Któregoś dnia Juta długo przyglądała się dziwacznym znakom, przerysowanym jej ręką pewnego razu na ścianie obok kominka. Znak „niebo”, znak „morze”, znak „nieszczęście”…
Po zastanowieniu, księżniczka postanowiła wznowić badania w Sali Klinopisów.
— Po co? — Zdziwił się Arman.
Juta popatrzyła na niego uważnie i rzekła z wielką powagą:
— Chcę przeczytać proroctwo. Jeśli tam są wersy o tobie, to i o mnie się znajdą. Inaczej, jak się dowiemy, czym się to wszystko zakończy?
Poszła, a Arman długo i smętnie rozmyślał.
Przypomniał sobie, jak znalazł w skrzyniach i podarował Jucie srebrny grzebień. Księżniczka ucieszyła się i długo czesała włosy, wykorzystując magiczne zwierciadło jak zwyczajne lustro… A pewnego dnia, kiedy zasnął w fotelu przed kominkiem, obudził go strach Juty. Stała dwa kroki od niego, blada, drżąca i przenosiła spojrzenie z Armana w fotelu na nóż do rozdzielania mięsa, który leżał obok na stole… „Co z tobą?” — zapytał Arman. „Nic — odpowiedziała z wysiłkiem — weszłam, a ty… Spałeś”. „I co w tym strasznego?” „Nic. Ale widziałam taki sen…” Jaki mianowicie sen widziała Juta, pozostało tajemnicą — za nic nie chciała go opowiedzieć.
Pewnie księżniczka ma rację, starając się odczytać proroctwo. Maleńka zagwozdka w czym innym — nikomu jeszcze nie udało się tego zrobić.
Badania Juty znacznie się posunęły. Pewnego dnia wyszła z podziemi wcześniej niż zazwyczaj i odrzuciwszy wypaloną pochodnię, zaczęła szukać Armana.
W komnacie ze zwierciadłem go nie było. Pokrzykując „Arman! Arman!” podśpiewując i pogwizdując równocześnie, księżniczka udała się na poszukiwanie.
Spacerując znajomymi korytarzami, Juta nagle odkryła niezauważony wcześniej zakręt. Jak mógł on schować się przed bystrymi oczami księżniczki — nie wiadomo, ale Juta oczywiście pospieszyła nadrobić stratę.
Zresztą, w tym korytarzu nie było niczego szczególnego — Juta chciała zawrócić i wznowić poszukiwania Armana, kiedy nagle korytarz zakończył się zamkniętymi drzwiami. Przy Jucie nie było wiernego pęku kluczy — ale instrument i tak by się nie przydał, ponieważ drzwi okazały się tylko przymknięte.
Juta, która po wszystkich przygodach mogła góry przenosić, śmiało przestąpiła próg. Pomieszczenie, do którego weszła, było Rytualną Salą. Dla Juty byłoby lepiej, gdyby mogła uznać ją za wytwór sennego koszmaru.
Jak i w dzień porwania, gdzieś z góry padał słup światła. Jak i w dzień porwania, Juta zadrżała, ponieważ w tym świetle ujawniły się wszystkie przerażające detale Rytualnej Sali. W centrum umieszczony był okrągły stół, podobny równocześnie i do ołtarza, i do rytualnego stołu ofiarnego. Nie był to stół nawet — bryła. Z jej środka sterczał żelazny, zaostrzony kolec; słońce bezlitośnie połyskiwało na ostrzach trójgraniastych ostro zagiętych haków, które niczym żelazne frędzle zwisały z krawędzi okrągłego stołu. Na kamiennej podłodze zachowały się ślady sadzy i sadzą pokryte były też ohydne narzędzia zwalone obok w niedbałą stertę.
Juta stała, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Potem podniosła oczy — i zobaczyła pismo, pokrywające ścianę aż pod okrągły sufit. Po długich godzinach spędzonych w Sali Klinopisów, tekst był dla niej dużo bardziej zrozumiały niż można było przypuszczać.
