Rozdział 5

– Spóźniłaś się!

Phyllida oparła się o otwarte drzwi i zmierzyła Jake’a nienawistnym spojrzeniem. Rano szybko pożałowała swojej buńczucznej zapowiedzi, że przyjdzie pieszo. Obudziła się z głębokiego snu nieprzytomna i obolała. Już sięgała po telefon, by wezwać taksówkę, gdy uświadomiła sobie, że w pośpiechu, z jakim dotarła do Port Lincoln, nie wymieniła pieniędzy.

Chris dała jej, co miała pod ręką, ale wystarczyło to zaledwie na opłacenie wczorajszego kursu na przystań. Wyglądało więc na to, że będzie musiała iść pieszo.

Odsunęła z czoła kosmyk włosów, zastanawiając się, czy wygląda równie okropnie, jak się czuje.

– Przepraszam, ale dotarcie tutaj zajęło mi ponad godzinę.

Wydawało się jej, że idzie dwa razy dłużej pustymi, szerokimi ulicami. Buty boleśnie obcierały jej pokiereszowane stopy. Dobrze przynajmniej, że pamiętała o kapeluszu i teraz wachlowała nim zaczerwienioną twarz.

Jake był wyjątkowo niemiły.

– Skoro zdecydowałaś się przychodzić tu na piechotę, powinnaś wziąć to pod uwagę. Pojutrze zgłaszają się klienci na te łodzie i jeśli będziesz spóźniać się codziennie, nie zdążymy ich przygotować.

– Przecież powiedziałam, że przepraszam – zgrzytnęła zębami Phyllida, ściągając niewygodne buty. – Jutro się nie spóźnię.

– Mam nadzieję – odparł chłodno Jake. – Jeśli chcesz utrzymać tę pracę dla Chris, musisz się bardziej starać. Teraz dokończ porządki na „Calypso” a potem przeniesiesz się na „Valli” i „Dorę Dee”.

Z wściekłością złapała wiadro i ruszyła na molo. Miała ochotę powiedzieć Jake’owi, gdzie ma jego pracę, ale wczoraj wieczorem dzwoniła Chris. Miała zmęczony głos i bardzo martwiła się o Mike’a, więc Phyllida nie chciała przysparzać jej dodatkowych kłopotów.

Zdenerwowało ją to, że Chris rozmawiała z Jakiem i entuzjastycznie odniosła się do pomysłu, by Phyll przeprowadziła się do niego.

– Będę czuła się o wiele lepiej, wiedząc, że mieszkasz u niego, zamiast siedzieć sama. To piękny dom, a Jake powiedział, że się tobą zaopiekuje.

Doprawdy? Phyllida odparła Chris, że się zastanowi, ale nie pragnie, być pod czyjąkolwiek opieką, zwłaszcza Jake’a.

Wściekłość pozwoliła jej przeskoczyć przez reling bez obawy, że wpadnie do wody. Szorowanie pokładu okazało się doskonałą terapią na wzburzone nerwy i skończyła pracę w błyskawicznym tempie. Potem nabrała czystej wody do wiadra i przeszła na „Valli”. Nie był to może najzręczniejszy manewr, ale przynajmniej dokonała tego bez niczyjej pomocy.

Czyściła, szorowała i polerowała zawzięcie, wyobrażając sobie, że trze szczotką twarz Jake’a. Marzyła, by móc z równą łatwością wymazać z pamięci ten okropny pocałunek, smak jego warg, dotknięcie rąk, dreszcz podniecenia…

Wspomnienia wracały natrętnie, w najmniej spodziewanych chwilach. Wówczas ze złością brała się ostro do roboty. Czas minął jej przy tym nadspodziewanie szybko.

Kiedy Jake zawołał ją i spojrzała na zegarek, nie mogła wprost uwierzyć, że już dochodzi pierwsza.

– Chodź na lunch – powiedział. – Masz teraz przerwę.

Phyllida otarła czoło wierzchem dłoni. Udało się jej stłumić złość i doszła do wniosku, że obwinianie Jake’a o wszystko było głupie i dziecinne. W końcu to ona spóźniła się prawie o godzinę.

