Солнце — пастух без стада.
Утром — зoлото, вeчером медь.
И кажется, будто нe надо
Ни вспоминать, ни жалеть.[7]
Teraz Juta całe dnie spędzała w podziemiach. Arman dziwił się temu, ale był zadowolony — przynajmniej wiedział, że księżniczka pochłonięta tą sprawą nie wymyśla kolejnego podstępu.
Obserwował ją, jak dziwaczne zwierzątko, które trafiło do jego klatki. Niekiedy schodził w ślad za nią do podziemi — bez pochodni, niewidzialny — i długo patrzył, jak wodzi brudnym palcem po starożytnych omszałych znakach.
Z ludźmi — tymi, którzy żyją w wiejskich chatach pod słomianymi strzechami, w miejskich dzielnicach pod dachówką, czy w królewskich pałacach — Arman miał długotrwałe i skomplikowane stosunki.
We wczesnym dzieciństwie miał nieszczęście upodobać sobie pewną zabawę — a to, że zabawa ta nie była rzeczą stosowną dla smoka później wyjaśnił mu, uzbrojony w rózgę, dziad. Przyczyną wszystkiego zaś było czarodziejskie zwierciadło.
Krewni Armana korzystali ze zwierciadła w razie potrzeby albo z nudy, ale nigdy — z ciekawości. Arman wyciągnął je z rupieci, wyczyścił i wstawił do swojej komnaty; wtedy jeszcze całe, jasne i posłuszne, godzinami pokazywało malcowi obrazy cudzego życia.
Był jedynym dzieckiem w wielkim zamku; ojca gorąco kochał, ale ten zazwyczaj był przybity i smutny, a dziadka maleńki Arm-Ann starał się unikać.
Ojciec niekiedy opuszczał ciężką dłoń na jego główkę, sprawiając, że zamierał z radości i darował mu drobne, niepotrzebne rzeczy — kamyczki, sprzączki. Kiedy dziad przejął wychowanie wnuka — nauczał go i karał.
Stojąc w ogromnej chłodnej sali, Arm-Ann aż do zachrypnięcia powtarzał wyuczone na pamięć epizody z historii rodu. Każda lekcja zaczynała się i kończyła wyliczaniem litanii imion — prajaszczury ciągnęły się przed oczyma chłopczyka pochmurnym, nieskończonym korowodem.
Na pewno każdy z przodków miał matkę — niestety, to szczęście było ostatniemu z pokolenia odmówione. Przodkowie mieli braci — tych, z którymi należało się ściąć, mężniejąc. Arman był samotny od kołyski i cała dziecięca potrzeba kontaktu z kimś życzliwym dostała się bezdusznemu przedmiotowi — magicznemu zwierciadłu.
Zwierciadła nie można było lubić, ale i karać ono nie mogło. Z zewnątrz obojętne, zabawiając obrazami małego Armana, wzbogacało go często w zupełnie niespodziewaną wiedzę. Patrzył, jak zgraja chłopaków — dotychczas nie mógł sobie wyobrazić, że na świecie może istnieć tylu chłopców — z jakiegoś powodu drażni zgraję innych dzieci; z początku wziął ich za dziwnych chłopców, a dopiero później usłyszał ich prawdziwą nazwę — dziewczynki…
Patrzył, jak robi się ser z owczego mleka, jak statecznie wieczerzy wielka rodzina, jak przewijają niemowlęta, jak oporządzają i chowają zmarłych, jak kartkują wielowarstwowe bryły — księgi… Te wszystkie obrazy w zwierciadle były z jakiegoś powodu drobiazgowe i zarazem bardzo zmienne, ale i wielce różnorodne — Arman nie przestawał się dziwić.
Dziwił się także i w ten dzień, kiedy dziad postanowił, w końcu, zainteresować się, jakież to zajęcie zabiera tak dużo czasu jego jedynemu wnukowi. Masywny świecznik uderzył w zwierciadło, które pokryło się pajęczyną pęknięć, a Arman na długo zapamiętał karę, jaka została mu wyznaczona.