„Ty, sławny synu… I sławna twoja zdobycz. Wykonaj wolę ojców i praojców swoich, spożyj porwaną dziewiczą brankę zgodnie z rytuałem, jak przystoi noszącemu płomień…”
I spożywali. W gorączkowej wyobraźni Juty jawiły się milczące jaszczury, bez ruchu siedzące wzdłuż ścian. Ile ich się tutaj mieściło za jednym razem? Trzy? Cztery? Przez tę straszliwą dziurę, wiodącą do smoczego tunelu, wiedli brankę… Czy nie? Przecież do tego czasu ona traciła siły uwięziona w baszcie… Możliwe, że ją wprowadzali przez te same drzwi, którymi weszła Juta?
Księżniczka obejrzała się z trwogą. Do komnaty wiodło wiele drzwi — i jeden Smoczy Tunel… Czyli Arman bywa tutaj za każdym razem, kiedy wylatuje na zewnątrz? Zaraz, co tu ma do rzeczy Arman… Osoba Armana zupełnie nie ma tu nic do rzeczy. Ta sala nie ma z nim żadnego związku, on nie może odpowiadać za czyny swoich przodków Gorąco zapragnęła niezwłocznie go zobaczyć, już się odwróciła, żeby iść stąd jak najszybciej, ale coś ją zatrzymało. Jak zaczarowana, niemal wbrew swojej woli, zrobiła krok do przodu, zbliżając się do kamiennego stołu. Na powierzchni jego kładła się słoneczna amorficzna plama i Jucie zdawało się, że się porusza, powoli pełznie po starożytnym, gdzieniegdzie pokrytym mchem, kamieniu.
Kolec, sterczący ze środka stołu, był wzrostu Juty. Wokół niego ornamentem wił się tekst; przeczytać go można było tylko obchodząc stół dookoła.
Księżniczka ruszyła w obchód, starając się jak najmniej patrzeć na otoczkę z trójgraniastych haków. „Tutaj tworzyli swoje sławne rzemiosło… Tutaj spożywali królewską zdobycz… Pokolenia…” Dalej szedł szereg imion.
Juta zatrzymałaby się, lecz znaki i słowa przykuwały jej uwagę, uczyniły ją podległą ich woli, i krążyła, to zbliżając się do przerażającej sterty narzędzi, to znowu się od niej oddalając: „Im-Ar, Sam-Ar… Din-Ar i syn jego Akk-Ar… Don-Ir, Dan-Ann, Dar-Ar… Char-Ann, Chen-Ann…”
W uszach Juty rodziła się i rozbrzmiewała coraz głośniej uroczysta, rytualna muzyka a kroki jej mimowolnie układały się w twardy, bezwzględny rytm: „Lir-Ar, Lak-Ann… San-Ir, Zar-Ar, Zon-Ann…”. Księżniczce zakręciło się w głowie, haki zlały się w jedno żelazne koło, a Juta cały czas czytała i czytała: „Gan-Ann, Gar-Ar… Syn jego potężny… I syn jego… I syn…”
Ile imion. Każde imię — rytuał, i to niejeden. Nic dziwnego, że wśród ludzi żyją takie straszne bajki. Każde imię — zguba niewinnej dziewczyny, i nawet nie jednej. Każde imię… Jednak szereg dobiega końca…
„Ard-Ir, Akr-Ann i syn jego…”
W głowie Juty dudniło, zataczała się, starając się utrzymać równowagę i wszystko próbowała zrozumieć, co to za słowo, takie nieprzyjemne, drapie ją od wewnątrz, jaki cień chodzi dookoła, nijak nie dosięgając jej świadomości.
Ot i wszystko, teraz sobie pójdzie. Pójdzie i nigdy więcej tutaj nie wróci. Musi tylko przeczytać ostatnie imię, nie wiadomo, po co, ale tego wymaga ktoś obcy, kto zamieszkał w Jucie i wypróbowuje tam, w środku swoje ostre pazurki…
Nie, nie chciała przeczytać. Powoli, z wysiłkiem podniosła oczy…
Łzawiły. Niczego nie widzę, pomyślała Juta, ale obcy, który osiedlił się w jej duszy, znowu zmuszał do podjęcia wysiłku.
Ard-Ir… Kto to, nie wiem… Akr-Ann… I syn jego… Syn jego… Syn…
Pod Jutą ugięły się nogi. Zachwiała się. Chwyciła za trójgraniasty hak.
Syn jego Arm-Ann.
