Я — бабочка в дyшной сети Ритyалов.
Свободноpожденный, свободным я не был
Без Tебя.
Покажи мне где небо.[14]
Trzy królestwa żyjące dostatnio nad morskim brzegiem długie wieki, zadrżały ze strachu. Starożytny morski potwór, o jakim do tej pory wspominały jedynie najstarsze kroniki, podniósł się z głębin — po raz pierwszy w ciągu ostatnich stuleci. W morzu tworzyły się ogromne wiry i do brzegu już wyraźnie dochodził odległy ryk, od którego włosy stawały dęba na głowie. Przypływ wyrzucił na brzeg szczątki pirackiego statku — solidny okręt był przegryziony na pół. Jeden pirat ocalał — palce jego, wczepione w kawałek masztu, przyszło rozwierać czterem silnym mężczyznom. Siwy jak gołąb, mający niewiele ponad dwadzieścia lat, rozbójnik okazał się człowiekiem oszalałym i niczego nie można było z niego wydobyć.
Oczywiście straż przybrzeżna nie zdążyła pomyśleć o przeciwstawieniu się potworowi — po prostu rozbiegła się jak stado zajęcy, no i kto by śmiał ich osądzać? Jedna wioska została już zmyta w morski odmęt, co prawda bez mieszkańców, którzy zdążyli na czas uciec, porzucając wszystko. Żegluga i rybactwo poszły w zapomnienie; potwór kołatał o brzeg ogromnymi falami, grożąc jego rozłupaniem, zmyciem i rozwaleniem ludzkich osiedli na wiele wiorst wokół. Każdy, kto chociaż trochę znał się na zwyczajach podobnych istot, oczekiwał ze strachem, kiedy potwór zażąda ofiary.
Władcy trzech królestw zebrali się natychmiast na obrady i jakkolwiek patrzeć główna decyzja spoczęła na ramionach króla Ostina, ponieważ potwór osiedlił się właśnie na obszarze jego wód terytorialnych.
Obradowali nocą w całkowitym sekrecie; postarzały król Werchniej Konty, ojciec Juty, przedłożył całkowicie fantastyczny plan — przygotować olbrzymią armatę ze wszystkich możliwych zapasów miedzi i kamienną kulę do niej — wielkości góry, zebrać proch ze wszystkich trzech armii… Król sam nie wierzył w powodzenie tego pomysłu.
Król Akmalii, ojciec Oliwii, zaproponował od razu dwa warianty — zatruć morze wielką ilością trucizny dla szczurów albo przystąpić do negocjacji z potworem.
Ostin pochmurnie milczał. W bramie jego pałacu czekał niepozorny człowieczek w szarym płaszczu — sławny na trzy królestwa czarownik.
Rozeszli się, niczego nie uradziwszy; szary człowieczek, odpowiadając na ledwie zauważalne kiwnięcie króla Ostina, prześliznął się w ślad za nimi do obwieszonej kilimami komnatki i drzwi za jego plecami szczelnie się zamknęły.
Powrotna droga nad morzem była dwukrotnie krótsza.
Z morzem działo się coś niepokojącego. Wody szalały wstrząsane gwałtownymi podmorskimi ruchami; coś próbowało się wydobyć z najgłębszych głębin, z jakiegoś powodu na powierzchnię wypływały wielkie bezokie ryby, przywykłe żyć w wiecznej ciemności, a ich maleńcy, żyjący pod słońcem krewniacy, zagłębiali się w odmęt… Morze burzyło się jak gorący, parujący kocioł i jadowite opary kilka razy nieomal dosięgły Armana, ale on leciał przed siebie, dokładnie wiedząc, że i z dna morza jest mu sądzone osiągnąć cel. Zdarzy mu się zginąć — to i martwy będzie leciał i żadna mogiła go nie przyjmie, dopóki Jucie grozić będzie nieznane, bezimienne niebezpieczeństwo…
W końcu przed nim ukazał się brzeg i porzucony zamek, który, wydawało się, jeszcze bardziej się pogrążył i osiadł na skałach… Arman chciał kontynuować wędrówkę, ale intuicja, podarunek przodków, władczo przykazała mu się zatrzymać.
I ulegając jej, zrozumiał dlaczego. Magiczne zwierciadło, gęsto zasnute pajęczyną, od razu ochoczo odpowiedziało na jego obecność.
Zamigotały smugi… Arman czekał, zagryzając wargi; wiedział, że zobaczy coś ważnego.
Trzem królestwom groziły niesłychane nieszczęścia. Brzeg gdzieniegdzie już zaczynał pękać, rozpadały się porzucone wioski, które położone były choć o wiorstę od brzegu, po polach szalały śmiercionośne trąby powietrzne, wysychały studnie i ani jeden człowiek nie mógł czuć się bezpieczny.
Nie było żadnej nadziei. Schowanego w morskich odmętach potwora ani ubić, ani przestraszyć się nie dało — pozostało tylko wykupić spokój. Ofiarą.