– Nie mam pieniędzy – odparła, prostując zdrętwiałe nogi. – Czy jest tu gdzieś bank, gdzie mogłabym wymienić funty?

– Załatwisz to jutro, kiedy wybierzemy się po zakupy. Dziś ja stawiam. Wyglądasz na kogoś, kto potrzebuje solidnego posiłku. Kiedy jadłaś ostatnio?

– Na śniadanie zjadłam trochę owoców, wczoraj byłam niezbyt głodna – przyznała. – Chyba po raz ostatni miałam coś porządnego w ustach w samolocie.

– Trudno to nazwać przyzwoitym jedzeniem – mruknął Jake. – Pójdziemy do restauracji na przystani.

– Nie mogę iść tak ubrana! – zaprotestowała, pokazując na szorty i podkoszulek. Włożyła je, bo to były jedyne rzeczy nadające się do brudnej pracy. Poza tym była spocona i umorusana.

– Bez paniki. To nie żaden pięciogwiazdkowy lokal – parsknął Jake. Urwał, patrząc, jak dziewczyna zawiązuje sznurkowe sandałki.

Pomimo ciężkiej pracy, żółty podkoszulek i białe szorty prezentowały się dość świeżo i nawet podkreślały jej wdzięki. Phyllida nie upięła włosów w kok, pozwalając, by swobodnie rozsypały się wokół głowy.

– W rzeczywistości – ciągnął dalej, gdy już się wyprostowała – wyglądasz nawet ładnie, o wiele lepiej niż w tym śmiesznym kostiumie. Szykowny miejski wygląd absolutnie do ciebie nie pasuje.

– A właśnie, że pasuje! – sprzeciwiła się natychmiast, dotknięta określeniem „nawet ładnie”. Też ci komplement! – Może nie zwracasz uwagi na strój, ale w mojej pracy wygląd jest niezwykle ważny.

– W takim razie może to nie jest praca dla ciebie.

– Właśnie że jest. – Praca w Pritchard Price była absorbująca, wciągająca, nawet podniecająca. Taka, jaka powinna być praca. Uwielbiała to. – Praca jest najważniejszą częścią mojego życia.

– Rzekłbym raczej, że najważniejszą twoją cechą jest to, że byłaś gotowa pobrudzić sobie ręce przy ciężkiej pracy, byle pomóc swojej kuzynce – powiedział i ruszył wzdłuż mola.

Phyllida patrzyła w ślad za nim w zdumieniu. Stwierdziła, że Jake jest jakiś nieswój. Skąd wzięła się, pomimo zwykłej niechęci, ta nagła nuta podziwu w jego głosie?

Rupert miał zawsze na podorędziu całą litanię komplementów. Co prawda parę razy podejrzewała, że wyrecytował je machinalnie, bo nawet nie spojrzał, w co się ubrała, ani nie skosztował przygotowanych przez nią potraw. O wiele trudniej było zasłużyć sobie na komplement od takiego mężczyzny jak Jake. Być może nie doceniła w pierwszej chwili tego „nawet ładnie”.

Zgodnie z tym, co zapowiadał Jake, restauracja była niezbyt elegancka, za to jedzenie wyśmienite. Usiedli na tarasie, skąd rozciągał się widok na całą przystań, a Phyllida stwierdziła, że jedzenie od dawna jej tak nie smakowało. Kiedy podano miejscowe owoce morza z kruchą sałatą, rzuciła się na nie zachłannie.

Jake z rozbawieniem przyglądał się, jak dokłada sobie kolejną porcję.

– Czy do wszystkiego zabierasz się z taką zajadłością?

Phyllida z zażenowaniem spostrzegła, że zachowuje się w niezbyt dystyngowany sposób.

– Nie miałam pojęcia, że jestem taka głodna – uśmiechnęła się przepraszająco.

– Och, nie chodzi mi wyłącznie o jedzenie. Zwróciłem uwagę, jak dziś pracowałaś. Natarłaś na jacht z taką furią, że bałem się, że przetrzesz kadłub na wylot.