On tworzył tu swoje sławne rzemiosło. On spożywał tu królewską zdobycz. A potem okłamał Jutę i ona mu uwierzyła.
Wchodził tutaj, wiedziony przez ojca i dziada. Branka… Taka sama dziewczyna jak ona, Juta. Może i nie chciał… Nawet na pewno… Ale prawa rodu…
Juta zgięła się wpół i prawie ją zemdliło. Skrzypnęły otwierane drzwi. O nie, pomyślała księżniczka. Idź precz.
— Juto? — Arman, strwożony, wielkimi krokami przemierzał salę w kierunku kamiennego stołu. — Co ty tu ro… — Zaciął się, urwał w pół zdania. Zrozumiał.
Księżniczka wyprostowała się z trudem. Oto idzie, i oczy ma takie jasne. I wszystko, jak przedtem… Gargulce, ona pozwalała mu siebie dotykać.
Z trudem pokonała nowy atak mdłości.
— Juto?! — Zatrzymał się.
— Jak… — Odkaszlnęła, przywracając sobie głos — jak to smakowało, Arm-Ann?
Ciemnozielone oczy Armana stały się zupełnie czarne — tak rozszerzyły się jego źrenice.
— Zapewne… — Juta oblizała wargi — ludzkie mięso jest bardzo pożywne… Bez żyłek… Miękkie…
— Ty oszalałaś? — Rzucił urwanym głosem.
— Popatrz — palec Juty bezwolnie tknął napis na kamieniu — popatrz, jakie to interesujące… Twojego dziadka zwali Ard-Ir, a tatusia — Akr-Ann… I jaki byłby z ciebie dragon, w rzeczy samej, gdybyś nie spróbował…
— Zamilknij…
— Oczywiście… Nie mam zamiaru niczego z tobą wyjaśniać… Bądź tak dobry, wyjdź. Ja… Na ciebie patrzeć nie mogę!
Arman chciał coś powiedzieć, ale nie wydał nawet jednego dźwięku.
Imiona jego ojca i jego dziada, w ustach księżniczki brzmiały niemal obraźliwie. Stała przed nim, oburzona, pełna strachu i odrazy zarazem, przy czym odraza ta przewyższała i strach, i oburzenie. Miotała błyskawice, zwężonymi ciemnymi oczami. Nie życzyła sobie i nie mogła teraz go słuchać. Wbiwszy nóż w jego dawną bolesną ranę, teraz z wyrachowaniem przekręcała ostrze.
Arman znowu otworzył usta, ale nie by wydobyć słowa, a — by zaczerpnąć konwulsyjnie oddech.
— A ty, taka jesteś delikatna — przemówił w końcu z ironicznym uśmieszkiem. — Nawet patrzeć nie możesz? Szkoda… Przyjdzie ci popatrzeć, moja droga… Ja jeszcze nie zdecydowałem. Możliwe, że cię pożrę?
Juta odsunęła się. Arman prychnął:
— Tak, co byłby ze mnie za smok, gdybym nie spróbował… Tak, tak… Miękkie i bez żyłek… Pożywne… Młodziutkie, dziewicze… Co tak patrzysz, niczym skrzywdzona niewinność? — Podniósł ramiona, z których ciężko wystrzeliły błoniaste skrzydła.
— Delikatne, różowe mięso! — O podłogę uderzył pokryty łuską ogon. — Ciepłe, aromatyczne! Tak, księżniczko?! — Ostatnie słowa trudno było zrozumieć, bo zębata paszcza nieprzystosowana była do ludzkiej mowy.
Ledwie opanowując odrętwienie, Juta zerwała się. Przeskoczywszy między Armanem i stołem, zostawiła na żelaznym haku skrawek ciemnego bałachonu. W ślad za nią goniły mrożące krew dźwięki — jako człowiek Arman jeszcze mógł się śmiać, ale jako smok — ryczał i krztusił się płomieniami.
Gorący powiew smoczych płomieni dosięgał jeszcze pleców Juty, żar pozwijał końcówki jej włosów.
Wiele dni spędzonych w zamku Armana Juta poświęciła na poszukiwanie wyjścia. Teraz, drżąc na chłodnych schodach, kolejny raz przywracała w pamięci położenie komnat i korytarzy. Smocze Wrota nadawały się dla skrzydlatych jaszczurów, ale musiało być inne wyjście. Wyjście dla ludzi. Brama.