Zgodnie z obyczajem, ofiarę należało przykuć łańcuchami do skały i pozwolić potworowi pożreć ją w spokoju i ze smakiem. Potwory minionych czasów, o których krwawych zbrodniach donosiły kroniki, zazwyczaj wymagały dziewic — jedną albo trzy, albo od razu dziesiątkę. Innym było wszystko jedno, kogo żrą — potrzebowały po prostu ofiary, ofiary w ogóle. Tenże zaś potwór okazał się wymagający i wybredny. Zażyczył sobie zjeść akurat królową i dokładnie królową Kontestarii.
Słuch o tym rozniósł się po trzech królestwach jak pożar. Ktoś zdrętwiał ze strachu; ktoś załkał, współczując królowej, ale niemało spośród lamentujących było takich, którzy nie Juty żałowali, a siebie, ponieważ król Ostin oczywiście nie odda żony. Żądanie potwora nie zostanie spełnione i co się wtedy stanie z nieszczęsnym narodem!
Nastała wiosna; pola stały puste, czarne — nikt nie orał i nie siał, za to potężne trąby powietrzne każdego dnia zbierały obfite żniwo, wkręcając w swoje leje tych, którzy nie zdołali uciec. Wiośnie zresztą było wszystko jedno — spośród kamieni brukowanych dróg wydobywały się zielone pędy i powracały do domu śpiewające ptaki — chociaż lepiej dla nich by było zostać na zimowiskach w głębi kraju.
Takiego właśnie słonecznego, jasnego, po wiosennemu ciepłego dnia król Ostin wyszedł na plac — przemówić do narodu.
Tysiące spojrzeń patrzyło na jego twarz, starając się wyczytać z niej losy krainy i swój własny los, ale oblicze to, bardzo zmizerniałe w ciągu minionych tygodni, okazało się nieprzeniknione. Matki przyciskały do piersi niemowlęta, gotowe już płakać i błagać; starcy sceptycznie kiwali głowami — żeby mąż, prawowity mąż, tak żonę na ofiarę oddał? Nigdy…
Ostin wszedł na pomost — tysiące gardeł spazmatycznie wciągnęło świeże, pachnące nawozem, wiosenne powietrze.
— Poddani — powiedział Ostin i głos jego zadrżał. — Ludzie… Dzieci moje… Bracia moi…
Ktoś chlipnął. Ostin odwrócił twarz — i dziesiątki stojących blisko mogło przysiąc, że widziało łzy w jego oczach.
— Królestwo jest w strasznym niebezpieczeństwie… Wróg pojawił się nie wiadomo skąd. Nie mogliśmy się tego spodziewać i oto… Potwór z morza wymaga od nas ofiary. Strasznej ofiary. Ludzie! Niech każdy zapyta siebie — czy jest gotów oddać… Syna? Brata? Matkę? Żonę? Niech każdy zapyta teraz sam siebie, ludzie…
Na tych, którzy stali na placu, zimną bryłą zwalił się strach, niemal pewność: nie, nie odda.
— Poddani… Bracia — głos Ostina drgnął znowu, ale od razu nabrał siły — dzieci… Teraz jestem waszym ojcem. Posłuchajcie, muszę wybierać…
Ni szmeru. Ni dźwięku. Na wpółotwarte usta.
— I ja wybrałem, ludzie… Odpowiem za swój wybór… Ja… Ostin wzniósł drżące ręce, jakby szukając w niebie obrony.
— Ja — uratuję was, ludzie! — Krzyknął potężnie i mocno.
— W imię królestwa oddaję to, co mam najdroższego — żonę!
Cisza trwała tyle, że sprytny zdążyłby policzyć do dziesięciu. Potem plac zatrząsł się oszalałymi krzykami, w których mieszały się wdzięczność wybawienia i nadzieja, i gorycz, i zdziwienie… Ale ponad to wybijał się głos oddania — oddania dla jego wysokości Ostina, ojca i wybawiciela swoich poddanych.
Arman widział i słyszał królewską przemowę od początku do końca.
Musi biec, coś robić! A tymczasem nie mógł oderwać nóg od podłogi. Przybył z niewiarygodnej dali, żeby ratować Jutę — a teraz stał jak sparaliżowany i patrzył w magiczne zwierciadło.
A ono uparcie pokazywało Ostina, w otoczeniu świty wracającego do pałacu; Arman tępo patrzył, jak król wchodzi po schodach — tych samych, po których tak niedawno wchodziła Juta w szacie narzeczonej! Wydawało się, że minęły wieki… Ostin dał nura za jakąś portierę i znalazł się w maleńkiej komnacie bez kominka — żeby nie można było podsłuchiwać przez kominkową rurę. Tam czekał na niego niepozorny człowieczek ubrany na szaro.
I Arman został, chociaż całym sobą rwał się ku tej, którą chciał ratować.
— Witajcie — niegłośno, drwiąco powiedział szary człowieczek.
Ostin surowo na niego spojrzał.
— Wstrzymaj język… Wszystko będzie jak ustalone?
— Uczciwa ugoda — powiedział człowieczek z dziwnym uśmieszkiem. — Wy wypełniacie umowę — i nasz… Partner wypełnia ją bezwzględnie.
— To wszystko — rzucił Ostin. — Możesz iść.
I znowu szary człowieczek się uśmiechnął — życzliwie, nawet słodko:
— Nie wszystko, mój królu… Wyszło nieporozumienie. Złotych sztabek powinno być pięć.