– To dlatego, że… – urwała nagle. Omal nie przyznała się, że myślała o nim przez cały ranek. – Zawsze wierzyłam w zasadę:, Jeśli coś robisz, zrób to porządnie” – wykręciła się w ostatniej chwili. Była to zresztą prawda. Nie cierpiała fuszerki i raczej gotowa była poniechać czegoś, co nie byłoby wykonane bezbłędnie.

– Czyli wszystko albo nic.

– Można to i tak określić – odparła, znów zerkając do talerza. – Pracy na ogół poświęcam się bez reszty.

– No a co z miłością? Czy również angażujesz się w nią bez reszty, czy jesteś zbyt zajęta robieniem kariery?

W głosie Jake’a znów usłyszała odrobinę goryczy i spojrzała na niego z zainteresowaniem. Ściskał szklankę tak mocno, że aż mu pobielały palce. Zielone oczy pociemniały. Gdy zauważył, że mu się przygląda, zmienił wyraz twarzy.

– Czemu o to pytasz?

– Bo zastanawiam się, czy odpowiadasz pewnemu typowi.

– Jakiemu typowi? ^

– Typowi kobiety ogarniętej obsesją na punkcie swej kariery, gotowej zrobić ją za wszelką cenę.

– Co za bzdury! – oburzyła się Phyllida. – Co ty w ogóle wiesz o takich kobietach?

– Wiem sporo. Byłem z taką żonaty przez pięć lat.

Żonaty? Phyllida odłożyła nóż i widelec wstrząśnięta myślą, że Jake żył z inną kobietą, że ją kochał…

– Nie wiedziałam, że byłeś żonaty.

– To doświadczenie, którego wolałbym nie powtarzać. Moja żona kochała swoją karierę bardziej niż mnie.

Phyllida przypomniała sobie chwilę, gdy stwierdziła, że utrata pracy boli ją bardziej, niż zerwanie z Rupertem i niespokojnie poruszyła się na krześle.

– Może pragnęła osiągnąć sukces równie mocno jak ty?

– powiedziała, starając się wejść w skórę żony Jake’a, chociaż niezbyt mogła sobie to wyobrazić. Jego żona musiała być niezwykle stanowcza, a może Jake, niczym typowy mężczyzna, zazdrościł jej sukcesów zawodowych? – Mężczyznom wolno łączyć małżeństwo z karierą. Czemu odmawia się tego kobietom? Przecież też są do tego zdolne.

– Oczywiście, ale tylko do momentu, kiedy praca nie zmienia się w obsesję, a wszystko inne przestaje się liczyć.

– Kapitalne! I mówi mi to mężczyzna, wolący łodzie od kobiet!

– Nie przejmuj się – roześmiał się nagle Jake. – Pozostaje mi jeszcze mnóstwo wolnego czasu, który poświęcam innym zainteresowaniom, z kobietami włącznie.

– To, co robisz w wolnym czasie, niezbyt mnie interesuje – nieszczerze odpowiedziała Phyllida.

– No pewnie, że nie. – Rozbawiony wzrok Jake’a dotknął ją do żywego.

Wbiła wzrok w talerz, lecz prześladowało ją dziwne spojrzenie Jake’a. Czuła się bardzo niepewnie. Raz była przekonana, że jej nie znosi, to znów, że polubił ją na przekór wszystkiemu. Ta rozterka była bardzo męcząca.

Z drugiej strony sama nie wiedziała, co do niego czuje. Nie to, by go nie lubiła, ale zawsze złościli ją mężczyźni niechętnie odnoszący się do robiących karierę kobiet. Sprawę pogarszał fakt, że Rupert okazał się jednym z nich. Jake jednak nie miał żadnych zalet Ruperta. Nie marnował czasu na komplementy, chwilami zachowywał się nieznośnie i wręcz prowokująco, a w dodatku nie krył, że ośmieszyła się na samym początku znajomości. A jednak…

Niechętnie przyznała, że było w nim coś intrygującego. Nie wysilał się, by imponować. Zaczynała się zastanawiać, czy rzeczywiście jest taki, jakim wydawał się jej na dworcu lotniczym w Adelajdzie. Czuł się dobrze w dżinsach i zwykłej koszuli, a spędzanie całego dnia na grzebaniu się w silniku, sprawiało mu wyraźną przyjemność.