Znacznie później zrozumiał, czym rozgniewał dziadka. Możliwe, że właśnie zwierciadło kiedyś uwłaczało jego smoczej istocie… Czy nie? Może nieszczęsne lustro ucierpiało niewinnie?
I oto teraz Juta dziwowała się i lękała, spostrzegając, jak ciekawość w oczach jej strażnika od czasu do czasu powleka się mgłą dawnych wspomnień.
Bardzo szybko wyciągnął Jutę z jej zakątka i posadził za długim stołem w komnacie z kominkiem — żeby mieć ją przed oczyma. Z początku księżniczka opierała się; potem przywykła do tych spotkań i starała się godnie zachowywać w zgodzie z zasadami swego szlachetnego urodzenia i królewskiego wychowania.
Zresztą, po dniu spędzonym na pracy w Sali Klinopisów, światowe maniery zapominały się same. W milczeniu jadła z apetytem placki — rękami czarnymi od pyłu i sadzy, z płonącymi policzkami, z namiętnie pobłyskującymi oczyma — zupełnie jakby nie księżniczka siedziała przy stole, a zadowolony z życia górnik. Najadłszy się, badaczka przeniosła się na fotel i stamtąd, z głębiny wielgachnego mebla, patrzyła na Armana długim, intrygującym spojrzeniem.
Wytrzymawszy niezbędną pauzę, pytał udając obojętność:
— I cóż?
Juta siłą woli opuszczała kąciki ust, gotowych już radośnie rozciągnąć się od ucha do ucha i powiadamiała niby od niechcenia:
— Zrozumiałam symbol, który oznacza „ogień”.
Arman wiedział, że symbole „niebo”, „nieszczęście” i „odważny” zostały już „zrozumiane”, nauczone i rzetelnie przerysowane przez Jutę na ścianę obok kamienia.
— Winszuję — mówił Arman poważnie, z trudem przeżuwając suszone mięso — już wyczerpałaś z morza trzy garści wody! Pracuj, a odkryjesz dno.
Juta patrzyła na niego zuchwale i drwiąco, spojrzenie jej wymownie mówiło: zobaczymy!
Co prawda, bywały dni, kiedy Juta traciła pewność siebie; jej oczy nie świeciły natchnieniem i do symboli, już narysowanych na ścianie obok kamienia, nie przybywało ani jednej ryski. Po kolacji od razu szła na wieżę — wyglądać wyzwoliciela w gęstniejącym mroku.
Arman wiedział, że jej nocne warty są daremne. Dawno ochrypli heroldowie na miejskich placach; dawno wróciło na zwyczajne tory życie w królewskim pałacu Werchniej Konty, a w sąsiednich krainach powolny bieg powszednich dni w ogóle nie został naruszony. Wyglądało na to, że trzy królestwa ze spokojnym sumieniem oddały Jutę smokowi.
Badania dziewczyny zabrnęły w ślepy zaułek, potem z niego wyszły — znalazła znaki „morze” i „straszliwy” — i znowu poszukiwania uwięzły w nieskończonych wymyślnych splotach nieznanych symboli i rytów. Trochę ochłonąwszy, księżniczka spędzała dni na wieży, poświęcając długie godziny na obserwowanie pustej drogi.
I — dziwna rzecz! — Niebawem zauważyła, że i Arman zajmuje się tym samym. Wylatując z zamku w smoczej postaci, czasami lekceważył polowanie i dalekie loty, żeby pokrążyć nad drogami, jakby kogoś wypatrywał… Wyglądało na to, że czeka on na pojawienie się wyzwoliciela z nie mniejszym, a nawet z większym zniecierpliwieniem, aniżeli więźniarka… A po co, właściwie?
Juta zamyśliła się.
Dotąd sam proces wyzwolenia objawiał jej się dosyć mgliście — zjawi się rycerz, pokona smoka w bitwie… A co oznacza — pokona i jak to będzie wyglądało?
Arman krążył nad brzegiem — oświetlony zachodzącym słońcem opancerzony olbrzym. Juta popatrzyła na drogę i wyobraziła sobie uzbrojonego jeźdźca, który rzuca wyzwanie smokowi.