— Piątą otrzymasz w monetach.
— O, mój królu… Kto, jak nie wy, wie, jaki stop mają te wasze monety… Profil wasz, bezspornie, jest dobry, ale złoto…
Ostin szarpnął się:
— Ze mną się nie targuje, czarowniku. Ale może urządzi cię posada nadwornego czarodzieja?
Człowieczek zarechotał:
— Kusząca propozycja, mój królu… — Twarz w okamgnieniu stwardniała: — Żarty na bok. Tego, co dla was zrobiłem, nie zrobiłby nikt inny. Rozmawiać z morskim potworem, targować się, wyznaczać cenę — spróbujcie, znajdźcie ochotnika! Przecież niepotrzebna mu wasza małżonka, uwierzcie, jemu, żeby tylko coś zeżreć. Rytuał swój wypełnić… Ileż trzeba było trudu, żeby objaśnić, wytłumaczyć: król sam żonę proponuje, kto by nie przyjął takiej propozycji?
— Cicho, ty! — Wyszeptał pobladły Ostin.
Czarownik znowu się uśmiechnął:
— Tak, nie złoto wasze… Dla mnie ważne są zasady: obiecałeś — płać!
— Dostaniesz — powiedział Ostin przez zęby. — Ale zgodnie z umową: rano, jak wszystko się skończy, zabieraj się stąd, daleko i na długo…
Szary czarownik chrząknął, zrobił przesadnie niski pokłon i wyśliznął się precz.
Dzień był wiosenny; jasny i ciepły.
Czarna kareta wypełzła ze stolicy pod osłoną ciemności; chowano się przed nią, nikt nie chciał patrzeć na ten żałobny pojazd. Powóz był wyposażony i przystrojony zgodnie ze starożytnym rytuałem: państwowa flaga przykrywająca dach, a na obu drzwiach — wizerunek wyciągniętej dłoni, przynoszącej ofiarę. Z przodu pokornie więdły białe orchidee.
Kareta pełzła i pełzła, kołysząc się na wybojach i oto w powietrzu zapachniało morzem i dał się słyszeć ledwie rozróżniamy szelest fal; woźnica na koźle skulił się. Z wnętrza karety, na głucho zamkniętej i zasłoniętej, nie dochodził żaden dźwięk, ani odgłos jakiegokolwiek ruchu.
Towarzysze strasznego pojazdu trzymali się nieopodal — król z oficerami straży, wszyscy wierzchem; szary człowieczek na pokornym mule, kilku przerażonych kamieniarzy na wozie z wysokimi krawędziami, a dalej, ukrywający się w krzakach i oparach mgły — najbardziej śmiali i ciekawi z okolicznych mieszkańców.
Kareta wjechała na brzeg i jej wąskie koła od razu ugrzęzły prawie po same osie; woźnica niemiłosiernie poganiał konie, a te rżały i z przerażeniem zerkały na morze, chociaż jego wody były zadziwiająco spokojne — gładkie jak szkło.
Kareta z trudem dociągnęła się do płaskiej, pionowej skały i stanęła. Woźnica zeskoczył z kozła, podbiegł do koni i zastygł, jakby szukał u nich wsparcia. Śmiałkowie, schroniwszy się za skałami, widzieli, jak oficerowie straży otworzyli karetę i opuścili podnóżki, jak król prawie na rękach wyciągnął bezwolną żeńską postać, odzianą w długie białe szaty. Z wozu wyładowali się kamieniarze z narzędziami; w piasek z pustym dźwiękiem upadł, wymagany przez rytuał, złoty łańcuch.
Woźnica chował twarz w końskich grzywach, coś tam szeptał, drżącą ręką gładząc chrapy — zapewne uspokajał płoche zwierzęta. Król machnął na niego ręką — migiem wskoczył na kozła, i skierował karetę tyłem do morza. Konie poniosły jak oszalałe. W piasku zostały głębokie bruzdy, zostawione przez obręcze kół.
Kobietę w bieli powiedli ku skale; ciekawscy, obserwujący z daleka, trącali jeden drugiego łokciami w bok. Król się denerwował, co rusz spoglądał na jaśniejące niebo i na ciche, gładkie morze; szary człowieczek, zjawiwszy się obok, coś mu niespiesznie objaśniał.
Robotnicy stali, zbiwszy się w gromadę i naczelnik straży musiał długo wrzeszczeć i wymachiwać pięściami, aż zabrali narzędzia i, jak poprzednio, przyciskając się jeden do drugiego, ruszyli ku skale.
Szary człowieczek rzeczowo wskazywał, gdzie należy drążyć skałę, gdzie mocować skoble; zastukał młot, początkowo z niechęcią, a potem coraz szybciej i niespokojniej — zbliżał się świt. Kobieta w bieli siedziała, właściwie na wpół leżała na piasku, a król raz za razem z niepokojem na nią spoglądał.
Wreszcie roboty przy skale zostały zakończone. Oficerowie, nie spoglądając jeden na drugiego, wzięli kobietę pod ręce, Nie sprzeciwiała się. Wspólnymi siłami postawili ją przy skale, ręce rozłożyli na boki, dwa skoble na nadgarstki, dwa skoble na kostki nóg i złoty łańcuch w poprzek piersi.