Nie tak, zdaniem Phyllidy, powinien się zachowywać właściciel flotylli jachtów, nie wspominając o samolocie i olbrzymim samochodzie terenowym. Od Chris wiedziała, że pieniądze nie są dla niego problemem. Musiał zatem mieć zmysł do interesów, skoro bez wysiłku zarządzał własną firmą i majątkiem Tregowanów w Południowej Australii.

Czemu nie wynajmie sobie kogoś do naprawy silników i do prac biurowych? Skoro nie ma sekretarki, to dlaczego nie kupi sobie przynajmniej telefonu komórkowego, zamiast pędzić do biura przez całe molo? Prawdę mówiąc, Phyllida nigdy nie widziała, żeby biegł do telefonu. Na dźwięk dzwonka spokojnie wycierał ręce w szmatę i niespiesznym krokiem szedł, by podnieść słuchawkę. Zdarzyło się to trzykrotnie i za każdym razem rozmówca czekał cierpliwie, aż Jake się zgłosi.

Kiedy po południu skończyła pracę, czuła się słaba i zmęczona. Jake siedział w biurze, pochłonięty jakimiś rachunkami. Gdy spytała go, czy ma jeszcze coś zrobić, pokręcił głową oświadczając, że na dziś wystarczy.

– Idź do domu – dodał machinalnie.

Phyllida zawahała się. Gdyby miała latający dywan! Niestety, wciąż była bez grosza, a Jake najwyraźniej nie miał zamiaru jej odwozić, tak więc pozostawała jej wędrówka na obolałych stopach. Nieciekawa perspektywa.

Klnąc po cichu własny upór, pożegnała się chłodno, wyprostowała i wyszła.

Ucichł poranny wiatr. Powietrze było gorące i nieruchome. Dokuśtykała do głównej drogi i rozejrzała się. Niewiele samochodów, głównie furgonetek, jechało w przeciwnym kierunku. Ulice również wydawały się puste. Czy ci Australijczycy kiedykolwiek wysiadają z samochodów? Na podwiezienie do miasta nie było co liczyć.

Phyllida westchnęła i ruszyła przed siebie. Nagle przystanęła.

– Co za głupota! – powiedziała głośno i zawróciła w stronę przystani, mola i drewnianego domku Jake’a.

Siedział wyciągnięty na krześle, z nogami na biurku. Na widok Phyllidy odłożył trzymaną w ręku kartkę.

– Zapomniałaś czegoś?

– Nie. – Nie wiedziała od czego zacząć.

– W takim razie, czym mogę ci służyć? – Wiedział doskonale, po co wróciła. Mimo poważnego wyrazu twarzy w zielonych oczach czaił się uśmiech, który zawsze wprawiał ją w zakłopotanie, złość i pragnienie, by uśmiechnął się do niej naprawdę.

Jak zwykle dała upust złości, tak było jej najłatwiej.

– Na początek może przestałbyś być taki złośliwy! – parsknęła. – Doskonale wiesz, czemu wróciłam. A teraz… zanim cokolwiek powiesz, wysłuchaj mnie.

Jake już otwierał usta, ale Phyllida uniosła ostrzegawczo dłoń. Nagle minęła jej cała złość.

– Odrzuciłam twoją propozycję, żeby zamieszkać u ciebie bez żadnych zobowiązań i nie mam prawa prosić, abyś ją ponowił. Byłam uparta, nierozsądna i niegrzeczna od naszego pierwszego spotkania i przyznaję, że jeśli nie mam siły iść do domu, to wyłącznie moja wina. Jeśli jednak dasz się przekonać, że jest mi naprawdę bardzo przykro, że byłam taka niewdzięczna i głupia, czy podtrzymasz swoją wielkoduszną ofertę i pozwolisz, żebym się u ciebie zatrzymała?

Jake zdjął nogi z biurka. Kpiące spojrzenie zamieniło się w nieodgadniony wyraz oczu.

– Nogi muszą cię bardzo boleć – zażartował, lecz w jego głosie zabrzmiała jakaś cieplejsza nutka. Phyllida przypomniała sobie, co stało się poprzednim razem, gdy skarżyła się na obolałe stopy.

