Spędzał godziny przed zamglonym, popękanym zwierciadłem, a w zakurzonej ramie bezładnie zmieniały się obrazy z życia trzech królestw.
W Werchniej Koncie panowała niepewność i ogłoszono żałobę. Pocierając podbródek, Arman patrzył, jak blada i postarzała królowa przykłada chusteczkę do oczu, jak król wydaje jakieś rozporządzenia, które podkreśla stanowczymi gestami, jak gorzko płacze maleńka Maj i jak stara się ją pocieszyć, sama załamując ręce, inna księżniczka — Wertrana. Potem, nachyliwszy się ku tafli, starał się usłyszeć, o czym powiadamiają na placach heroldowie, jednak z oszukańczego zwierciadła dobiegały tylko urywki rozmów: „Odważyć się… Prawo… Jego wysokość… Za koronę…”
Heroldowie powtarzali jedno i to samo na wszystkich placach, wczoraj i przedwczoraj, i tak już przez wiele dni. Jednak książęta i szlachetnego urodzenia rycerze odwracali się i przechodzili obok. Tylko raz w zwierciadle zjawił się człowiek gotowy na bohaterski wyczyn — jakiś umorusany węglarz, który nie miał ani zbroi, ani bojowego konia, a tylko nadmierne roszczenia i durne marzenie o małżeństwie z księżniczką.
Arman pomyślał o brance niemal z nienawiścią. W tej chwili gotowy był uwierzyć, że dziewczynisko specjalnie nasadziło cudzy kapelusz i podle czekało na niego na środku placu, żeby zniweczyć tak rzetelnie obmyślony w gorzkich rozmyślaniach plan. Jeszcze trochę — i uwierzyłby, że ona sama wlezie mu w paszczę, żeby zrobić mu przykrość.
Jęknął. Niechaj posiedzi w wieży, tego jej trzeba.
Z początku wszystko szło dosyć dobrze.
Była w stanie przecisnąć przez szczelinę głowę, ramiona i połowę tułowia. Pod oknem wieży ciągnął się kamienny gzyms, wystarczająco szeroki, ale w wielu miejscach ukraszony. Przed oczami Juty pojawił się krzaczek burej trawy, która przeżyła na nadgryzionym czasem kamieniu, daleko w dole leniwie przetaczało swoje fale morze.
Stopień nad otchłanią. Jaki z niego pożytek dla człowieka, który nie umie latać? Ale Juta uparcie przeciskała się, spodziewając się coś wymyślić, kiedy wygrzebie się już z ciemnicy.
Jednak nie było jej dane coś wymyślić, bo akurat szczęście opuściło jaśnie oświeconą brankę. Czy szczelina pod kratami była zbyt wąska, czy też księżniczka okazała się nie taka znowu chuda — ale Juta ugrzęzła, przy czym jej głowa została na wolności, a nogi — w niewoli.
Z kępki zwiędłej trawy przed twarzą Juty wylazł zakurzony szary żuczek. Prawdopodobnie dziwnie mu było oglądać księżniczkę, która stara się wejść pod kraty wąskiego okna wieży. Juta szarpnęła się — żuczek rozłożył ciemne skrzydła i poleciał w dal. Na wolność.
Utraciwszy nadzieję, że przesunie się do przodu, odważna dziewczyna wypuściła całe powietrze z płuc i spróbowała przesunąć się do tyłu. Niestety! Kraty nie pozwalały jej ruszyć się nawet o włos i Juta, ochłonąwszy, wyobraziła sobie zetlały szkielet, który utknął pod żelaznym prętem… Obraz ten był tak przerażający, że szarpnąwszy się ostatkiem sił, obdzierając boki i rozdrapując plecy dziewczyna zwaliła się w końcu na kamienną podłogę swojego więzienia.
Trochę odetchnąwszy, branka siadła na słomiany materacyk, z goryczą podparła brodę pięściami i kolejny raz głęboko się zamyśliła.
Próba ucieczki znowu została przerwana i nie było widać końca niewoli. Oczywiście, póki co wystarczało jej i placków, i wody, a przez okno co rano zaglądał słoneczny promień, ale koniec końców, czy to jest życie dla człowieka? Zwłaszcza, jak ten człowiek — to młoda panienka, a tym bardziej — księżniczka! Do tego — gargulce! — W każdej chwili może zjawić się smok, bo jeśli nawet nie zjawił się ani razu od dnia porwania, to jeszcze nie oznacza, że zapomniał o ofierze! Nie, trzeba uciekać. Uciekać natychmiast!
Juta zdecydowanie wstała — i znowu usiadła. Wszystkie drogi ucieczki już wypróbowała — i wszystko na darmo. Przez kraty się nie przeciśniesz, pod kratami nie przejdziesz, a drzwi okute żelazem i zamknięte zaklęciem.
Zaklęciem…
Juta uświadomiła sobie, że bezmyślnie powtarza ostatnie słowa swojego przerażającego oprawcy: horra-harr…
Bardzo grubiańskie, nieładne słowo i podobne do lżenia. Horra-harr…
Wsunąwszy nogi w drewniane trzewiki, Juta pokuśtykała do drzwi. Przystanęła przysłuchując się. Żadnego dźwięku. W zakamarkach myśli błąkała się jakaś prosta myśl.
Z wilgotnej ściany wylazł stonóg. Po podłodze przebiegł włochaty pająk, ohydnie przebierając długimi, przełamanymi w stawach odnóżami. Prosta myśl snuła się tuż obok, ale Juta nijak nie mogła jej uchwycić.
Rozsierdziwszy się, już miała wpaść w rozpacz, aż tu w jej pamięci powstał spasiony pałacowy lokaj, który pouczał młodą pokojówkę: „Kluczyk na prawo — skrzynkę zamkniemy… Kluczyk na lewo — skrzynkę odemkniemy…”
I zanim jeszcze Juta pojęła, do czego tutaj „kluczyk na lewo”, już wargi jej same wymówiły:
— Rraha-rroh!
Więzienie przeniknęło długie skrzypienie. Kute żelazem drzwi zawahały się, zakołysały i między zardzewiałym ich brzegiem a ścianą, na której wciąż siedział stonóg, pojawiła się szczelinka. Ze szczelinki pociągnęło wilgocią, drzwi otworzyły się dalej i zdumiona Juta zobaczyła w luce korytarz i schody.
Korytarz i schody! Wyjście! Wolność!
Smocze zaklęcie okazało się podobne do kluczyka starego lokaja: wypowiedz je od tyłu — i drzwi się otwierały.
Oszołomiona swoim szczęściem, Juta niezdecydowanie popchnęła ciężkie drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Od razu okazało się, że korytarze są dwa — na prawo i na lewo, i były jeszcze kręcone schody wiodące w dół.