— Przecież jemu niewygodnie będzie żreć — wyszeptał chłopak około szesnastu lat, który razem z innymi czaił się pośród skał. Odpowiedzią był siarczysty policzek wymierzony przez sąsiada.
Robotnicy porzucili kilofy i młotki i biegiem rzucili się do ucieczki, odeszli także oficerowie straży, pospiesznie wskakując na siodła. Król kilka sekund stał przed przykutą do skały kobietą, potem szybko spojrzał na morze — i pospieszył do konia.
Wstawał świt.
Leciał, zmuszając do uległości skrzydła i wiedząc, że nie zdąży.
Bądźcie przeklęte wszystkie opóźnienia i zwłoki! Bądźcie przeklęte przepowiednie, wyryte na kamiennych ścianach i wszystkie na świecie proroctwa!
„I była wielka bitwa, i poległy od uderzeń Jukki dzieci jego i bratankowie, i krewni, płonęli w ogniu… Obejrzał się Sam-Ar i zobaczył jak straszliwy Jukka znowu podnosi się z wody… Starli się w boju, i słońce zakryło lico swoje z przerażenia, i gwiazdy uchodziły precz, a rozgrzany wiatr osłabł i runął na ziemię…”
A teraz wiatr stał ścianą, znosił Armana w tył, jakby odrzucał, chcąc ostrzec…
„Jukka przychodzi z morza i dzieci jego, i wnuki, i prawnuki zjawiają się z otchłani… Bierz swój ogień i niechaj ochroni on ciebie przed straszliwym Jukką, i przed dziećmi jego, i wnukami, i…”
Wnuk albo prawnuk wielkiego Jukki chciał pożreć księżniczkę Jutę. I oto Arman leciał, a skrzydła drętwiały, dlatego że powiedziano w proroctwie: „Dla dwieście pierwszego potomka radość i długie życie, jeśli będzie strzegł się tworów morza…”
Jeszcze miał nadzieję, że zdąży przechwycić księżniczkę w drodze — w drodze na kaźń. Ale wiosną noce stawały się coraz krótsze, a dzieci Jukki, jak nakazuje im prawo, zjawiają się po ofiarę o świcie…
Ostatnim razem, na drogę do królestwa Ostina Arman stracił noc i pół dnia. Teraz zostawała tylko noc, a do tego jeszcze wiatr i mdłe, paskudne uczucie strachu: nie zdąży. Nie zdąży wydrzeć Juty spod nosa potwora, nie przechwyci, nie uniesie daleko, daleko… Potomek Jukki zjawi się o świcie, a on, Arman, stanie twarzą w twarz z…
Skrzydła obwisły, jakby sparaliżowane. Ten strach tkwił we wszystkich jego przodkach, zaczynając od walecznego Sam-Ara, który rozegrał wielką bitwę i, umierając, błagał nielicznych pozostałych przy życiu potomków: strzeżcie się!
Tylko z wielkim trudem Armanowi udało się opanować i powstrzymać od haniebnego upadku. Jeszcze jest czas. Morskie stworzenia są powolne, wyrwie Jutę z rąk konwojentów… Tak naprawdę z rąk katów…
Znowu przypomniał sobie twarz Ostina i nienawiść, prawie tak samo silna, jak do tej pory strach, sprawiła, że z jeszcze większą zawziętością ciął powietrze skrzydłami.
Zdrajca… Kat, zabójca… Ale — potem. To — potem. Najpierw Juta.
Leciał, i przystępujący do niego strach wymieniał się z przystępującą rozpaczliwą nadzieją i gorączkowym zdecydowaniem. A wiatr strącał go i znosił, i wkrótce stało się jasne, że nie zdąży.
Czasem zapadała w odrętwienie i to było najlepsze ze wszystkiego — okrywana gęstymi, czarnymi falami półprzytomnie i bezmyślnie płynęła wodami ciemnej rzeki, całkowicie poddając się prądowi. To było dobre; w takich chwilach niczego nie czuła i nie rozumiała, co się dzieje; ale czasami niefortunny ruch, niespodziewane dotknięcie skały, czy po prostu nieszczęsny przypadek, wydzierały ją z zamroczenia i ogarniały niebywałym przerażeniem. Zaczynała wtedy szarpać się w łańcuchach i krzyczeć ze strachu.
Histeria zmieniała się w całkowitą obojętność; Juta patrzyła na morze, gładkie, jakby pokryte błoną, na niebo, gdzie wstawał świt i w tym męczącym oczekiwaniu śmierci nachodziły ją widzenia.
Nie wiadomo dlaczego pokazywały się jej fontanny z przezroczystymi strumieniami tryskającej wody i złote rybki w fontannie, kałuże, deszcz i jakaś kucharka w wymiętym fartuchu. A już zupełnie niejasne było, skąd wzięła się nieznajoma nastoletnia dziewczynka, przyszywająca do białej ślubnej sukni czarne guziki.
