w obawie, że wyraz twarzy może mnie zdradzić. Przyglądałem się więc rozbiegającym się po zboczu żołnierzom, aż w końcu nie wytrzymałem i zerknąłem na Tirona. Nasze oczy spotkały się na jedno mgnienie, ale ja wiedziałem już, że nie zniszczył dokumentu. Ogarnął mnie strach, aż na chwilę zaparło mi dech. Może żołnierze zadowolą się przeszukaniem samej tylko skały, pocieszałem się w myślach, ale bez cienia przekonania. Ci ludzie są wyszkoleni w tropieniu śladów, szukaniu oznak czyjegoś przejścia i wykrywaniu tajnych skrytek. Ich dowódca wydał rozkaz przeszukania terenu i przyniesienia wszystkiego, co można znaleźć, i to właśnie zrobią.
Staliśmy z Tironem i Forteksem na wozie i czekaliśmy. Woźnica ściskał zranione ramię i szlochał cicho. Drogą sunął nieprzerwany ludzki potok. Czułem narastające napięcie, jak na sztuce w teatrze, kiedy nadchodzi odmiana losu bohaterów. Wreszcie wysłany na poszukiwania oddziałek zaczął dziarskim truchtem zbiegać ze zbocza ku drodze. Znaleźli nie jeden, ale kilka przedmiotów. Czy istnieje rzymska droga, która nie byłaby zaśmiecona na poboczach? Przynieśli but, nadgryziony przez jakieś zwierzę o spiczastych zębach, odłamek kości słoniowej, który wyglądał na fragment skrobaczki, jakiej używa się w łaźniach do czyszczenia skóry. Był tam też kawałek tkaniny, być może dziecięca przepaska biodrowa, zabrudzona i wyrzucona, najcenniejszym zaś znaleziskiem okazała się grecka srebrna drachma, poczerniała ze starości.
– Znaleźliśmy też to, dowódco. Był ciasno zrolowany i wciśnięty między kamienie na przeciwległym zboczu wzgórza.
Żołnierz wręczył swemu przełożonemu pergamin. Otacyliusz rozwinął go i zaczął czytać. Mina zmieniła mu się nie do poznania.
– Paszport kuriera – powiedział cicho. – Wydany na mocy senatus consultum. Podpisany przez samego Pompejusza i z jego osobistą pieczęcią. – Spojrzał na mnie znad dokumentu. – I jak to wytłumaczysz, Gordianusie? Jeżeli naprawdę nim jesteś…
Żołnierze mijali nas nie kończącym się korowodem ludzkich twarzy: czasem z malującą się na nich pogardą, częściej zwykłą ciekawością, a z rzadka nawet litością. Musieliśmy przedstawiać nędzny widok – czterech mężczyzn z rękami związanymi z tyłu, połączonych sznurem za kostki i prowadzonych w dół skrajem drogi przez jadącego konno samego dowódcę kohorty. Za nami szedł żołnierz, co jakiś czas zagrzewając nas szturchnięciami włócznią do żwawszego ruchu. Ranny woźnica wlókł się ostatni w rzędzie, osłabiony i bliski omdlenia. Z trudem utrzymywał narzucone przez dowódcę tempo. Ubita na poboczu brukowanej drogi ścieżka, którą nas prowadzono, była nierówna i biedaczysko co chwila potykał się, szarpiąc sznurem łączącym go z nami. Forteks wpadał na Tirona, a ten na mnie. Żołnierz dźgał wtedy woźnicę ostrzem włóczni, niewolnik krzyczał, maszerujący legioniści wybuchali śmiechem, jakbyśmy odgrywali zabawną pantomimę na ich użytek. Od czasu do czasu Otacyliusz oglądał się na mnie przez ramię z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Trzymał w ręku sznur, którego drugi koniec tworzył pętlę na mej szyi. Pomimo moich wysiłków, by trzymać tempo i nie pozwalać na zbytnie napięcie sznura, szybko miałem otartą skórę i zbolały od szarpnięć kręgosłup. Czułem się, jakby za chwilę miała mi odpaść głowa.
Mogliśmy wszyscy zginąć w chwili, kiedy Otacyliusz odkrył nasze kłamstwo. Stanowiliśmy nieoczekiwaną anomalię, zakłócenie w przemarszu armii, krótko mówiąc problem, którego należy się pozbyć. Mógł kazać nas zabić na miejscu.
Gdy tylko do jego rąk trafił paszport Tirona, zacząłem się gotować na taką ewentualność. Aby odwrócić myśli od grozy sytuacji, zacząłem snuć w duchu wiązankę złorzeczeń. Dlaczego ten głupi Tiro nie zniszczył pergaminu? Dlaczego uparł się przy tym skrócie, zamiast spokojnie ciągnąć dalej wzdłuż Via Appia? Dlaczego nie zaciągnęliśmy tego drania woźnicy w las przed nadejściem żołnierzy i nie ucięliśmy mu gadatliwego jęzora? Dlaczego nie zostawiliśmy go razem z wozem w zajeździe…Ta lista pytań bez odpowiedzi kręciła się w mojej głowie bez końca podczas naszego bolesnego marszu, którego monotonię przerywało jedynie kolejne szarpnięcie za szyję, kiedy woźnica się potykał, jego jęk po zainkasowaniu ciosu od żołnierza i śmiech z szeregów legionistów, kwitujący te jakże zabawne wydarzenia.
– Kim są ci nędznicy? – spytał któryś.
– To szpiedzy! – odpowiedział mu domyślny kolega.
– Co z nimi zrobią?
– Jak to co? Powieszą głowami w dół i obedrą żywcem ze skóry!
To wywołało pisk przerażenia woźnicy, który od razu też niemal się przewrócił i upokarzająca pantomima powtórzyła się znowu, czemu towarzyszyły gromkie śmiechy żołnierzy. Nawet najbardziej niezdarna trupa aleksandryjskich błaznów nie umiałaby zrobić śmieszniejszego przedstawienia.
A właściwie co Otacyliusz zamierza z nami zrobić? To, że dotąd nas nie zabił, mogło dawać jakąś nadzieję. Ale czy naprawdę? Musiał uznać, że jesteśmy szpiegami. Szpiedzy znają różne sekrety, a te bywają cenne. My w takim razie również jesteśmy cenni. Podejrzewałem jednak, że w odniesieniu do szpiegów rzymscy wojskowi, podobnie jak rzymscy sędziowie w odniesieniu do niewolników, znają tylko jeden wiarygodny sposób wyciągania tajnych wiadomości: przez tortury. Nasze życie zostało oszczędzone, ale w jakim celu? Po co prowadzą nas na nizinę, na tyły armii? Stwierdziłem bardzo szybko, że lepiej w kółko oskarżać Tirona za nasze nieszczęście, niż spekulować na temat najbliższej przyszłości.
– Gordianusie! – Szept Tirona wyrwał mnie z zamyślenia. – Jak już się znajdziemy tam, dokąd nas prowadzą…
– Cisza! – Otacyliusz obejrzał się przez ramię i zgromił nas wzrokiem.
Okrutniejszy człowiek mógłby w tej chwili podkreślić swój rozkaz szarpnięciem za sznur na mojej szyi. Widziałem jednak po jego oczach, że nie pozbył się jeszcze wątpliwości. Jeżeli podałem mu prawdziwą tożsamość, to jestem ojcem zaufanego współpracownika Cezara, człowieka, którego Otacyliusz poznał osobiście. Z drugiej strony okłamałem go w sprawie Tirona, którego paszport wskazuje na nasz bezpośredni związek z Pompejuszem. Jeśli zaś woźnica mówił prawdę, to mój niewolnik Soskarydes jest w istocie rzeczywistym przywódcą naszej malutkiej grupki. Czy więc kłamałem także w sprawie koligacji z Metonem? Otacyliusz stał przed dylematem, a jego żołnierski instynkt nakazywał mu przekazywać dylematy swoim przełożonym.
Przyszło mi na myśl, że mam szansę ujść z głową na karku tylko wtedy, gdy będę stanowczo upierał się przy swojej tożsamości. W tym celu jednak musiałbym zdradzić Tirona. Jak inaczej wytłumaczyć posiadanie przezeń dokumentu wydanego przez Pompejusza? Gdyby jego prawdziwe imię zostało odkryte, zapewne sprowadzono by jakiegoś wyższego dowódcę, aby go zidentyfikował; jako sekretarz Cycerona Tiro był osobą dobrze znaną na Forum. Co mogliby z nim zrobić? Czy uwolniliby go, tak jak Domicjusza, i odesłali bez szwanku do Cycerona? Miałem co do tego poważne wątpliwości. Tiro to nie Domicjusz. Jest obywatelem i domownikiem senatora, ale tylko dlatego że Cycero go wyzwolił. A co mogło czekać byłego niewolnika, przemierzającego kraj jako szpieg pod fałszywym nazwiskiem, który w dodatku bezczelnie okłamał rzymskiego oficera? Nie wierzyłem, że mogą go po prostu puścić wolno.
Takie denerwujące myśli i obawy odwracały przynajmniej moją uwagę od coraz częściej się powtarzających szarpnięć, potknięć i pchnięć z tyłu przy nieodmiennym akompaniamencie śmiechu żołnierzy. Byłem znużony i spragniony, a w głowie mi szumiało, jakby rój pszczół latał mi pod czaszką – Wlekliśmy się tak po pochyłej ścieżce, aż w końcu dotarliśmy do rozległej łąki górującej nad nadmorską równiną i widniejącym w oddali srebrzystym spłachciem Adriatyku. Tu właśnie maszerująca kolumna musiała obozować minionej nocy. Wciąż jeszcze stał na środku jeden duży namiot. Mijaliśmy akurat miejsce zbiórki, gdzie ostatnia kohorta formowała się do marszu. Na pół zamroczony ze zmęczenia i bólu zastanawiałem się, ilu też właściwie widziałem żołnierzy przez ostatnie parę godzin. Jeśli kolumnę stanowiła cała armia Domicjusza z Korfinium, to było tam trzydzieści kohort, sześciuset ludzi w każdej, a każdy z nich przeszedł obok mnie. Wiedziałem więc teraz dokładnie, jak wygląda przemarsz osiemnastotysięcznej armii. Ilu ludzi Cezar ma w Italii, skoro mógł sobie pozwolić na wyprawienie tak wielu żołnierzy na Sycylię?
Otacyliusz powiódł nas w kierunku namiotu, gdzie grupa kwatermistrzowska zaczynała już wyciągać z ziemi podtrzymujące go kołki. Wyszedł z niego młody oficer we wspaniałej zbroi, dzierżąc pod pachą hełm z eleganckim grzebieniem z końskiego włosia. Na piersiach nie miał miedzianego dysku z lwem, nie należał więc do ludzi Domicjusza; mimo to Otacyliusz na jego widok zeskoczył szybko z konia i zasalutował jak przełożonemu.
– Na jądra Numy! – dobiegł mnie szept Tirona.
Popatrzyłem na oficera uważniej. Strach i zmęczenie musiały zaćmić mi wzrok, skoro od razu go nie poznałem; Jego dziwnie brutalnej, a przy tym chłopięcej twarzy nie można było pomylić z niczyją inną. Z profilu wyglądał jak zbój: złamany nos, wystający podbródek i krzaczaste brwi jak u zawodowego pięściarza w złym humorze. Widziany z przodu miał pełne policzki, łagodny wykrój ust i oczy, przez które, zdawało się, można zajrzeć w głąb jego duszy. Z każdego innego kierunku przedstawiał przedziwną mieszaninę sprzeczności. Była to twarz, która fascynuje kobiety, a u mężczyzn budzi albo instynktowne zaufanie, albo strach.
Otacyliusz konferował z nim przyciszonym głosem. Usłyszałem swoje imię i mężczyzna spojrzał w moim kierunku, na jego obliczu odmalowało się zdziwienie, a potem szok. Odepchnął Otacyliusza i ruszył ku nam, odrzucając w trawę swój hełm i dobywając miecza. Schwycił mnie za ramię i przytknął ostrze do mej szyi. Zamknąłem oczy i głośno wciągnąłem powietrze. W następnej chwili objął mnie niedźwiedzimi łapskami i przycisnął do swej masywnej piersi. Pętla spadła z mojej szyi, rozcięta jednym ruchem miecza.
– Gordianusie! – zakrzyknął, odsuwając mnie od siebie.
– Marek Antoniusz… – szepnąłem i zemdlałem.
Usłyszałem czyjeś głosy. Stopniowo dotarło do mnie, że leżę gdzieś w zamkniętym pomieszczeniu wypełnionym łagodnym światłem… nie w pokoju, ale w każdym razie pod dachem.
– Obywatel w jego wieku, prowadzony za szyję w forsownym marszu?
– Musiałem związać pojmanych, trybunie. To normalna procedura wobec podejrzanych o wrogie działania lub szpiegostwo.
– Cud, że go nie zabiłeś! Nie byłby to dla ciebie dobry początek w służbie Cezara, dowódco kohorty, zabicie ojca Metona Gordianusa!
– Działałem tylko zgodnie z instrukcjami, trybunie.
Zdałem sobie sprawę, że znajduję się w wielkim namiocie, i przypomniałem sobie, że widziałem taki na łące i że z niego właśnie wyszedł Marek Antoniusz. Leżałem na twardej pryczy, przykryty cienkim kocem.
– Budzi się.
– No, to masz szczęście! Możesz odejść, Marku Otacyliuszu. Wracaj do swojej kohorty.
– Ale…
– Twój widok może posłać go wprost do Hadesu! Złożyłeś już raport. Odejdź.
Rozległ się szelest, do namiotu wpadł snop światła, a potem ujrzałem nad sobą zafrasowaną twarz Antoniusza.
– Nic ci nie jest, Gordianusie?
– Jestem spragniony. I głodny. I nogi mnie cholernie bolą.
Antoniusz się roześmiał.
– Mówisz jak każdy żołnierz po solidnym marszu!
Podniosłem się z wysiłkiem do pozycji siedzącej. W głowie mi się zakręciło.
– Zemdlałem?
– Zdarza się. Forsowny marsz, brak wody i jedzenia… a po śladach na twojej szyi widzę, że ten dureń Otacyliusz omal cię nie udusił.
Dotknąłem dłonią szyi. Skóra była obolała i z pewnością posiniaczona, ale nie krwawiła.
– Przez chwilę, tam na przełęczy, już myślałem, że mnie zabije.
– Głupi to on jest, ale nie aż tak. Pomówimy o tym później, kiedy się napijesz i coś przekąsisz. Nie, nie wstawaj. Siadaj na pryczy, a ja każę ci coś przynieść. Jedz jednak szybko. Musimy zwinąć namiot, zamierzam ruszyć dalej nie później niż za godzinę.
– A co ze mną?
– Pojedziesz ze mną, ma się rozumieć.
– Znowu w góry? – jęknąłem.
– Nie, do Brundyzjum. Cezar mnie tam potrzebuje. Szykujemy ostateczny cios.
Oddział Antoniusza składał się ze stu konnych. Został wysłany przez Cezara, aby odprowadzić wysyłane na Sycylię kohorty aż do stóp Apeninów, a potem miał wrócić do głównych sił. Cezar przydzielił mu tak niewielu żołnierzy, aby umożliwić szybkie przemieszczanie się. Każdy z jeźdźców był weteranem wojen galijskich i Antoniusz przechwalał się, że ta doborowa centuria warta jest całych dwóch kohort.
Zaprosił mnie, bym jechał z nim na czele, niewolnikom zaś pozwolił jechać wozem z bagażami. Forteksa uznał za mojego ochroniarza, Tirona zaś nie poznał nawet z bliska. Zdziwiło mnie to, gdyż trudno było w Rzymie o człowieka, którego by Antoniusz bardziej nienawidził niż Cycerona. Obawiałem się, że rozpozna jego sekretarza nawet w tym przebraniu, ale przyjął bez zastrzeżeń moje tłumaczenie, że „Soskarydes” jest dawnym nauczycielem Metona. Jak mi kiedyś powiedział Meto, „Antoniusz nie jest głupi, ale można go czytać jak łacinę”. Najwyraźniej uważał, że inni są równie prostolinijni, jak on sam.
Woźnica, biedaczysko, dotarł na łąkę w stanie wyczerpania i z gorączką od rany w ramieniu, niezdolny nie tylko do oskarżania nas, ale nawet do odpowiadania na proste pytania. Został wrzucony na wóz bagażowy razem z Forteksem i Tironem, a ja uznałem za stosowne twierdzić, że gorączka opanowała go już przed spotkaniem z Otacyliuszem.
– Biedak złapał febrę w górach – wyjaśniłem Antoniuszowi, kiedy już ruszyliśmy w drogę. – Myślę, że musiał źle się czuć od samego rana. Wszystkie te bzdury, których naopowiadał dowódcy kohorty, musiały być zwykłymi majakami.
– Ale jednak miał rację co do twojego paszportu kuriera, prawda? – Antoniusz patrzył wprost przed siebie, ukazując mi swój profil boksera.
– Ach, tak. To rzeczywiście trochę kłopotliwa sprawa. Kazałem Soskarydesowi ukryć go w lesie na czas przemarszu wojska. Głupio może postąpiłem, ale sądziłem, że w ten sposób zaoszczędzę sobie kłopotu. Tymczasem przyłapano mnie na kłamstwie. Nie mogę winić dowódcy kohorty, że potraktował mnie… podejrzliwie.
– Ale, na Hades, skąd u ciebie taki dokument, Gordianusie? I to podpisany przez samego Pompejusza!
Uznałem, że lepiej będzie zrobić unik, niż po prostu skłamać.
– Nie wiem, jak inaczej mógłbym liczyć na świeże konie na każdym postoju. Mogłem z tego skorzystać dzięki Cyceronowi. – Nie było to w końcu kłamstwem. – Zatrzymałem się na parę dni w jego willi w Formiach.
– Ten gnojek! – Antoniusz odwrócił się do mnie przodem, ale jego rysy bynajmniej nie straciły przez to groźnego wyrazu. – Wiesz, co by mi wystarczyło jako wynik całego tego zamieszania? Widok głowy Cycerona na tyczce! Od chwili, kiedy ten bydlak zamordował mojego ojczyma podczas tłumienia tak zwanego spisku Katyliny, nieustannie obrzucał mnie oszczerstwami. Nie rozumiem, dlaczego taki prawy człowiek jak ty może się przyjaźnić z tą kreaturą!
– Nie jesteśmy bynajmniej z Cyceronem przyjaciółmi, trybunie.
– Nie musisz się tłumaczyć. To samo jest z Cezarem. Kłócimy się, ilekroć w rozmowie padnie hasło „Cycero”. On każe mi przestać jazgotać, a ja pytam, po co hoduje takiego skorpiona. „Użyteczny”, odpowiada mi za każdym razem, jak gdyby to był najbardziej ważki argument. „Cycero może się kiedyś przydać”. – Antoniusz się roześmiał. – No, tobie się przydał, skoro dostałeś od niego ten Pompejuszowy pergamin! Ale w rezultacie tylko wpadłeś w tarapaty, co? Masz szczęście, że Marek Otacyliusz przyprowadził cię prosto do mnie, bo inaczej mógłbyś stracić głowę! Ale ty zawsze musiałeś mieć szczęście, skoro udało ci się dożyć twoich lat. Niech mnie, ojciec Metona Gordianusa podejrzany o szpiegostwo na rzecz Pompejusza! Jakim dziwnym miejscem stał się ten świat!
– Pewnie dziwniejszym, niż myślisz – mruknąłem pod nosem.
– No, wszystko to wyjaśnimy w Brundyzjum.
Antoniusz wydawał się zadowolony z zamknięcia tematu, ale jego słowa sprawiły, że znów zacząłem odczuwać zdenerwowanie. Co jeszcze trzeba wyjaśniać, skoro on zaakceptował moje tłumaczenie? Pozostał oczywiście problem woźnicy. Co się stanie, kiedy ustąpi jego gorączka? I co będzie, gdy ktoś rozpozna w Soskarydesie Tirona? Jak wówczas wytłumaczę się ze współudziału w tej maskaradzie? Teraz już nie mogłem go wydać; chyba nie mógłby wpaść w gorsze ręce. Z łatwością mogłem sobie wyobrazić, jak Marek Antoniusz wyładowuje złość na Cycerona na jego najbardziej zaufanym sekretarzu
– Cóż się tak zafrasowałeś, Gordianusie? – Antoniusz wyciągnął dłoń i ścisnął mnie za udo. – Nie martw się, już wkrótce się zobaczysz z Metonem. Trzy dni jazdy i staniemy w Brundyzjum. Jeśli szczęście nie przestanie nam dopisywać, powinniśmy dotrzeć tam akurat na czas, aby zobaczyć ostatni bój Pompejusza!
Tej nocy rozbiliśmy obóz w płytkiej dolince między niskimi wzgórzami, około pół mili od drogi. Antoniusz nie omieszkał podkreślić walorów obronnych wybranego miejsca.
– Czy istnieje realne zagrożenie atakiem, trybunie? – spytałem. – Po prawej mamy góry, po lewej morze. Za nami leży Korfinium obsadzone przez wojsko Cezara, przed nami zaś Brundyzjum, które otaczają, jak mniemam, jego główne siły. Zdaje mi się, że jesteśmy bezpieczni jak pająk na dachu.
– Oczywiście, że tak. To przez lata spędzone w Galii. Nigdy nie zakładam obozu, nie myśląc o tym, że coś niewidzialnego może się czaić gdzieś w pobliżu.
– Czy wobec tego mogę odzyskać mój sztylet, skonfiskowany przez Otacyliusza? Moim niewolnikom też je zabrał.
– Jasne, że tak. Gdy tylko rozbijemy obóz.
Jego ludzie zrzucili zbroje i zajęli się pracami obozowymi: rozstawiali namioty, kopali latrynę, rozpalali ogień.
Zacząłem się rozglądać za wozem bagażowym; otaczała go grupka żołnierzy, patrzących na coś, co leżało na ziemi.