Juta chwilę pomyślała, zrzuciła drewniane trzewiki, by nie hałasować niczym pusty wóz na bruku i w skupieniu podreptała boso po schodach.
Z wilgotnej ściany wylazł stonóg. Po podłodze przebiegł włochaty pająk, ohydnie przebierając długimi, przełamanymi w stawach odnóżami.
Zamek wrósł w skały, a może i był starszy od skał. Arman nie wiedział właściwie, kto go zbudował — czy to przodkowie jego przodków, czy też nieznane istoty, które żyły na ziemi wtedy, gdy na niej nie było jeszcze ani ludzi ani smoków… Jednak już w czasach legendarnego Sam-Ara zamek przedstawiał sobą porządną ruinę.
Arman prychnął. Z jego nozdrzy wydobyły się snopy iskier, bo smok, szeroko machając błoniastymi skrzydłami, krążył nad morzem.
Do zamku, który zagnieździł się na skalistym półwyspie wiodła jedna, jedyna droga — wąska, kręta, wręcz odstraszająca potencjalnych śmiałków. U samego podnóża zamku droga ta rozszerzała się, tworząc okrągły równy plac — tradycyjne miejsce pojedynków. Opuszczając się niżej, Arman zobaczyłby starannie ułożony w jego centrum stos kostek — pomnik poświęcony przeszłym i przyszłym wyzwolicielom.
Arman nie zniżył jednak lotu. Przeciwnie, wzleciał tak wysoko, że ziemia w dole przesłoniła się mgiełką i przez tę mgłę aż do bólu oczu wpatrywał się w drogę do zamku, w dochodzące do niej dróżki, we wszystkie szlaki i ścieżyny bliskiej i dalekiej okolicy… Ale one były martwe; puste i porzucone, i nigdzie nie podnosiła się chmura kurzu pod kopytami chyżego konia i nie błyszczała w słońcu zbroja, i żaden rycerz nie spieszył na pomoc porwanej księżniczce…
I wtedy zaryczał potężnie, straszliwie i ryk jego przetoczył się nad morzem i w dalekich przybrzeżnych wioskach ludzie szeptali zaklęcia i czynili zamawiania.
Ryk smoka powalił Jutę na kolana. W pierwszej chwili wyobraziła sobie, że jaszczur odkrył jej ucieczkę i niewiarygodnie się rozzłościł; w następnej zdrowy rozsądek wziął górę nad strachem i księżniczka uświadomiła sobie, że potwór krzyczy nad morzem, a ucieczka odbyła się w zamku, więc straszliwy ryk z nią, Jutą, bezpośrednio nie jest związany. Upewniwszy się w tym przekonaniu, odważyła się wstać i kontynuować swoją wędrówkę ku wolności.
Szukała wyjścia z zamku — niestety raz za razem wracała do progu swojego opuszczonego więzienia. Ktoś inny popadłby w rozpacz, ale księżniczka nie pozwalała sobie na to, żuła suchy placek, popijała wodę ze źródła i znowu wyruszała błąkać się po ciemnych korytarzach.
W oddali znowu zaryczał smok — ale ciszej, słabiej, jakby smutniej.
Na drugi dzień Arman rozdrażniony włóczył się po zamku z butelką w niecierpliwej ręce; ciemne korytarze wymieniały się z tak samo ciemnymi schodami, a komnaty i sale były albo zamknięte, albo puste.
Na koniec potknął się o jakiś próg i stanął, tępo wodząc wzrokiem po pomieszczeniu, które tak niespodziewanie się przed nim zjawiło.
Sala ta od dawna nazywała się Organowa, chociaż konstrukcja, jaka ją zajmowała nie była podobna do organów. Prędzej do wielkich jam jak w pszczelim plastrze czy do sklepu z wyszukanymi naczyniami, albo do mozaiki — kruchej zabawki olbrzyma.
A jednak był to muzyczny instrument — a dokładniej to, co z niego zostało. Ogromna maszyneria przeżyła swoje i była do niczego — mimo to Arman lubił przebywać w Sali Organowej; oglądać srebrne zawijasy, które zdobiły szkielet instrumentu, pstrykać palcami po tłustych rurach z jasnego metalu i ścierać pył z niezliczonych kryształowych niby-szklaneczek, kuleczek, dziwacznych w formie naczyń, rozmieszczonych pojedynczo i grupami. Czasami starał się wydobyć z budowli coś podobnego do muzyki, jednak próby spełzały na niczym i nie dawały mu niczego prócz irytacji.
Arman ziewnął. Nieskończone krążenie nad drogami wyczerpało go, łzawiły zapalone od wiatru oczy. Przyćmione srebrne rury muzycznego monstrum zniekształciły jego odbicie. A po co on, właściwie, tutaj zabrnął?
Chwiejąc się, zawrócił i poczłapał tam, gdzie na czarnym od upływu czasu stole, gromadziły się butelki, gdzie tliło się drewno na kominku, gdzie ziały pustką dwa fotele.
Juta siedziała na stopniach kręconych schodów, podciągnąwszy pod siebie bose nogi i daremnie starała się przegnać rozpacz, która otoczyła ją ze wszystkich stron.
Wydostać się z zamku było niemożliwe, wolność tylko z niej zadrwiła, otwierając drzwi więzienia. Juta nadal była uwięziona, tylko jej loch stał się większy, obrosły korytarzami bez wyjścia i labiryntami schodów i teraz wycieńczonej księżniczce przywidział się zbutwiały, samotny szkielet, który tkwił przytulony do nadgryzionej czasem ściany.
Juta w poczuciu bezsilności zamknęła oczy. Zamigotały urywki widziadeł i wspomnień.
Nie wiadomo dlaczego ujrzała starą, dobrą guwernantkę, która nauczyła czytać najpierw ją, a potem mniejsze siostry; guwernantka coś opowiadała, żywo gestykulując, wymachując ręką trzymającą gęsie pióro. Potem to widziadło zatarło się, a w zamian przyszło inne — pałacowy park, wczesny poranek, wilgotne od rosy liście, pachnie mokra trawa, a ona stoi na polanie i czeka na kogoś, kto powinien przyjść — ale nie nadchodzi… I kiedy oczekiwanie staje się nieznośne — poruszają się trącone czyjąś ręką gałązki w głębi parku, deszczem opada na ziemię rosa i ten, długo oczekiwany, zjawia się.
Juta widzi z początku tylko ciemną sylwetkę między pniami drzew, potem pnie rozstępują się — i zwycięsko uśmiechając się na polankę wychodzi Ostin.
Juta patrzy jak zaczarowana — i nie może oderwać wzroku. A Ostin podchodzi coraz bliżej, jego błękitne oczy jaśnieją, wyciąga ręce, jakby chciał wziąć Jutę w objęcia.
Sen urwał się.