Zamknęła oczy. A jeśli nie? Istoty mieszkające w zamku doskonale radziły sobie z ogromną okrągłą dziurą, znajdującą się wysoko nad morzem. A branki — przed brankami wyjście na wolność było zamknięte…
Myśl, powiedziała sobie. Albo szybko uciekniesz, albo rzucisz się z wieży — i nie marz, gołąbeczko, że możliwe jest trzecie wyjście. Sama jesteś sobie winna, zapomniałaś o królewskiej dumie i weszłaś z potworem w przyjacielskie stosunki… Myśl.
Zmarszczyła mocno brwi i ścisnęła dłońmi skronie.
Zdruzgotany Arman siedział na płaskim kamieniu, opierając się ramieniem o resztki okrętu, które kiedyś sztorm wyrzucił na te skały. Teraz nieszczęsny wrak podobny był do obgryzionego rybiego szkieletu — ostre żebra wręg, konwulsyjnie wyciągnięte maszty, szmaty zamiast żagli. Nad głową Armana groźnie skrzypiała wysoka rufa. Wyobraził sobie przez moment, jak rufa upada, grzebiąc go pod kupą nadgniłego drzewa… I siedział dalej.
Od morza ciągnął chłodny wiatr — męczący w swej nieustannej monotonności, jak ból zęba. Arman wciskał się w śliskie deski.
Oskarżono go o wierność tradycjom rodu. Sam całe życie pragnął być im wierny — i męczył się przez swoją niemoc. Czemu w takim razie słowa księżniczki przyjął jak gorzką obrazę? Dlaczego tak mu mdło, tak pusto i tak bardzo odechciało się żyć? Czy dlatego, że on nigdy nie rozkwitał w rzemiośle i nigdy nie wypełnił rytuału? Czy dlatego, że księżniczka mu nie uwierzyła?
Głucho uderzył miedziany dzwon na dziobie poległego okrętu.
Bali się, że umrze w dzieciństwie, w ślad za swoją matką. Dziad podpowiedział rozwiązanie — wyryć imię niemowlęcia na rytualnym stole i życiowa siła, zamknięta w kamieniu, pomoże chłopczykowi przeżyć. Potem starzec nie raz tego żałował…
Arman wyszedł spod wiszącej nad nim rufy i odszedł w pośpiechu, potykając się o obrośnięte porostami skały. Kiedy oddalił się na jakieś dwadzieścia kroków, zgniła rufa przeciągle zaskrzypiała i runęła, wznosząc chmurę próchna.
Była noc — bezksiężycowa. Juta stała we wnęce okna swojej komnaty z jego zewnętrznej strony, wczepiając się palcami w kratę. Dopiero co przecisnęła się między prętami i teraz patrzyła w dół z zamarłym sercem. W dole nie było niczego — ciemność, ale księżniczka wiedziała, co tam jest, pod jej nogami bowiem szumiało morze.
To wolność, wmawiała sobie księżniczka i zaciskała zęby, żeby uniknąć szczękania nimi. Jeden krok dzieli ją od wolności.
Wątpliwe, czy księżniczka odważyłaby się wstąpić w morską bezdeń w świetle dnia. Ale w ciemności jeszcze straszniej — jakbyś spadała w bezdenną dziurę… Juta z całych sił zamknęła oczy i wyobraziła sobie Armana-smoka, jak rechocze dziko, a z paszczy sypią się iskry. Wyobraziwszy to sobie, jęknęła i poleciała w dół.
Morze połknęło księżniczkę z cichym pluskiem, objęło, zdławiło okrzyk przerażenia, zalało uszy i oczy. Jucie zaparło dech od nagłej zimnej kąpieli — ale jeszcze w powietrzu zaczęła rozpaczliwie machać rękami i nogami i dlatego jej mokra głowa bardzo szybko wynurzyła się na powierzchnię.
Odzież oblepiła ciało i utrudniała poruszanie. Woda swobodnie przelewała się między podeszwami sandałów a Jutynymi stopami, było to o tyle nieprzyjemne, że znacznie utrudniało poruszanie nogami. Juta łapała powietrze głębokimi haustami i chaotycznie wiosłowała rękami.