– Gorączka musiała go zabić.
– To się czasem dzieje piorunem przy takich ranach. Widziałem już silniejszych ludzi i z mniejszym krwawieniem, którzy umarli jeszcze szybciej od niego.
– To w końcu tylko stary niewolnik, a słyszałem, że sprawiał kłopoty.
– O, idzie przyjaciel trybuna. Przepuśćcie go!
Żołnierze rozstąpili się przede mną. Podszedłem bliżej i zobaczyłem ciało starego woźnicy złożone obok wozu. Ktoś już skrzyżował mu ręce na piersiach i zamknął powieki.
– Musiał umrzeć już kilka godzin temu – rzekł wyjaśniająco najbliższy z żołnierzy. – Był już martwy, kiedy zabraliśmy się do rozładowywania wozu.
– A gdzie pozostali? – Rozejrzałem się wokoło. – Gdzie dwaj niewolnicy, którzy z nim jechali?
Tiro i Forteks wystąpili naprzód. Żaden nie odezwał się słowem. Po chwili żołnierzy wezwano do innych zajęć i zostaliśmy sami. Przyklęknąłem przy zwłokach. Po śmierci twarz starego była jeszcze bardziej wychudła, policzki zapadły się wokół bezzębnych ust. Nawet nie wiem, jak ma na imię, pomyślałem. Kiedy czegoś od niego chciałem, wołałem po prostu: „Woźnico!” Odwróciłem ciało na bok. Oprócz zadanej włócznią rany w ramieniu miał jeszcze kilka mniejszych ran kłutych, odniesionych podczas marszu, ale wyglądały niegroźnie. Sandały były cienkie, a na piętach widniały liczne otarcia i pęcherze. Sznur poranił mu też skórę nad kostką, miał też chyba siniaki na szyi, choć w szybko gasnącym świetle dnia nie widziałem ich wyraźnie. Odruchowo dotknąłem własnej szyi otartej przez pętlę; niewolnik nie był jednak prowadzony w ten sposób. Spojrzałem na stojących nade mną Tirona i Forteksa.
– Został uduszony, prawda? – spytałem cicho.
Tiro uniósł brwi.
– Słyszałeś tych żołnierzy. On zmarł od gorączki wywołanej przez ranę. Był stary i słaby, marsz z gór go wykończył. Sam jest sobie winien.
– Te przebarwienia na szyi…
– Plamy wątrobowe? – podsunął Tiro.
Wstałem i spojrzałem mu prosto w oczy.
– Myślę jednak, że został uduszony. Twoją ręką, Tironie?
– Oczywiście, że nie. Forteks jest wyszkolony do tego.
Popatrzyłem na niewolnika, ale on nie podniósł oczu.
– Musieliśmy to zrobić, Gordianusie – szepnął Tiro – Mógł wydobrzeć i znów zacząć mówić.
Patrzyłem mu w oczy, nie odzywając się.
– Nie sądź mnie, Gordianusie! W takich czasach człowiek musi postępować wbrew własnej naturze. Możesz powiedzieć że nie zrobiłbyś tego samego?
Odwróciłem się i bez słowa ruszyłem w stronę ogniska.
Antoniusz ani myślał zastanawiać się nad przyczyną śmierci starego woźnicy. Nawykł do widoku ludzi umierających z powodu na pozór niegroźnych ran i miał na głowie ważniejsze problemy. Na drugi dzień rano żołnierze wrzucili zwłoki do latryny i zakopali ją przed wyruszeniem. Pogrzeb niewolnika nie wymagał żadnych innych ceremonii. Kiedy już siadaliśmy na koń, Antoniusz rzucił mi tylko mimochodem, że powinienem postarać się zawiadomić właściciela woźnicy o tym, co się stało z jego człowiekiem i wozem.
– Jeśli podejrzewasz, że jest on typem skłonnym do wytaczania procesów, możesz mu zaoferować jakieś symboliczne odszkodowanie. Niewolnik na pewno nie był wiele wart. A zresztą, skoro gość honorował twój paszport kuriera, technicznie nic mu nie jesteś winien. Niech skarży Pompejusza! – Antoniusz wybuchnął śmiechem, a potem spoważniał i pokręcił głową. – Cywile zawsze ponoszą straty podczas wojen. Spalone domy, zbiegli niewolnicy… W krajach takich jak Galia miejscowi muszą sami naprawiać doznane szkody, ale w Italii będzie inaczej. Niech tylko sytuacja wróci do normy, a nastąpi zalew pozwów sądowych. Oskarżenia o zniszczenia, sprawy o odszkodowania, petycje o zwolnienia z podatków. Sądy będą zablokowane, a i Cezar będzie miał pełne ręce roboty.
– No i adwokaci, jak Cycero – dodałem.
– Jeśli Cycero będzie jeszcze miał ręce – odparł Antoniusz.
Biegnąca wzdłuż wybrzeża droga była na ogół prosta i płaska, ale w nie najlepszym stanie. Zimowe wichury uszkodziły niektóre odcinki, wyrywając z bruku kamienie i podmywając podsypkę. Normalnie takie usterki niezwłocznie naprawiłyby brygady niewolników przysłane przez miejscową administrację, ale panujący w regionie chaos na to nie pozwalał. Niedawne przemarsze ogromnej masy ludzi wozów i koni – najpierw armii Pompejusza, potem Cezara – dodatkowo pogorszyły sytuację. Mimo fatalnych warunków przebyliśmy jednak tego dnia czterdzieści mil, utrzymując takie tempo także przez dwa następne dni.
Miałem już wcześniej, przed paroma laty, okazję podróżować z Markiem Antoniuszem; teraz znów się przekonałem, że jest wspaniałym towarzyszem. Był znanym lekkoduchem i zdawał się zawsze dobrze bawić, czy to na polu bitwy w Galii, na szalonym przyjęciu na Palatynie, czy w izbie senatu. Miał mnóstwo pysznych dykteryjek do opowiadania, ale z ochotą słuchał też moich, dopóki dotyczyły rozwiązłych kobiet, matactw politycznych lub procesów o morderstwo, a najlepiej wszystkich trzech tematów naraz. Tirona prawie nie widywałem; jechał wozem bagażowym i starał się nie pokazywać Antoniuszowi.
Trzeciego dnia podróży, dobę po idach marcowych i w przeddzień liberaliów, dotarliśmy w okolice Brundyzjum. Nasze pojawienie się zostało spostrzeżone przez straże wystawione na niskim wzgórzu po wschodniej stronie drogi i wkrótce na spotkanie Antoniuszowi wyjechał jakiś centurion, zarumieniony z podniecenia.
– Trybunie, przybywasz w samą porę! – zakrzyknął zamiast powitania.
– W samą porę na co?
– Nie wiem dokładnie, ale ludzie na posterunkach po przeciwnej stronie pagórka wiwatują na całe gardło. Coś się dzieje w porcie.
– Prowadź więc! – rzucił Antoniusz.
Zawahałem się, czy mam podążać za nim, niepewny swej roli w bezpośredniej bliskości pola bitwy. Antoniusz obejrzał się jednak przez ramię i krzyknął:
– Czemu tam stoisz, Gordianusie? Jedziemy!
Ruszyliśmy ku szczytowi wzgórza. Ustawiono tam kilka namiotów dla dość licznego oddziału straży tylnej. Roztaczała się stąd rozległa panorama całej okolicy; na północy plażę i drogę widać było na kilka mil w obie strony. Centurion musiał nas widzieć już od paru godzin. Od strony południowej mieliśmy świetny widok na samo miasto, port i morze. Centurion poprowadził nas do najlepszego miejsca, z dumą oznajmiając, że sam Cezar tam stał, kiedy planował oblężenie Brundyzjum.
Opasane murami obronnymi miasto stoi na półwyspie otoczonym półkolistym naturalnym portem, połączonym z Adriatykiem wąską cieśniną. Topografię terenu najłatwiej sobie wyobrazić przez ułożenie prawej dłoni w kształt odwróconej litery C. Przestrzeń zamknięta łukiem utworzonym przez kciuk i palec wskazujący to ów półwysep, oba palce przedstawiają północny i południowy kanał portowy, a nadgarstek będzie cieśniną, przez którą statki muszą przepłynąć na morze. Z naszego punktu obserwacyjnego miasto wyglądało jak skupisko kamienic, magazynów i świątyń, ciasno stłoczonych w obręczy murów. Na wieżach i blankach wyraźnie widać było żołnierzy Pompejusza; ich hełmy i groty włóczni połyskiwały w zachodzącym słońcu. Wzdłuż biegnącej między północnym i południowym kanałem zachodniej ściany miasta, od strony lądu, rozciągał się obóz oblegających. Siły Cezara wydały mi się olbrzymie. Katapulty i balisty stały całymi szeregami, z których tu i ówdzie sterczały sylwety ruchomych wież oblężniczych, jeszcze wyższych niż mury miejskie. Nie dostrzegłem jednak niczego, co mogłoby być powodem poruszenia wśród obserwatorów. Machiny i wieże stały bezczynnie, nad miastem nie unosiły się dymy, nie widziałem też oznak walki pod murem.
– Tam! – Antoniusz wskazał poza miasto, w kierunku wejścia do portu.
Od strony otwartego morza podchodziła flotylla dużych okrętów. Kilka z nich osiągnęło już wejście do cieśniny i wyglądało na to, że manewrują tak, aby wpływać do portu pojedynczo, wyciągniętym rzędem. Zdziwiło mnie to, sam bowiem niegdyś wypływałem w morze z Brundyzjum i wiem, że wejście jest dostatecznie głębokie i szerokie, by kilka statków mogło płynąć obok siebie. Te jednak wyraźnie zamierzały posuwać się jeden za drugim, trzymając się jak najbliżej środka cieśniny.
Kiedy pierwszy z okrętów wszedł na tor wodny, zorientowałem się, dlaczego ich kapitanowie wybrali taki wariant podejścia. Widok był tak zaskakujący, że z trudem mogłem uwierzyć własnym oczom.
W najwęższej części cieśniny zbudowano coś w rodzaju wielkich pirsów, wysuniętych daleko w wodę z obu przylądków, które niemal stykały się na środku, zamykając wejście do portu; tak w każdym razie wyglądało to z daleka. Na tych falochronach ustawione były w pewnych odstępach niewysokie wieże z machinami bojowymi.
– Na mojego przodka Herkulesa, cóż my tu widzimy? – mruknął Antoniusz, równie zaskoczony jak ja.
Odwrócił się i przebiegł wzrokiem po przyglądających się scenie żołnierzach, po czym zawołał do niskiego brodacza stojącego na skałce i mamroczącego coś pod nosem.
– Witruwiuszu!
Mężczyzna zamrugał jak wyrwany ze snu i spojrzał w naszą stronę.
– Inżynierze Witruwiuszu, do mnie! – powtórzył Antoniusz.
Wezwany zsunął się ze skały i ruszył truchtem ku nam.
– Trybunie, wróciłeś do nas!
– Stwierdzasz fakt, Marku Witruwiuszu. Mniej oczywiste jest to, co obserwujemy tam, w porcie. Co się, na Hades, dzieje?
– Ach… Może wejdziemy gdzieś wyżej, trybunie? – Witruwiuszu spojrzał w stronę cieśniny, ale przy jego niskim wzroście czubki drzew trochę przesłaniały mu widok.
Poszliśmy za nim do jego skałki. Wspiął się na nią i stanął z założonymi rękami, spoglądając ku manewrującym okrętom.
– A więc, trybunie, jeśli wolno mi wyjaśnić… – W jego tonie pobrzmiewała nuta pobłażliwej wyższości typowa dla budowniczych, nawet w rozmowie z przełożonymi, jeżeli ci ostatni mają niezbyt wielkie pojęcie o arkanach architektury lub matematyki. – Przed siedmioma dniami przybyliśmy pod Brundyzjum. Cezar od razu otoczył miasto i port. Rozmieścił większość ze swych sześciu legionów pod murem zachodnim, ale i na przylądkach najwęższej części kanału wejściowego. Nasz wódz miał nadzieję, że złapie w pułapkę nie tylko Pompejusza, ale i obu konsulów oraz przybyłych tu z nim wielu senatorów, chcąc zmusić ich do niezwłocznych pertraktacji i zakończenia kryzysu.
– Ale… – wtrącił Antoniusz, by go ponaglić.
– Ale wieści nie były dobre. Nasi szpiedzy donosili wcześniej, że Pompejusz zgromadził liczną flotę, a my zastaliśmy w porcie tylko parę jednostek. Gdzie więc podziała się ta flota? Niestety okazało się, że zanim tu nadciągnęliśmy, Pompejusz zdążył odesłać konsulów, senatorów i znaczną część swojej armii na drugi brzeg Adriatyku, do bezpiecznego Dyrrachium. Zawsze dążący do pokoju nasz wódz próbował układać się bezpośrednio ze swym rywalem, ale Wielki odpowiedział, że bez obecności konsulów nie może zostać zawarte żadne legalne porozumienie. No i po układach. Szpiedzy z Brundyzjum donosili nam… Wielki traktuje ich z pogardą, więc chętnie garną się do Cezara… donosili, że Pompejusz zatrzymał przy sobie dwadzieścia kohort. Nie po to, by bronić się tu bez końca… jakże mógłby to robić, mając zaledwie dwanaście tysięcy żołnierzy przeciw trzykrotnie silniejszemu przeciwnikowi?… ale na tyle długo, by jego flota dotarła do Dyrrachium, wysadziła pasażerów i wróciła po resztę obrońców. Nasz wódz nie zamierzał pozwolić Pompejuszowi się wymknąć, skoro aż tak daleko zaszedł w pościgu za nim. Zwrócił się zatem do mnie: „Musimy ich zatrzymać Witruwiuszu! Nie można pozwolić, aby jego okręty wpłynęły do portu, gdy wrócą, a jeśli już im się to uda, wówczas nie damy im znów odpłynąć. Ja jednak nie mam własnej floty, a moi ludzie nie potrafią maszerować po wodzie”. To mi wygląda na problem ściśle inżynierski, Marku Witruwiuszu powiedział i spytał, czy potrafię zablokować port. Odrzekłem że tak, a on na to: „Uczyń to zatem!” – Witruwiusz zatoczył dłonią krąg w kierunku portu. – Widzicie przed sobą efekt mojej pracy. Zaczęliśmy od zbudowania wielkich falochronów z ziemi i kamienia po obu stronach cieśniny, gdzie woda jest płytka przy brzegach. Niestety, w miarę postępu prac dotarliśmy na głębsze akweny, gdzie już nie dawało się utrzymywać budowli w całości. Wtedy zbudowaliśmy tratwy, po trzydzieści stóp kwadratowych każda, i zakotwiczyliśmy je z czterech rogów, po czym pokryliśmy nasypem ziemnym. Dzięki temu stoją sztywno, mimo, że unoszą się na wodzie. Jeśli dobrze wytężycie wzrok, zobaczycie przesłony i balustrady chroniące przechodzących po pomostach żołnierzy. Na co czwartej tratwie wznieśliśmy dwupiętrową wieżę do obrony przed atakami z morza. Naszym celem było oczywiście całkowite zamknięcie drogi wodnej do Brundyzjum.
– I to wszystko twoje pomysły? – burknął Antoniusz.
Witruwiusz promieniał z zadowolenia.
– Jeśli wierzyć greckim historykom, król perski Kserkses dokonał czegoś w tym rodzaju, kiedy przekraczał Hellespont i wiódł swe armie z Azji do Europy. Zawsze się zastanawiałem, jak rozwiązał tę sprawę technicznie. Podejrzewam, że musiał wpaść na podobny pomysł z kotwiczeniem tratw jedna za drugą i łączeniem ich w jedną długą pływającą groblę.
Meto często opowiadał mi o wielkich dokonaniach inżynieryjnych inicjowanych przez Cezara podczas kampanii w Galii. Na jego rozkaz ludzie przerzucali mosty nad rzekami i przepaściami, kopali długie transzeje i kanały, drążyli tunele i konstruowali wielkie machiny bojowe i wieże oblężnicze. Odcięcie całego portu od morza to jednak cos na zupełnie inną skalę.
Antoniusz skinął głową, najwyraźniej pod wrażeniem tego wyczynu.
– A jak Pompejusz zareagował na wasze prace? Nie mów, że patrzył na to biernie z murów miasta, gdy się zorientował w waszych zamiarach.
– Oczywiście, że nie – odparł Witruwiusz. – Kiedy Wielki się ocknął z zadziwienia, zasekwestrował trzy największe statki, jakie znalazł w porcie, i zbudował na nich wieże bojowe wysokie na trzy piętra. Każdego dnia próbowały podejść w rejon prac i zniszczyć już zbudowane tratwy. Udawało im się opóźnić nasze postępy, ale nie zapobiec im. Dzień w dzień obserwowałem walkę między ich wieżami na statkach i naszymi na tratwach, miotającymi na siebie ognie greckie i strzały z balist. To było niezłe widowisko! Woda czerwona od krwi, w powietrzu smugi gryzącego dymu, słupy pary…
– Ale blokada wciąż nie jest ukończona. – Antoniusz zmarszczył brwi. – Kanał pozostał otwarty.
Witruwiusz założył ręce na piersi z nieprzeniknioną miną właściwą wszystkim budowniczym, których praca przeciąga się poza wyznaczony termin.
– Niestety, za mało mieliśmy na to czasu, zwłaszcza przy całym tym nękaniu przez statki Pompejusza. Ale pomysł jest doskonały. Gdybyśmy mieli jeszcze pięć dni… a choćby ze trzy… – Witruwiusz pokręcił głową. – Ale flota Pompejusza już tu jest. To właśnie jego okręty szykują się do wejścia do portu. A tam, popatrzcie! Widzicie te statki z wieżami? Ruszyły właśnie i zaatakują nasze stanowiska z drugiej strony, żeby odciągnąć uwagę od okrętów!
Słońce zachodziło za odległe pasmo wzgórz, a przed naszymi oczami rozwijała się bitwa morska. Jeden po drugim okręty transportowe wślizgiwały się przez wąską przerwę w blokadzie, atakowane zajadle przez obsługę wież na falochronach. W powietrzu śmigały miotane katapultami głazy, najczęściej jednak chybiając celu i wzbijając liczne fontanny wody. Niektóre trafiały w maszty lub zadarte stewy dziobowe, darły żagle i cięły olinowanie.
Widziałem, jak pocisk spadł na pokład jednego z okrętów i przebił się przynajmniej do pomieszczenia wioślarzy, ale statek nie zaczął tonąć. Miotano też potężne strzały wyglądające jak wyciosane z całych pni, służące zaś do tego celu balisty przypominały gigantyczne łuki napinane dwiema korbami zamontowanymi na ich końcach. Część strzał podpalano przed wystrzeleniem, leciały wówczas, zakreślając w powietrzu dymne parabole i strzelając czerwonymi iskrami. Te machiny były wyraźnie celniejsze od katapult i powodowały więcej zniszczeń na wrogich okrętach, ale i one nie zdołały zatopić żadnego z nich.
Tymczasem nadpływające od strony portu statki zaczęły już kontratak na pozycje oblegających. Zasypywały wieże takimi samymi pociskami, a nawet próbowały podejść do nich i zdobyć je w walce wręcz. Ludzie Cezara odpierali te ataki, ale przez to zmuszeni byli odwrócić uwagę od wpływającej flotylli. Po groblach nieprzerwanie biegali żołnierze, podtaczając pod wieże nowe głazy i pociski. Łucznicy po obu stronach wysyłali w powietrze gęstwę strzał. Powierzchnia wody zasłana była coraz szerzej wystrzelonymi pociskami i ciałami poległych. Oglądana z dużej odległości bitwa wydawała się totalnym chaosem, jakby jakieś potężne siły dla zabawy podrzucały i mieszały ze sobą wodę, ziemię, ogień i dym. Zarazem jednak widać było, że jest to prowadzone z wielkim pośpiechem, ale planowe działanie zdecydowanych ludzi, wykorzystujących każde przemyślne urządzenie i metodę, jakie potrafili zbudować czy opracować w celu wzajemnej destrukcji. Bitwa toczyła się z fascynującą nieuchronnością zniszczenia. Przyglądałem się jej i z podziwem, i ze strachem, niczym szalejącej burzy z piorunami. Była jak jedna, wielka machina o wielu częściach, która raz puszczona w ruch nie mogła zostać zatrzymana przez żadną siłę na ziemi i niebie.
Kiedy słońce zaszło, a powietrze stało się gęste od dymu i trudno było obserwować szczegóły zmagań. Zanosiło się na to, że wszystkie transportowce Pompejusza przedrą się do portu bez większych strat, ale i wieże na falochronach wytrzymywały zacięte ataki i trwały niewzruszone na swych pozycjach. W końcu tylko jeden statek pozostał jeszcze poza linią blokady. Zerwał się wiatr i widać było, że kapitan ma trudności z manewrowaniem. Natężenie bitwy zmalało, czułem niemal, jak energia uchodzi z walczących po obu stronach. Katapulty i balisty strzelały rzadziej, łucznicy też zwolnili tempo ostrzału. Może dlatego, że zaczynało już brakować pocisków i strzał, a może narastający mrok utrudniał celowanie?
I wtedy nastąpił jeden z tych wypadków, które są dowodem na szaleństwo bitwy i zaprzeczeniem wszelkich wizji wojny jako planowej, uporządkowanej operacji. Jeden z atakujących od strony portu statków Pompejusza wyrzucił z katapulty pocisk zapalający nasycony ogniem greckim. Przewożenie łatwopalnych materiałów na pokładzie jest z pewnością bardzo niebezpieczne; od początku bitwy żaden ze statków ani razu nie użył takiego pocisku. Dlaczego kapitan zdecydował się zrobić to teraz? Czy był to tylko nonszalancki gest, chęć zużycia przygotowanego materiału, czy też celowa ostatnia próba zniszczenia tratw? Jakiekolwiek motywy kierowały dowódcą, efekt na pewno nie był przezeń zamierzony. Ognista kula przeleciała wysoko nad tratwami, śmignęła nad głowami Cezarowych żołnierzy niczym złowieszcza kometa i opadła stromym łukiem prosto na pokład ostatniego wpływającego okrętu Pompejusza.