Juta siedziała na stopniach kręconych schodów, na jej rozanielonej twarzy rysował się błogi uśmiech. Nogi jej zdrętwiały, posiniała z zimna skóra pokryła się gęsią skórką — ale to wszystko nie miało już znaczenia.
Sen był proroczy. Ostin przyjdzie.
Kulejąc, potykając się co krok, Juta ruszyła na oślep, znowu błąkając się po korytarzach zamku.
Arman oderwał brodę od stołu — zasnął siedząc i teraz, na wpół śpiąc, jeszcze nie rozumiał, co go obudziło.
Spróbował się podnieść — i zamarł w połowie ruchu. Daleki dźwięk, dosyć przyjemny i dlatego jeszcze bardziej niespodziewany w tych ścianach, wydobył się z niewiadomego źródła i Arman aż otworzył usta ze zdziwienia. Mara?
Przypomniał sobie ze zdziwieniem, że dźwięk ten słyszał już w swoim śnie, ale tam był zrozumiały i sensowny. Sen jednak minął. Dźwięk natomiast… Powtórzył się. Arman wyszarpnął włos z głowy.
Minuty ciągnęły się w ciszy, zanim dźwięk znów się pojawił. Wtedy Arman z niespodziewaną lekkością wyskoczył z fotela i rzucił się w labirynt przejść.
Ruszał się pewnie i bezszelestnie, zamierając, kiedy dźwięk cichł i znowu ruszając, kiedy rozbrzmiewający dźwięk wskazywał mu kierunek. U progu Sali Organowej uderzył go potężny, dziwnej urody akord.
Ostatni skok — i zasapany, trochę oszołomiony Arman wdarł się w osadę muzycznej kakofonii.
Jeszcze topniały w powietrzu ostatnie nuty. Z lękiem rozedrgały się kryształowe flaszeczki, trącając jedna drugą, ale dźwięki ich zetknięć w ogóle nie przypominały tych czarownych, dziwnych, które przywiodły Armana do Sali Organowej.
Zatrzymał się. Rozejrzał się uważnie. Muzyczny wielkolud milczał, jakby chciał zachować swoją tajemnicę; w komnacie na pierwszy rzut oka nikogo nie było.
Na pierwszy rzut oka.
Arman groźnie zmarszczył brwi. Warknął strasznym głosem:
— Wychodź.
Odpowiedzią była cisza i nawet flaszeczki, które bojaźliwie pobrzękiwały, zaczęły powoli cichnąć.
— Wychodź — powtórzył Arman złowieszczo. — Lepiej będzie, jak wyjdziesz.
Żadnej odpowiedzi. Armanowi wydało się, że srebrne rury muzycznego potwora zsuwają się szczelniej, żeby ukryć kogoś, kto się za nimi przyczaił.
Arman odwrócił się, jakby zbierając się do wyjścia, ale na progu komnaty, gwałtownie się obrócił:
— No?! Mam sam po ciebie iść, czy jak?
Zdawało mu się, że w głębi konstrukcji coś się poruszyło.
— Liczę do pięciu — oświadczył kategorycznie. — Potem wołam szczury i one zjedzą ciebie po prostu w twojej zacisznej kryjóweczce. Raz.
Cisza.
— Dwa — Arman skrzyżował ręce na piersiach. — Trzy.
Tak, tam za szeregiem srebrnych rur, ktoś się chował. Teraz spryciarz znowu się poruszył i od razu zachwiało się grono kryształowych kulek.
— Cztery — kontynuował Arman.
Powoli, niechętnie, ciągle za coś chwytając i o coś zaczepiając, na światło wyłaził ktoś oblepiony kurzem i pajęczynami od głowy do bosych stóp.
— Pięć — nieubłaganie zakończył Arman i przed nim stanęła Juta — księżniczka Werchniej Konty.
Łachmany, w jakie przeobraziła się balowa suknia, mogłyby przynieść ich właścicielce niemały majątek, gdyby przyszło jej na myśl prosić o miłosierdzie na miejskim rynku.
Włosy potargały się a wąska twarz wychudła, przez co długi nos zdawał się wprost olbrzymi.
Długo mi przyjdzie czekać na wyzwoliciela, pomyślał Arman.
Księżniczka patrzyła na niego spod oka, a w jej ciemnych oczach był strach, ale nie było paniki.
— I co teraz zrobimy? — Zainteresował się Arman z fałszywą dobrodusznością. — Co zazwyczaj robi się z brankami, które próbują ucieczki? Zdaje się, że wrzuca się je do studni ze żmijami? Hę?
Juta najeżyła się jeszcze bardziej. Powiedziała cicho i z godnością:
— Czy ja wam obiecywałam, że nie ucieknę? To moje niezbywalne prawo… Każdemu więźniowi dozwolone jest uciekać, jeśli go źle strzegą…
Arman nastroszył się:
— Źle strzegą? A jak tobie udało się uciec, księżniczko?
Odpowiedzią było dumne milczenie.
Arman obszedł brankę dookoła, zastanawiając się na głos:
— Drzwi były zamknięte zaklęciem. Czy możesz zrozumieć zaklęcia, księżniczko? Przecież o zaklęciach ty, księżniczko, nie możesz mieć żadnego pojęcia. Może wylazłaś przez szczurzą norę, albo przez jakąś inną dziurkę?
Juta prychnęła — oburzenie na jakiś czas zdławiło w niej strach:
— Moglibyście lepsze zaklęcie dobrać, drogi panie smoku! Ja te drzwi otwieram i zamykam jak u siebie w domu…
Oczywiście od razu pożałowała swoich słów, bo Arman nieprzyjemnie wyszczerzył zęby:
— Że co?
I wziąwszy Jutę za ramię, popchnął do otwartych drzwi Sali Organowej, zatrzasnął te drzwi przed jej nosem i wymamrotał przez zęby:
— Horra-harr…
Juta spoglądała za nim spod oka.
— No — uśmiechnął się Arman — teraz pokaż, księżniczko, jak ty to robisz. Otworzysz — ułaskawię.
Juta wzruszyła ramionami, kpiąco na niego spojrzała i przemówiła niby od niechcenia:
— Rraha-rroh…
Drzwi skrzypnęły i otworzyły się. Juta przekroczyła próg, jakby miała zamiar dumnie się oddalić.
— Ludzie nie posługują się tym zaklęciem — głucho odezwał się za jej plecami Arman. — Skąd je znasz?
Juta odwróciła się:
— Kluczyk na lewo — kluczyk na prawo… Jasne, że trzeba zaklęcie wypowiedzieć odwrotnie!
Jakiś czas Arman i Juta patrzyli uporczywie na siebie.
— Dobrze — odezwał się nareszcie Arman i Juta, nie wiedzieć czemu, poczuła pewną ulgę. — Dobrze. Obiecałem ułaskawić — i ułaskawię… Tylko… — Tutaj w jego głosie znowu zadźwięczały surowe nutki oskarżyciela — jak śmiałaś, księżniczko, zjawić się tutaj i co ty tu robiłaś?