Wesele… Ostin… A właśnie, kto to? A oto otwierają się i zamykają piękne zmysłowe usta, ale głos dźwięczy cudzy i słowa niosą się nie z ust, a jakby z boku: w imię królestwa… Wielka ofiara, wielka strata… Potomkowie nie zapomną, Juto.
Potomkowie… Dwieście pierwszy potomek… Podziemna sala i pochodnia, wychwytuje z ciemności przysadziste kolumny, pokryte napisami… Dwieście pierwszemu potomkowi — długie lata życia… A tego rysunku wspominać nie warto… Głupi rysunek, jakby dziecinny — ktoś tam wynurza się z wody…
Juta zadrżała i popatrzyła na morze.
Jeszcze jest czas, pomyślała Juta gorączkowo. Jeszcze przynajmniej ze trzy minuty. Prawie cała wieczność… Trzeba pomyśleć o czymś… Takim…
Postawimy ci pomnik, Juto.
Gargulce, nie o tym!
„— Zapaliłam ci latarnię na wieży, ale byłeś daleko i nie widziałeś.
— Nie widziałem…”
W jej krótkim, pechowym życiu była latarnia zapalona dla ocalenia smoka… Ciało staje się lekkie, wzlatują nad głowę nieważkie długie włosy… Ostatni promień — zielony, jak pęd wiosennej trawy… Pięć gwiazdek wzeszło, a trzy na razie za horyzontem… Wszystko to teraz nie ma znaczenia… Dobrze, że starzec Kontestar umarł i nie widzi, jak Ostin…
Ile razy była na granicy śmierci, ale pazurzaste łapy wydzierały ją kostusze sprzed nosa. Morze, póki co, jest spokojne i jakiś śmiałek może… Mógłby…
Wzrok jej w nieświadomej nadziei zaczął błądzić po nieboskłonie nad morzem, zatrzymując się na każdym obłoczku. Szeroko otworzyła oczy na widok sennej mewy… Na jakąś chwilę wiara w ocalenie całkowicie wypełniła Jutę i rozczarowanie, które napłynęło od razu za nią, odebrało królowej resztki sił. Zacisnąwszy zęby, przywołała w pamięci obraz podniebnego lotu, ale zamiast tego, przywidział jej się martwy smok.
Rozpostarty na kamiennym kruszcu, leżał, niezdarnie podniósłszy głowę z szeroko otwartymi zamglonymi oczami. Szklany, nieruchomy wzrok skierowany był na Jutę, poprzez rozerwane, błoniaste skrzydło rosła trawa, na pokrytym łuską ciele siedział ścierwnik.
Juta potrząsnęła głową, uderzając o skały, pragnąc odegnać marę zrodzoną z panicznego strachu… Żeby usłyszeć jeszcze raz jego głos, gotowa była oddać życie, ale życie już do niej nie należało — jak nie może zachrypnięty ludzki głos przynależeć do martwego smoka.
I wtedy, utraciwszy nadzieję, popatrzyła na morze. Gładka, lśniąca powierzchnia była nad wyraz spokojna i pośród tej ciemnej równiny zrodził się nagle ruch.
Powoli, jakby w niespiesznym korowodzie, ruszyły po kole fale. Na powierzchni morza rysował się krąg, potem jego środek zapadł się do środka — spieniły się grzebienie na brzegach okręgów, a czasza wód znienacka wywróciła się i chlupnęła białą pianą — jakby kipiące mleko, nie mogąc utrzymać się w garnuszku, uciekło na nieszczęście nieuważnej gospodyni…
Juta patrzyła, nie mając siły oderwać wzroku.
A krąg stawał się coraz szerszy, rozchodziły się fale od niego, pierwsze z nich już dosięgły brzegu, i, rozbiegając się, zawróciły u samych stóp Juty, a kilka kropel padło jej na twarz.
Z głębin dobył się dźwięk — cichy, niski, jakby ryk mnóstwa gardeł, słyszany przez watę… Kiedy sięgnął uszu królowej, zaczęła wyrywać się ze zdziesięciokrotnioną siłą, niemal wyrywając z kamienia żelazne skoble.
Ponad morze wzbiła się biała, błyskająca w pierwszych słonecznych promieniach, fontanna. Strumienie jej, rozbłyskując kolorowymi ogniami wystrzeliły prosto w niebo i opadły podnosząc nowe kaskady wody W świetlistych potokach tego wodospadu pokazała się czarna głowa.
Juta nie od razu pojęła, że jest to głowa. Patrzyła z przerażeniem, aż do bólu oczu przez kilka sekund, po czym, zacisnąwszy je ze wszystkich sił, zaczęła przywoływać zapomnienie jak ocalenie, jak szczęście, jak ostatnią łaskę.
Zapomnienie nie przychodziło.
Fale, wylewające się na brzeg, stały się wyższe i cieplejsze; to, co zjawiło się z głębin po swoją ofiarę, niecierpliwie dążyło ku brzegowi.
Omdlenie, proszę, modliła się Juta.
I uderzyła głową o skałę, i w jej oczach zaczęła gęstnieć zbawienna ciemność, ale ostry ból potylicy ją przegnał.