Rycerz ma kopię, hartowany miecz i nawet buławę z kolcami… Czy można tym uszkodzić łuskę? Chociaż, mniej więcej, poważnie uszkodzić, nie mówiąc już o ścięciu głowy, jak o tym zapewniają starożytne legendy? Czy w ogóle uda mu się zadać zgubny cios zanim zmiecie go z powierzchni ziemi ognista trąba powietrzna?
Czekajcie, czekajcie, pomyślała Juta w panice, przecież jaszczur nie może być niewrażliwy? Ile istnieje przekazów o pogromcach smoków, którzy przynosili do domu a to język, a to całą odrąbaną głowę!
Odrąbaną głowę… Juta przełknęła ślinę.
Arman krążył, rozkoszując się we wstępujących potokach ciepłego powietrza; podobny był do heraldycznego potwora, który zszedł z ryciny; sylwetka jego na tle różowego nieba była groźna i jednocześnie pełna wdzięku.
Może on czeka na rycerza, żeby go pożreć, jak dziką kozę? Może ona, Juta, w myślach przywołując Ostina mimo woli życzy księciu zguby?
Od razu odrzuciła nieznośną myśl. Wyzwoliciele zjawiają się, żeby zwyciężać, bo jakżeby inaczej?
Jednak myśl, odsunięta w najdalszy zakątek świadomości, wciąż powracała. W nocy Jucie przyśniło się niebo — całe zakryte błoniastymi skrzydłami — i potoki płomienia, chłodnego i lepkiego, jak kisiel… Arman-smok szczerzył zębatą paszczę i miecz wypadał z czyjejś osłabłej ręki.
Juta straciła apetyt, błąkała się po zamku ze spuszczoną głową, przygnieciona, zdruzgotana. Arman spoglądał na nią zaniepokojony.
Po kilku dniach przyniósł kogoś w pazurach. Juta, która właśnie czatowała na wieży, przelękła się na śmierć — wydało jej się, że smok niesie jeszcze jedną wykradzioną księżniczkę. Jednak, przyjrzawszy się, dostrzegła, że nowa ofiara skrzydlatego jaszczura pokryta jest białą sierścią i ma zakończone maleńkimi czarnymi raciczkami cztery nogi, które bezradnie wierzgają w powietrzu.
Rzuciwszy się na dół, do sali z kominkiem, Juta zastała tam Armana-człowieka, a przy nim otumanioną, zlęknioną, jednak żywą i nieuszkodzoną dziką kozę.
— To mleko — niedbale wyjaśnił Arman w odpowiedzi na milczące spojrzenie Juty. — Chcesz mleka? To ją wydój.
Juta i koza uważnie spojrzały jedna na drugą. Księżniczka rozejrzała się, szukając jakiegoś naczynia do dojenia — i znalazła na stole bardzo dobry do tego celu dzbanek. Koza odsunęła się o krok, nie spuszczając z Juty zaniepokojonego spojrzenia.
— Może by ją przywiązać? — Nieśmiało zaproponowała Juta.
— Ja potrzymam — zaproponował Arman, tak samo, jak poprzednio, niedbale.
Teraz koza przenosiła strwożony wzrok z Juty na Armana i cały czas cofała się, cofała, dopóki nie natknęła się na fotel.
Arman szybko postąpił do przodu — koza, która znała go jako przerażającego dragona, zameczała w cichej panice. Ten chwycił ją za miniaturowe różki, a Juta doskoczyła z tyłu, postawiła dzbanek na podłodze i obiema rękami wczepiła się w chude kozie wymię.
Koza z całej siły rozpaczliwie zameczała. Wymię wyśliznęło się z palców Juty, a dzbanek z hurkotem potoczył się po podłodze, odbił się od ściany i rozsypał na tysiące skorupek.
— A ty co… — Burknął Arman. Koza, wyrwawszy się, wbiła się w kącik i stamtąd pobekiwała żałośnie, pobłyskując okrągłymi z przerażenia oczami.
— Miłościwy dobrodzieju — powiedziała Juta hardo. — Czyżbyście uważali, że księżniczki w pałacu nic innego nie robią, tylko kozy doją?