Juta wciągnęła głowę w ramiona. Prawda, jaki gargulec ją podkusił, po co było trącać te kryształowe garnuszki? Przeklęta ciekawość… No i wpadła, tak głupio, co za niezręczna sytuacja. W najlepszym razie znowu ją zamkną, niczym owcę w zagrodzie.
— Co robiłam? — Wyburczała, starając się mówić jak mogła najbardziej naiwnie. — Co ja robiłam? Nic… Osobliwego. Ja… Grałam.
— Grałaś?
Arman wziął Jutę za ramiona — trochę szorstko — i poprowadził, aż do samego oczekującego, uciszonego muzycznego instrumentu.
— Graj teraz.
Księżniczka przestraszyła się nie na żarty. Widocznie zrobiła coś przerażającego, z głupoty się do tego przyznała i teraz czeka ją kara i zniszczenie.
— Nie… — Wyszeptała pobladłymi wargami. — Ja nie to chciałam powiedzieć…
Arman podniósł oczy do sufitu, pokrytego zaciekami:
— Graj. Jak grałaś? Tak? — Postukał palcem w najbliższą kryształową szklaneczkę.
Juta milczała zmartwiała. Arman głośno wciągnął powietrze w płuca.
Dwieście lat nie rozmawiał z osobami płci żeńskiej, w ogóle z nikim nie rozmawiał, oprócz siebie. Bardzo trudno było mu nadać swojemu ochrypłemu głosowi odcień, jaki z pewną przesadą można by nazwać miękkim:
— Posłuchaj, księżniczko, ja ciebie nie straszę, nie biję, nie krzyczę nawet… Grałaś dopóki mnie tu nie było? To zagraj teraz, a ja chcę na to popatrzeć.
Juta chlipnęła i doszła do wniosku, że wszystko jedno i tak nie ma nic do stracenia.
W domu lubiła grać na kryształowych kielichach, wodząc wilgotnym palcem po ich brzegach i słuchać melodyjnego dźwięku, który się przy tym rozlegał.
Zerknęła niepewnie na Armana, który odszedł, żeby jej nie straszyć.
Wtedy szybko niczym ulicznik wsadziła palec do ust, pośliniła, potem wystąpiła do przodu i powiodła po brzegu najbliższej czareczki.
Miękki, czysty, niezwykły dźwięk narodził się pod brudnym, poślinionym palcem, napełnił czarkę, rozbudził grona przeźroczystych kul, które odpowiedziały rezonansem. Rozrósłszy się i wzbogaciwszy, dźwięk wzmocnił się srebrnymi rurami, odbił się od kamiennych ścian i wdarł w samo serce swojego jedynego słuchacza — Armana.
Juta powiodła palcem po brzegach innej flaszeczki — dźwięk zmienił się. Teraz to był akord. Arman, zdezorientowany, ciasno nakręcał na palec kosmyk włosów.
Juta przestała grać i odwróciła się.
Patrzyła pytająco na niego — tyczkowata dziewuszka w łachmanach, a muzyczny olbrzym za jej plecami cały czas śpiewał, nie chcąc zamilknąć po tysiącleciach milczenia.
Arman z trudem przełknął ślinę. Spytał cicho:
— Czy kiedykolwiek widziałaś taki instrument, grałaś na nim? Gdzie?
Juta odzyskała oddech — niebezpieczeństwa, zdaje się, nie było. Odpowiedziała nieśmiało:
— Nigdzie nie widziałam… U nas takiego nie ma… Ja po prostu, no, domyśliłam się, jak wy na nim gracie…
— Jak ja na nim gram?!
Juta cofnęła się. Arman, zdaje się, mógł przestraszyć każdego, kogo chciał.
Wieczorem zasiadła w fotelu przed kominkiem. To był ten sam fotel, w którym oprzytomniała po porwaniu i ta sama komnata, w której po raz pierwszy zobaczyła Armana, którego wzięła za wyzwoliciela. Teraz to wspomnienie sprawiało, że się czerwieniła.
Łachmany księżniczki zostały zamienione na chlamidę[5], wyciągniętą z przepastnych skrzyń zalegających w komnatach zamku — Dragon słusznie doszedł do wniosku, że branka nie powinna wyglądać jak włóczęga, bo może to w ostatniej chwili zniechęcić wyzwoliciela. Juta umyła się i uczesała, szklanka wypitego wina zabarwiła jej zapadnięte policzki zdrowym rumieńcem i pomogła chociaż na krótko zapomnieć o ostatnich złych przygodach. Arman, siedząc po drugiej stronie stołu, zauważył z podziwem jasne i przytomne spojrzenie u branki — chociaż to, oczywiście, nie zasłaniało jawnych niedostatków jej urody.
— To wy nie wrzu…, nie wrzucicie mnie do studni ze żmijami? — Mamrotała Juta z lekka plączącym się językiem.
— Zobaczymy… — W zamyśleniu odpowiadał Arman. — Nie wrzucę, jeśli nie będziesz pchała nosa w nie swoje sprawy… Widzę, że nie ma sensu cię zamykać, ale chodzić będziesz tylko tam, dokąd ja ci pozwolę… Zapomnij o nieposłuszeństwie! Pamiętaj o szczurach, o żmijach… — Zawahał się, czy nie przeistoczyć się, dla postrachu, w smoka, jednak nie miał już ani ochoty, ani siły.
Ostin przyśnił się jej jeszcze raz — ale jakiś rozmyty, niewyraźny i nie mogła sobie tego snu przypomnieć. Za każdym razem, kładąc się wieczorem na słomiany materac, długo myślała o kontestarskim księciu i starała się przywołać go w sennych widzeniach.
Teraz wkładała stare wiązane sandały — o wiele przyjemniej chodziło się w nich po kamieniach niż na bosaka. Do tego smok pozwolił Jucie wchodzić na szczyt zachodniej wieży — wieńczył ją otoczony kamiennymi zębami odkryty placyk i można było wystawiać twarz na słońce i wiatr, patrzyć na morze i na brzeg, po którym wiła się droga.
Przez pierwsze dni Juta nie schodziła z wieży — ciągle jej się wydawało, że na drodze pojawia się jeździec. W każdym kamieniu, krzaku, tumanie kurzu podniesionym przez wiatr widziała jeźdźca — i za każdym razem czekało ją gorzkie rozczarowanie. Potem znów nadaremno wpatrywała się i wpatrywała w pusty gościniec.