Całkowicie przytomnymi oczami królowa patrzyła, jak w ślad za głową wynurzyły się z wody człony szyi, płyty ramion, jakieś pętlami zaciskające się sploty…
Woda rozstępowała się przed płynącym, nie idącym już po dnie, potworem. Rozstępowała się dwiema długimi, uchodzącymi w stronę horyzontu, falami. Juta zobaczyła skierowany na nią wzrok i zawisła w łańcuchach skamieniała przerażeniem.
Z wody jednym ruchem wyrwały się skrzydła-płetwy, potwór dotarł wreszcie do mielizny i ukazał się w całej okazałości, jakby się mizdrzył. Poruszył w tył i w przód mackami i ruszył ku skale, podnosząc na spotkanie Juty pierwszą parę kleszczy. Do jednej z nich przyczepiła się długa, mokra nitka wodorostów. Jeszcze krok…
Przerażoną masą wysypały się na brzeg kraby, zakotłowały się w poszukiwaniu kryjówki, rozbiegły po kamiennych szczelinach; wszystko to Juta widziała jak przez mglistą zasłonę.
Potwór postąpił jeszcze; woda spłynęła wodospadami z przegubowego tułowia, a chropowata skóra zdawała się pokryta lakiem.
Jeszcze krok…
Druga para kleszczy chciwie wyciągnęła się w ślad za pierwszą.
Jeszcze…
I wtedy, jakby olbrzymi bicz rozciął niebo. Niebo łupnęło z trzaskiem rwącego się materiału i zza skały, zza pleców przykutej do niej ofiary wzniósł się skrzydlaty cień.
Cień padł na bezkształtną mordę potwora, i jakby wyczuwając zamieszanie, pożeracz księżniczek zatrzymał się. W tej sekundzie z nieba spadł na niego smok.
Tryskając potokami, słupami wręcz białego płomienia, zamknął pazury tam, gdzie na tej mordzie powinny być oczy. Długi, ogłuszający ryk wyrwał się z gardła mieszkańca głębin i kleszcze sięgnęły ku górze, ale smok nie czekał, ześliznął się niżej i kilka macek zadrgało konwulsyjnie… Nad brzegiem uniósł się gęsty, mdlący zapach spalenizny.
Do Juty dotarła fala żaru, kleszcze potwora miotały się, łowiąc smoka na niebie i nie umiejąc go pojmać. Jaszczur był o wiele mniejszy i słabszy, ale po jego stronie była przewaga zaskoczenia i straszna broń — ogień.
Potwór znowu zaryczał, ale to nie był krzyk bólu i zaskoczenia. Były w tym krzyku wściekłość i obrażona godność, Uderzenie — i smok odleciał jak kopnięty nogą kociak.
Chowający się w skałach, trzęsący się śmiałkowie, usłyszeli nagle w histerycznym wyciu całkowicie wyraźne rozdrażnione słowa:
— Królu! Królu! Co to?! Zaproponowałeś ją sam! Właśnie ją! A teraz co?! Złamałeś umowę! Jesteś oszustem, królu!
Ale smok rzucił się znowu do ataku i potwór zamilkł.
Śmiałkowie wśród skał patrzyli osłupiali jeden na drugiego, Ostin, leżący w jakiejś szczelinie, schwycił konwulsyjnie garść piasku… Ale do Juty, na szczęście, słowa potwora nie dotarły, dlatego że krzyczała, nie słysząc siebie:
— Arman, nie! Arma-a-a… Proroctwo-o…
A smok nie zważał na nic, jakby oszalał. Jedno skrzydło teraz ledwie go słuchało, przewracał się na bok, ale ogień z gardła był szybki i bezlitosny. Fale z sykiem pokrywały się bąblami i kłęby pary unosiły się nad morzem, zasnuwając pole bitwy, przeszkadzając widzom, i nie dając pojąć, kto zwycięża… Parę rozświetlały raz po raz wybuchy płomieni, ale ta, unosząc się ku górze, zakrywała niebo i słońce. Zrobiło się ciemno — tak gęste opary zamknęły się na głowami walczących…
Kiedy poryw wiatru na mgnienie rozdarł zasłonę przed Jutynymi oczami, bój toczył się już daleko na morzu. Ogień wybuchał coraz rzadziej, lasem wzniosły się nagle czarne macki i napiętą pętlą chlasnął rozdwojony, zakończony piką ogon — śmiercionośny ogon potwora. Głośny, gardłowy jęk — i ciemne cielsko potwora zwaliło się pod wodę, ciągnąc za sobą schwyconego, spętanego lassem ogona, smoka.
Chciwie mlasnęły fale i zamknęły się nad walczącymi. Para podnosiła się wyżej i wyżej, i w końcu odkryła powierzchnię morza, i czysty horyzont, i słońce.
Każdy przystępujący do bitwy powinien być gotów na śmierć.
Ale każdy, nawet najbardziej szalony śmiałek, zawsze żywi nadzieję, że ocaleje.
Kiedy Arman wyleciał zza skał i zobaczył kleszcze, wyciągające się ku przykutej do skały kobiecie…
W bezdennych tajnikach pamięci, jego prapamięci — spuściźnie przodków, tkwiło prawo życia: kto przystąpi do boju z potomkiem Jukki, jest skazany. Potężny instynkt przetrwania nakazywał Armanowi uciekać na złamanie karku; ale w tym momencie, w tym właśnie momencie, przestał podlegać jakimkolwiek instynktom i zdrowemu rozsądkowi.