Arman nie wiedział, co odpowiedzieć.
Po jeszcze kilku nieudanych próbach wydojenia kozy, Arman zaproponował rozszarpać ją i zjeść. W końcu dobroduszna księżniczka zdołała mu to odradzić — zwierzątko zostało wypuszczone na wolność. A Juta została w niewoli.
Olbrzymie ptaki — kalidony — wyprowadziły pisklęta. Mrużąc oczy od wiatru, Juta patrzyła, jak wychylają się z gniazda liliowe główki, pokryte delikatnym puszkiem, jak rozdziawiają się żółte dzioby i jak zapobiegliwi rodzice wrzucają tam drobne rybki. Dorosłe kalidony były białymi jak mleko i wytwornymi, chociaż skrajnie hałaśliwymi stworzeniami.
Któregoś razu Arman zszedł do podziemi, do Sali Klinopisów i nakazał Jucie, żeby go nie niepokoiła.
Księżniczka więc go nie niepokoiła. Ostatnimi czasy jakby straciła zapał do tajemnic Klinopisów. Pragnienie samotności Armana było jej bardzo na rękę: teraz miała możliwość odwiedzenia jednego miejsca, które od dawna ją ciekawiło. Tym miejscem była komnata, jaką, nie bezpodstawnie, uważała za Armanowe mieszkanie.
Trudno powiedzieć, czemu tak ją tam ciągnęło. Bardzo dobrze rozumiała ewidentną nietaktowność takiego szperania po prywatnych rewirach smoka i męczył ją wstyd; jasne było także, że Armanowi nie spodoba się jej wizyta, jeśli się o niej dowie. Ale ciekawość, nie zaspokojona zagadkami Sali Klinopisów, okazała się silniejsza niż strach i dobre maniery.
Ciężkie drzwi nie były zamknięte, zerknąwszy przezornie, niczym złodziej, Juta wśliznęła się do środka, zostawiwszy uchylone skrzydło.
Komnata okazała się nadspodziewanie wielka, pusta, zakurzona; jedyne wąskie okno pod sufitem ledwie przepuszczało światło dzienne.
Juta rozejrzała się; wzdłuż ściany ciągnęła się wąska, drewniana ława, naprzeciwko, wciśnięta w kamienną podłogę, wznosiła się ciężka skrzynia — wyszlifowana do połysku, ale zmatowiała od czasu. A w najdalszym, zasnutym pajęczyną kątku…
Juta wzdrygnęła się. Tam, w kącie, stało wielkie zwierciadło, przyćmione, nadpęknięte.
Gargulce, kto by pomyślał, że w tym zamku może znajdować się zwierciadło! Choćby i takie zakurzone… Czyżby Arman miał zwyczaj przeglądać się w nim, stroić się?! Z jego wyglądu — trudno powiedzieć, jednak zwierciadło — oto ono!
Juta postąpiła naprzód i oko w oko spotkała się ze swoim odbiciem. Nie oglądała siebie już od nie wiadomo jakiego czasu; ciemna, nieforemna chlamida, niedbale ściągnięte w pęczek włosy, a i spękane od wiatru usta też nie dodawały jej urody… Zastanawiając się nad tym, powiodła ręką po zakurzonej powierzchni i w tym momencie zwierciadło rozświetliło się od wewnątrz.
Juta cofnęła się, a w owalnej ramie zamigotały raptem nieznane oblicza i strzechy wiejskich chat, i wysoka trawa, i znowu twarze… O coś gniewnie zapytał kobiecy głos — dobiegał prosto ze zwierciadła, Juta mocno uszczypnęła się w rękę! Ale to wszystko nie było przywidzeniem i nie znikło, pomimo uszczypnięcia i męski głos, też gniewny, głośno odpowiedział:
— A czy ja wiem?! W komorze zobacz!
Szczekanie psa. Muczenie krowiej trzody i od razu, bez zapowiedzi — bicie kurantów na wieży.
Magiczne zwierciadło! Oto i nagroda dla księżniczki za strach i niewygody!