Od czasu do czasu udawało jej się dostrzec, jak ze Smoczych Wrót wyrywa się czarna chmura, a w ślad za nią, spowity dymem, niczym ciemnym płaszczem, wynurza się smok. Przyczajając się za kamiennym zębem, Juta obserwowała pałającą w słońcu łuskę, giętki kościany grzebień wzdłuż grzbietu, długi, pokryty łuską ogon, który wił się pętlami… Smok ciskał płomienie, rysował koła na niebie nad zamkiem i Juta, z otwartymi w zachwycie ustami, widziała, jak majestatycznie machają błoniaste skrzydła, z których jedno było naznaczone jasną trójkątną szramą. Potem jaszczur bez pośpiechu odlatywał w dal, malał w oczach, dopóki nie zamienił się w czarną kropkę, niknącą nad horyzontem.
Poleciał na łowy, myślała Juta. Już wiedziała, że jaszczur poluje w górach na dzikie kozy — smoczy organizm wymagał dużo surowego mięsa.
Życie na zamku było proste, wręcz monotonne. Czasami Arman suszył jedną, dwie kozy, żeby zjeść je potem przed kominkiem, będąc w ludzkiej postaci. Wodę brało się ze źródła, wino — z nieskończonych, wmurowanych w ściany beczek, które poiły, bez wątpienia, niejedno smocze pokolenie. A i nieśmiertelne suche placki, jak przypuszczała księżniczka, upieczone były ze sto lat temu, nie mniej.
Była też spiżarnia, lecz tam, co nie dziwne, Juta miała surowo zabronione zaglądać i, co zrozumiałe, bardzo bała się naruszyć zakaz.
Arman i w ludzkiej postaci zdawał się jej potworem; na początku chowała się w pierwszą lepszą szczelinę, ledwie usłyszała jego kroki na końcu korytarza. Kiedy surowy głos władczo nawoływał: „Hej, księżniczko!” — nie śmiała sprzeciwić się i stawała, drżąca, przed strasznymi Armanowymi oczami. I choć on jej ani trochę nie krzywdził, a tylko żywił, poił i pilnował, żeby nie łamała zakazów — znośnie spokojnie bywało tylko wtedy, kiedy opuszczał zamek.
Potem do niego przywykła i nawet kilka razy zwróciła się do Armana z pytaniami: a czy bywają tutaj sztormy? A dokąd prowadzą te drzwi? A co by było, gdyby podgrzać placek, wpychając go do kominka?
Arman odpowiadał sucho, ale cierpliwie. Podgrzany placek okazał się smaczny i strach Juty powoli topniał, ustępując miejsca, póki co, bojaźliwej ciekawości.
Ze wszystkich rozrywek, najważniejszą pozostała strażnicza wieża; drogi były puste i wkrótce księżniczka doszła do wniosku, że rycerz wyzwoliciel i bez jej pomocy odszuka zamek, a oczekiwanie można urozmaicić, wymyślając sobie jakieś zajęcie.
I mądra Juta je wymyśliła.
Najtrudniej było wyprosić u Armana pochodnię. Któregoś razu udało się księżniczce przyuważyć, gdzie są przechowywane, nie chcąc ich jednak wykradać, za właściwy powód potrzeby posiadania pochodni podała strach przed ciemnością.
Wyposażywszy się tym sposobem, księżniczka wreszcie się zdecydowała.
Odczekawszy na wieży póki Arman-smok nie wyleci z zamku — Juta dotychczas wzdrygała się, widząc skrzydlatego potwora — spryciara pędem pobiegła po pochodnię, zapaliła ją i zabrała się za badanie zamku. Zdawałoby się, że jeśli jesteś branką, to należy siedzieć cichutko i nie narażać się na nieprzyjemności — ale gdzie tam, to nie Juta!
Zapuszczała się w podziemną część zamku, gdzie jaszczur kategorycznie zakazał jej chodzić. Pochodnia drgała w podniesionej stanowczo ręce. Poły ciemnego bałachona[6] wlokły się za księżniczką po wilgotnych i śliskich, startych do dziur stopniach.
I tak schody przywiodły ją do wąskiego holu — teraz można było wybierać: opuszczać się jeszcze niżej, czy zagłębić się w korytarz. Juta postanowiła schodzić głębiej.
Zrobiło się znacznie chłodniej; po ścianach ściekały wielkie, przezroczyste krople. Juta zatrzymała się — i z przodu, i z tyłu, i na górze, i na dole była tylko ciemność — szczelny, leżący tu od stuleci mrok, który ledwo rozjaśniało światło samotnej pochodni.
Księżniczka już chciała się zlęknąć, ale przypomniała sobie, nie wiedzieć czemu, świetliki. Świetlik w trawie też czuje coś podobnego — naokoło ciemno, a on trzyma jedyny na świecie przyćmiony ognik… Juta przypomniała sobie, jak zbierała w parku świetliki i pokazywała je maleńkiej siostrzyczce Maj, która wtedy dopiero zaczynała chodzić… A Wertrana — ta bała się chodzić w nocy do parku, paziowie też się bali, i Juta często szydziła z ich strachu… Chłopcy — nawet duzi — dziwili się jej odwadze i uznawali jej prawo do dowodzenia w psotach, jakie ona sama najczęściej wymyślała…
Pląsały cienie na mokrych ścianach. Juta uśmiechnęła się i ruszyła dalej. Od schodów oddzielił się jeszcze jeden korytarz; tym razem Juta skręciła w niego i, przeszedłszy trochę, od razu natknęła się na korytarz, który się rozdwajał.
Przez chwilę się wahała, po czym osmoloną drzazgą z pochodni zostawiła na ścianie znak i poszła w prawą stronę.
Z sufitu gromadami zwisały nietoperze. Juta zlękła się, kiedy padło na nie światło, ale nietoperze nie zwracały na nią uwagi. Prawdopodobnie dawno przywykły do pochodni — i to dało księżniczce powód do zastanowienia — kto tutaj tak często chodzi ze światłem? Czyż nie gospodarz zamku? Co on tu trzyma, w podziemnym labiryncie — skarby?
Częste rozgałęzienia i głuche zakamarki zaczęły niepokoić Jutę coraz bardziej. Już poważnie rozmyślała nad powrotem, gdy wtem korytarz się rozszerzył.
Światło już nie dosięgało ścian, chociaż pochodnia paliła się równo i jasno. Panowała martwa cisza. Juta zatrzymała się, ciężko oddychając i wsłuchując się w jedyny dźwięk; szum krwi w uszach.
To, prawdopodobnie, była wielka sala — księżniczka nawet odczuwała ruch wilgotnego, zatęchłego powietrza. Gdzież sufit? Co tam jest dalej?
Księżniczka przestraszyła się, że nie mając możliwości robienia znaków osmoloną drzazgą na ścianach, nie znajdzie drogi powrotnej. Dlatego trochę się cofnęła i kontynuowała swój szlak, trzymając się prawej ściany.