Dlaczego ogień objął go tak błyskawicznie, skoro inne okręty trafiane takimi pociskami wyrzucanymi przez katapulty na falochronie nawet nie zaczęły płonąć? Być może ogień grecki spadł na jakiś składzik materiałów palnych, albo też wpłynął na to wiejący teraz dość silny wiatr. Pożar rozprzestrzenił się z niesamowitą prędkością, od linii wodnej aż po czubek masztu. Płonące figurki marynarzy skakały z burt do wody; nawet na nasze wzgórze docierały krzyki uwięzionych pod pokładem wioślarzy. Wkrótce jednak zagłuszyły je gromkie wiwaty żołnierzy Cezara, którzy na ten widok jęli wymachiwać rękami, podskakiwać i biegać po falochronach.
Nagle wiwaty urwały się jakby mieczem uciął. Dryfujący bezwładnie z wiatrem płonący wrak nagle zaczął się zbliżać do zakotwiczonych tratw, celując prosto w tę wieżę bojową która musiała być pierwotnym celem strzału z tamtego statku. Jej załoga rzuciła się do ucieczki niczym mrówki z zalewanego mrowiska. W chwilę później wrak uderzył w tratwy. Od wstrząsu złamał się maszt, opadając na falochron; płonący żagiel nakrył uciekających żołnierzy ognistym całunem. Ludzie, którzy do tej pory donosili walczącym na wieżach pociski i strzały, teraz zaczęli podawać z rąk do rąk wiadra z wodą, desperacko usiłując opanować pożar i nie dopuścić do zapalenia się sąsiednich tratw. Atakujące statki Pompejusza mogły teraz wykorzystać zamieszanie i dokończyć dzieła zniszczenia, ale zdążyły już się wycofać ku miastu, eskortując transportowce, którym udało się przepłynąć przez blokadę.
Ciemność gęstniała z każdą chwilą. Bitwa była skończona.
Tej nocy rozbiliśmy namioty i zjedliśmy wieczerzę na wzgórzu obserwacyjnym. Sądziłem, że Antoniuszowi będzie spieszno zameldować się u Cezara, tak jak mnie odszukać Metona, skoro już dotarliśmy do Brundyzjum. Trybun nie należał jednak do ludzi, którzy zrezygnowaliby z kolacji, nawet jeśli miała to być tylko żołnierska kasza, i odmówiliby pucharu wina po trzech dniach forsownej jazdy o samej wodzie.
Centurion znalazł dla nas składane płócienne krzesła. Rozsiedliśmy się nad strawą pod gołym niebem. Wiatr ucichł teraz zupełnie, morze i kanał portowy wygładziły się i przypominały czarne lustro, w którym odbijały się co jaśniejsze z gwiazd. Płomienie na zniszczonym statku wczepionym w linię tratw stopniowo wygasły, za to zza murów Brundyzjum widać było jaśniejącą poświatę, jak gdyby żarzyły się fundamenty budynków. Na wieżach i wzdłuż murów żołnierze kolejno zapalali pochodnie, aż w końcu cała linia fortyfikacji jarzyła się światłem na kształt ognistego węża. Stanowiska armii Cezara też rozjaśniły się niezliczonymi punkcikami ognisk. Daleko na tyłach po zachodniej stronie majaczył mroczny masyw Apeninów, którego grzbiet delikatnie pomalowany był ginącymi resztkami minionego dnia.
– Ależ mieliśmy dzisiaj wspaniałą bitwę! – zauważył Marek Antoniusz.
Zdawał się być w świetnym nastroju pomimo oczywistego sukcesu floty Pompejusza.
– A jutro najpewniej zobaczymy wspaniały szturm – dorzucił Witruwiusz.
Antoniusz zaprosił budowniczego na kolację, aby dokończył nam opisywać niebywałą konstrukcję przegrody na cieśninie. Rozgrzany Witruwiusz zaczął później przedstawiać mi katalog rozmaitych machin i strategii, jakie mogą być zastosowane, kiedy Cezar rzuci swe siły przeciw obrońcom murów Brundyzjum: wielkie drabiny, ruchome wieże oblężnicze, tarany, podkopy pod fundamenty dla osłabienia fortyfikacji, specjalny szyk „żółwia”, jakim żołnierze będą podchodzić pod bramy, osłonięci „skorupą” z tarcz najeżoną włóczniami. Ja zaś byłem myślami przy Dawusie. Gdzie on teraz jest? Czy Pompejusz wciąż trzyma go w swej osobistej ochronie? Miałem taką nadzieję, ale kto wie, dokąd mógł trafić, czy to z kaprysu wodza, czy z prostej potrzeby. Może trzyma straż na murach miasta, jest jedną z tych drobnych figurek, które widać z naszego wzgórza, oświetlone przez pochodnie, okutane szczelnie w płaszcze dla obrony przed nocnym chłodem, nerwowo wyczekujące świtu… albo brał udział w dzisiejszej bitwie morskiej na jednym ze statków atakujących pływającą groblę Witruwiusza. Diana powiedziała, że Dawus nie umie pływać. Cóż, ja sam nie potrafię. Co może być straszniejszego od zamknięcia w kadłubie statku świadomie zmierzającego ku niebezpieczeństwu? Widok rannych w wodzie rozpaczliwie starających się utrzymać na powierzchni przejął mnie większą zgrozą niż cokolwiek innego w dzisiejszej bitwie, nawet płonący jak pochodnia statek. Może i Dawus był wśród nich, bił wodę rękami i wzywał pomocy?
A co z Metonem? Przed oczyma stanął mi płonący żagiel, walący się na uciekających falochronem żołnierzy. Czy i mój syn mógł tam być? Raczej nie; Cezar zwykł trzymać go przy sobie i pewnie w tej chwili Meto siedzi w namiocie w głównym obozie pod zachodnim murem Brundyzjum, ucztuje ze swym wodzem lub robi staranne notatki, podczas gdy Cezar omawia ze swymi dowódcami strategię na następny dzień. Który z nich jest w większym niebezpieczeństwie, Dawus czy Meto? Sądząc po pozorach, każdy chyba powiedziałby, że pierwszy. Ja nie byłem tego taki pewny.
Jeszcze długo po spałaszowaniu swojej miski kaszy Antoniusz kazał sobie napełniać kubek winem. Kiedy już był dobrze wstawiony, uparł się, by Witruwiusz i centurion śpiewali z nim rubaszne wojskowe piosenki. Większość z nich była po prostu wulgarna, ale jedna nawet mnie rozbawiła. Opowiadała o afektowanym i zniewieściałym oficerze, który najchętniej przebywał w domu, przymierzając suknie swej żony, ale kiedy przyszło co do czego, okazał się najdzielniejszym z wojowników. Ot, wojskowy humor, pomyślałem. Ludziom potrzeba szczypty nonsensu popitej winem dla odwrócenia myśli od masakry, której byli świadkami.
Antoniusz wciąż śpiewał z pijackim zapałem, kiedy zdecydowałem się ulotnić i poszedłem do namiotu oficerskiego, gdzie wyznaczono mi miejsce do spania.
Rzuciłem się na posłanie, ale nie mogłem zasnąć, martwiąc się o zięcia i syna i zastanawiając się, co przyniosą najbliższe dni. Kiedy wyjeżdżałem z Rzymu, sądziłem, że mam jakiś plan działania. Teraz, zmęczony drogą i po konfrontacji z rzeczywistą sytuacją, czułem, że cokolwiek mi wtedy świtało w głowie, rozpłynęło się w nadmorskim powietrzu jak poranna mgła po wschodzie słońca. Kroczyłem po zupełnie obcym mi terenie, czułem się mały i bez znaczenia, przytłoczony przez potężne siły działające wokół mnie. Nadchodziła decydująca chwila, punkt krytyczny mojej wyprawy, a ja bynajmniej nie czułem się taki odważny, jak sobie roiłem.
Zaszeleściła płachta przesłaniająca wejście. Ktoś wśliznął się do namiotu i lawirował niepewnie między pryczami. Usłyszałem szept:
– Gordianus?
Był to głos Tirona. Wstałem, owinąłem się kocem i wyprowadziłem go na zewnątrz.
– Co, ty też nie możesz zasnąć? – spytałem. – Czyżby wóz z bagażami nie był wygodny?
– Nie jest – odburknął Tiro. – Drzemiemy na zmianę z Forteksem. Nadal nie jestem pewien, czy Antoniusz mnie nie rozpoznał.
– On nawet na ciebie nie spojrzał. Nikt nie dostrzega niewolników, chyba że są młodzi i piękni.
– A jednak każdej nocy obawiam się, że ktoś mnie udusi we śnie.
Pomyślałem o bezimiennym dla nas już na zawsze woźnicy, uduszonym w gorączce, ale nic nie powiedziałem.
– Co będzie jutro, Gordianusie?
– Nie wiem. Jeśli będę miał szczęście, zobaczę się z Metonem.
– I z Cezarem?
– Możliwe.
– Zabierz mnie z sobą.
Zmarszczyłem brwi.
– Myślałem, że wybrałeś się w tę daleką podróż, by się spotkać z Pompejuszem, nie z Cezarem.
– I nie myliłeś się. Opuszczam Italię, Gordianusie. Zamierzam być na okręcie Pompejusza, kiedy wyruszy do Dyrrachium.
– Nic mi o tym nie mówiłeś.
– Nie musiałeś o tym wiedzieć. Ale zanim odjadę, jeśli nadarzy się okazja, miałbym ochotę zajrzeć do namiotu Gajusza Juliusza.
– Aby go zabić?
– Nie żartuj, Gordianusie. Chcę się tylko rozejrzeć. Nigdy nie wiadomo, kiedy może mi się to przydać.
– Chcesz, abym pomagał ci szpiegować Cezara?
– Jesteś mi winien przysługę, Gordianusie. Czy mógłbyś tak szybko dostać się tutaj z Rzymu, gdyby nie ja?
– A czy ty mógłbyś przeżyć ostatnie cztery dni, gdybym dla ciebie nie skłamał? Myślę, że jesteśmy kwita, Tironie.
– Niechże więc to będzie twoja przysługa dla mnie, a ja ci się odwdzięczę. Zamierzasz przecież przedostać się do Brundyzjum i odzyskać zięcia od Pompejusza?
– Jeśli to będzie możliwe, tak.
– Jaki więc masz plan? Jak chcesz to zrobić, mając z jednej strony armię Cezara, z drugiej Pompejusza?
– Nie mam pewności – przyznałem.
– Ja mogę cię tam przeprowadzić. Całego i zdrowego, pójdziesz ze mną i z Forteksem. Ale w zamian za to chcę ci towarzyszyć, kiedy odwiedzisz Metona… i Cezara.
Pokręciłem energicznie głową.
– To niemożliwe. Cezar może cię rozpoznać nawet łatwiej niż Antoniusz. Przecież on bywał i ucztował u Cycerona! Musiał cię widzieć wiele razy i to nie tylko w roli sekretarza stenografującego debaty w senacie.
– Widział mnie, ale nigdy tak naprawdę na mnie nie patrzył. Sam to powiedziałeś: nikt nie dostrzega niewolników.
– Cezar dostrzega wszystko. Ryzykujesz głowę, Tironie.
– Niekoniecznie. Jeśli mnie nawet rozpozna, to co? On wręcz pragnie, żeby ludzie sławili jego łaskawość.
– Łaskawość jest dla wodzów i senatorów, Tironie, nie dla wyzwoleńców i szpiegów.
– Mimo to zaryzykuję. Jeśli ktokolwiek zapyta cię o mnie, powiesz, że jestem Soskarydesem, dawnym nauczycielem Metona.
– Tak? A co z samym Metonem? Od niego także oczekujesz kłamstwa?
– Zrób to dla mnie, Gordianusie! Jeśli chcesz się dostać do Brundyzjum, zanim twój zięć albo padnie trupem na murach, albo odpłynie na drugą stronę Adriatyku, wyświadcz mi tę przysługę.
– Prześpię się z tym – odparłem nagle znużony. Ziewnąłem potężnie, a kiedy znów otworzyłem oczy Tirona już nie było.
Wróciłem do namiotu i ległem na pryczy. Tym razem pomimo grozy wydarzeń dnia i moich zmartwień sen nadszedł błyskawicznie. Śniłem nie o płomieniach i morskiej topieli, nie o górskich drogach i męczących marszach, ale o młodej Emilii, kochance Numeriusza. Widziałem ją z dzieckiem na ręku, uśmiechniętą i szczęśliwą. Poczułem wielką ulgę i chciałem podejść bliżej, żeby się przyjrzeć, ale potknąłem się o coś. Spojrzałem pod nogi i zobaczyłem trupa Numeriusza, który jakimś cudem był jednocześnie ciałem starego woźnicy. Na jego gardle zaciśnięta była garota. Dziecko Emilii gdzieś zniknęło; dziewczyna zadrżała i rozpłakała się. Przód jej sukni na wysokości podbrzusza nasiąknięty był krwią.
Obudziłem się nagle. Wysoko nad sobą zobaczyłem przekrwione oczy Marka Antoniusza.
– Już świta, Gordianusie! Czas, abym zameldował się u Cezara, a dla ciebie pora na spotkanie z synem. Idź do latryny, jeżeli musisz, a potem bierz swoich dwóch niewolników i ruszamy.
Zanim naprawdę wyruszyliśmy do głównego obozu, Antoniusz chciał jeszcze raz popatrzeć na blokadę kanału portowego ze szczytu wzgórza. Niebo nad nami pokrywały chmury, ale horyzont był czysty. Wschodzące słońce świeciło nam w oczy i rozpaliło wodę jaskrawym odbiciem, niełatwo więc było rozróżnić szczegóły, ale wyglądało na to, że spalony wrak usunięto przez noc. Ludzie krzątali się przy naprawie uszkodzeń, trwały też prace przy dalszej budowie przegrody.
– Witruwiusz też tam jest – powiedział Antoniusz. – Mówił mi wczoraj, że ma nadzieję dołożyć po jednej tratwie na obu końcach, by jeszcze bardziej zwęzić przejście. Okręty, którym udało się wpłynąć, będą miały trudniejsze zadanie przy opuszczaniu portu.
Zjechaliśmy potem na równinę. Antoniuszowi towarzyszyła grupa oficerów, ja miałem z sobą Tirona i Forteksa, dla których nawet znalazły się konie.
Obóz Cezara był jak miasto, zapewne ludniejsze od obleganego Brundyzjum, a na pewno bardziej uporządkowane ze swymi licznymi rzędami równiutko ustawionych namiotów. Część żołnierzy ustawiła się w kolejkach po poranne racje żywnościowe. Inni, już nakarmieni i wyekwipowani do bitwy maszerowali, by zając stanowiska w okopach, na szańcach i przy machinach bojowych. Byłem zadziwiony szybkością, z jaką Cezar mógł przemieszczać tak ogromne siły i tyle sprzętu. Dziesięć dni temu równina pod Brundyzjum była pusta, teraz stała się domem dla trzydziestu sześciu tysięcy ludzi, z których każdy zdawał się wiedzieć dokładnie, gdzie ma w danej chwili być i co robić. Przed trzydziestoma dniami ani jeden z nich nie znajdował się bliżej niż o dwieście mil stąd, a Domicjusz wciąż trzymał Korfinium. Sześćdziesiąt dni wcześniej Cezar dopiero co przekroczył Rubikon. Skala i tempo operacji były oszałamiające. Wezbrała we mnie nagle litość dla Galów, którzy stanęli wobec takiej siły, i omal nie zapłakałem nad losem Pompejusza.
Minęliśmy posterunek wartowniczy, gdzie Antoniusz poręczył za mnie. Kiedy już zbliżaliśmy się do środkowej części obozu, zwolnił i zrównał się ze mną. Zauważyłem, że rzuca czujne spojrzenia na Tirona i Forteksa, jakby zobaczył ich po raz pierwszy.
– Jesteś pewien, Gordianusie, że możesz ręczyć za twoich niewolników?
– Oczywiście! – odparłem niemal bez wahania. – Dlaczego pytasz?
– Właściwie bez powodu… Tylko że odkąd przekroczyliśmy Rubikon… a nawet jeszcze wcześniej, chodziły plotki o…
– O czym?
– O spisku na życie Cezara. Oczywiście to tylko wymysły.
Zimny dreszcz przebiegł mi przez plecy.
– Czy Cezar traktuje je poważnie?
– Cezar myśli, że jest nieśmiertelny! Ale ludzie są tylko z krwi i kości… – Antoniusz jęknął i jął masować sobie skronie. – Widzisz, chodzi o to, że za każdym razem, kiedy udzielam za ciebie poręczenia, odnosi się to również do twoich niewolników. Ty oczywiście jesteś poza wszelkim podejrzeniem, Gordianusie, to się samo przez się rozumie. Ale oni…
– Biorę na siebie pełną odpowiedzialność za moją służbę, trybunie – powiedziałem, patrząc wprost przed siebie.
– Oczywiście. – Antoniusz klepnął mnie solidnie w plecy. – Nie chciałem cię urazić.
Ruszył naprzód, by dogonić swoich towarzyszy. Na Forteksa i Tirona już nawet nie spojrzał.
Wziąłem głęboki powolny oddech dla uspokojenia nerwów, po czym spojrzałem z ukosa na Tirona. Miałem wrażenie, że nieco za mocno ściska wodze, ale jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Słyszał oczywiście całą rozmowę; Antoniusz ani myślał mówić cicho z ich powodu. Przyszła mi na myśl opowieść Bethesdy o niejakim Danielu w jaskini lwów, którą znała od swego hebrajskiego ojca. Czy tak właśnie czuł się Tiro, wjeżdżając do obozu Cezara, prowadzony przez trybuna, który chętnie by go widział obdartego ze skóry? A jednak był tu, choć się bał. Zastanawiałem się, czy ja będę umiał znaleźć tyle odwagi w nadchodzącym czasie.
Dotarliśmy do dużego, zdobniejszego od innych namiotu, uszytego z czerwonego płótna haftowanego złotą nicią i udekorowanego proporcami. Przed wejściem czekali w kolejce gońcy na koniach. Kiedy znaleźliśmy się tuż przed nim, ze środka wysunął się żołnierz, rzucił polecenie pierwszemu z nich, który natychmiast odjechał. Jednocześnie przycwałował inny goniec, zeskoczył z siodła i wbiegł do namiotu.
– Poranny zwiad – wyjaśnił mi Antoniusz. – Nadchodzą informacje i meldunki, wychodzą rozkazy. W środku jest jak w ulu.
– Może powinienem zaczekać na zewnątrz?
– Nonsens! Uważaj tylko, żeby cię nie stratowali. – Zsiadł z konia i podał mi rękę. – Niewolników zostaw tutaj.
Popatrzyłem na Tirona i wzruszyłem ramionami. Zrobiłem, co do mnie należało. Nie będzie jednak miał okazji obejrzeć sobie namiotu Cezara od środka. Nie doceniłem jednak jego uporu. Tiro zeskoczył na ziemię i zakrzyknął:
– Panie, proszę, pozwól mi iść z tobą!
– Słyszałeś, co powiedział trybun, Soskarydesie.
– Ale, panie, przecież przywiozłeś mnie tutaj specjalnie, aby sprawić niespodziankę Metonowi i zobaczyć jego minę. Jeśli porozmawiasz z nim sam i wypsnie ci się, że przyjechałem z tobą, będzie po niespodziance. Im dłużej zaś będziesz zwlekał, tym gorzej, bo dzień zapowiada się gorączkowy. Jeśli będzie bitwa, to nawet za godzinę może być za późno.
– Nauczyciel ma rację – wtrącił Antoniusz. – Kto szybko działa, działa najlepiej. Kto to powiedział, nauczycielu? – Rzucił Tironowi bystre spojrzenie.
– Eurypides.
– Jesteś pewien? – Antoniusz zmarszczył brwi. – Słyszałem kiedyś, jak Cycero wyrzekł te słowa na posiedzeniu senatu.
Tiro zrobił urażoną minę.
– Nie wątpię w to, panie. Eurypides był jednak pierwszy.
– Powiedziane jak przystało na prawdziwego nauczyciela! – Antoniusz się roześmiał. – Chyba jednak nie jesteś szpiegiem ani zabójcą. Zabierz go z sobą, Gordianusie. Niech Meto ma swoją niespodziankę.
– Tak, panie, proszę! – zawtórował Tiro.
– Mógłbyś też po prostu kazać go wychłostać za bezczelność – podsunął trybun, wcale przy tym nie żartując.
Zgromiłem Tirona wzrokiem i całkiem poważnie zastanowiłem się nad tą sugestią. Widziałem, jak gorączkowo szuka dobrego wyjścia z sytuacji.
– Data! – zakrzyknął nagle, a kiedy zaskoczeni patrzyliśmy nań pytająco, dokończył: – Dziś jest drugi dzień po idach, święto Libera!
Przypomniałem sobie sprzeczkę Cycerona z żoną o dzień togi ich syna.
– Nie możesz obić niewolnika za śmiałą wypowiedź w święto Libera, panie! To część tradycji tych obchodów. – Tiro wyglądał teraz na wielce z siebie zadowolonego.
– To już liberalia? – jęknął Antoniusz. – Podczas kampanii wojennych zawsze tracę orientację w kalendarzu. My tu polegamy w tej mierze na augurach i kapłanach. No, ja wczoraj uczciłem boga winorośli na swój sposób, jestem też sercem za obnoszeniem po obozie solidnego fallusa i śpiewaniem wesołych piosenek, ale wątpię, abyśmy mieli na to czas. Niewolnik ma jednak rację, Gordianusie, powinieneś mu pofolgować. Musimy zabiegać o łaski wszystkich bogów a więc i Dionizosa.
Tiro popatrzył na mnie z wyższością, co skwitowałem chłodną miną.