Słyszała o takich cudach od kołyski — niańki ochoczo opowiadają dzieciakom o Łyżce, co wszystkich karmi po troszeczku, o Kiju samobiju, o Chłopczyku z marchwi i Gadającym zwierciadle; uważano zresztą, że czarodziejskie przedmioty przechowywane są daleko za morzem. A tu, proszę, zwierciadło — oto ono!
Juta nachyliła się ku tafli, chciwie wpatrując się w zwyczajne, codzienne, ale takie dalekie i nieosiągalne dla niej, życie. Obrazy zmieniały się w sposób nielogiczny i zawiły — niektóre z nich, intymne, sprawiały, że księżniczka rumieniła się i odwracała wzrok. Dźwięki dobiegały to wyraźnie, to przygłuszone, to znów zupełnie niewyraźnie i Juta czuła się już trochę otumaniona tym migotaniem barw i rozmaitych głosów, gdy nagle wszystko ucichło i w ramie pojawiło się wytworne wnętrze, które niebawem okazało się salą w pałacu króla Akmalii.
W komnacie było pełno ludzi, wyglądało na to, że odbywa się w niej uroczyste przyjęcie. Król i królowa uprzejmie rozmawiali ze sztywno noszącymi się posłami — Juta od razu ich poznała, to byli posłowie Werchniej Konty! Lokaje roznosili wino w wysokich kielichach, kołysały się napudrowane fryzury dam, ktoś szczerze się śmiał, ale Juta nie słyszała ani jednego dźwięku — zwierciadło zagadkowo milczało… Falbanki, kokardki, broszki i podwiązki — jak ona wcześniej tych wszystkich ozdóbek nienawidziła, i jak teraz to wszystko jej się podobało! Potem w smutną, pustą komnatę zapomnianego smoczego zamku wdarły się i śmiech, i głosy, i dzwonienie kielichów — całą przestrzeń w środku ramy zapełniło jasne liczko przepięknej księżniczki Oliwii.
Juta zagryzła wargi.
Oliwia, otoczona kawalerami, łaskawie przyjmowała oznaki zainteresowania. Tuż obok niej mignęła w tłumie jasnowłosa głowa — i Juta aż poczuła zimny pot, ale nie, to nie był Ostin. Księcia Kontestarii nie było na przyjęciu.
— No a po cóż istnieją letnie rezydencje? — Subtelnie uśmiechając się, mówiła Oliwia. — Oczywiście po to, żeby urządzać w nich pikniki i spacery w świetle księżyca… Dla romantycznych spotkań, i nie śmiej się, Wertrano!
Oliwia odwróciła się — i Juta zobaczyła siostrę. Werta powstrzymywała się od śmiechu; na jej sukni, na ramionach, drżała cieniutka żałobna wstążeczka.
Juta zmartwiała.
Jakże to tak! Jakże to tak, posłuchajcie! Ona przecież jest jeszcze żywa… Oni ją pochowali, ale jakże to tak! Jak oni mogą się śmiać, pić wino… Oni przecież NAWET NIE SPRÓBOWALI jej uratować!
Oliwia w zwierciadle podniosła się — podskoczyli liczni zalotnicy. Akmalijka ruszyła do drzwi, za jakimi widać było wspaniały egzotyczny sad, jednak zatrzymała się. Zapytała na wpół odwrócona:
— A tak właściwie, Werto… Co słychać o nieszczęsnej Jucie?
Wertrana w poczuciu winy wzruszyła ramionami:
— Przecież wiesz, heroldowie nawoływali rycerzy prawie dwieście razy… Żaden się nie zjawił. I dlaczego?
— Dlaczego? — Uśmiechnęła się Oliwia. — Czarująca naiwność… Wszak według prawa wyzwoliciel musiałby się z nią ożenić, oto dlaczego. Wyobrażasz to sobie — ożenić się z Jutą! — I odwróciwszy się, wyszła w towarzystwie zalotników.
Juta siedziała zdrętwiała; zwierciadło zgasło i w zmętniałej jego powierzchni zobaczyła siebie — brzydką, niezgrabną, z wielkimi kroplami łez na rozpalonych policzkach… A potem zobaczyła za swoimi plecami Armana.