Co on tu przechowuje? W starych legendach pełniutko napomknień o smoczych skarbach, na jakich niby stoją ich zamki… A tu pusto, ogromna próżna przestrzeń w grubej skale. Któż ją wydrążył i po co?
Jej ciekawość rosła razem ze strachem.
Po lewej stronie wyłoniło się coś wielkiego i nieforemnego — zdaje się, że przysadzista kolumna, ni to czymś posiekana, ni to ozdobiona wizerunkami… Juta pomyślała chwilę, po czym odeszła na kilka kroków od ściany i oświetliła kolumnę pochodnią.
Gar-r-gulce!
Kolumna była pokryta pismem, ale jakimś skomplikowanym! Księżniczka obeszła monument dookoła — pismo pokrywało kolumnę do samej podłogi, a zaczynało się może i od samego sufitu, którego nie było widać. Symbole pisma klinowego gdzieniegdzie porosły mchem, gdzie indziej starły się — ileż mają stuleci? Znaki cisnęły się, przyciskały jeden do drugiego — różne teksty i pismo różne… A tu i płaskorzeźba, a na niej — znajomy brzeg i morze, i… Zamek!
Juta aż zagwizdała. Frejliny zawsze zabraniały jej gwizdać. Przypomniawszy sobie to, gwizdnęła głośniej — w korytarzu załopotały skrzydła nietoperzy i Juta zakryła sobie usta dłonią.
Do stu tysięcy gargulców…
Na drugi dzień Arman nigdzie nie poleciał — i Juta nudziła się, wędrując po korytarzach i wyglądając z wieży na drogę. Od niedawna dostarczały jej rozrywki olbrzymie białe ptaki, które osiedliły się w przybrzeżnych skałach i teraz żyły burzliwym, hałaśliwym życiem — hałasowały, kłóciły się, po kolei wysiadywały pisklęta i skubały jedne drugim pióra. Po krótkim wahaniu Juta poszła z zapytaniem do Armana — ten krótko wyjaśnił, że to kalidony, i że unikają ludzi i dlatego od dawna osiedlają się w sąsiedztwie smoków. Pomrukując wymyśloną wyliczankę: „Raz — dragony, kalidony, dwa — dragony, kalidony” — Juta podreptała z powrotem na wieżę.
Minął jeszcze jeden dzień i Arman — o, szczęście! — Poleciał gdzieś z samego rana, a Juta, zabrawszy ze schowka nową pochodnię, pośpieszyła do tajemniczej podziemnej sali.
Dotarcie tam nie było łatwe — jednak Juta nauczyła się orientować po swoich, zostawionych osmoloną drzazgą z pochodni, znakach. Nietoperze i tym razem nie zwróciły na nią uwagi, a Juta już nie zdziwiła się, kiedy ściany korytarza znienacka się rozstąpiły i na twarzy poczuła powiew zatęchłego powietrza.
Potem czas, zdaje się, stanął. Dociekliwa księżniczka znalazła jeszcze cztery kolumny pokryte pismem klinowym, a ile ich było wszystkich — gargulce to wiedzą! Do tego ściany w wielu miejscach też były pokryte znakami, tu i tam znajdowały się także rytowane obrazy, i to jeszcze jakie! Juta długo stała z otwartymi ustami, przed wyobrażeniem jakiegoś potwora, który wyłaził z morza. Smok przy tym zwierzu zdawał się po prostu pokojowym pieskiem, a potwór był przedstawiony z takimi detalami, które dawały jasno do zrozumienia, że artysta zapewne go nie wymyślił — on go widział i to całkiem blisko…
Przytupując dla dodania sobie animuszu, Juta oddała się wnikliwym badaniom klinów. Koniec końców jej nieposkromiona ciekawość została wynagrodzona — przedzierając się przez wersy zapełnione nieznajomymi znakami, natknęła się raptem na urywek całkiem zrozumiałego, jej językiem napisanego tekstu: „Śmiały Din-Ar miał dwóch synów i kiedy sięgnęli oni lat, i wznieśli się na skrzydłach, nastał dzień ich pojedynku… Gardziele młodzieńców pełne były ognia, a oni sami pełni byli bohaterstwa… W boju padł młodszy, Szan-Ann, a starszy, Akk-Ar, stał się twardszy, nabrał siły i zmężniał, i rozkwitał w rzemiośle, i skrzydła nosiły go do późnej…”
Tekst urwał się.
Juta, zdumiona, stała przed kamienną księgą i zdawało jej się, że zrobiwszy tylko krok, trafiła w inny, niepojęty świat. „Gardziele młodzieńców pełne były ognia…”
Jakże to; i śmiały Din-Ar, i jego wojowniczy synowie naprawdę istnieli? Byli smokami? A niech to, jeśli mieli skrzydła i w ogóle… Prawda to, czy bajka i kto to napisał?
Juta zapomniała o całym świecie, wodząc palcem po kamiennych wierszach, wyszukując znanych jej liter. No, oto i znowu!
„Jukka przychodzi z morza i dzieci jego, i wnuki, i prawnuki zjawiają się z otchłani… Oszczędzaj swój ogień i niechaj ochroni on ciebie przed straszliwym Jukką, i przed dziećmi jego, i wnukami…”
Juta otworzyła szerzej oczy w zdumieniu. A co to, gargulce! Jeszcze i przeraźliwy Jukka, który… Zaraz, zaraz, a czy to nie ten zwierz z obrazka? Tamten, przypomniała sobie, też z morza wyłaził…
I Juta zaczęła szukać malowidła z wyobrażonym na nim potworem, jednak znaleźć już go nie mogła; zamiast tego natknęła się raptem na nowy, intrygujący tekst:
„Ja wznoszę się do niebios, a mój cień leży na skałach, maleńki niczym źrenica myszki… Ja opuszczam się na ziemię i mój cień spotyka mnie, jak mój brat…”
Pochodnia zatrzeszczała, ale Juta nie zwróciła na to uwagi. Wodziła palcem po ostatnim napisie — ten był wyryty głęboko, wyraźnie i czytało się go znacznie lżej, niż inne… Może ten tekst nie jest tak bardzo stary?
Ustalić tego Jucie się nie udało. To znaczy, początkowo wszystko szło dobrze, przyglądała się znakom pisma, wodząc prawie po nich nosem, a pochodnia świeciła nawet jaśniej niż przedtem… Ale potem za jej plecami ktoś głośno westchnął i w tym momencie okazało się nagle, że pochodnia jest już nie jedna, a są dwie i dlatego tak jasno.
Juta krzyknęła — dwa kroki od niej stał Arman. Stał w milczeniu, bez ruchu, jak ucieleśnienie kary. W tańcującym świetle ognia jego wydłużone oblicze zdawało się złowieszcze jak nigdy.