– No dobrze, Soskarydesie, pójdziesz ze mną. Forteksie, zostań przy koniach – wycedziłem.
W namiocie było rojno i gwarno. Posłańcy wchodzili i wychodzili, licznie zgromadzeni oficerowie prowadzili ożywione konwersacje, co przywodziło mi na myśl brzęczenie pszczół. Porównanie Antoniusza było rzeczywiście trafne: nie była to szalona atmosfera mrowiska, w które ktoś wetknął kij, ale równomierny i celowy rytm pracy, jak w ulu. Większość obecnych była mniej więcej w jego wieku, czyli około trzydziestki. Kilku z nich rozpoznałem, choć na ogół widywałem ich w senatorskich togach. Zakuci teraz w zbroje wydawali mi się chłopcami o twarzach zarumienionych z podekscytowania. Pomyślałem o starym i niedołężnym senatorze Sekstusie Tediuszu, stojącym u boku Pompejusza; kontrast był niemal porażający.
W oko wpadła mi plama czerwieni. Poprzez tłum spostrzegłem łysą głowę, wyróżniającą się w otaczającym ją morzu czupryn. Otóż i królowa pszczół! Cezarowi akurat nakładano pozłacany napierśnik, jeszcze bardziej wymyślnie zdobiony niż u Marka Antoniusza. Plamą była jego słynna czerwona peleryna, którą zwykł nosić do bitwy, aby zawsze dobrze widzieli go i jego żołnierze, i wróg. Nawet w trakcie ubierania się Cezar słuchał jednocześnie trzech gońców. Jego głęboko osadzone oczy patrzyły prosto przed siebie. Od czasu do czasu kiwał głową, bezwiednie przeczesując palcami przerzedzone włosy na skroniach. Jego twarz wyrażała spokój, zdecydowanie i uwagę, a jednocześnie była wyniosła. Na wąskich wargach błąkał się cień uśmiechu.
Byłem od niego starszy o dziesięć lat i z przyzwyczajenia myślałem o nim z perspektywy jego dawnej reputacji w senacie jako arystokratycznego i przy tym radykalnego młodego wichrzyciela. Wichrzycielem był dalej, ale przekroczył już pięćdziesiątkę. Młodym, ambitnym i tryskającym energią oficerom musiał się wydawać ojcem, genialnym człowiekiem czynu, którego wszyscy usiłują naśladować, wodzem prowadzącym ich ku przyszłości. Czym mogą młodzieży zaimponować takie relikty jak Pompejusz czy Domicjusz? Wielkie podboje Pompejusza to już odległa przeszłość, a chwała Ahenobarbusa była z drugiej ręki, odziedziczona po martwym pokoleniu. Cezar zaś był ucieleśnieniem chwili. Ogień w jego oczach rozpaliła boska iskierka przeznaczenia.
Rozejrzałem się wokoło. Tiro stał za mną, chłonąc wszystko, co widział, ale Antoniusz gdzieś zniknął. Po chwili spostrzegłem go w drugim końcu namiotu; wymieniał uściski z człowiekiem w prawie identycznej zbroi. Kiedy odsunęli się od siebie, poznałem w nim trybuna Kuriona. Obydwaj przyjaźnili się przez całe życie, a jak niektórzy twierdzą, było to coś więcej niż przyjaźń. Kiedy ich młodzieńcze przywiązanie zaczęło być tematem plotek, Cycero nakłonił ojca Kuriona do ich rozdzielenia, donosząc, że Antoniusz deprawuje mu syna. Od tej pory nie miał on wstępu do domu Kuriona, ale nie na wiele się to zdało… Zdołał wśliznąć się do sypialni chłopaka przez dach. Tak niosła gminna wieść, ale Antoniusz nigdy temu nie zaprzeczył. Teraz obaj byli doświadczonymi żołnierzami, a przed rokiem zostali wybrani na trybunów. Po wybuchu kryzysu uciekli z Rzymu, by dołączyć do Cezara, zanim jeszcze przekroczył Rubikon. Namiot wydawał się wypełniony ludźmi pełnymi energii i pasji, po młodzieńczemu przekonanymi o własnej niezwyciężoności. Czułem się przy nich stary i bardzo niepewny siebie.
Odwróciłem się, szukając wzrokiem wytęsknionej twarzy… i aż podskoczyłem. Przede mną stał Meto z miną wyrażającą absolutną konsternację. Ze zdziwieniem zobaczyłem, że mój syn bynajmniej nie jest uszczęśliwiony tym spotkaniem.
– Tato, co ty tutaj robisz?
Jak większość obecnych, Meto wydawał mi się chłopcem, choć dobiegał już trzydziestki i na skroniach jaśniały mu pierwsze, przedwczesne pasma siwizny. Miał oczy uczonego, ale i ogorzałą twarz weterana niejednej kampanii. Blizna na policzku, pamiątka po jego pierwszej w życiu bitwie, stoczonej w wieku szesnastu lat u boku Katyliny, została niemal zatarta przez wiatry, deszcze i palące słońce Galii. Jak zawsze po dłuższym niewidzeniu szybko obrzuciłem go badawczym spojrzeniem i nie stwierdziwszy nowych blizn ani ubytków złożyłem w duchu dzięki Marsowi. Poczułem taki przypływ uczuć, że nie mogłem się odezwać i tylko wyciągnąłem ku niemu ręce. Przez chwilę się opierał, ale odwzajemnił mój uścisk, zadziwiając mnie przy tym swą siłą. Kiedy się odsunął, zobaczyłem na jego ustach smutny uśmiech.
– Co tu robisz? – powtórzył. – Podróż musiała ci zająć wiele dni, a niebezpieczeństwo…
– Przyjechałem tu po Dawusa – przerwałem mu.
– Po Dawusa?
– Jest z Pompejuszem. W każdym razie mam nadzieje, że jest tutaj, a nie za morzem w Dyrrachium… albo…
– Z Pompejuszem? Nie mów mi, że Dawus uciekł pod sztandary swego dawnego pana! My, byli niewolnicy, stanowczo jesteśmy zbyt sentymentalni. – W jego głosie zabrzmiała gorycz, której nigdy przedtem u niego nie słyszałem.
– Nie. Pompejusz zabrał go siłą.
– Jak to?
– Udowodnił, że ma do tego prawo. Chodziło o jakiś punkt w umowie o przeniesieniu własności i warunkach wyzwolenia Dawusa. I tak nie było sposobu, aby mu się przeciwstawić.
– Ale po co Pompejusz miałby porywać Dawusa?
– Trochę z czystej złośliwości, a trochę, aby mieć nade mną władzę.
Rysy Metona stężały.
– A co z resztą rodziny? Z Ekonem, Bethesdą i Dianą? Jak tam dzieci?
– Zostawiłem wszystkich w dobrym zdrowiu.
– Dzięki niech będą bogom. Czego on od ciebie chce? Potoczyłem wzrokiem po zatłoczonym namiocie. Dobrze pamiętałem, że tuż za mną stoi Tiro i wytęża słuch, by nie uronić ani słóweczka z naszej rozmowy. Nie mogłem powiedzieć wszystkiego. Ściszyłem głos.
– W przeddzień wyjazdu Pompejusza z Rzymu jego krewniak został zamordowany… w moim domu.
– I on oskarża o to ciebie?
– Nie, nie! Ale obciążył mnie odpowiedzialnością i rozkazał wykryć mordercę. Powiedziałem, że nie mogę tego zrobić, chciałem odmówić. On jednak nie słuchał. Zabrał Dawusa, aby mnie zmusić do wykonania rozkazu.
– Biedna Diana! – szepnął Meto.
– I dlatego właśnie przybyłem do Brundyzjum. Chcę odzyskać Dawusa, póki to jeszcze możliwe.
– W jaki sposób?
– Coś wymyślę. Ale co u ciebie, Metonie? Bardzo się o ciebie martwiłem.
Meto nagle cofnął się o krok. Po raz pierwszy zwrócił uwagę na Tirona.
– Czy ten człowiek jest z tobą, tato?
– Tak.
– To jeden z twoich niewolników? Nie znam go.
– Pozwól, że ci wyjaśnię…
– Zaraz… – Meto wpatrywał się intensywnie w Tirona. – Na Herkulesa, przecież to…
W tej chwili ktoś klepnął mnie w ramię, aż podskoczyłem. Miałem wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi. Był to Marek Antoniusz.
– O, tutaj są! Ojciec i syn szepczą i spiskują ze sobą!
Zamrugałem. Obok Antoniusza zobaczyłem plamę złota i purpury, a nad nią pogodne oblicze Juliusza Cezara.
– Witaj, Gordianusie! Kiedy to ostatni raz się widzieliśmy? Chyba w Rawennie, co? Prowadziłeś śledztwo w sprawie zamordowania naszego przyjaciela Publiusza Klodiusza. O ile pamiętam, zlecił ci to Pompejusz.
Cezar zawsze mnie pamiętał, co mnie nieodmiennie dziwiło, ponieważ znał mnie tylko jako ojca Metona i nigdy nie przeprowadziliśmy żadnej ważnej rozmowy. Meto mi mówił, że doskonała pamięć do twarzy i nazwisk jest istotną częścią jego uroku. Cezar potrafi ponoć zamienić kilka słów z szeregowym żołnierzem w ogniu bitwy, a potem, po latach, powitać go imieniem i zapytać o nowinki z jego rodzinnego miasta.
– Witaj, imperatorze* – odpowiedziałem, pochylając z szacunkiem głowę.
– A ten niewolnik jest dawnym nauczycielem Metona – wtrącił Antoniusz.
Meto uniósł brwi, ale się nie odezwał. Cezar spojrzał ponad moim ramieniem na Tirona. Na jego twarzy nie dostrzegłem żadnej zmiany, a po chwili nasze oczy znów się spotkały. Tym razem on uniósł brwi.
– Mam nadzieję, że już nie pracujesz dla Pompejusza, Gordianusie. Antoniusz powiedział mi, że w podróży posługiwałeś się paszportem kuriera podpisanym przez samego Wielkiego.
W namiocie nagle jakby zrobiło się duszno. Wziąłem głęboki oddech.
– Ten dokument trafił do mnie przez Cycerona, a nie bezpośrednio od Pompejusza. Mimo pozorów, imperatorze, zapewniam cię, że nie jestem z nim w przyjaznych stosunkach.
Cezar błysnął łobuzerskim uśmiechem.
– To samo mógłbym w tej chwili powiedzieć o moich własnych z nim powiązaniach. Jesteś nieustraszony, Gordianusie, skoro wybrałeś się w taką podróż, i dobry z ciebie ojciec, jeśli zrobiłeś to, aby sprawdzić, co się dzieje z Metonem. Zapewniam cię jednak, że dobrze się nim opiekuję. Jest mi tak drogi, jak tobie. Radzę ci teraz wrócić do obozu na wzgórzu, gdzie spędziłeś ostatnią noc. Będziesz tam bezpieczny i możesz obserwować rozwój wydarzeń. Dzisiejszy dzień zapowiada się interesująco. Zwracaj szczególną uwagę na dachy w mieście.
– Na dachy?
– Obywatele Brundyzjum są źli na Pompejusza za to, w jaki sposób ich traktują jego żołnierze. On nigdy nie potrafił utrzymać właściwej dyscypliny. Rezultat zaś jest taki, że mieszkańcy miasta skwapliwie zgodzili się powiadomić nas, kiedy rozpocznie się odwrót. Nadadzą sygnały z dachów. Wtedy właśnie uderzymy. Nie ma trudniejszej operacji od wycofywania się z oblężonego miasta, nawet drogą morską. Chwila, kiedy Pompejusz odwróci się do nas plecami, by umknąć, będzie chwilą jego największej słabości. Jeśli bogowie pozwolą, już mi się nie wyśliźnie.
Skinąłem głową, czując, jak kropla potu spływa mi po plecach. Niemal fizycznie czułem za sobą obecność Tirona, chłonącego każde wypowiadane słowo. W swoim entuzjazmie Cezar z własnej woli zdradzał mi swoje sekrety, okazując mi pełne zaufanie, podczas gdy wprowadzony przeze mnie do jego namiotu szpieg stał tak blisko, że mógłby go dotknąć. Poczułem zawrót głowy, jak wtedy, pod koniec marszu w dół stoku Apeninów, kiedy zemdlałem u stóp Antoniusza.
– Dobrze się czujesz, Gordianusie? Odpocznij sobie z dzień czy dwa. Dla mnie jednak nie ma odpoczynku! Sygnał do ataku może nadejść lada moment. Idziemy, Antoniuszu. Metonie, zabierz rylec i tabliczki.
Odchrząknąłem i powiedziałem:
– Może pozwolisz, imperatorze, mojemu synowi zostać ze mną jeszcze przez chwilę. Odbyłem daleką podróż, żeby się z nim spotkać. Nawet nie porozmawialiśmy…
– Nie dzisiaj, Gordianusie. – Cezar uśmiechnął się do Metona i objął go ramieniem, a potem pieszczotliwie pociągnął go za ucho. Zdawało mi się, że chłopak zesztywniał pod jego dotknięciem, ale Cezar jakby tego nie zauważył. – Dzisiaj twój syn należy do mnie, przez każdą godzinę i minutę. Będzie mi okiem i uchem, świadkiem i pamięcią. Musi wszystko widzieć, słyszeć i zapisać. Na rozmowy będzie czas później. Idziemy, Metonie.
Namiot zaczął raptownie pustoszeć, jakby rój wylatywał z ula. Meto podążył za Cezarem, po czym przystanął, obejrzał się przez ramię na Tirona, a później na mnie.
– Tato, co tu się dzieje?
– Chciałem zapytać cię o to samo – odrzekłem.
– Metonie! – upomniał go Antoniusz.
Mój syn rzucił mi jeszcze jedno nieodgadnione spojrzenie i wyszedł za innymi. Zapragnąłem przytulić go raz jeszcze, ale było już za późno.
– Spodziewam się, że jesteś z siebie wielce zadowolony – burknąłem do Tirona.
We trójkę z Forteksem już po raz drugi objeżdżaliśmy obóz. Tiro zamienił się we wzrok i słuch, notując w pamięci najdrobniejsze szczegóły. Kiedy wychodziłem z namiotu Cezara, jeden z jego adiutantów wcisnął mi do ręki okrągłą miedzianą płytkę z wizerunkiem Wenus i wyjaśnił, że posłuży mi jako przepustka oznaczająca, iż jestem gościem samego wodza i wolno mi się swobodnie poruszać po wszystkich zakątkach obozu, pod warunkiem że nie będę nikomu wchodził w drogę. Upoważniała mnie nawet do posiłków w namiocie – jadalni.
Gdyby to ode mnie zależało, spędziłbym w obozie tylko tyle czasu, ile by trzeba na jego opuszczenie. Zależało mi na jak najszybszym przedostaniu się za mury Brundyzjum. Kiedy Pompejusz zacznie się wycofywać na statki i nastąpi szturm sił Cezara, rozpęta się absolutny chaos i wszelkie nadzieje na odszukanie Dawusa rozpłyną się w nicość. Chciałem poznać plan Tirona, ale on upierał się przy pełnym wykorzystaniu gościnności naszego gospodarza.
– Ty podróżowałeś z paszportem Pompejusza, to pozwól mi pokręcić się tu z przepustką Cezara – rzekł ze złośliwym uśmieszkiem.
– Tironie, musimy jak najrychlej znaleźć się w mieście.
– Pofolguj mi, panie. W końcu to dzisiaj liberalia!
– Najchętniej bym ci pofolgował, sadzając cię na jednym z tych kamiennych fallusów obnoszonych przez kapłanów Dionizosa.
Forteks o mało się nie zachłysnął na ten koncept, Tiro zaś niemal kwiczał ze śmiechu. Był w świetnym nastroju, jakby nieźle sobie podpił. Nic dziwnego: maskarada udała mu się wyśmienicie, prześliznął się bez szwanku przez sieci Antoniusza, dostał się do namiotu Cezara i zeń wydostał, zdobywając cenne informacje z ust samego imperatora, a teraz chłonął wszystkie sekrety jego obozu z liczebnością i dyslokacją oddziałów i machin bojowych na czele.
Chmury od świtu zasnuwające niebo gdzieś się ulotniły, zaczęła się za to bryza lądowa: idealny ranek na żeglowanie. Okręty Pompejusza rzeczywiście w każdej chwili mogą ruszyć w morze. Zapewne trwa teraz ich załadunek, pomyślałem.
– Na co mogą się przydać te wszystkie informacje, które tak pilnie zbierasz, Tironie, skoro spóźnimy się do Brundyzjum? Pompejusz może odpłynąć bez ciebie… albo też wpaść w pułapkę, jeśli mu ich nie dostarczysz.
– Masz rację, Gordianusie, musimy się pospieszyć. Najpierw jednak muszę uciszyć mój brzuch, który burczy już niemiłosiernie. Kto wie, do jak mizernych porcji muszą się ograniczać jego oddziały? Sugeruję, abyśmy najedli się na zapas na koszt Cezara.
– No, to gdzie jest jadalnia? – mruknąłem tylko w odpowiedzi.
– Trzy namioty na wprost i dwa w lewo. – Tiro zdążył wbić sobie w pamięć rozkład obozu.
Podano nam dymiące miski polewki z prosa, osłodzonej łyżką miodu. Znalazłem w swojej nawet kilka rodzynków. Forteks narzekał jednak na brak mięsa.
– Meto mi mówił, że żołnierz najlepiej się bije z samym zbożem w brzuchu – odparłem. – Od nadmiernej ilości mięsa człowiek pęcznieje i staje się powolny, a jelita ma pełne błota. Kiedyś w Galii legionom Cezara skończyło się ziarno i przez wiele dni mieli do dyspozycji jedynie zarekwirowane tubylcom bydło. Omal nie doszło wtedy do buntu! Żołnierze domagali się swojej polewki.
– Twój syn musi być niezwykłym człowiekiem – zauważył Tiro.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Urodził się niewolnikiem, prawda?
– Tak jak i ty, Tironie.
– Owszem, ale ja zostałem od dziecka wykształcony i przygotowany do roli towarzysza Cycerona. Wiodłem życie skryby. W takim fachu niewolnik może się wykazać talentem i zdobyć lepszą pozycję. Meto jednak należał do Marka Krassusa, a to nie był dobry pan. Mógł sobie być najbogatszym człowiekiem na świecie, ale nigdy nie znał prawdziwej wartości posiadanych rzeczy.
– Meto nie należał nawet do jego domostwa – odrzekłem. – Był chłopcem na posyłki w jednej z jego willi na wybrzeżu, w Bajach. Tam właśnie go poznałem. Było to podczas rewolty Spartakusa. Prowadziłem śledztwo w sprawie morderstwa, rzekomo popełnionego przez zbiegłych niewolników. Krassus zamierzał w odwecie uśmiercić całą tamtejszą służbę, w tym i Metona. Wyobrażasz sobie? Niewinne dziecko wydane na śmierć na arenie!
– Rzymskie prawo bywa twarde – zgodził się Tiro.
– Krassusowi nie bardzo się podobało, że sprawy przyjęły taki obrót. Kiedy już było po wszystkim, odesłał chłopca do posiadłości na Sycylii. Wiesz, co Meto robił, kiedy go w końcu odnalazłem? Był strachem na wróble. Coś strasznego. Spędzał nie kończące się dni pod gołym niebem, w palącym słońcu lub w deszczu i chłodzie, wystawiony na ukąszenia owadów, walczący z nieustannie powracającymi ptakami i bity przez nadzorcę, jeśli nie dawał sobie z nimi rady. Przez długie lata miał potem senne koszmary, a może miewa je do dziś.
– Myślę, że zdążył zaznać dosyć grozy jako żołnierz, by tamte zmory wyparły nowe – powiedział Tiro. – Co go skłoniło do wyboru takiej profesji?
– Nie co, lecz kto. Katylina. – Zobaczyłem, że Tiro marszczy z niesmakiem nos na wzmiankę o tym radykale, wrogu Cycerona. – Kiedy miał szesnaście lat, zakochał się w nim, a raczej w jego ideach, i uciekł z domu, by walczyć pod jego sztandarem. I ja tam byłem, kiedy bitwa pod Pistorią położyła kres marzeniom Katyliny. My dwaj przeżyliśmy z łaski bogów. Smak tamtej bitwy aż nadto zaspokoił moją ciekawość wojny i rzezi, jeśli w ogóle ją żywiłem, ale Meto chciał więcej. Szukał innego wodza i innych bitew. Musiało to mieć związek z jego niewolniczym pochodzeniem, jak sądzę. Wyzwoliłem go i usynowiłem, i nigdy nie traktowałem gorzej niż rodzonego dziecka. On jednak nie czuł się w pełni moim synem, nie miał pewności, że ma swoje miejsce w naszym domu. W noc poprzedzającą jego dzień togi… – Urwałem, zdziwiony własną szczerością. Chyba to atmosfera wojskowego obozu przed bitwą potrafi tak rozwiązywać ludziom języki. – Miał wtedy koszmarny sen, ten o ptactwie atakującym go na polu. Zapewniałem go, że to ma już za sobą. On to wiedział, ale nie czuł. To, że stał się moim synem i pełnoprawnym obywatelem, było dla niego czymś nierzeczywistym. W głębi serca pozostał zastraszonym, bezsilnym chłopcem – niewolnikiem. Dopiero kiedy wyruszył do Galii i zyskał łaskę Cezara, zaczął odrywać się od swoich korzeni. Znalazł swoje miejsce na świecie i wodza, którego szukał a mimo to… – Znów urwałem, zakazując sobie dalszego wywodu. – Nie udaję, że go rozumiem, Tironie. Nie do końca jestem jednak jego ojcem, zupełnie jak gdyby wyrósł z mego własnego nasienia.
– Bardzo go kochasz – rzekł Tiro cichym głosem.
– Ponad wszystko inne. Może nawet za bardzo.
– Nie umiem pływać – powiedziałem.