Morze dyszało ciężko — przy wdechu unosiło wysoko księżniczkę i odrzucając głowę mogła zobaczyć wysokie okno, świecące na czerwono. Przy wydechu Juta wpadała w głęboką jamę i wtedy obok jej twarzy falowały kępy wodorostów — nimi, niczym burym kilimem, pokryte były ściany zamku sięgające głębiny, u podnóża którego szamotała się teraz mokra księżniczka.
Trzeba okrążyć zamek, ale w którą stronę lepiej płynąć? Juta łyknęła morskiej wody i zakaszlała. Najtrudniejsze za nią, za nią, za nią. Jest na wolności, na wolności, wolności. Musi tylko okrążyć zamek, wydostać się na kamienną mierzeję, dojść po niej do brzegu i niech on spróbuje pojmać ją w takiej ciemności… Dostać się do ludzkich osiedli — znowu się zachłysnęła — i w ciągu dwóch, trzech dni zjawić się w domu… Zobaczyć mamę, ojca — wiosłowała ze wszystkich sił, popychana siłą wyobrażeń — Maj, Wertranę…
Leniwie chlupiąca fala odrzuciła księżniczkę z powrotem w miejsce, gdzie nastąpił jej upadek.
Wschodzące słońce zastało Jutę w skupisku skał.
Całą pierwszą połowę nocy starała się opłynąć zamek wpław i dobić do twardej ziemi. Ostatecznie morze ulitowało się nad nią i fale niedbale wyrzuciły księżniczkę na wąski pas kamienistej plaży, gdzie spędziła drugą połowę nocy, drżąc i zbierając resztki sił.
Kiedy niebo się rozjaśniło, księżniczka oprzytomniała. Krwiożerczy jaszczur tuż obok, a ona ciągle jeszcze jest pod murami zamku, trzeba natychmiast ruszać w drogę.
Ruszyła. Mokre sandały ocierały nogi i trzeba je było z żalem wyrzucić. Bałachon, także mokry, niemiłosiernie oblepił ciało księżniczki, ale nie zdecydowała się go zdjąć.
Powoli świtało. Juta ślizgała się na kamieniach, łamała paznokcie, potykała się i z ledwością utrzymywała równowagę, a jej delikatne stopy szybko zdarły się do krwi. Najtrudniejsze… Za mną…. Wolność…
Nie była za bardzo przyzwyczaj ona do odbywania tak dalekich wędrówek piechotą i szybko się zadyszała. Zaczynała myśleć o postoju, kiedy kamienie nagle rozstąpiły się i oczom księżniczki ukazała się droga.
Droga! Juta zapomniała o zmęczeniu i żwawo pokuśtykała do przodu, z zadowoleniem zauważając, że tempo jej wędrówki wzrosło i szeroki brzeg jest na wyciągnięcie ręki.
Przypomniał się jej widok z góry — tak jest, to ta sama droga, która ciągnie się wzdłuż mierzei i szybko powiedzie ją daleko od zamku, od smoka, od wszystkich tych potworności… I natychmiast przemknęła myśl — przecież droga widoczna jest z zamku jak na dłoni.
Było już zupełnie jasno. Juta obejrzała się — oto on, zamek, jeszcze zupełnie blisko, jakby nie zdarła sobie pięt do krwi, starając się szybciej od niego oddalić.
Schować się? Jucie pociemniało w oczach na myśl, że cały dzień, do nastania ciemności, przyjdzie jej siedzieć w jakiejś szczelinie. Ale zdrowy rozsądek nakazywał ostrożność — Armanowi wystarczy po prostu wzlecieć w niebo, żeby zobaczyć księżniczkę, wlekącą się po pustej drodze.
Jakby w odpowiedzi na jej myśli, nad zamkiem wzbił się smok. Juta doskonale widziała jego zgrabną sylwetkę w ukośnych promieniach wschodzącego słońca.
Nie zdążywszy nawet zastanowić się dokładnie nad dalszymi krokami, Juta rzuciła się po prostu w stronę najbliższego skupiska kamieni.
Bryły, podobne do pochylonych kamiennych słupów, od razu odgrodziły ją od nieba i od Armana, ale księżniczka, gnana instynktem ofiary, przedzierała się między głazami, szybkimi susami pokonywała pojawiające się znienacka wolne przestrzenie. W pewnym momencie przywidziało jej się, że kamienie pod jej nogami drgają, poruszają się, ale nie zwróciła na to szczególnej uwagi.