– Owszem – odparła niepewnie.

– Ja również jestem ci winien przeprosiny – powiedział nieoczekiwanie Jake. – Wręczenie kubła i pozostawienie własnemu losowi nie było zapewne wymarzonym powitaniem na australijskiej ziemi.

– Niezupełnie – przyznała. – Nie jestem również szczególnie dumna z mojego zachowania tamtej nocy. Na ogól nie płaczę i daję sobie radę. Czy sądzisz, że możemy zapomnieć o wszystkim i udawać, że właśnie się poznaliśmy?

– Nie jestem pewien, czy zdołam zapomnieć o wszystkim – podkreślił z naciskiem, wpatrując się w jej usta. Nie wykonał najmniejszego gestu, ale nagle wspomnienie tamtego pocałunku wypełniło dzielącą ich przestrzeń. – A ty?

Phyllida poczuła, że cała się trzęsie i usiadła. To śmieszne, powtarzała sobie rozpaczliwie. On tylko na ciebie patrzy, nawet cię nie dotknął. Nie ma żadnego powodu, by drżały ci nogi a po skórze przebiegały ciarki. Jeden zwyczajny pocałunek nie może doprowadzać cię na skraj histerii. Musisz wziąć się w garść.

– Jestem gotowa? jeśli i ty jesteś gotów. – Zdumiało ją gardłowe brzmienie własnego głosu. Odchrząknęła. Zachowuję się tak, jakby mnie nikt przedtem nie całował!

– Zgoda, zatem zacznijmy od początku – powiedział Jake i wyciągnął rękę.

On to chyba robi naumyślnie! Czyżby nie wiedział, jak krępuje ją dotyk jego palców, nie czuł, jak drży? Phyllida zmobilizowała całą wolę, ale i tak dziwne uczucie ogarnęło ją od stóp do głów. Przez jedną straszną chwilę pomyślała, że znów chce ją pocałować, lecz Jake tylko spojrzał na ich złączone dłonie.

– W jednym miałaś rację.

– Tak? – wydusiła z trudem.

– Jesteś twardsza, niż się wydaje. Z dużym wysiłkiem przyznałaś się do błędu, lecz jeśli ci to pomoże, zaczynam myśleć, że też myliłem się w stosunku do ciebie.


Phyllida siedziała na werandzie z kieliszkiem wina w dłoni i niewidzącym wzrokiem spoglądała na odbijające się w wodzie światła przystani.

Cieszyła się, że przeprosiła Jake’a, ale atmosfera zamiast się oczyścić, robiła się coraz bardziej napięta.

Obecność Jake’a dokuczała jej boleśnie. Jego palce trzymające butelkę z winem, niespieszne gesty czy ruchy głowy, moc emanująca z jego umięśnionego ciała…

Kiedy czuła, że zaczyna ją to dusić, odwracała wzrok. Jeśli tak dalej pójdzie, nie będzie czym oddychać.

Wszystko powinno być inaczej. Miała nadzieję, iż zdoła udowodnić Jake’owi, że jest chłodna i opanowana. Tymczasem zachowywała się niezręcznie, niczym uczennica na pierwszej randce.

Jake zawiózł ją do domu Chris, żeby mogła zabrać walizkę, a potem wrócili do pięknej, przestronnej willi ulokowanej na szczycie wzgórza nad zatoką. Phyllida polubiła ją, gdy tylko weszła do chłodnych pokoi o lśniących, drewnianych podłogach i szerokich, otwartych na werandę oknach.

Jake doskonale radził sobie w kuchni. Przygotował na werandzie rybę z rusztu i sałatkę, przypominając Phyllidzie, że jest mężczyzną, który sam musi troszczyć się o siebie. Przyglądając się jego twarzy, oświetlonej kinkietem na ścianie obok rusztu, zastanawiała się, czy nadawałby się do szczęśliwego życia rodzinnego.

Kiedyś pewnie był szczęśliwy z żoną, ale teraz, gdy rozczarowany zasmakował na powrót wolności, trudno było wyobrazić go sobie w małżeńskim stadle. Phyllida mimowolnie westchnęła.