Po jedzeniu wróciliśmy na nasze wzgórze obserwacyjne na północ od Brundyzjum. Nie zsiadając z koni, wpatrywaliśmy się w roztaczającą się przed nami równinę, miasto i port. Widok niewiele się zmienił od wczoraj; w porcie było dziś tłoczno od zacumowanych okrętów, a przesmyk między dwoma ramionami blokady Witruwiusza zrobił się jeszcze ciaśniejszy po pospiesznym zakotwiczeniu dwóch dodatkowych tratw. Tiro stwierdził, że chce raz jeszcze dobrze się przyjrzeć topografii terenu i dyslokacji wojsk Cezara, ale zaczynałem podejrzewać, że po prostu nie ma pojęcia, co robić dalej, i szuka sposobu przedostania się do miasta.
Nie dysponując Dedalowymi skrzydłami, mieliśmy do wyboru tylko dwie drogi: lądem lub wodą. Przejście lądem wymagałoby przedarcia się przez pierwszą linię silnie obsadzonych fortyfikacji Cezara, pokonania ziemi niczyjej między nimi a murami miasta, a potem samych murów. Niemożliwe, byśmy mogli to zrobić potajemnie. Na długo przed dotarciem do przedpola okopów zostalibyśmy zatrzymani przez oblegających albo od razu zabici jako podejrzani o próbę przejścia na stronę wroga. Nawet gdyby udało się nam wymknąć, obrońcy mogliby powitać nas strzałami, zanim zdołalibyśmy się wytłumaczyć z naszych zamiarów. Gdyby i w tej mierze się nam powiodło, trudno byłoby oczekiwać, że otworzą nam bramę czy opuszczą drabinę, skoro tuż za nami mogliby się wedrzeć atakujący.
Pozostawała więc droga wodna. Mur Brundyzjum od strony portu jest krótszy i słabiej broniony niż ten od strony równiny, ale i tak nie mniej niedostępny dla ludzi bez skrzydeł. Na zewnątrz muru brzegiem kanału biegła droga łącząca miasto z portem usytuowanym na końcu półwyspu, była jednak naszpikowana zaostrzonymi palami i żelaznymi wieloramiennymi szpikulcami w celu uniemożliwienia przejścia i odstraszenia nawet małych łodzi od przybicia do brzegu. Było tylko jedno miejsce, gdzie można by próbować wejść do miasta: sam port. Bramy prowadziły tam na szerokie drewniane nabrzeże z wystającymi na wodę pirsami i były teraz otwarte, a na nabrzeżu panował ożywiony ruch, choć nie zauważyłem oznak świadczących o rychłym odcumowaniu okrętów.
– I co ty na to, Gordianusie? – mruknął Tiro, zapatrzony w miejskie fortyfikacje.
– Powiedziałem już, że nie umiem pływać. Zawsze byłem mieszczuchem, urodziłem się i wychowałem w Rzymie.
Tiro zamrugał, jakby nie rozumiejąc.
– Przecież ludzie pływają w Tybrze. W każdym razie powyżej ujścia cloaca maxima.
– Akurat. Ludzie taplają się w Tybrze, pływają na deskach, a gdy lato jest suche, brodzą po płyciznach. To nie to samo, co płynąć przez port morski w deszczu strzał z łuku.
– A kto mówi o pływaniu przez port? Widzisz te małe chatki rybackie po naszej stronie kanału?
Skinąłem głową.
Chatynek było niewiele, a odległości między nimi spore. Poprzedniego dnia nawet ich nie zauważyłem w wieczornym świetle, zajęty bitwą u wejścia do portu.
– Wyglądają na opuszczone – rzekł Tiro. – Nie ma tam żadnych znaków życia. Wszyscy rybacy przenieśli się za mury, ale zostawili swoje łodzie. To tylko małe łupinki, nieprzydatne Cezarowi, dlatego nikt ich nie ruszał i stoją sobie wyciągnięte na piasek. Widzę ich stąd pięć czy sześć, mamy więc wybór. Ja myślę o tej z białym żaglem, bo mniej się rzuca w oczy niż na przykład ta z pomarańczowym.
– Znasz się na żeglowaniu takimi łódkami?
– Nie masz pojęcia, Gordianusie, na ilu rzeczach się znam.
– Powiedzmy zatem, że uda się nam dopłynąć do portu. Co dalej?
– Skierujemy się wprost do nabrzeża. Kanał nie może być szerszy niż ćwierć mili.
– A jeśli prąd będzie przeciwny albo zaczną nas ścigać ludzie Cezara?
– Wtedy Forteks będzie musiał mocniej wiosłować.
Niewolnik potarł brodę, a Tiro dodał:
– A ty może będziesz musiał pływać.
Perspektywa wydała mi się mało zachęcająca.
Byliśmy już w połowie zbocza, pozwalając koniom wybierać drogę przez jeżynowe zarośla, kiedy z tyłu dobiegł nas czyjś głos.
– Nie możecie tam jechać! Nie wolno!
Był to centurion dowodzący wartą na wzgórzu.
Tiro odwrócił się i pomachał mu przyjaźnie. Przyłożył dłoń do ucha, uśmiechnął się głupawo i wzruszył ramionami, jakby mówiąc, że nie może zrozumieć.
– Jedźcie dalej – szepnął do nas. – Patrzcie prosto przed siebie i nie zwracajcie na niego uwagi. Kierujcie się do łódki. Szybciej!
Spięliśmy konie, zmuszając je do szybszego biegu, i po chwili dotarliśmy do wąskiej plaży. Za sobą usłyszałem szybki tętent.
– Ilu? – spytał Tiro, nie oglądając się.
Forteks dyskretnie zerknął za siebie.
– Tylko jeden.
– To dobrze. Uważa nas zatem za niegroźnych. Nie będziemy wyprowadzać go z błędu najdłużej, jak się da.
Minąwszy chatę, zsiedliśmy z koni. Centurion szybko się do nas zbliżał. Przysunąłem się do Tirona i spytałem:
– Co zamierzasz z nim zrobić?
– A jak myślisz?
– Nie można tego inaczej rozegrać?
– Zawarliśmy układ, Gordianusie. Ty zabrałeś mnie do namiotu Cezara, a ja mam cię przerzucić do Brundyzjum. No to idziesz z nami, czy nie? Jest wojna. Myślałeś, że obejdzie się bez rozlewu krwi? Ciesz się, że to nie twoja krew, i już.
– To morderstwo, Tironie. Takie samo, jak tego starego woźnicy.
– Morderstwo to termin prawniczy, Gordianusie. Nie ma zastosowania do niewolników ani na wojnie.
– Nie możemy go po prostu ogłuszyć? Zaciągnąć do chaty?
Tiro się skrzywił.
– Te greckie historie, których się naczytałeś w zajeździe w górach, zaćmiły ci umysł. Cudowne ocalenia i szczęśliwe zakończenia! Tu jest świat realny, Gordianusie. Jest tylko jeden pewny sposób na pozbycie się tego człowieka i Forteks go zna. Jest do tego wyszkolony. A teraz się uśmiechnij, mamy towarzystwo.
Centurion dojechał do nas i zeskoczył z siodła. Podszedł bliżej raźnym, sprężystym krokiem. Krótka i szybka jazda wyraźnie go rozradowała; minę miał lekko wzgardliwą, ale nie wrogą. Byłem w końcu tylko nieświadomym cywilem, zbłąkaną owcą, a nie wilkiem.
– Cywilom nie wolno przebywać na brzegu – oznajmił, zwracając się tylko do mnie i ignorując pozostałych dwóch.
Podniosłem mu do oczu miedziany krążek z Wenus.
– Przecież Cezar osobiście dał mi…
– Imperator wydał wyraźny rozkaz: żadnych wyjątków! – podniósł głos, sądząc zapewne, że jestem przygłuchy.
– Ja tylko… chciałem się przyjrzeć tej rybackiej chacie.
Centurion pokręcił głową z uśmieszkiem. Byłem dla niego zapewne jak zdziecinniały dziadunio, któremu trzeba pobłażać, ale tylko do pewnych granic. Nie zwracał uwagi na Forteksa, który z wolna zachodził go od tyłu. Szumiało mi w uszach. Za kilka sekund będzie po wszystkim. Młody żołnierz, zarumieniony i uśmiechnięty, zostanie pochwycony w żelazny uścisk, błyśnie stal, tryśnie krew, jego oczy otworzą się szeroko w szoku, a potem przestaną widzieć. Żywy człowiek stanie się trupem, a ja będę na to patrzył z bliska. Ponad ramieniem centuriona widziałem Forteksa tylko częściowo, ale po jego ruchach domyśliłem się, że wyciąga już sztylet z pochwy. Tiro stał z boku, grając rolę starzejącego się, posłusznego niewolnika i wstrzymując oddech w oczekiwaniu.
Sięgnąłem do ramienia żołnierza i przyciągnąłem go do siebie. Forteks, niepewny moich zamiarów, zatrzymał się w pół kroku.
– Masz dziadka? – spytałem.
– Dwóch – odrzekł zdziwiony centurion.
– Tak myślałem. – Poprowadziłem go ku chacie, oddalając się od łódki i od Forteksa. – A czy któryś z nich nie jest przypadkiem nieco głuchawy? A może trochę już słaby na umyśle?
– Obaj, w samej rzeczy. – Centurion się uśmiechnął na wspomnienie rodziny.
Skinąłem głową.
– Widzisz, młody człowieku, ja nie jestem jeszcze ani głuchy, ani zdziecinniały. Słyszę cię doskonale, a wzrok też mam dobry. Zjechałem tu ze wzgórza, ponieważ zobaczyłem, jak ktoś wchodzi do tej chaty.
Zmarszczył brwi i spojrzał w tamtą stronę. Chałupka była byle jak zbita z desek, pokryta strzechą, a cienkie drzwi wisiały krzywo na zawiasach.
– Jesteś pewien?
– Absolutnie. Widziałem człowieka w łachmanach, krył się na plaży, w ogóle podejrzanie się zachowywał. Po jakimś czasie wszedł do chaty, pomyślałem więc, że zjadę na dół i sprawdzę, co robi.
– Powinieneś mnie od razu zawiadomić! – Centurion przewrócił z irytacją oczami.
– Wiem, jak musisz być zajęty. Nie wydawało mi się konieczne zawracać ci głowę taką drobnostką. To pewnie właściciel tej chatki, który przyszedł coś z niej zabrać.
– Prędzej jakiś rabuś! – Żołnierz dobył miecza, podszedł do drzwi i szarpnął je z taką siłą, że górny zawias pękł. – Hej ty tam! Wyłaź z chaty!
Zajrzał do mrocznego wnętrza. Wyciągnąłem sztylet i zbliżyłem się do niego. Jedną ręką pchnąłem mu hełm do przodu, tak że opadł mu na oczy, drugą zadałem cios, uderzając głownią sztyletu w nasadę czaszki. Upadł mi do stóp jak rzucony worek. Schowałem broń i krzyknąłem:
– Forteksie, rusz no się! Wciągnij go w kąt, tylko nie waż się go zabijać!
Wyszedłem przed chatę i spojrzałem na wzgórze.
– Nie sądzę, aby ktokolwiek zauważył to zajście – powiedziałem do Tirona. – Chata mnie zasłoniła, a poza tym wszyscy są zajęci obserwacją miasta i wejścia do portu. Udało mi się zyskać trochę czasu, ale niedługo zaczną go szukać albo zwrócą uwagę na nasze konie na plaży. Na co czekasz? Ściągajmy łódź na wodę i w drogę!
Tiro wyglądał na zawstydzonego.
– Gordianusie, ja…
– Powinieneś czytywać więcej greckich historii, Tironie, a mniej tej mdłej poezji fabrykowanej przez Cycerona.
Po paru chwilach byliśmy już w łodzi i odbiliśmy od brzegu. Tiro rozwinął biały żagiel, Forteks wiosłował co sił, a ja usiadłem na dziobie, drżąc z zimna. Przy wsiadaniu zamoczyłem stopy, przekonując się, że woda jest lodowata. Nie spuszczałem oka z plaży. Po jakimś czasie z chaty wynurzył się nasz centurion, w oszołomieniu trąc bolący kark. Pomachałem do niego i uśmiechnąłem się równie pobłażliwie, jak niedawno on do mnie. Potrząsnął pięścią nad głową i krzyknął coś, czego nie zrozumiałem. Forteks się roześmiał.
– Chciałbym móc mu poderżnąć gardło – powiedział ze śmiechem. – Jeszcze nigdy nie zabiłem centuriona. Może następnym razem…
Wiatr i prąd nam sprzyjały, łódź żwawo sunęła więc po gładkiej toni. Plaża z wolna malała za nami, za to mur miasta jakby wyrastał coraz wyżej. Nasz kurs był nieco nierówny; jednak nie był takim świetnym żeglarzem, za jakiego się podawał. Jednakże mimo zakreślanych przez łódź zygzaków udawało się nam płynąć w kierunku portu. Wszystko szło nam wręcz absurdalnie łatwo, zważywszy na to, jak beznadziejne wydawało mi się wczoraj zadanie przeniknięcia do Brundyzjum.
Druga łódź dopadła nas tak szybko, jakby nagle zmaterializowała się z powietrza. Tiro zajęty był niesfornym żaglem, Forteks wiosłował silnymi, równymi pociągnięciami. Pierwszy zauważyłem ścigających, ale dopiero wtedy, kiedy byli już niemal o strzał z łuku od nas. Płynęli długą, wąską łodzią, większą od naszej; było ich czterech: dwaj wioślarze i dwaj łucznicy, którzy mieli już strzały na cięciwach i celowali prosto w nas. Rozejrzałem się, by zobaczyć, skąd nadpłynęli. Po drugiej strofie kanału, naprzeciwko wejścia do portu ujrzałem pas płaskiego brzegu, na którym zebrał się spory oddział żołnierzy. Stało tam kilka innych łodzi, a jedna z nich już odbijała, by przyłączyć się do pościgu. Trąciłem Tirona w bok i wskazałem na nowe niebezpieczeństwo. W tej samej chwili, kiedy odwrócił się, by spojrzeć w tamtą stronę, jeden z łuczników wypuścił strzałę. Obaj się skuliliśmy, ale strzała upadła w wodę daleko od nas. Był to jednak tylko próbny strzał, dla oceny odległości i siły wiatru. Druga strzała spadła już znacznie bliżej, a odległość między nami coraz bardziej malała.
– Na Herkulesa, Tironie, nie możesz płynąć prosto? – krzyknąłem. – Przez te zygzaki złapią nas, zanim dotrzemy do nabrzeża!
Tiro nie odpowiedział, tylko przewrotnie, jak mi się wydawało, skierował łódkę ku murowi miejskiemu, zamiast podążać pod bardziej ostrym kątem w stronę portu. Ścigający byli coraz bliżej. Usłyszałem nagle jakby bzyknięcie szerszenia i zrobiłem gwałtowny unik. Strzała śmignęła mi nad głową i utkwiła w napiętym żaglu. Byliśmy teraz na ich łasce, niezdolni do obrony. Popatrzyłem na zimną, odpychającą powierzchnię wody; przygotowując się na nieuniknioną chwilę, kiedy przyjdzie nam skoczyć z łodzi w toń, i zacząłem się zastanawiać, czy śmierć przez utonięcie jest lepsza od podziurawienia przez wrogie pociski.
Nagle gdzieś nad nami usłyszałem krzyki. Poderwałem głowę i zobaczyłem żołnierzy obsadzających parapet muru obronnego. Zrozumiałem teraz strategię Tirona, który błyskawicznie oceniwszy sytuację, skierował się w tę stronę, by wciągnąć naszych prześladowców w zasięg łuków obrońców miasta. Już to, że ścigali nas ludzie Cezara, wystarczyło, aby żołnierze Pompejusza przyszli nam z pomocą. Deszcz strzał z szumem przypominającym stada sępów zrywających się do lotu pofrunął z muru ku wrogim łodziom, choć niektóre upadły znacznie bliżej nas niż tamtych. Powierzchnia wody zagotowała się dziesiątkami malutkich gejzerów; ani jedna strzała nie trafiła w cel, ale argument widać był trafny, przekonał bowiem ludzi Cezara do zaniechania dalszego pościgu. Tiro skręcił teraz wzdłuż muru ku nabrzeżu. Prześladowcy zrobili to samo; śledzili nas, nie zmniejszając dystansu i usiłując z wolna zbliżyć się na odległość skutecznego strzału, tak by nie narażać się na zmasowany atak z góry. Przywarłem do dna łodzi, starając się nie tylko chronić przed strzałami, ale i zrobić miejsce Tironowi, który szarpał się z opornym płótniskiem żagla. Usłyszałem czyjś krzyk z daleka. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że jeden z łuczników Cezara został trafiony w ramię, stracił równowagę i wypadł do wody. Miałem nadzieję, że jego koledzy porzucą pościg i ruszą mu z pomocą, ale zostawili akcję ratunkową drugiej łodzi. Port był coraz bliżej. Na nabrzeżu zebrał się tłum gapiów, wykrzykujących niczym widzowie na wyścigach. Leżałem na plecach, spoglądając na mury, gdzie oddział łuczników biegł truchcikiem, by dotrzymać nam kroku. Co chwila któryś z nich przystawał, celował i wypuszczał kolejną strzałę, śmiejąc się przy tym i pohukując wesoło. Nie groziło im żadne niebezpieczeństwo i cała potyczka była dla nich tylko miłą rozrywką, przerywnikiem w nudzie strażowania na stanowiskach. Zupełnie inaczej ja to odbierałem tu, na dole, patrząc na śmigające mi tuż nad głową kąśliwe pociski. Bzyknięcie, a tuż po nim trzask pękającego drewna… i coś połaskotało mnie w nos. Strzała przebiła burtę naszej łódki, a grot zatrzymał się tuż przy mojej twarzy.
Nagle poczułem wstrząs. Łódka raptownie zwolniła biegu i skręciła w prawo. Pierwszą moją myślą było, że Tiro został trafiony i puścił żagiel luźno, ale rzut oka w jego kierunku upewnił mnie, że wciąż siedzi tuż nade mną cały i zdrowy. A potem ujrzałem Forteksa. Wciąż ściskał kurczowo wiosła, aż mu kłykcie bielały, ale nie wiosłował. Oczy miał otwarte, a usta mu drżały, jakby chciał coś powiedzieć, ale wydobyła się z nich jedynie krwawa piana. Strzała przebiła mu krtań na wylot: z przodu wystawał zakrwawiony grot, z tyłu pierzasty bełt.
Tiro, gorączkowo zmagający się z żaglem, nie widział, co się stało.
– Wiosłuj, Forteksie! – krzyknął. – Wiosłuj, gamoniu!
Wiosła zanurzone piórami w wodzie i znieruchomiałe w uścisku Forteksa działały jak stery, powodując obrót łódki i zejście z kursu. Tiro zaklął, a w chwilę potem łódka uderzyła w coś z impetem, od którego aż zadzwoniły mi zęby, on zaś zachwiał się i wypadł za burtę. Woda chlusnęła mi w oczy i zalała nozdrza. Usłyszałem wiwaty i zrozumiałem, że uderzyliśmy w nabrzeże. Zamrugałem kilkakrotnie i wyjrzałem ponad burtą. Nasi prześladowcy ścigali nas do końca, a teraz zawrócili żegnani podwójną salwą strzał; do łuczników na murze dołączyli ich koledzy z nabrzeża.
W ten sposób bez szwanku dotarłem do portu w Brundyzjum.
Każdy ze zgromadzonych gapiów miał swoje zdanie.
– On chyba umrze, jak mu wyciągniesz tę strzałę.
– Umrze na pewno, jak tego nie zrobisz!
– A jesteś pewien, że on jeszcze żyje?
Forteks leżał na wznak na deskach nabrzeża z otwartymi, nieruchomymi oczami i brodą posklejaną w strąki przez krzepnącą krew, ze sztywno napiętymi mięśniami. Palce miał zaciśnięte w pięści; musiałem dobrze się namęczyć, żeby oderwać je od wioseł, a jeszcze bardziej, by dźwignąć go z łodzi na nabrzeże. I moja, i jego tunika były z przodu czerwone od krwi. Stałem nad nim, nie mogąc oderwać od niego oczu. Obok mnie Tiro drżał z zimna, cały przemoczony.
– I co o tym myślisz, Gordianusie?
– To twój człowiek, Tironie.
Byliśmy już na terenie Pompejusza i nie widziałem powodu, by kontynuować grę w pana i niewolnika.
– Postąpilibyśmy litościwie, skracając jego mękę – szepnął Tiro, szczękając zębami.
Forteks ani drgnął, a jego szeroko otwarte oczy patrzyły wprost w niebo. Widok był okropny; każdy, nawet najmniejszy mięsień był napięty do granic. Czy to strach, dzielność, czy zwykły zwierzęcy instynkt kazał mu tak kurczowo trzymać się życia? Wzywaliśmy lekarza, ale żaden się nie zjawiał. Spojrzałem na zakrwawioną strzałę i zastanawiałem się, co możemy zrobić. Jeżeli odetniemy jeden z końców, można będzie ją wyciągnąć z rany. Czy jednak nie spowoduje to większego krwotoku? Może to tylko ona blokuje uszkodzoną tętnicę szyjną? Nie mogłem jednak tak stać, patrzeć na niego i nic nie robić. Postanowiłem usunąć strzałę. Sięgnąłem po sztylet, zaciskając zęby i starając się odepchnąć podsuwane przez wyobraźnię wizje krwawych skutków mego działania. Nie zdążyłem jednak nic zrobić. Napięcie w ciele Forteksa raptownie zelżało, palce się rozprostowały, oczy uciekły w górę. Z ust wypłynął cichy dźwięk, jak niski ton fletni. Ten człowiek przekroczył własny Rubikon, pomyślałem, i ruszył ku brzegom Styksu.
Tłum zareagował zbiorowym westchnieniem ulgi i ludzie zaczęli się rozchodzić do swoich zajęć. Umierający człowiek z gardłem przebitym na wylot strzałą to było coś interesującego; człowiek martwy nie budzi już takiej ciekawości.