— Nikt nie przyjdzie — powiedziała Juta cicho.
Arman milczał.
— Nikt nie przyjdzie! — Powtórzyła głośniej. — Po co mnie wykradliście, po mnie nikt nie przyjdzie!
— To nie twoja sprawa — powiedział Arman pochmurno.
— Nie moja? — Palce Juty gniotły i strzępiły brzeg bałachonu. Nie moja? Trzeba było od razu mnie pożreć, a nie męczyć się samemu i mnie… Zwodzić.
Arman patrzył na pokryte pajęczynami ściany.
— Po co… — Głos Juty drżał. — Jakbyście wykradli urodziwą dziewczynę… Po nią zjawiłyby się, żeby się bić, setki rycerzy… Przecież tego chcecie? Ja wiem… Ja dawno zrozumiałam… To po co wykradliście… Mnie?
Arman spytał powoli:
— Więc ciebie zwą Juta?
Juta milczała. Arman odwrócił się. Jaka niedorzeczna była cała ta rozmowa, zwłaszcza teraz, po długich godzinach, spędzonych w podziemiach, na osobności z przodkami, z rodem, z Prawem… Pytał martwego kamienia o radę i otrzymywał jedną i tę samą odpowiedź: „Rozkwitaj w rzemiośle…”
Więc przyjdzie zawieść Jutę do rytualnej sali. Ona mówi prawdę — nie ma sensu czekać na wyzwoliciela. Możliwe, że… Tak będzie lepiej? Czemu on, Arm-Ann, do tej pory pozostał niegodny przodków, najnikczemniejszy, najmizerniejszy w rodzie? Jest czystej krwi potomkiem Sam-Ara! W czym ta księżniczka jest lepsza lub gorsza od setek innych takich samych księżniczek, które spotkały w Rytualnej Sali swoją przerażającą, ale taką uroczystą śmierć?
Coś zmieniło się w jego twarzy. Juta zauważyła to od razu i w jednej chwili przestała płakać. Nowy strach, niepodobny do poprzednich, pełznący i paraliżujący strach, pojawił się nagle, nie wiadomo dlaczego i w kilka chwil całkowicie zawładnął księżniczką. Arman zwrócił na nią oczy — i w jego ludzkich rysach zobaczyła i kościany grzebień, i zakrzywione, wyszczerzone zęby, i blask płomienia spod ciężkich łuków brwi. Smok.
— Juto — powiedział Arman. Głos jego, zazwyczaj ochrypnięty, teraz zabrzmiał jak zgrzyt. — Juto.
Księżniczka nie mogła przemówić ani słowa. Arman wstał.
Teraz? Po prostu teraz?
— Idziemy — powiedział, a słowa jego przecięły powietrze niczym ostrze siekiery.
Podniosła się, pokorna, zmartwiała pod jego spojrzeniem. Tak patrzył ojciec jego i dziad jego, i dwieście pokoleń…
Ale wzrok jego zmętniał.
Przed nim stała dziewczyna, żałosna i bezradna. Twarz jej nagle zasnuła się mgłą, mimo to on wyraźnie, wyraźniej niż to było możliwe, zobaczył jej rzęsy, zlepione od łez w urocze stożki.
Przekleństwo.
Juta zachwiała się, zakołysała, rozpadła się w natłoku chaotycznych obrazów i po tłustym, śliskim zboczu, potoczyły się nieforemne grudki.
Ostro, nieznośnie zapachniało kwiatami; grudki toczyły się i toczyły, wielkie, maleńkie, pulsujące; każda zostawiała w rzadkim błocie na zboczu nierówną dróżkę i dróżki te przecinały się, schodziły się i rozchodziły, i Arman nie mógł już na to patrzeć.
Obiema rękami trzymając się za gardło, usiadł na kamiennej podłodze, Juta, oprzytomniawszy stała nad nim — zmieszana, zlękniona, drżąca.
Dwieście pierwszy potomek nigdy nie będzie w stanie wypełnić woli przeznaczenia. Ród zakończył się haniebnie, wydawszy na świat niewątpliwie godnego pogardy wyrodka.