Kleszcze wyciągały się do Juty.
Wtedy właśnie pojął, że jest zgubiony. Dlatego że stwór morza nie zbezcześci Juty nawet najmniejszym tknięciem, że ani włosek nie spadnie z jej głowy i za to on, Arm-Ann, teraz odda życie.
Najbardziej szalony śmiałek idzie do boju z nadzieją na ocalenie; zwalając się na głowę, smok wydał się morskiemu potworowi niepojętym szaleńcem — wyglądało na to, że zdecydował się oddać życie w tej walce.
Zaskoczenie i ogień były wiernymi sojusznikami Armana — potwór przecież szykował się do posiłku, a nie na śmiertelny pojedynek. Zagubiony i oburzony, w tych pierwszych sekundach poniósł największe szkody.
Arman atakował i atakował, nie oszczędzał siebie i z miejsca zapomniał wszystkie starożytne instrukcje dotyczące bojowego bohaterstwa — nie bohaterstwem chciał się bowiem wykazać, a okaleczyć wroga jak najpoważniej. Palił ogniem i darł pazurami. Zaskoczenie potwora szybko ustąpiło miejsca wściekłości.
„Niepokonany był Sam-Ar, i zwyciężał już on, ale Jukka, niech odejdzie w niepamięć przeklęte imię jego, wyśliznął się podle i zacisnął w pętli swojej Sam-Ara, i zawlekł w bezdeń, i ugasił płomień jego, i obezwładnił go…”
Arman nie był niepokonany i potomek Jukki możliwe, że pokonałby go i na powierzchni wód. Pokonałby — gdyby Arman nie bił się jak ostatni raz w życiu. A tak właśnie było.
Uderzenie napiętej, ciężkiej jak mokra lina macki oparzyło skrzydło smoka, potem jeszcze raz i jeszcze; skrzydło obwisło, a kleszcz pochwycił łapę i trzasnęła Armanowa łuska i niewiarygodny ból przyćmił mu świadomość. Para unosiła się od kipiącego morza, gęsta, dusząca para. Szarpnąwszy się Arman zionął ogniem — zasyczała, pokrywając się bąblami, pagórkowata skóra potwora. Ryk! Armanowi zdało się, że szyja jego złamie się jak szczapka. Dwa pierścienie zaciągały się na niej, jeszcze trzy przyciskały do boków skrzydła, aż skrzydła trzeszczały, łamiąc się. Żywa pętla ściskała i zaciągała się, i Arman zbyt późno pojął, co zaraz nastąpi.
Szarpnięcie. Cielsko potwora kamieniem runęło na dno i Arman zobaczył nagle, jak w miejsce nieba zamknęły się fale.
Zgasł ogień i obcy świat, żywioł, niosący śmierć, otoczył rannego smoka. Słońce tutaj było już nie słońcem, a rozmytym kręgiem na powierzchni fal, a w miejsce powietrza, którym można oddychać — zgraje, chmary drobniutkich pęcherzyków, malowniczo pobłyskujących, łowiących cętki światła, kierujących się do góry, do góry, tam, gdzie słońce i wiatr…
„Tak zginął potężny Sam-Ar i pamiętajcie, potomkowie…”
A potwór zanurzał się coraz głębiej, i ściskał Armana coraz silniej, i poprzez iskry, które tańczyły mu przed oczami, przebiła się nagle prosta i bezradna myśl: wszystko na darmo. Utopi go i wróci po Jutę.
I wtedy w przerażeniu rozpierzchły się morskie stworzenia. Zamknęły się w muszlach wszystkie, które miały muszlę, rzucili się do ucieczki właściciele płetw, pozostałe przylgnęły do dna, zlewając się z nim, stając się wręcz jego częścią…
Albowiem rozbrojony, pozbawiony powietrza smok niezwykłym wysiłkiem rozerwał śmiertelne pęta i ściął się z panującym w swoim żywiole morskim potworem. Nigdy w ciągu całego swojego długiego życia potomek Jukki nie spotkał jeszcze takiego przeciwnika.
Szaleniec, ale dlaczego? Czyżby ta ofiara na skale warta była jego życia? Smoki nie mogą oddychać pod wodą, powinien wyrywać się na powierzchnię, a on, skrwawiony, z poszarpanym gardłem — rzuca się, napada od razu z prawej i z lewej, dusi się, ale bije, tnie, kąsa konwulsyjnie zalewaną wodą paszczą…
Potwór zadziwił się, ponieważ dla niego życie było nadzwyczaj drogie. Przekleństwo, czy istnieje granica szaleństwa!
Z dna podniosły się chmury piasku. Obłamywały się i kręciły w wirach wodnych gałązki korali, w głębokiej jamie zajaśniała i błysnęła zębami ludzka czaszka.
Ten oszalały szedł do końca. Nie wściekłość go wiodła — coś większego niż wściekłość, coś ponadlogicznego, ogromnego i niedostępnego potworowi. I, pojąwszy to, potomek Jukki pierwszy raz w życiu przestraszył się.