– Zabawne, jak czasami ludzie żyją tylko, dopóki są potrzebni, i ani chwili dłużej – rzekł Tiro.
– Co masz na myśli?
– Spójrz na Forteksa. Jego zadaniem było bezpieczne doprowadzenie mnie do Pompejusza. Gdyby zginął choć chwilę wcześniej, nigdy byśmy nie dotarli do tego nabrzeża. Ty i ja zginęlibyśmy wraz z nim na łodzi. Stało się jednak inaczej i oto jesteśmy w Brundyzjum, jakby z woli samych bogów.
– Wierzysz więc, że każdy człowiek ma swoje przeznaczenie, nawet niewolnik?
– Nie wiem. – Tiro wzruszył ramionami. – Przeznaczenie mają wielcy. Być może my, cała reszta, mamy je tylko wtedy, gdy wchodzimy przypadkiem na ich drogi i mamy do odegrania jakąś rólkę w ich losie.
– I to właśnie daje ci tę odwagę, Tironie? Wiara w przeznaczenie?
– Odwagę?
– Tam w górach, podczas konfrontacji z Otacyliuszem. W obozie Antoniusza. W namiocie Cezara. W łódce, kiedy obsługiwałeś żagiel, a strzały świstały ci koło ucha.
Tiro znów wzruszył ramionami. Spojrzałem na bramę wiodącą z nabrzeża do miasta; w naszą stronę maszerował właśnie chmurny centurion na czele oddziału żołnierzy.
– A nasza wspólna podróż, Tironie? – spytałem. – Czy ja grałem rólkę w twoim przeznaczeniu, czy ty w moim?
– Zdaje się, że przysłużyliśmy się sobie wzajemnie.
– A rola Forteksa polegała tylko na dostawieniu nas na miejsce?
– Na to wygląda.
– Ciekawe, czy on by to widział w ten sam sposób. A ten bezimienny woźnica?
– Przewiózł nas przez góry, prawda? Wszystko poszło dobrze.
– Nie dla niego. Ale może masz rację. Bogowie do tej pory czuwali nad naszym bezpieczeństwem i jeśli moim przeznaczeniem jest osiągnąć to, po co tu przyjechałem, to przynajmniej jeszcze trochę pożyję. Postaram się być równie odważny jak ty.
Tiro rzucił mi zdziwione spojrzenie, po czym postąpił naprzód na spotkanie żołnierzom. Centurion, ogorzały weteran, brzydal z uśmieszkiem na cienkich, zaciśniętych wargach, zapytał go o imię.
– Nazywam się Soskarydes. Na pewno powiedziano ci, byś się spodziewał mojego przybycia.
– Twoje przybycie było niezłym widowiskiem, jeśli wierzyć łucznikom.
– Mam się zameldować bezpośrednio samemu Wielkiemu i nikomu innemu.
Centurion skinął głową.
– Kim jest ten zabity?
– To niewolnik, mój ochroniarz.
– A ten drugi? Też niewolnik?
Tiro się roześmiał.
– Gordianusie, podnieś rękę i pokaż swój pierścień. Centurionie, ten człowiek jest także znany Wielkiemu i pójdzie ze mną do niego.
– Nie możecie stanąć przed wodzem w takim stanie – burknął żołnierz. – Jeden ociekający wodą, drugi krwią, zaraz zobaczę, czy nie da się załatwić wam zmiany odzieży.
– Nie ma na to czasu! – zaprotestował Tiro. – Musisz nas natychmiast zaprowadzić do Pompejusza!
– Na Kastora i Polluksa, wstrzymaj no trochę konie! – Centurion rozejrzał się po wciąż kręcących się po nabrzeżu gapiach i wskazał palcem na dobrze ubranego cywila. – Hej, ty! Tak, do ciebie mówię. I twój kolega też. Chodźcie tutaj!
Kiedy dwaj mężczyźni zaczęli się wycofywać w tłum, centurion strzelił palcami i jego żołnierze w mig ich schwytali i doprowadzili do nas siłą.
– Tak, będzie chyba pasowało, a ubrania macie nie najgorsze. Rozbierać się!
Obu obywatelom opadły szczęki. Na kolejny wydany palcami rozkaz żołnierze sprawnie ich rozdziali.
– Nie tak ostro! Nie podrzyjcie tuniki! – upomniał ich centurion. – Którą wolisz, Soskarydesie?
Tiro zamrugał oczami, zaskoczony propozycją.
– Chyba tę żółtą.
– Masz rację, nada się. Ty od żółtej, dawaj swoją przepaskę! Mój przyjaciel Soskarydes jest mokry aż po jaja i potrzebuje suchej. No, jazda! – Odwrócił się do nas i zachęcił: – A wy ściągajcie swoje łaszki i przebierajcie się.
Ściągnąłem swoją zakrwawioną tunikę przez głowę, mrucząc pod nosem:
– Skąd u wojskowych ta skłonność do obnażania innych?
Przypomniałem sobie, jak nas samych upokorzył Otacyliusz. Cezar mówił, że żołnierze Pompejusza zrazili sobie mieszkańców Brundyzjum; teraz mogłem się przekonać, w jaki sposób. Centurion spojrzał na nasze stopy, po czym warknął do nieszczęsnych tubylców:
– Buty też!
Obydwaj się żachnęli, ale szybko spokornieli i posłusznie pochylili się, by odwiązać rzemienie.
– Nie przeszkadza mi, że moje buty wyschną mi na nogach – rzucił Tiro, nagi przez chwilę, kiedy zmieniał swoją mokrą przepaskę biodrową na suchą.
– Możesz mi wierzyć na słowo. – Centurion pokręcił głową. – Przemaszerowałem ze swoimi ludźmi do Słupów Heraklesa i z powrotem. Jestem ekspertem od stóp. Będziesz się cieszył, że masz na nogach suche buty, kiedy to się zacznie.
– Co się zacznie? – spytał Tiro, wciągając tunikę. Pasowała rzeczywiście idealnie.
Centurion zmrużył oczy, spoglądając na słońce chylące się nad murami miasta.
– Dzień się kończy. Gdzie się podziewają te godziny? Kiedy zapadnie mrok, zacznie się dziać wiele rzeczy, i to szybko. Wierz mi, docenisz wtedy czyste ubranie i suche buty! Wspomnij mnie wtedy, przyjacielu Soskarydesie, i zmów modlitwę za centuriona, który zadbał o ciebie tak troskliwie jak twoja własna mamusia.
W celu utrudnienia posuwania się naprzód ludziom Cezara, kiedy już wedrą się do miasta, Pompejusz kazał ustawić barykady w różnych punktach na głównych ulicach i przygotować pułapki: szerokie doły z ostrymi palami na dnie, przykryte wiklinowymi matami i zamaskowane cienką warstwą ziemi. Nasza droga do centrum była z tego powodu kręta i długa, musieliśmy bowiem kluczyć bocznymi uliczkami i zaułkami. Centurion szedł na czele, a jego żołnierze uformowali kordon wokół nas dwóch.
Mieszkańcy miasta mieli oficjalny zakaz wychodzenia z domów, ale w rzeczywistości wszędzie ich było pełno; ludzie krzyczeli, gorączkowo spieszyli we wszystkich kierunkach z ledwie hamowaną paniką malującą się na twarzach. Jeśli obóz Cezara można było porównać do pszczelego ula, to Brundyzjum nasunęło mi skojarzenie z rozkopanym przez chłopski pług mrowiskiem. Zacząłem podziwiać stoicki spokój naszego przewodnika, który niewzruszenie podążał do celu przez ten zgiełk i chaos. W końcu wyszliśmy z labiryntu wąskich alejek na miejskie forum, otwarty plac otoczony świątyniami i budynkami publicznymi. Panowała tu atmosfera zarazem większego porządku i większego chaosu. Z jednej strony centurionowie wydawali rozkazy, żołnierze stawali na baczność w równych szykach, z drugiej tłum płaczących kobiet i pobladłych mężczyzn kłębił się na stopniach świątyń. Z ich otwartych drzwi płynęła woń mirry i kadzideł oraz słowa modłów wypowiadanych nie po łacinie, ale w przedziwnie modulowanym języku Messapian, ludu, który zasiedlił ten kraniec Italii w zaraniu dziejów i zbudował Brundyzjum.
Messapianie wojowali niegdyś ze Spartą, a potem z Pyrrusem, który podbił ich ziemie dla Rzymu. Mieszkający tu po dziś dzień ich potomkowie, żeglarze i kosmopolici, czczą wszystkich rzymskich bogów, ale nie zapomnieli też o własnych, miejscowych bóstwach o niewymawialnych imionach. Do nich właśnie zwracali się teraz, kiedy ważyły się losy ich miasta.
Doszliśmy do miejskiego senatu usytuowanego po wschodniej stronie forum, gdzie Pompejusz umieścił swój sztab. Centurion polecił nam czekać na schodach, a sam wszedł do środka. Żołnierze dalej otaczali nas szczelnym kordonem, choć nie byłem już pewien, czy nas w ten sposób chronią, czy więżą. Wyczerpany przysiadłem ciężko na twardym i zimnym stopniu. Tiro po chwili zrobił to samo. Atmosfera w oblężonym mieście wpłynęła na mnie przygnębiająco, ale on jakby czerpał z niej podnietę.
– Jeżeli Pompejuszowi wyjdzie ten numer – powiedział – to rzeczywiście jest on największym geniuszem militarnym naszych czasów.
– Jaki znów numer? – spytałem, marszcząc czoło.
– Udany odwrót z Brundyzjum. Odesłał już część swojej armii do Dyrrachium wraz z konsulami i większą częścią senatu. Teraz nadszedł najtrudniejszy moment. Cezar jest gotowy rzucić całą swoją potęgę do szturmu na mury. Czy Pompejuszowi uda się przeprowadzić sprawne wycofanie oddziałów przez ulice miasta, załadunek na okręty i wyjście z portu? To musi być problem taktyczny na wielką skalę, ryzyko jest ogromne.
– Rozumiem, co masz na myśli – przytaknąłem. – Jak i kiedy ostatni obrońca ma zejść z murów, oddając powierzony sobie odcinek wrogowi, i zaokrętować na ostatni wypływający statek? To się może przerodzić w ślepą paniczną ucieczkę.
– A ta z kolei w pogrom. – Tiro rozejrzał się po forum, gdzie aż nadto wyczuwało się dysonans między sztywnym wojskowym porządkiem i ledwo wstrzymywaną paniką cywilów. – A trzeba jeszcze pamiętać o nieprzewidywalnym czynniku, jakim jest ludność cywilna. Wiemy, że mają serdecznie dosyć Pompejusza, ale czy mogą być pewni, iż Cezar nie każe ich wyciąć w pień za udzielenie schronienia jego wrogowi? Łatwo mogą się podzielić na dwie frakcje, kierowane starymi pretensjami. Kto wie, jak wykorzystają chaos? Jedni mogą odewrzeć bramy i poprowadzić ludzi Cezara bezpieczną drogą, omijającą barykady i pułapki, podczas gdy inni będą obrzucać ich z dachów kamieniami. Część może ulec panice i usiłować dostać się na statki Pompejusza. Samą swoją liczbą mogą zablokować przepustowość ulic i uniemożliwić planowany odwrót. Wodza ocenia się za jego sukcesy w obliczu przeważających przeciwności. Jeżeli Pompejusz wydostanie swoich ludzi z Italii, by móc dalej walczyć, od nowa zasłuży sobie na prawo nazywania się Wielkim.
– Tak sądzisz? Mnie się zdaje, że lepiej zademonstrowałby swój geniusz, nie pozwalając się zamknąć w takiej pułapce jak Brundyzjum.
– Pompejusz radził sobie równie dobrze jak każdy inny w takiej sytuacji. Nikt nie przewidywał, że Cezar poważy się przekroczyć Rubikon. Zaskoczył tym nawet własnych ludzi. Podejrzewam, że i sam był zaskoczony swoją decyzją.
– A katastrofa w Korfinium?
– Pompejusz nie miał nad tym kontroli. Wzywał Donucjusza do wycofania się i połączenia ich sił, ale Ahenobarbus pozwolił swej próżności wziąć górę nad zdrowym rozsądkiem, którego zresztą nie miał za wiele. Jeśli porównasz tych dwóch wodzów, przekonasz się, że każda podjęta od początku kryzysu decyzja Pompejusza oparta była na rozumnych przesłankach. Ani razu nie kierował się pychą czy głupią dumą.
– Niektórzy mogliby rzec, że brakowało mu też odwagi.
– Trzeba odwagi, by patrzeć nieprzyjacielowi w oczy i cofać się krok po kroku. Jeśli doprowadzi tę operację do szczęśliwego końca, pokaże, że ma kręgosłup z żelaza.
– A co dalej?
– W tym właśnie cały geniusz! Pompejusz ma sojuszników na całym Wschodzie. Tam leży źródło jego siły, tam też Cezar jest najsłabszy. Zbierając stamtąd posiłki, Wielki może blokować Italię ze swej greckiej bazy i przerwać całą żeglugę ze Wschodu, w tym dostawy zboża z Egiptu. Niechże Cezar dzierży sobie Italię… na razie. Kiedy zamkną się przed nim egipskie spichlerze, Wschód powstanie przeciw niemu i powrócą hiszpańskie siły Pompejusza, zobaczymy, jak długo przetrwa jako król Rzymu.
Wszystko, co mówi Tiro, może mieć sens, pomyślałem. Czy Cezar choć przeczuwa możliwość takiego rozwoju wydarzeń? Przypomniałem sobie niewzruszoną pewność siebie człowieka, którego spotkałem tego ranka, ale może właśnie to stanowi o jego talencie dowódczym: nigdy nie okazywać zwątpienia i nie zdradzać się z dręczącymi nocnymi koszmarami. Kto wie, może w końcu wszystko pójdzie po myśli Pompejusza? Na to trzeba jednak udanego odwrotu z Brundyzjum. Znaleźliśmy się w kulminacyjnym punkcie wielkich zmagań. Za kilka godzin Pompejusz rzuci kośćmi i albo zdobędzie dość punktów, by grać w następnej rundzie, albo definitywnie odpadnie z gry.
Moje rozważania przerwał powrót centuriona.
– Wielki cię teraz przyjmie. – Zobaczywszy, że się podnoszę, powstrzymał mnie ruchem dłoni. – Nie ciebie. Soskarydesa.
Schwyciłem Tirona za ramię.
– Gdy się z nim zobaczysz, poproś, aby zechciał przyjąć i mnie.
– Zrobię, co będę mógł, Gordianusie. Nie możesz jednak oczekiwać, że w samym środku ważnej operacji wojskowej…
– Przypomnij mu o zadaniu, jakim mnie obarczył w Rzymie. Powiedz mu… powiedz, że znam odpowiedź.
Tiro uniósł brwi.
– Może powinieneś mi ją wyjawić, Gordianusie. Przekażę wiadomość Pompejuszowi i poproszę, by uwolnił Dawusa. O to ci przecież chodzi?
– Nie. Prawdę o śmierci Numeriusza odkryję tylko samemu Wielkiemu i to dopiero wtedy, gdy zwolni Dawusa. Jeśli chce wiedzieć, co się stało z jego krewnym, musi przystać na moje warunki. Inaczej może na zawsze pozostać w nieświadomości.
– Jeżeli mu to powiem, a okaże się, że to tylko podstęp, by wymusić na nim tę audiencję…
– Tironie, proszę.
Rzucił mi podejrzliwe spojrzenie, po czym odwrócił się i ruszył za centurionem. Słońce już zniknęło za linią wzgórz na zachodzie i na forum spłynął przedwieczorny chłód, a z nim dziwny spokój. Nawet dobiegające ze świątyń przenikliwe tony pieśni modlitewnych nabrały łagodniejszego wyrazu. Żołnierze zaczęli podawać sobie zapalone pochodnie. Zrozumiałem teraz, dlaczego Pompejusz zwlekał z odwrotem do zapadnięcia zmierzchu. W ciemnościach barykady i pułapki na ulicach staną się dla atakujących dwukrotnie bardziej niebezpieczne; podczas gdy oni będą na nie wpadać, cofać się, omijać, przeszkadzając przy tym sobie wzajemnie, żołnierze Pompejusza, odpowiednio wyćwiczeni, sprawnie i szybko dotrą do czekających w porcie okrętów.
Centurion wyszedł z budynku.
– Gdzie Soskarydes? – spytałem.
– U Pompejusza.
– A dla mnie nie ma wiadomości?
– Nie ma.
Z góry dobiegł mnie szczęk metalowych drzwi. Coś się zaczęło dziać. Zerwałem się na nogi w chwili, kiedy z senatu wynurzyła się liczna grupa oficerów. Centurion i jego żołnierze stanęli na baczność. Na czele grupy ujrzałem Pompejusza w pełnej, jaśniejącej złoceniami zbroi. Drogocenny metal lśnił migotliwie, odbijając światło setek pochodni płonących na placu. Pod pachą wódz trzymał złocony hełm z żółtym grzebieniem z końskiego włosia. W napierśniku wymodelowanym na kształt muskularnego torsu wyglądał na młodego gladiatora, ale temu złudzeniu przeczył widok jego chudych nóg, których nie mogły skryć złociste nakolanniki. Poszukałem wzrokiem Tirona wśród otaczających go ludzi, ale go nie zobaczyłem. Dawusa też nigdzie nie było.
– Wielki! – krzyknąłem w nadziei zwrócenia na siebie jego uwagi.
Na Forum Romanum postąpiłby tak każdy obywatel, chcący złożyć petycję któremuś z polityków. Nie byliśmy jednak w Rzymie, a człowiek przede mną nie był Pompejuszem-politykiem zobowiązanym do zabiegania o względy każdego Marka czy Publiusza uprawnionego do głosowania. Miałem do czynienia z Pompejuszem Wielkim, imperatorem legionów hiszpańskich, który wierzy w siłę miecza u boku, a nie cytatów z kodeksu prawnego.
– Cisza! – zgromił mnie centurion, wciąż wyprężony jak struna.
Pompejusz zatrzymał się u szczytu schodów. Oficerowie stanęli po jego bokach szerokim wachlarzem. Trębacz zadął w róg. Stałem nie dalej niż kilka metrów od wodza i stwierdziłem, że wygląda okropnie: zmęczony, niewyspany, z podkrążonymi i przekrwionymi oczyma. Dla żołnierzy zgromadzonych na placu musiał się jednak prezentować zupełnie inaczej, jak potężnie zbudowana, okryta złotem, niemal boska postać, cudownie ożywiony posąg samego Marsa.
– Żołnierze Rzymu! Obrońcy ludu i senatu! Dzisiejszej nocy wykonacie zadanie, które ćwiczyliście tyle razy przez ostatnie kilka dni. Każdy z was ma swoją rolę do odegrania. Wszyscy wiecie, co macie robić. Działajcie szybko i sprawnie wykonujcie rozkazy centurionów, a nie będzie żadnych problemów. Nieprzyjaciel na każdym kroku napotykał przeciwności. Garstka doświadczonych łuczników i procarzy z powodzeniem nie dopuszczała go do murów miasta. Nie ma do dyspozycji okrętów, a jego wysiłki zmierzające do zablokowania portu spełzły na niczym. Jak zwykle jego ambicje przerosły jego zdolności. Na dłuższą metę będzie gorzko tego żałował.
Przez szeregi żołnierzy przemknęła fala przyciszonych śmiechów. Ja sam nie mogłem się dopatrzyć w Pompejuszu żadnego uroku, ale ci ludzie byli odmiennego zdania. Cóż, może na to trzeba być wojskowym?
– Wkrótce opuścimy Italię i przeprawimy się przez morze – kontynuował wódz. – Niektórzy mogą mieć co do tego mieszane uczucia. Uspokójcie się. My się nie cofamy, my idziemy naprzód. Rzym leży teraz za Adriatykiem i tam się udajemy. Miasto tworzą ludzie, nie budynki. Płyniemy tam, gdzie bije prawdziwe serce Rzymu i gdzie przebywają legalnie wybrani konsulowie. Niech wróg zajmuje sobie puste domy, jeśli ma ochotę, niech wymyśla sobie choćby i najbardziej wyszukane tytuły, jakie mu podsunie wyobraźnia. Być może za dużo czasu spędził na północ od Rubikonu, między prymitywnymi barbarzyńcami, czczącymi królów. Podbiwszy tych mizernych monarchów, doszedł do przekonania, że sam powinien nałożyć koronę. Powinien raczej pamiętać o losie wszystkich despotów, którzy kiedykolwiek podnieśli rękę przeciw senatowi i ludowi rzymskiemu!
Szmer wśród żołnierzy z wolna spęczniał do gromkich wiwatów, które jednak Pompejusz szybko uciszył, unosząc obie ręce.
– Żołnierze! Pamiętajcie o najważniejszym haśle dnia: „Cisza”! Wróg nasłuchuje u bram! Musimy przeprowadzić tę operację przy absolutnie minimalnym hałasie. Zaczynamy od razu. Dowódcy kohort, rozpocząć ewakuację!
Dał znak dłonią stojącym przy nim oficerom, niczym szef cyrku sygnalizujący start do wyścigu. Kiedy ruszyli przed siebie, Pompejusz się cofnął, znikając z oczu żołnierzom na forum jak złoty deus ex machina w teatrze.
Teraz, kiedy z jego orszaku zniknęli odprawieni dowódcy kohort, zobaczyłem wreszcie Tirona, który podszedł do wodza. Osobista ochrona Pompejusza zacieśniła krąg wokół nich. Wśród nich ujrzałem masywną sylwetkę o znajomej posturze; jeszcze zanim odwrócił twarz w moją stronę, wiedziałem, że to Dawus. Usiłowałem nawiązać kontakt wzrokowy z Tironem, ale był on zajęty rozmową z Wielkim. Nagle zobaczyłem, że wskazuje wprost na mnie. Pompejusz skinął głową i odwrócił się. Nasze oczy się spotkały i wódz ruszył w moim kierunku. „Mój” centurion wyprężył się jeszcze bardziej.