— Ja nieumyślnie — szybko powiedziała Juta i głupotę tych słów uświadomiła sobie od razu po tym, jak je wymówiła.
Arman milczał. Milczenie to było wyrokiem.
— A co ja takiego zrobiłam? — Głos księżniczki zdradziecko zadrżał.
— A zaraz zobaczymy — z zabójczym spokojem obiecał Arman.
Ze zmartwiałej ręki Juty zabrał pochodnię. Postał przez krótką chwilę, patrząc brance w oczy, potem cisnął obydwie pochodnie na ziemię. Cisnął i nastąpił nogą — najpierw na jedną, potem na drugą.
Poszedł dym i zrobiło się ciemno — tak ciemno, że Juta od razu przestała odróżniać, gdzie podłoga, a gdzie sufit.
— Ja idę — powiedział Arman w ciemności i głos jego zaczął się oddalać. — A ty zostaniesz tu. I zastanów się, czy warto było pchać nos tam, gdzie zabronione!
Kroki jego ucichły wcześniej, niż Juta wzięła oddech.
Stała pośród całkowitej ciemności, a w jej głowie bezwiednie powtarzała się ostatnia przeczytana fraza: mój cień spotyka mnie, jak brat. Jak mój brat. Mój brat.
Juta nigdy nie miała brata, ale to nie miało teraz znaczenia. Żaden brat nie zjawi się w tym podziemiu, żeby wyprowadzić siostrę na powierzchnię. Ona oślepnie, umrze w mroku, nigdy więcej nie zobaczy słońca. Bezlitosny smok będzie się rozkoszował jej jękiem, jej łzami, jej rozpaczą…
Jest tu, czy już poszedł?
— Hej — głos Juty rozczuliłby i lodową bryłę. — Hej, jesteś tu!
Żadnej odpowiedzi.
— Posłuchajcie — starała się mówić spokojnie i mężnie, ale raz za razem głos jej się rwał — przecież nic takiego strasznego nie zrobiłam, jak się zdaje… To znaczy, jestem winna, oczywiście, ale pomyślcie… Co złego w tym, że poczytałam troszkę napisy? Tutaj nie ma ani złota — Juta chlipnęła — ani kosztowności… Ani diamentów, ani rubinów, ani tych… No… Szafirów… I niczego nie ukradłam… — Musiała zrobić przerwę, żeby wstrzymać szloch i potrzeć piąstką nos. Naokoło była ciemność — gęsta, jak atrament; Juta mocno zacisnęła oczy, żeby jej nie widzieć i ciągnęła dalej:
— Wam może podoba się tak mnie straszyć… Ale to nie jest w porządku, to… Okrutne, a ja i tak jestem waszą branką… Powiedzcie coś, proszę…
Cisza.
Trzęsącą się ręką Juta namacała szorstką powierzchnię kolumny i przylgnęła do niej całym ciałem.
— Możliwe, że to wszystko, co tutaj jest napisane — to tajemnica… Ale przecież nikomu nie powiem… Ani o tym, jak oni się bili, ani o tym potworze, co zwą go Jukka, który cały czas wyłazi z morza… Ja przecież nie wiem, może i nie było żadnego Jukki… Ja przecież niczego nie rozumiem! — Wykrzyknęła raptem rozpaczliwie i gniewnie. — Toż tu nie po ludzku napisano! Komu co się stanie, jak ja spróbuję to przeczytać?!
Cisza.
Juta osunęła się po kolumnie na kamienną podłogę.
— „Gardziele młodzieńców… Pełne były ognia” — powiedziała szeptem, nie uświadamiając sobie, co mówi. — „Ja unoszę się do niebios, a mój cień leży na skałach, maleńki, niczym źrenica myszki… Ja opuszczam się na ziemię i mój cień spotyka mnie, jak mój brat”.
Twarda ręka legła na jej ramieniu — krzyknęła z przerażenia.
— Chodźmy — głucho powiedział Arman.
Juta ledwo nadążała drobnymi kroczkami; kiedy minęli labirynt i wchodzili po schodach, odważyła się zapytać:
— Widzicie w ciemnościach?
— Nie — odezwał się Arman obco.
Zmierzchało.
— Czego tam szukałaś? — Zaciekawił się Arman. Juta spuściła głowę. Skuliła ramiona:
— Niczego… Ja chciałam… Popatrzeć…
Arman milczał, w związku z czym odważyła się zapytać:
— A wszyscy ci… Ludzie, znaczy się smoki… Oni naprawdę istnieli?
Arman podszedł do okna. Nad morzem wschodził czerwony księżyc.
— To latopis mojego rodu — powiedział, nie odwracając się.
Gargulce, pomyślała Juta.
— A Jukka? On też z waszego rodu?
Arman popatrzył na nią przez ramię. Ot, dziewczątko i tyle. Udaje? Czy naprawdę aż taka ciekawa? Zresztą, co to za nieszczęście… Dziwne, czy myślał, że będzie, mhmm… Omawiać… No, słowem, że znajdzie współrozmówcę, który ot tak naiwnie zapyta: „A Jukka?”
Uśmiechnął się i Juta, biorąc to za dobry znak, też się uśmiechnęła.
— Jukka — powiedział Arman pouczająco — to morski potwór… Od dawna on i jego rodzina byli zagorzałymi wrogami smoczego rodu… A zjawiał się z morza i jedyną zbroją przeciwko niemu był ogień. Czy to jasne dla ciebie, księżniczko?
— A kto to taki Din-Ar? — Od razu zapytała Juta.
Arman zdziwił się: widział to kto, jaka ciekawska. Spróbuj teraz wiedzieć, co robić — złościć się czy śmiać…
— Din-Ar — powiedział z westchnieniem — to mój sławny przodek, sto szesnasty w rodzie…
Oczy Juty stały się okrągłe jak spodki:
— Sto szesnasty? A ile było wszystkich pokoleń waszych przodków?
Arman bezsilnie zamknął oczy. Głupiutka księżniczko, nie pytaj o to, czego nie jesteś w stanie zrozumieć.
— Jestem dwieście pierwszym potomkiem — powiedział ze zmęczeniem.
— Dwieście pierwszym? A ile macie lat?
Uśmiechnął się:
— Dwieście trzydzieści dwa.
Księżniczka zamilkła, zastanawiając się, czy może to być prawda. Zapytała ostrożnie:
— Tak? A ile żyją smoki?
— Dopóki nie umrą.
— Tak?
Arman odwrócił się.
Był wtedy taki mały, że śmierć ojca nie zachowała się mu nawet we wspomnieniu, ale, w istocie, tak, zachował pamięć o dziecięcym wspomnieniu. Hurkot, błysk — ojciec, porażony uderzeniem błyskawicy, kamieniem wpadł w morze. Miał wtedy, zdaje się, ledwie dwieście lat… Dwadzieścia lat później umarł dziad.