Nie smoka — ten zdychał. Przestraszył się tego, co nim kierowało. Tego, co przekształciło strach przed śmiercią — święty, władający wszystkimi strach — w pośmiewisko.
Speszony, otumaniony zapalczywością przeciwnika, nie życząc sobie więcej nieprzyjemności, potomek Jukki wycofał się, zostawił życie smoka oceanowi.
Słońce podniosło się wysoko. Minęła godzina, nie mniej, zanim pierwsi śmiałkowie zdecydowali się wyjść z kryjówek w skałach.
Juta była przytomna; oczy obojętnie prześliznęły się po twarzach nieśmiało zbliżających się ludzi — i znowu wbiły się w morze, trącane delikatną bryzą.
Ludzie podchodzili i podchodzili — wśród nich wieśniacy i rybacy, kamieniarze, którzy przykuli Jutę do skały, i nawet oficerowie straży. Jeden z nich w opuszczonej ręce ściskał szary płaszcz czarownika, któremu udało się zbiec.
Jako ostatni wyszedł Ostin.
Brnął, przewracając się na piasek, nagle postarzały i ze spieczonymi wargami. Ludzie odsuwali się od niego jak od zadżumionego, jak od trędowatego — na darmo łowił czyjekolwiek spojrzenie. Ktoś, dając królowi przejść, plunął mu pod nogi.
— Juto… — Powiedział Ostin, z rozbieganymi oczami. — Juto…
Wiatr rzucił garść kropel w jej twarz i wielkie, słone krople toczyły się po policzkach, jednak oczy były suche. Jej wzrok nie odrywał się od powierzchni morza, które pochłonęło potwora i smoka.
Na dnie. Teraz on jest na dnie i masa wody się zamknęła. Pod jej ciężarem pogrzebane błoniaste skrzydła — i schrypiały głos, pełne wyrzutu oczy, chłodne dłonie. Żegnaj.
Oficer straży ruszył w kierunku Ostina i rzucił, niemal cisnął mu szary płaszcz czarownika. Gołymi rękami starał się wyrwać z kamienia żelazny skobel, który trzymał cienką w kostce nogę Juty — nie dał rady, opuścił ręce i odszedł, patrząc w piasek.
— Juto — drżącym głosem przemówił Ostin — nie wierz. To nieprawda…
Nie słyszała go. Nie widziała stojących przed nią, jakby nikogo tam nie było. Patrzyła w morze.
— No, co tak patrzycie? — Prawie pisnął Ostin, obracając się ku ludziom.
Nikt nie spojrzał w jego stronę.
— Rozkuwać, czy co… — Wymamrotał Ostin, zdaje się, zwracając się sam do siebie. — Panowie oficerzy… Rozkuwać? Czy wróci?
Obrzucili króla takim spojrzeniem, że od razu przygasł, zgarbił się, stał się pożałowania godny. Kamieniarze powoli, jakby z wysiłkiem, zaczęli ściągać łańcuch, przeciągnięty w poprzek Jutynej piersi. Królowa pozostawała obojętna.
Na brzeg napływały fale przypływu — długie, bezpieczne, zupełnie niepodobne do tych, które wznosił potwór… Ludzie stali po kostki w wodzie i nie zauważali tego. Bryzy piany dosięgały już nóg Juty.
A słońce wznosiło się i wznosiło, ażurowa siateczka przygnanych delikatnym zefirem obłoków przysłaniała je, niczym woalka. Słoneczna dróżka na falach pobłyskiwała miękko, zgaszona, jakby nie słoneczna nawet, a księżycowa.
Wargi Juty poruszyły się. Widząc jej oczy, wszyscy odwrócili się równocześnie jak na komendę.
Krzyknęli jednym głosem, dostrzegłszy coś w wodzie. Mgnienie — i brzeg był znowu pusty. Ludzie rzucili się pod ochronę skał, i tylko Juta, jak przedtem stała przy swoim kamieniu, rozkładając przykute ręce.
Długo nie było następnej fali. W końcu przyszła — i oczy Juty otworzyły się szerzej.
Fale przybierały i przybierały. Juta stała, wyprostowana, delikatna, jakby wciśnięta w skałę.
I oto kamienia, położonego na granicy morza i lądu, uchwyciła się ludzka ręka. Ześliznęła się bezradnie i uchwyciła znowu.
Juta stała. Od skał słabo doszły ją okrzyki zdziwienia.
Druga ręka wyciągnęła się — i upadła w mokry piasek. Nowa fala pomogła, pociągnęła udręczonego człowieka do brzegu — i odpłynęła, zabarwiona krwią.
Oparł się na łokciach. Jeszcze jeden wysiłek — podniósł głowę.
Ich oczy się spotkały.
Lśniły na słońcu wylizane morzem kamyczki. Fala, jak gracz w kości, to zabierała, to znowu wyrzucała je na piasek. Nad morzem pokrzykiwały ośmielone mewy; od skał powoli zbliżali się wciąż zdziwieni, lecz uspokojeni ludzie.
Rozpostarty na piasku człowiek patrzył na kobietę przykutą do skały. W promieniach wysokiego słońca była ona niewiarygodnie piękna.