– Słyszałem wcześniej, że mnie wołasz, Poszukiwaczu. – W głosie Pompejusza pobrzmiewało zmęczenie i irytacja.
– Naprawdę, Wielki? Nie dałeś nic po sobie poznać.
– Doświadczony orator nie pozwala, aby cokolwiek odwróciło jego uwagę. Wiem od Tirona, że masz dla mnie informacje.
– Tak, Wielki.
– To dobrze. Centurionie, czy nie masz swoich zadań podczas ewakuacji?
– Mam, imperatorze.
– No to ruszaj je wykonywać!
– Tak jest! Muszę cię jednak uprzedzić, imperatorze, że ten człowiek jest uzbrojony. Widziałem u niego sztylet.
– Obawiasz się skrytobójczego zamachu, centurionie? – Pompejusz zdobył się na znużony uśmiech. – Zabijanie nie leży w jego charakterze. Prawda, Poszukiwaczu? – Nie czekając na mą odpowiedź, odprawił centuriona i jego ludzi zdawkowym machnięciem ręki. – Chodźmy, Gordianusie. Pewnie chcesz się przywitać ze swoim zięciem, skoro przebyłeś pół Italii, aby go odnaleźć. Nie rozumiem po co? Nigdy nie spotkałem większego tępaka. I pomyśleć, że kiedyś płaciłem za niego sporo srebra!
Nabrałem powietrza i zapytałem:
– A co z moim raportem, Wielki?
– Nie tu i nie teraz. Nie widzisz, że ziemia pali mi się pod nogami? Zaczekaj, aż znajdziemy się bezpieczni na morzu.
– Nie mogę uwierzyć! Po prostu nie mogę w to uwierzyć!
– Dawusie, nie tak mocno! Wyciśniesz ze mnie wszystkie soki!
– Przepraszam…
Dawus wypuścił mnie i cofnął się o krok. Potarłem dłonią policzek, na którym ogniwa jego kolczugi odcisnęły mi geometryczny wzorek. Odziany w skórę i żelazo prezentował się tak samo mocarnie, jak tego dowiódł swym niedźwiedzim uściskiem, ale szeroki uśmiech na jego twarzy nadawał mu wygląd niewinnego dziecka.
– Po prostu nie mogę w to uwierzyć – powtórzył ze śmiechem. – Przyjechałeś tu z tak daleka, przez góry i w ogóle… Jak udało ci się przedostać do miasta?
– To długa historia, Dawusie. Kiedyś ci ją opowiem.
Jeden z przybocznych Pompejusza krzyknął coś, wskazując na dach wysokiego budynku po drugiej stronie placu. Pojawił się tam jakiś człowiek, biegający tam i z powrotem z uniesioną nad głową pochodnią.
– Na Hades, miałeś rację, Tironie. – Pompejusz zaklął pod nosem. – Przeklęci mieszczanie! To wyraźny sygnał dla Cezara, aby rozpoczął atak. Skryboniuszu, każ któremuś z łuczników zastrzelić tego człowieka.
Wezwany oficer wystąpił przed szereg.
– Odległość jest za duża, imperatorze.
– Poślij więc kogoś na ten dach.
– Wejście z pewnością jest zabarykadowane, wodzu. Czy naprawdę warto się tym…
– Niech więc łucznicy wdrapią się na sąsiedni dach i stamtąd go ustrzelą!
– Wodzu, zaczęła się ewakuacja. Zanim nasi łucznicy…
– Nie obchodzi mnie to! Popatrz na tę małpę, jak wymachuje pochodnią i naśmiewa się z nas! Widzą go ludzie na forum i żołnierze na murach. To bardzo niedobre dla morale. Chcę jego głowy. I przynieście mi też jego dłoń razem z pochodnią!
Skryboniusz posłał po łuczników, ale w tej samej chwili rozkaz Pompejusza stracił cały sens. Jak miasto długie i szerokie, dachy zaroiły się od ludzi. Niektórzy machali pochodniami, inni tańczyli w ich blasku jak w święto. Pompejusz był rozjuszony.
– Przeklęci! Kiedy odbiję Brundyzjum, zostawię tu tylko zgliszcza! Wszystkich, którzy przeżyją, mężczyzn, kobiety i dzieci sprzedam w niewolę! – Zaczął chodzić tam i z powrotem, spoglądając ku zachodowi, gdzie ponad dachami widniały szczyty dwóch wież, stojących po obu stronach głównej bramy. – Magiuszu, czy brama została dostatecznie zabarykadowana?
– Wiesz, imperatorze, że tak – zapewnił zapytany. – Zwaliliśmy tam tony gruzu. Żaden taran jej nie rozbije. Jedyny sposób na wdarcie się do miasta to wspinaczka na mury.
– Skryboniuszu, czy łucznicy i procarze utrzymają się na pozycjach?
– To same stare wygi, imperatorze. Utrzymają się.
W tej chwili dotarły do nas pierwsze odgłosy bitwy. Z początku były to tylko krzyki, potem przytłumione dalą echa uderzeń stali o stal i głuche dudnienie taranu. Forum szybko pustoszało. Ostatni żołnierze maszerowali w milczeniu w stronę czekających okrętów. Zrobiło się już ciemno i tylko z otwartych wrót świątyń padały jasne łaty światła. Złapałem się w pewnej chwili na myśli, że chciałbym znać język Messapian. Miałem wrażenie, że płynące od ołtarzy pieśni stopniowo zmieniły znaczenie: z przepełnionych grozą i strachem nabrały cech dziękczynienia. Śpiew harmonijnie stapiał się z dalekim bitewnym hałasem.
Wreszcie nadszedł sygnał ewakuacji dla orszaku Pompejusza. W jednej chwili wszyscy wokół mnie ruszyli schodami w dół. Oficer nazwany Skryboniuszem wręczył Dawusowi pochodnię i nakazał iść w tylnej straży. Wkrótce stwierdziłem, że zmierzamy do portu inną drogą niż ta, którą wcześniej prowadził nas centurion. Ta ulica była szersza i wiodła prawie bezpośrednio ku bramie portowej. Zastanowiło mnie, dlaczego nie została zablokowana; zwróciłem na to uwagę Dawusa, ale on tylko powiedział, bym poczekał i zobaczył. Na pierwszym skrzyżowaniu budowniczy Magiusz zatrzymał orszak i wraz z kilkoma innymi schwycił za liny zwisające z budynków po obu stronach. Po chwili zwały kamieni i gruzu osunęły się, przegradzając ulicę za nami pylistym rumowiskiem. Na wyższych piętrach domów zainstalowano system bloków linowych połączony z klapami zasobników wypełnionych odpowiednim materiałem. Ta sama operacja została powtórzona na następnym skrzyżowaniu; Magiusz systematycznie blokował ulicę po naszym przejściu. W innych miejscach sygnalizował, by zachować ostrożność i prowadził nas rzędem tuż pod ścianą budynku. Były tam wykopane rowy – pułapki z ostrymi palami. Tylko budowniczy znał ich rozmieszczenie i bezpieczne przejście. W ciemności ziemia, którą pokryto wiklinowe maty, zlewała się z otoczeniem.
Co jakiś czas docierały do nas słabe, zniekształcone echem odgłosy bitwy, krzyki zmieszane z nieustannym, skandowanym śpiewem ze świątyń. Migotliwe pochodnie, ciemność zaułków, sztuczne lawiny, niewidzialne pułapki pod stopami – wszystko to było jak zły sen. Po głowie snuły mi się widziane tego dnia sceny: śmigające nad głową strzały na tle błękitu nieba… zimna, nieruchoma woda w basenie portowym… drgające ciało Forteksa na deskach nabrzeża, jego dłonie wciąż ściskające nie istniejące wiosła i oczy wpatrzone w łódź Charona, nadpływającą po niego z drugiej strony Styksu… Byłem jak uwięziony w koszmarnym śnie na jawie. Nagle kątem oka ujrzałem tuż obok uśmiechniętą od ucha do ucha twarz Dawusa. Dla niego była to tylko wielka przygoda. Ścisnąłem go za ramię.
– Dawusie, kiedy przybędziemy pod statek Pompejusza, masz zostać z tyłu.
Popatrzył na mnie, marszcząc brwi.
– Dawusie, mam informacje, których domagał się ode mnie twój wódz. Wiesz, o Numeriuszu. Dam mu je jednak tylko wtedy, gdy zgodzi się zostawić ciebie na lądzie.
– Zostawić mnie?
– Posłuchaj mnie i spróbuj zrozumieć! Ja pojadę z Pompejuszem, ale ty nie. To jedyny sposób, aby mój plan się powiódł. Zostawimy cię na nabrzeżu. Gdy tylko statek odcumuje, masz zrzucić całą zbroję. Rozumiesz? Zatrzymaj miecz do obrony, ale rozbierz się do tuniki i wrzuć do wody całą resztę. Nie możesz mieć przy sobie nic, co by mogło świadczyć, że jesteś żołnierzem Pompejusza. Miejscowi zabiliby cię, jeśli wcześniej nie zginąłbyś z rąk ludzi Cezara.
– Mam tu zostać? – Dawus wciąż nie pojmował, co do niego mówię.
– Nie chcesz wrócić do Rzymu? Nie chcesz znów zobaczyć Diany i małego Aulusa?
– Jasne, że chcę.
– To rób, co ci mówię! Przez jakiś czas w mieście będzie panował chaos. Z ciebie jednak taki kawał chłopa, że nikt nie będzie cię zaczepiał bez powodu. Nie wdawaj się w żadne bójki. Staraj się udawać tutejszego, w każdym razie dopóty, dopóki nie będziesz mógł poddać się żołnierzom Cezara.
– Jak to, poddać się? Przecież mnie zabiją!
– Nie zrobią tego. Cezar robi wszystko, aby zyskać sobie opinię łagodnego. Nic ci się nie stanie, jeżeli rzucisz miecz i nie będziesz się opierał. Żądaj widzenia się z Metonem gdyby Meto… gdybyś z jakiejkolwiek przyczyny nie mógł go odnaleźć, pytaj o trybuna Marka Antoniusza. Powiedz mu, kim jesteś, i proś o ochronę.
– A co będzie z tobą, teściu?
– Dam sobie radę.
– Nic nie rozumiem. Wylądujesz z Pompejuszem w Grecji. Jak dostaniesz się do domu?
– Niech cię o to głowa nie boli.
– Ale co powiem Dianie i Bethesdzie?
– Powiesz im, żeby się nie martwiły. I że… je kocham.
– To nie jest w porządku. Powinienem jechać z tobą i cię chronić.
– Nie! Przecież o to właśnie chodzi, żeby cię wydostać spod władzy Pompejusza i umożliwić powrót do Rzymu. Nie psuj całej mojej roboty, Dawusie. Zrób, co ci każę!
Nagle od przodu dobiegł nas ogromny hałas. Z góry na ulicę posypał się gruz. Przez chwilę sądziłem, że przysypał samego Pompejusza, ale po chwili wódz wyłonił się z chmury pyłu, kaszląc i klnąc, na czym świat stoi. Ktoś uruchomił mechanizm Magiusza, usiłując odciąć nam drogę; usłyszałem czyjeś piskliwe śmiechy. Żołnierze natychmiast skoczyli przez barykadę, by schwytać winnych. Po chwili śmiech zamienił się w okrzyki przerażenia. Przed oblicze wodza przywleczono czterech winowajców: małych chłopców.
Dla Pompejusza była to ostatnia kropla. Podszedł do najstarszego ze schwytanych i uderzył go na odlew w twarz. Malec, który buńczucznością pokrywał strach, załamał się w jednej chwili. Krew pociekła mu z nosa, w oczach błysnęła trwoga; rozpłakał się, a w ślad za nim zaczęli szlochać jego koledzy. Pompejusz strzelił palcami.
– Ochrona, do mnie! Egzekucja dywersantów nie jest zadaniem dla żołnierzy.
Dawus rzucił się naprzód. Starałem się chwycić go za rękę, ale wyrwał mi się jednym ruchem. Syknąłem za nim, by wracał, ale on obejrzał się tylko i wzruszył ramionami, jakby mówiąc, że nie ma wyboru.
– Związać im ręce z tyłu i położyć na kamieniach.
Dawus trzymał uniesioną pochodnię, a pozostali ochroniarze podarli na pasy tuniki chłopców, używając ich jako więzów.
– Zakneblować ich – rozkazał Pompejusz. – Nie chcę słuchać ich błagalnych wrzasków. A potem uciąć im głowy.
Płacz chłopców natychmiast ustąpił piskom przerażenia. Po chwili i one ucichły, stłumione przez kneble.
– Uśmiercimy ich na miejscu i zostawimy dla przestrogi. Niech ludność Brundyzjum przekona się, ile trzeba zapłacić za zdradę Pompejusza Wielkiego! Niech myślą o tym, oczekując mego powrotu.
Wszystko stało się tak szybko, że wydawało mi się nierealne. W sekundy czterej chłopcy zostali obnażeni do podpasek, związani i zakneblowani, gotowi na ścięcie. Tiro trzymał się w cieniu, nie podnosząc oczu. Dawus cofnął się, co Pompejusz natychmiast zauważył.
– Dawusie! Ty zetniesz prowodyra.
Dawus przełknął głośno ślinę. Zerknął na mnie, ale szybko odwrócił wzrok. Oddał pochodnię żołnierzowi i wolno wyciągnął miecz. Przestąpił nerwowo z nogi na nogę…
– Wielki, nie!
Pompejusz odwrócił się błyskawicznie, by zobaczyć, kto krzyknął.
– Poszukiwacz! Mogłem się domyślić.
– Wielki, pozwól chłopcom odejść.
– Odejść? O mało mnie nie zabili!
– To był tylko kawał. Przecież to dzieci, nie żołnierze. Wątpię, czy w ogóle wiedzieli, że idziesz na czele orszaku.
– Tym gorzej! Co by o tym pomyślano w Rzymie? Pompejusz Wielki zabity przypadkowo przez bandę smarkaczy dokazującą na ulicach? Muszą oddać głowy.
– I co o tym pomyślą w Rzymie? Chłopcy, zwykłe dzieciaki z obciętymi głowami, pozostawieni w ulicznym pyle na zgryzotę rodzicom? Gdyby chodziło o barbarzyńców gdzieś w dziczy, to co innego… ale to jest Italia! Moglibyśmy równie dobrze być w Korfinium… czy w samym Rzymie!
Pompejusz zagryzł wargę i patrzył na mnie przez, jak mi się zdawało, niemal wieczność.
– Schowajcie miecze – powiedział w końcu. – Zostawcie ich tak, jak leżą, związanych i zakneblowanych. Niech ludzie zobaczą, że zostali schwytam, ale ich oszczędziłem. Skoro Cezar może okazywać łaskę, mogę i ja. Na Hades, opuśćmy to przeklęte miejsce!
Dawus aż się zgarbił z widocznej ulgi. Pompejusz rzucił mi jeszcze rozeźlone spojrzenie i wyciągnął ręce do swych ochroniarzy, którzy pomogli mu wspiąć się na barykadę. Dawus został w tyle, by zgodnie z pierwotnym poleceniem iść w tylnej straży. Pomógł mi pokonać zwały gruzu. Była to już ostatnia zaplanowana przez Magiusza przeszkoda dla zdobywców. Ruszyliśmy szparko w stronę portu. Nikt się nie odzywał.
Gdy tylko minęliśmy bramę portową, jeden z żołnierzy szybko zebrał pochodnie, podbiegł na nabrzeże i cisnął je w wodę. Port był dobrze widoczny dla oblegających i ciemność miała równie żywotne znaczenie dla powodzenia zamysłu Pompejusza jak cisza. Nabrzeże było wypełnione karnymi szeregami ludzi czekających na swoją kolej okrętowania na wyznaczone statki. Mijaliśmy ich, zdążając spiesznie na sam koniec. Panującą niesamowitą ciszę nagle przerwały okrzyki triumfu, dobiegające gdzieś z przodu i rozprzestrzeniające się szybko na całe nabrzeże. Pomyślałem najpierw, że przybycie Pompejusza zostało spostrzeżone i żołnierze wiwatują na jego cześć. Po chwili jednak zorientowałem się, że chodzi o coś innego.
– Przeszli! Udało się im!
Pierwszy z transportowców, który wcześniej odcumował, minął bezpiecznie przerwę w blokadzie i wypłynął na otwarte morze. Wokół słychać było skrzypienie takielunku, w ciemności wykwitały czarniejsze od nocy plamy żagli i kolejne statki odbijały od nabrzeża. Kiedy znaleźliśmy się na jego krańcu, roztoczył się przede mną widok na wyjście z portu. Falochrony Witruwiusza były pogrążone w ciemności, ledwo wystając nad wodę. Kapitan, nie widząc w mroku, łatwo mógłby na nie wpaść podczas próby wypłynięcia przez pozostawione między nimi wąskie przejście. Jeszcze nigdy nie czułem się tak zagubiony jak tu, w tym mrocznym świecie rządzonym przez podobnych Cezarowi i Pompejuszowi, gdzie ludzie produkują lawiny, przesuwają góry ziemi, budują na wodzie i nawet ciemności używają jako broni.
Na krańcu nabrzeża czekał okręt Pompejusza. Był mniejszy i smuklejszy, na pewno szybszy od wielkich statków transportowych. Na nasz widok załoga szybko wyłożyła deskę trapową i Pompejusz skierował się wprost ku niej. Zebrałem całą odwagę i przyspieszyłem kroku, by się z nim zrównać.
– Wielki!
Zatrzymał się raptownie i odwrócił w moją stronę. Bez pochodni trudno było odczytać wyraz jego twarzy. Widziałem tylko głębokie cienie tam, gdzie powinny być jego oczy. Wąska linia ust w kącikach zwrócona była ku dołowi.
– Niechże cię Hades pochłonie, Poszukiwaczu! Czego znów chcesz?
– Wielki, chodzi o mojego zięcia. Chcę, abyś zwolnił go ze służby i zostawił na lądzie.
– Dlaczego?
– To moja cena za to, co mam ci do powiedzenia. Nie tu i nie teraz, powiedziałeś, ale na twoim statku, kiedy czas pozwoli. Popłynę więc z tobą, ale Dawus musi tu zostać.
Pompejusz milczał. Chyba wpatrywał się we mnie, ale nie widziałem jego oczu. W końcu dał gestem znak reszcie naszego oddziałku, by rozpoczęto okrętowanie, po czym odwrócił się do mnie.
– Poszukiwaczu, dlaczego mam to dziwne uczucie, że knujesz jakiś podstęp? Chcesz zamienić się miejscami z tym twoim przyciężkim na umyśle zięciem? Darowałem życie tym ulicznym szczurom, którzy mi się narazili, ale nie zrobię tego samego dla ciebie.
– To nie podstęp, Wielki. Wiem, kto i dlaczego zabił twojego krewnego.
– Powiedz mi więc od razu.
Zerknąłem na Dawusa, który stał niepewny, podczas gdy inni ładowali się na okręt. Tiro też zwlekał, chcąc się przekonać, co z tego wyniknie.
– Nie. Powiem ci, jak już odpłyniemy.
– Jak Dawus znajdzie się poza mym zasięgiem, chcesz powiedzieć. Nie ufasz mi, Poszukiwaczu?
– Musimy zaufać sobie nawzajem, Wielki.
– Ależ dziwny z ciebie człowiek, Poszukiwaczu! – Pompejusz przechylił głowę, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Ośmielasz się tak ze mną rozmawiać… No, dobrze. Ruszaj zatem na okręt. Ty też, Tironie! Przestań się gapić. A co do ciebie, Dawusie, skończyłem z tobą. Wynoś się i zgiń w Hadesie.
Dawus spojrzał na mnie. Podszedłem do niego, sięgnąłem za tunikę i wcisnąłem mu w dłoń mój ciężki od srebra mieszek. Dzięki szczodrości Tirona prawie nic nie wydałem w podróży i było w nim więcej pieniędzy, niż będzie potrzebował na bezpieczne dotarcie do domu. Spojrzał na niego i zmarszczył brwi.
– Ale, teściu, nie możesz mi tego dać! – szepnął. – Sam będziesz potrzebował pieniędzy.
– Bierz to i idź, Dawusie!
Popatrzył mi w oczy, potem na mieszek i znów na mnie. Jego mocarne ramiona uniosły się i opadły, gdy nabrał i wypuścił powietrze w głębokim westchnieniu. Odwrócił się w końcu, ale wciąż się wahał.
– Ruszaj, zięciu.
Nie obejrzawszy się więcej, poszedł nabrzeżem z powrotem w stronę miasta. Tiro już zdążył wejść na statek. Czekałem, aż uczyni to Pompejusz, ale on gestem nakazał mi iść pierwszemu. Wszedł na pokład zaraz za mną. Marynarze wciągnęli trap. Rozległy się wydawane przyciszonym głosem komendy. Żagiel załopotał, a po chwili wypełnił się wiatrem i ucichł. Poczułem, że ruszamy, a po chwili nabrzeże zaczęło się powoli oddalać. Patrzyłem na nie w milczeniu i widziałem sylwetkę, jak się domyślałem, Dawusa stojącego samotnie na jego krańcu, obramowaną zarysem bramy portowej. A potem statek zrobił zwrot i straciłem go z oczu.
I Tiro, i Pompejusz szybko zginęli mi z oczu na ciemnym, zatłoczonym pokładzie. Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, nie mówiąc już o pytaniu, skąd się tam wziąłem. Żołnierzom wydano rozkazy sformowania szyku bojowego, ale odbywało się to wśród sporego zamieszania, przekleństw i przyciszonych okrzyków. Pomyślałem sobie, jakąż byłoby ironią losu, gdyby po tak starannie przez Pompejusza zaplanowanej i sprawnie przeprowadzonej ewakuacji wszystkim okrętom udało się bezpiecznie przedrzeć na Adriatyk… poza tym jednym, na którym płynął on sam, a to na skutek braku dostatecznego przygotowania morskiego wśród jego doborowej straży osobistej.