Gorączkowo poszukiwała jakiegoś tematu do rozmowy. Jemu najwyraźniej nie przeszkadzała przedłużająca się cisza, ale dla Phyllidy była to istna męka. Wspomniała już coś o rozciągającym się przed nimi widoku, pogodzie, o winie i w końcu doszła do wniosku, że pewnie uważa ją za nudną I przemądrzałą.

Dzwonek telefonu przyjęła z ulgą. Jake przeszedł do sąsiedniego pokoju i z rozmowy zorientowała się, że dzwoni Chris. Cóż, przynajmniej będzie o czym porozmawiać.

– Tak, przekażę jej – usłyszała i Jake odłożył słuchawkę. – To Chris – potwierdził jej przypuszczenia, wracając na taras. – Powiedziałem, że przeprowadziłaś się do mnie, co bardzo ją ucieszyło. Przesyła ci moc serdeczności.

– Jak Mike?

– Wciąż na oddziale intensywnej terapii, ale odzyskał już przytomność, co jest dobrym znakiem. Chris miała o wiele weselszy głos.

– Czy wiadomo, jak długo pozostanie w szpitalu?

Jake usiadł obok niej i popatrzył w zamyśleniu na przystań.

– Jeszcze nie. – Spojrzał na Phyllidę. – Wygląda na to, że będziesz musiała zostać tu dłużej, niż przypuszczałaś.

– Och!

– Niezbyt udały ci się te wakacje, prawda?

– Nie o to chodzi – powiedziała niechętnie, zaniepokojona jego bliskością.

Wystarczyło, by uniosła spoczywającą na oparciu wiklinowego fotela dłoń i przesunęła ją o kilka centymetrów w lewo, by go dotknąć. Na tę myśl poczuła mrowienie w koniuszkach palców. Złożyła obie ręce na podołku, w obawie, że mogłaby niechcący wykonać taki gest.

– Miałam na myśli ciebie. Pewnie nie spodziewałeś się, że utknę u ciebie na dłużej.

Jake odwrócił się w jej stronę.

– Muszę przyznać, że tego się nie spodziewałem…

W ciszy, która teraz nastąpiła, Phyllida odwzajemniła jego spojrzenie. Nie chciała na niego patrzeć, nie chciała, by wewnętrzne drżenie narastało w niej aż do pulsującego, gorącego rytmu, nie chciała, by zauważył, że pod uporem, dumą i niezależnością jest delikatna i bezbronna. Nie mogła oddychać, wykonać żadnego ruchu i jedynie wpatrywała się w niego bezradnie.

– Ale nie ma problemu – ciągnął cicho Jake. – Dom jest olbrzymi i możesz zostać, jak długo zechcesz.

– Dziękuję – szepnęła Phyllida, wypuszczając resztkę powietrza z płuc.

Nadludzkim wysiłkiem dźwignęła się na nogi, poważnie zaniepokojona własnym dziwnym zachowaniem i przemożną chęcią dotknięcia Jake’a. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, rozumiała jednak, że jeśli nie pójdzie sobie teraz, zrobi coś, czego będzie gorzko żałowała.

Ku jej przerażeniu, Jake wstał również.

– Dokąd idziesz?

– Myślałam, że… to znaczy… chciałam napisać parę listów – plątała się Phyllida.

– Do narzeczonego? – spytał ostro.

– Narzeczonego? – Ze zdumienia stanęła jak wryta.

– Chris wiele mi o tobie opowiadała. Dowiedziałem się mnóstwa rzeczy o jej angielskiej kuzynce, o tym, jaką ma odpowiedzialną pracę, elegancko urządzone mieszkanie i że zaręczyła się z pewnym elegancikiem.

Gdyby nie znała Jake’a, gotowa byłaby przysiąc, że pod tym kpiącym tonem kryje się zazdrość.

– Tyle mówiłaś mi o swojej pracy, a nie powiedziałaś ani słówka o tym, że jesteś zaręczona. Dlaczego?

– Nie poruszaliśmy tego tematu – odparła niepewnie. Mogła wyznać, że nie zamierza poślubić Ruperta, ale coś podpowiadało jej, że lepiej udawać, że wciąż jest zaręczona.