Znienacka głaz, na który śmiało stanęła nogą, zachwiał się i zapadł pod siebie. Juta ledwie zdążyła odskoczyć, na próżno — w tym momencie kamienie zaczęły się ruszać.
Księżniczka widziała w dzieciństwie, jak w błocie tonęła krowa. Dziesięciu ludzi biegało wokół i miotało się, póki jeden z nich sam nie wszedł w trzęsawisko i od razu zapadł się po pas. Zanim go wyciągnęli, krowa utonęła, wydając przed śmiercią żałosny ryk, od którego włosy stawały dęba na głowie.
Kamienie, na które trafiła Juta, podobne były zabójczemu trzęsawisku. Jeden zapadał się w ziemi — na jego miejsce wypełzał drugi, mokry, śliski. Małe kamienie pogrążały się w mgnieniu oka, wielkie głazy — powoli, ale nieuchronnie.
Nie wiedziała, gdzie uciekać. Wszystkie jej myśli, życzenia, możliwości były skoncentrowane na jednym — przeskoczyć na drugi kamień. Nie pośliznąć się. Nie potknąć. Nie trafić nogą w szczelinę. Wyskoczyć. Nie przewrócić się.
Jednak kamienie bawiły się z nią, niczym kot z myszą. Niespieszny rytm, któremu poddawały się wszystkie te tonące i wynurzając się głazy, niezauważalnie przyspieszał.
Juta plątała się w mokrych połach bałachonu. Kamienie znikały w głębinie, jak lizaki w gardzieli łasucha i wyskakiwały na powierzchnię, jak pławiki szczęśliwego wędkarza. Gdziekolwiek by padał zatrwożony wzrok Juty — wszędzie trzęsąc się poruszały się szare grzbiety fal, przywołując w pamięci tłum na rynkowym placu.
Odwracając się kolejny raz zauważyła krągły kamień rozmiarów dużego byka. Rzuciła się całym ciałem na niego. Kamień szyderczo zakołysał się i powoli, po kawałku, zaczął zanurzać się w ziemi.
— Pomocy! — Krzyknęła Juta.
Prawie nie wydała głosu. Kamienie poruszały się, odpychając jeden drugiego. Wokół rozbrzmiewał nieznośny zgrzyt — jakby sama ziemia w gorączce zgrzytała zębami.
— Pomocy!
Wielki kamień pogrążył się w ziemi już do połowy. Dookoła niej, jak pęcherze w bulgoczącym kotle, pojawiały się i przewalały drobniejsze kamyczki. — Pomóżcie… — Wyszeptała Juta. — Ktokolwiek…
Kamień zanurzył się w dwóch trzecich. Księżniczka rozglądała się gorączkowo — przeskoczyć gdzieś było całkowicie niemożliwe. Tam i tu z bezmyślnym zadowoleniem mlaskało trzęsawisko, łykając fale drobnych kamyczków i wypluwając je, jak wiśniowe pesteczki. — Oj, mamo… — Wyszeptała Juta. — Oj, Armanie…
Drobne kamyczki nieustannie zwalały się na tonący wielki kamień. Juta zanurzała się w ziemi razem z nim, a słońce wschodziło coraz jaśniejsze, a czyste niebo pozostawało obojętne, a księżniczka tonęła, ciągnięta czymś lub kimś, wsysana w trzęsawisko, ginąca tak marnie i w tak odrażający sposób…
— Pomóż… — I ani dźwięku. Ochrypła. Znowu: — Pomóż… cie…
Cień zasłonił słońce, obojętnie patrzące na jej śmierć. Zerwał się wiatr, pachnący ostro i niezwyczajnie. Załopotały szerokie, zakrywające niebo skrzydła. Drobne kamyki przykryły już nogi Juty, ale w tej samej sekundzie ogromne, zagięte pazury pochwyciły ją za ramiona. Gwałtowne szarpnięcie. Jucie zdawało się, że z jej stóp zdarto skórę. Głaz opadł w dół, zatonął w ziemi, ale Juta, unoszona w dal, już nie mogła tego widzieć.