Zamieszanie było jednak tylko chwilowe. Katapulty i balisty zatoczono na stanowiska i zamocowano, a następnie załadowano pociskami i napięto za pomocą dużych kół z zapadkami. Żołnierze schowali miecze do pochew, wzięli za to włócznie i uformowali wzdłuż burt ciasny kordon, chroniąc się za murem z tarcz. Z tyłu na podwyższeniach zajęli stanowiska łucznicy, pozostała część oddziału stanęła w gotowości, by ich osłaniać i podawać strzały. Znalazłem dla siebie miejsce na jednym z takich podwyższeń na śródokręciu. Dookoła nas w ciemności majaczyły czarne sylwety innych okrętów. Niektóre kierowały się już ku wyjściu, podczas gdy inne czekały swojej kolejki. Taka skoordynowana operacja, przy braku sygnalizacji świetlnej bądź jakiejkolwiek innej, oznaczała, że kapitanowie stosują się do opracowanego wcześniej precyzyjnego harmonogramu.
Akustyka w porcie mogła wprowadzać w błąd. Słyszałem niewyraźne okrzyki i dalekie odgłosy starć, ale nie potrafiłem określić jednoznacznie, czy dobiegają od strony miasta, czy niosą się po wodzie od kanału portowego. Statek za statkiem przepływały przez przerwę między nimi na otwarty akwen. Zdawało mi się, że widzę, jak ostrzeliwują się wzajemnie z obsadą falochronów, ale odległość i ciemność nie pozwalały dopatrzyć się żadnych szczegółów. Kiedy jednak nasz okręt zbliżył się do przejścia, rozpoczął się atak z użyciem ognia greckiego na statek, który akurat przez nie przepływał. Z obu falochronów katapulty zaczęły miotać gorejące kule, w których świetle ujrzałem dziwny widok: ludzie Cezara gorączkowo rozbierali własne umocnienia, rzucając elementy wież i osłon w wodę. Pociski nie dolatywały do celu, ale wpadając do wody, powodowały gejzery pary, a od niektórych zajęły się owe pływające szczątki. Chmury dymu i pary stanowiły niebezpieczne przeszkody dla statku płynącego przed nami, przesłaniając kapitanowi widok. Statek zboczył z kursu, dodatkowo niesiony nagle zmienionym wiatrem wprost na północny falochron. Tuż za sobą usłyszałem głośne przekleństwo i obejrzałem się przez ramię. Pompejusz stał zaledwie o parę kroków, ale zdawał się mnie nie dostrzegać; cała jego uwaga była skupiona na bitwie.
Statek przed nami jeszcze bardziej zszedł z kursu, pozbawiony teraz zdolności do manewru przez niekorzystny wiatr. Płynął prosto na kraniec falochronu, aż wreszcie, przynajmniej z naszej perspektywy, kolizja była już nie do uniknięcia. Usłyszałem, jak Pompejusz głośno wciąga powietrze. Zderzenie jednak nie nastąpiło. Statek prześliznął się obok zakotwiczonej tratwy i przez chwilę zdawało mi się, że znalazł się bezpiecznie po drugiej stronie. Jęk rozczarowania, jaki wydał z siebie wódz, uświadomił mi jednak, że się mylę. Statek pozostał w porcie; płynął teraz wzdłuż falochronu, ledwo unikając ocierania się o tratwy burtą. Wkrótce jednak znieruchomiał, przyciśnięty do nich wiatrem, wystawiony bezsilnie na ostrzał nieprzyjaciela.
Wiwatujący ludzie Cezara mogli teraz zasypać go strzałami i ognistymi pociskami, ale widać woleli zdobyć go w stanie nienaruszonym. Jak się wnet przekonaliśmy, mieli do dyspozycji odpowiednie do tego celu środki.
Do Pompejusza podbiegł znany mi już Skryboniusz.
– Imperatorze, obejrzyj się do tyłu! Popatrz na miasto!
Ostatni z transportowców postawił już żagiel i odbijał od nabrzeża, co oznaczało, że ostatni z osłaniających odwrót żołnierzy znaleźli się bezpiecznie na jego pokładzie; oznaczało to, że miasto jest teraz otwarte dla oblegających. Można się było spodziewać, że dzięki barykadom i pułapkom wciąż będą się oni przedzierać przez miasto, a jednak nabrzeże rozjaśniło się wieloma pochodniami. Wojska Cezara nie tylko zdążyły opanować port, ale nawet obsadzano już łodzie rybackie, które śmiało ruszały w stronę falochronu, z wyraźnym zamiarem zaatakowania unieruchomionego okrętu.
Skryboniusz złapał Pompejusza za ramię.
– Imperatorze, mam zawrócić i związać ich walką? Możemy ich odeprzeć i zyskać trochę czasu dla tego statku.
– Nie! Nie możemy ryzykować, że sami wpakujemy się na falochron. Ten statek jest już stracony. Nie zdołamy go uratować. Gdybym mógł, sam bym go podpalił, żeby nie wpadł w ręce Cezara! Płynąć prosto do wyjścia!
Skryboniusz wycofał się, a Pompejusz uderzył pięścią w maszt.
– Jak on może posuwać się tak szybko? Co za pakt Cezar zawarł z bogami? Przecież to niemożliwe! Nawet gdyby ci przeklęci mieszczanie przeprowadzili jego ludzi bezpiecznie wokół każdej barykady i każdego rowu, jakim cudem aż tylu ich mogło tak błyskawicznie znaleźć się w porcie? Jakie szaleństwo każe im rzucić się za nami w pościg tymi łupinkami? Sam Cezar musi tam być i ich poganiać!
Spojrzałem ku nabrzeżu i wyobraziłem sobie Cezara stojącego na jego końcu, w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał Pompejusz. Widziałem jego czerwoną pelerynę trzepoczącą na wietrze, czułem jego wzrok wpatrzony w nasz okręt, znikający w chmurach dymu i pary spowijających kanał portowy. Zamknąłem oczy i modliłem się, aby Meto stał tam u jego boku, cały i zdrowy, i aby był tam też Dawus, nie żałujący zbyt gorzko, że mnie posłuchał. Wyobraziłem sobie ich obu, syna i zięcia, stojących tam razem, i kurczowo trzymałem się tego obrazu.
– Niech cię Hades pochłonie, Poszukiwaczu!
Ocknąłem się z zamyślenia i ze zdziwieniem zobaczyłem utkwione we mnie palące spojrzenie Pompejusza. Jego oczy lśniły odbitymi płomieniami palącego się na wodzie drewna, przedzierającymi się przez dymną mgłę.
– Jesteś człowiekiem Cezara, co?
Pokręciłem głową, zupełnie nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Twarz Pompejusza wykrzywiła się w grymasie.
– Ten adoptowany niewolnik… twój drogi synek Meto… od lat dzieli z nim przytulny namiot. A ty jesteś jednym ze szpiegów Cezara, zawsze wobec niego lojalnym. Przyznaj się! Nawet Cezar nie mógłby tak szybko przerzucić tylu ludzi przez miasto, gdyby nie pomagający mu szpiedzy. Od jak dawna byłeś w kontakcie z mieszczanami? Jak dobrze znałeś te szczury uliczne, które mnie o mało nie zabiły? Czy to ty ich na mnie nasłałeś? Nic dziwnego, że błagałeś o ich nędzne życie!
– Wielki, jesteś w błędzie. To, co mi imputujesz, jest niemożliwe. Zapytaj Tirona. Był ze mną przez całą drogę od samego Rzymu…
– Tak, udało ci się przyssać do niego jak pijawka! Nawet jego wywiodłeś w pole. A Dawus? Musiał być twoim agentem, szpiegował mnie przez cały czas! A ja brałem go za idiotę!
– To szalone zarzuty, Wielki.
Gdybym zobaczył go teraz po raz pierwszy od przybycia do Brundyzjum, w czerwonym blasku ognia w środku nocy, nie poznałbym go. Wydawał się opętany przez coś nieludzkiego, nie wiedzieć, boga czy demona. Włosy zjeżyły mi się na karku. Przed nami widniało jeszcze więcej płomieni i dymu. Z obu stron słyszałem okrzyki szydzących z nas i przeklinających ludzi z obsady falochronów. Rozróżniałem skrzypienie napinanych katapult i balist. W naszym kierunku zaczęły lecieć ogniste kule, sycząc jak harpie. Skryboniusz wykrzykiwał rozkazy: „Katapulty i łucznicy, odpowiedzieć na ostrzał!” Pompejusz jednak wciąż wpatrywał się we mnie, nie zwracając uwagi na rozpoczynające się bezpośrednie starcie.
– Wielki, ja cię nie oszukałem – pospieszyłem z zapewnieniem. – Nie ma tu żadnego spisku. Nie jestem człowiekiem Cezara.
Schwycił mnie nagle za gardło. W jego uścisku poczułem ze zgrozą całą wściekłość, jaka musiała w nim narastać dzień po dniu, odkąd został zmuszony do ucieczki z Rzymu. Pociemniało mi w oczach; jego twarz zaczęła się rozpływać przede mną. Krzyki i wrzawa bitewna wokół nas zdawały się ledwo wybijać nad oszalały rytm mojego tętna.
Kula ognia wylądowała tak blisko przy burcie, że zostaliśmy solidnie zmoczeni bryzgami wody, w ślad za którymi nad pokład napłynęła chmura pary. Żołnierze krzyknęli, ich szyk się na chwilę załamał, ale szybko stanęli znów w ordynku. Uścisk Pompejusza nie zelżał ani na moment. Usiłowałem rozluźnić jego zaciśnięte palce, ale bez rezultatu.
– Jeżeli nie jesteś szpiegiem Cezara, powiedz mi więc to, z czym tu przybyłeś. Powiedz mi, kto zamordował Numeriusza!
Przez cały czas wiedziałem, że to pytanie musi w końcu paść. Obracałem je w myślach, zwłaszcza w bezsenne noce, przygotowując się na tę chwilę. Zacząłem niemal do niej tęsknić. Ciążący mi sekret przygniatał mnie i pragnąłem zrzucić go z barków. Wstyd miał gorzki smak robaka, chciałem się z niego oczyścić. Ale w mojej wyobraźni to wyznanie zawsze jawiło mi się spokojne i pełne godności, na jakimś prywatnym posiedzeniu rady, gdzie wszyscy w napięciu czekają, aż je wypowiem – jak Edyp na scenie teatru. Nigdy nie przypuszczałem, że odbędzie się to w taki sposób: w ogniu bitwy, wśród śmierci i ciemności, oko w oko z Pompejuszem już na mnie rozwścieczonym i gotowym mnie zabić. Słowa ledwo przecisnęły mi się przez miażdżoną jego chwytem krtań.
– Ja… go… zabiłem.
To, co nastąpiło, było odwrotnością tego, czego oczekiwałem. Pompejusz raptownie mnie puścił i cofnął się o krok.
– Dlaczego tak mówisz, Poszukiwaczu? Dlaczego kłamiesz? Wiesz, kto go zabił, czy nie?
– Ja go zabiłem – powtórzyłem szeptem.
Przełknąłem ślinę i potarłem obolałą szyję. Jakie to śmieszne, pomyślałem, szukać ulgi dla ciała, którego przyszłość liczy zaledwie parę chwil? Wchodząc na pokład okrętu Pompejusza, wiedziałem, że na nim umrę, chociaż nie spodziewałem się, że nastąpi to tak rychło. Od wyjazdu z Rzymu zdawałem sobie sprawę z tego, że już nigdy tam nie wrócę. Miałem tylko nadzieję, że jakoś uda mi się wymienić Dawusa na siebie i dzięki temu zyskać na swojej śmierci coś jeszcze poza położeniem kresu własnej hańbie.
Skryboniusz przebiegł przez całą długość pokładu, wymachując nad głową mieczem i krzycząc: „Prawoburtowe katapulty, strzelać bez komendy! Wszyscy łucznicy, strzelać na prawo!” Przepływaliśmy niebezpiecznie blisko południowego falochronu; tak blisko, że wystrzeliwane przez żołnierzy Cezara ognie greckie przelatywały z sykiem nad naszymi głowami, ciągnąc za sobą ogony dymu i iskier.
– Dlaczego? – Szał Pompejusza ustąpił zdumieniu. – Jeżeli to zrobiłeś, dlaczego się przyznajesz?
W pasmach dymu, snujących się wokół nas, ujrzałem wytrzeszczone oczy Numeriusza i jego opuchniętą, martwą twarz. Ponad bitewnym zgiełkiem usłyszałem drżący głos jego matki i szloch Emilii, płaczącej nad jego dzieckiem, które nigdy nie miało ujrzeć świata.
– Aby się pozbyć żalu, winy i wstydu – odrzekłem.
Pompejusz pokręcił sceptycznie głową, jak gdyby mówiąc, że owszem, coś słyszał o podobnych uczuciach, ale nigdy się z nimi nie zetknął.
– Ale dlaczego miałbyś go zabijać?
Drugie nie wypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu między nami: przeoczył coś oczywistego czy wyszedł na głupca?
– Numeriusz przyszedł do mojego domu, aby mnie szantażować.
– To niemożliwe! On był mój, pracował tylko dla mnie!
– Twój krewniak pracował wyłącznie dla siebie. Był intrygantem i szantażystą. Wszedł w posiadanie dokumentu… dowodu istnienia spisku przeciwko Cezarowi, paktu podpisanego przez konspiratorów. Na czele widniał podpis mojego syna, a dokument był spisany jego ręką i stylem.
– Twojego syna? Faworyta Cezara?
– Kiedy i dlaczego Meto obrócił się przeciw niemu, nie mam pojęcia. Numeriusz powiedział mi, że ma gdzieś ukryte jeszcze inne obciążające go dowody. Zażądał pieniędzy, o wiele więcej, niż byłem w stanie mu dać. Oznajmił, że wyjeżdża z Rzymu i jeśli nie zapłacę od razu, wyśle te dokumenty Cezarowi. On zna pismo Metona równie dobrze jak ja! Byłby to koniec. Miałem zaledwie chwilę na podjęcie decyzji.
Pompejusz ściągnął usta.
– Ta garota na jego szyi…
– Pamiątka z wcześniejszego dochodzenia. Numeriusz czekał w ogrodzie, a ja poszedłem do gabinetu po pieniądze. Wróciłem jednak z garotą. Stał pod posągiem Minerwy odwrócony do mnie plecami, gapiąc się w niebo i beztrosko pogwizdując. Taka arogancja! Był młody, silny. Nie wiedziałem, czy dam mu radę, ale okazało się to nie takie trudne, jak sądziłem.
Kolejna kula ognia przemknęła nad nami tak nisko, że aż się skuliłem. W jej krwawym blasku ujrzałem na twarzy Pompejusza rosnący gniew.
– Co się stało z dokumentem, który ci pokazał?
– Zabrałem go do gabinetu i spaliłem. To wtedy Dawus wszedł do ogrodu i znalazł trupa.
– A więc Dawus od początku wiedział o wszystkim?
– Nie! Nie powiedziałem mu ani słowa o morderstwie i o szantażu. Nikt o tym nie wie, nawet moja żona i córka Musiałem ich chronić. Gdyby wiedzieli, a ty zacząłbyś podejrzewać… Ale nie to było prawdziwym powodem. Naprawdę milczałem ze wstydu i poczucia winy.
Zatoczyłem więc oto pełny krąg. Jak mogłem oczekiwać zrozumienia od człowieka pokroju Pompejusza? Wyrżnąć setki i tysiące ludzi w bitwie to rzecz chwalebna i miła bogom. Zabić pojedynczego człowieka jest morderstwem, przestępstwem wobec niebios. Zabijałem już wcześniej, ale tylko w rozpaczliwej obronie, kiedy nie miałem żadnego wyboru poza prostym „on albo ja”. Nigdy od tyłu, nigdy z zimną krwią. Kiedy zabiłem Numeriusza, umarło jednocześnie coś we mnie samym. Nieraz w duchu uważałem się za lepszego od innych. Ludzie w rodzaju Cycerona, Pompejusza czy Cezara wyśmialiby mnie za to, ale ja zawsze czerpałem dumę i pociechę ze świadomości, że inni mogą być bogatsi, potężniejsi czy lepiej urodzeni, ja mimo to jestem lepszy. Gordianus wyzwala niewolników i usynawia ich. Gordianus jest wolny od chciwości i prymitywnych żądz, które pchają „szacownych” Rzymian do sądów, gdzie rzucają się sobie do gardeł jak dzikie bestie. Gordianus nie oszukuje, nie kradnie i rzadko kłamie, odróżnia zło od dobra dzięki jakiemuś wewnętrznemu, nieomylnemu zmysłowi moralności, a przy tym nie potępia tych, którzy borykają się z wieloma odcieniami szarości własnych sumień. Gordianus nigdy, przenigdy by nikogo nie zamordował. Jak sam Pompejusz powiedział, zabijanie „nie jest w jego stylu”.
A przecież Gordianus właśnie to uczynił: udusił człowieka we własnym ogrodzie. Tym aktem pozbawiłem się tego, co wyróżniało mnie spośród innych ludzi. Utraciłem łaskę bogów; poczułem to w tym samym momencie, w którym Numeriusz Pompejusz padł bez życia u mych stóp. Słońce schowało się za chmury, świat stał się bardziej zimny i mroczny. Ów moment nieuchronnie prowadził do chwili obecnej. Byłem gotowy na wszystko, co może nastąpić. Oddałem się w ręce Parek.
Dawus był uratowany. Widziałem Metona w dobrym zdrowiu. Bethesda, Diana, Eko i ich dzieci są bezpieczne, w każdym razie na ile to możliwe na tym pokręconym świecie. Jeśli prawdą było, że Numeriusz posiadał inne kompromitujące Metona dokumenty, mogłem tylko żałować, że nie udało mi się ich odnaleźć i zniszczyć.
W wyobraźni oprócz sceny mojego wyznania widywałem także jej następstwa.
Wyobrażałem sobie, jak Pompejusz wzywa swoich siepaczy, aby mnie uśmiercili gdzieś z dala od niego. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że może skoczyć na mnie jak drapieżne zwierzę z rozcapierzonymi jak pazury dłońmi celującymi w moją twarz. Zdążyłem zakryć oczy; schwycił mnie za włosy i uderzył moją głową o maszt. W uszach mi dzwoniło, w ustach czułem krew. Cisnął mnie na pokład, wrzeszcząc coś niewyraźnie i kopiąc mnie, gdzie popadnie.
Pozbierałem się jakoś i stanąłem na nogach. Pobiegłem przed siebie na oślep, wpadając na zwoje lin, zderzając się z zimną stalą zbroi, tnąc skórę na policzkach o groty strzał i włóczni. W kłębach dymu i rozbryzgach morskiej wody ludzie patrzyli na mnie jak na upiora. Przerażał ich jednak nie mój widok, ale goniącego mnie szaleńca. Każdy człowiek na tym okręcie balansował na ostrzu miecza dzierżonego przez Marsa, zawieszony między życiem i śmiercią, jednak zadrżeli dopiero wtedy, gdy ujrzeli swego wodza opętanego nieludzkim, szaleńczym gniewem.
Ogień grecki przeleciał tuż nad okrętem, naznaczając płomieniem górną krawędź żagla. Żołnierze wpadli w panikę. Skryboniusz darł się na nich, rozkazując, by odcięli płótno. Kilku ludzi zaczęło się wspinać po maszcie z nożami w zębach. Czyjeś ręce schwyciły mnie za ramiona. Szarpnąłem się, przerażony, ale był to tylko Tiro.
– Gordianusie, coś ty zrobił? Co mu powiedziałeś?
W świetle nieustannie nadlatujących ognistych pocisków zobaczyłem Pompejusza zaledwie o kilka kroków od siebie. Wyraz jego twarzy zamienił krew w moich żyłach w wodę. Za sekundę znajdzie się dość blisko, bym ujrzał swe odbicie w jego oczach szaleńca; wiedziałem, że zobaczę w nich trupa.
Wyrwałem się Tironowi i puściłem biegiem naprzód. Musiały mi chyba wyrosnąć skrzydła, jak bowiem inaczej wytłumaczyć to, że przeskoczyłem nad głowami ludzi stojących w zwartym szyku bojowym wzdłuż burty? Przez mgnienie oka byłem pewien, że nie dam rady i zaraz nadzieję się na ich sterczące w górę włócznie. Grot jednej z nich istotnie przebił mi skórę na goleni i dotknął kości. Krzyknąłem z bólu i w sekundę później wpadłem głową naprzód do wody tak zimnej, że serce mi chyba stanęło, a krzyk zamarzł na wargach.
Zostałem wciągnięty przez silny prąd głęboko pod powierzchnię. To już koniec, pomyślałem. To Neptun, a nie Mars, weźmie moje życie. Moja zbrodnia zostanie zmyta wodą, nie ogniem.
Zimno było dojmujące. Ciemność nieprzebita. Prąd ciskał mną tam i z powrotem, obracał jak w zabawie, jak gdyby chciał mi udowodnić moją bezsilność. Straciłem wszelkie poczucie kierunku. Nagle zdumiało mnie, że widzę przed sobą jaskrawo migoczące plamy, niczym żółte płomienie. Czyżbym został wciągnięty aż na samo dno, tam gdzie rozwiera się szczelina wiodąca do Hadesu? Wydawało mi się to niemożliwe, zmysły bowiem mówiły mi, że unoszę się ku górze, a nie opadam w dół. Lodowata woda niosła mnie wciąż bliżej ku płomieniom, aż wreszcie poczułem na twarzy żar płonącego drewna. Neptun już ze mną skończył i wypchnął mnie na powierzchnię. Wynurzyłem się w palącą, pozbawioną powietrza próżnię ognia. Ściśnięte płuca rozpaczliwie domagały się wdechu, ale wciągnęły tylko żar. Nie tylko woda, ale i ogień miał więc oczyścić mnie ze zbrodni.