Juta wyrwała go z zadumy, cytując strasznym szeptem:
— „Akk-Ar stał się twardszy, nabrał siły i zmężniał, i dożył późnej…” Ależ on rodzonego brata zabił, tak?
„Cóż — pomyślał Arman — sam sobie jestem winien, wdałem się z ofiarą w wyjaśnienia, pozwoliłem zastanawiać się nad sprawami rodu…”
Przypomniał sobie, jak w ciemnościach podziemia drżał śmiertelnie przestraszony głos księżniczki: „…Mój cień spotyka mnie, jak mój brat”. I co dziwne — do tego momentu był strasznie zły na nią i siedziałoby dziewczątko bez światła nie godzinę czy dwie… Ale jakże niezwykłe było usłyszeć te wersy z jej ust. Niezwykłe i… Przyjemne, czy jak? Rozczulił się i wyprowadził ją na powierzchnię…
— A… — Zaczęła Juta i zacięła się.
— Słucham?
Juta desperacko wciągnęła powietrze, nie odważywszy się zapytać.
— No, co chciałaś, księżniczko?
— Czy wy… No, czy w ogóle smoki mają imiona, jak i ludzie?
— I ludzie — sucho poprawił Arman — i ludzie, jak i smoki.
Nie było widać końca sali i ciągle nowe i nowe kolumny, pokryte pismem, wynurzały się z mroku.
— Można zapytać, jak macie na imię? Zamyślił się. Wymówił z wysiłkiem:
— Arm-Ann.
Z dwoma pochodniami było wygodniej niż z jedną.
— O, tutaj jest napisane zupełnie niezrozumiale… — Mruczała Juta. — To smoczy język?
— Starożytny dialekt.
— A wy go rozumiecie?
— Trochę.
Nie było widać końca sali i ciągle nowe i nowe kolumny, pokryte pismem, wynurzały się z mroku.
— A co tu jest napisane? — Juta wodziła palcem po wilgotnym kamieniu. Arman raz za razem upominał ją:
— Nie rękami, księżniczko!
Juta cofała się, żeby od razu znowu się zbliżyć.
— Tutaj są i znajome litery, i nie całkiem znajome… Co to?
Arman pobłażliwie wyjaśniał. Następowały po sobie opisy bardziej czy mniej dawnych zwyczajów, latopis najważniejszych wydarzeń, jakimi najczęściej były bitwy, potyczki i pojedynki: „…I spotkał Don-Ar brata swego starszego Daw-Anna, i przypominała ich potyczka ognisty węzeł… I ścisnął się węzeł, i zginął Daw-Ann, i Don-Ar zawył zwycięsko, ale rany jego były głębokie, niczym morze i przelał on kwarty krwi swojej, i w morze runął… Zginęli obydwaj i osierocili ród…”
— „Osierocili ród” — szeptem powtórzyła Juta. — Wojna między braćmi? Ta sama historia powtarza się i powtarza… Tylko ten, o jakim czytałam wcześniej, „zmężniał” i „dożył późnej starości”. A tu, patrzcie, „osierocił ród”… Po cóż było się bić?
— To zwyczaj — powiedział Arman sucho. — Ród kontynuuje tylko najsilniejszy z braci. Ty tego nie zrozumiesz.
— Nie zrozumiem — zaburczała Juta.
Po chwili milczenia, raptem powiedziała szybko i z przekonaniem:
— A pamiętacie te wersy o cieniu, co spotyka brata? Pamiętacie? Ten, kto je pisał, CHCIAŁ spotkać się ze swoim bratem i nie dlatego, żeby go zabić. Jak to wyjaśnicie?
— Nijak — głucho odpowiedział Arman.
Juta, nie zniechęcona, ciągnęła dalej:
— Ja myślę, że nie jest dobrze zabijać braci. Wcześniej czy później zostajesz sam, samiuteńki i wtedy tylko ze swoim cieniem możesz rozmawiać… A ty — z potępieniem wbiła wzrok w Armana przez płomienie swojej pochodni — wy też zabiliście swojego brata?
Arman milczał tak długo, że aż się przelękła.
— Ja nigdy — powiedział w końcu powoli. — Ja nigdy nie miałem braci.
„Zguba czeka ród!”
Jego dziad lubił pokrzykiwać. Małego Armana nieskończenie przerażały oskarżycielskie wołania i złowieszcze proroctwa.
„Zagłada rodu, rozpad, koniec! Kogo ty spłodziłeś, synu?! Gdzie silne wnuki, gdzie nosiciele mojego płomienia, gotowi do walki na chwałę rodu? Czy ten wyrodek, Arm-Ann, ocaleje?”
Ojciec milczał. Arman drżał, wbijając się w kąt.
„Nasi przodkowie nie wybaczą nam, synu. Rodowi potrzebna nowa krew, potrzebne świeże skrzydła. Arm-Ann to wątła gałązka. Gdzie jego bracia, narodzeni do pojedynku?!”
Potem była błyskawica, która osierociła Arm-Anna.
Potrząsnął głową. Pochodnia Juty pobłyskiwała daleko z przodu — księżniczka stała z otwartymi ustami przed czarną bryłą płaskiego kamienia:
— Gargulce, a to co takiego?
Arman zbliżył się, zatopiony w swoich myślach. Spojrzał nieobecnym wzrokiem:
— Tutaj zapisano proroctwo.
— Proroctwo?
— Tak… O losie rodu i wszystkich jego pokoleń.
— Ty, smoku, znasz swoją przyszłość?
Uśmiechnął się:
— Nie. Popatrz — proroctwo zaszyfrowano. Nie wiem, czy ktoś starał się je zrozumieć… A jeśli nawet starał się, to nadaremnie.
Juta stała, zaczarowana. Wymyślne sploty linii zachwyciły ją, hipnotyzowały, obiecywały niesłychaną tajemnicę innego, nieznanego świata…
— A czy ja mogę zrozumieć? No, przeczytać, pojąć?
Armanowi opadły ręce. Jego pochodnia zasyczała.
— Słuchaj — powiedział przenikliwie. — Ten kamień ma wiele tysięcy lat. Ty — dziewczątko, pyłek, ziarenko piasku, łuseczka… — Zawiesił głos, próbując dobrać słowo, i Juta przyszła mu z pomocą:
— Łupinka.
— Łupinka — zgodził się Arman — impertynencka, zuchwała łupinka z nieodpartym pociągiem do pakowania się w tarapaty.
Juta szybko zamrugała oczyma:
— Wiecie… Jak na smoka, jesteście bardzo elokwentni.
Arman oniemiał, a księżniczka, wykorzystując to, pośpiesznie dodała:
— Ależ, nie, ja niczego takiego nie chciałam powiedzieć… Proszę, pozwólcie mi chodzić tutaj samej. Bardzo proszę. No, proszę.