– O problemach uczuciowych rozmawialiśmy nie dalej, jak podczas lunchu. Może nie kochasz już swego narzeczonego?

– Oczywiście, że go kocham – powiedziała wyniośle, zadowolona, że powróciła atmosfera wzajemnej niechęci. O wiele lżej było kłócić się z Jakiem niż kontemplować rysy jego twarzy. – Rupert jest kimś szczególnym w moim życiu I nie zamierzam rozmawiać na jego temat.

– Rupert? – zadrwił Jake, przedrzeźniając jej angielski akcent. – Naprawdę ma tak na imię?

– Nie podoba ci się imię Rupert? – uniosła się.

– Jest takie… angielskie.

– Być może to umniejsza jego wartość w twoich oczach, ale ja jestem przeciwnego zdania. Jeśli zapomniałeś, łaskawie przypominam ci, że ja również jestem Angielką.

– Trudno tego nie zauważyć. To widać, zanim jeszcze otworzysz usta. Unosisz zaczepnie głowę i spoglądasz na mnie z góry!

– W takim razie zapewne przyznasz, że Rupert i ja doskonale do siebie pasujemy.

– Czy ja wiem? Rzekłbym raczej, że potrzebujesz mężczyzny silniejszego psychicznie od ciebie, a o takich dziś niełatwo.

Wściekłość ogarnęła Phyllidę, choć przed chwilą umierała ze strachu.

– A skąd wiesz, jaki jest Rupert?

– No cóż, gdybyś była moją narzeczoną, nie pozwoliłbym ci samotnie włóczyć się po Australii. Wolałbym mieć cię na oku.

– A może Rupert mi ufa? – powiedziała słodziutko Phyllida. – Może podziwia moją niezależność, na co ty się nie zdobyłeś w stosunku do swojej żony.

Był to cios poniżej pasa. Jake zmrużył oczy, ale nie zrezygnował z walki.

– A więc ufa ci, co? Ciekawe, czy byłby równie spokojny, gdyby wiedział, że mieszkasz teraz ze mną?

Phyllida w głębi duszy podejrzewała, że gdyby nadal byli zaręczeni, Rupert szalałby z zazdrości, ale nie zamierzała mówić o tym Jake’owi.

– Oczywiście. Zamierzam napisać mu, gdzie mieszkam i jaki jest mój gospodarz, co w zupełności wystarczy, żeby był zupełnie spokojny i wcale się o mnie nie martwił.

Powinna była szybciej się połapać. Gdyby nie była taka przerażona, że zachowuje się jak spłoszona uczennica, nie wpadłaby w gniew. Wówczas być może nie ośmieliłaby się drwić z Jake’a, który z niewiadomych przyczyn wściekł się niemal tak mocno, jak ona.

– To będzie wyjątkowo nudny list – parsknął, zbliżając się do niej.

Phyllida próbowała schować się za stół, ale krzesło zagrodziło jej drogę i utknęła przyparta do poręczy werandy.

– Nie chcemy, żeby Rupert sądził, że kiepsko się bawisz w Australii, prawda? – Ujął jej twarz w obie dłonie i niczym koneser podziwiający dzieło sztuki, przesunął kciuki po policzkach dziewczyny. Uśmiechnął się. – Myślę, że możemy zająć się czymś bardziej podniecającym od pisania listów.

Phyllida nie zdążyła nic odpowiedzieć. Jake zamknął jej usta długim, namiętnym pocałunkiem. Złość natychmiast ustąpiła, zmieniając się w nieoczekiwany przypływ namiętności, który obojgu zawrócił w głowie.

Jake uniósł nieco głowę i popatrzył na Phyllidę, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Spoglądała na niego w oszołomieniu, równie jak on zdumiona eksplozją uczuć wywołaną zetknięciem się ich warg. Całe ciało dziewczyny płonęło pod wpływem tego niebezpiecznego doznania. Z jednej strony bała się swej żywiołowej reakcji; z drugiej tego, że Jake przestanie ją całować.

Przez długą chwilę stali w bezruchu, przyglądając się sobie nawzajem, potem uścisk Jake’a osłabł. Na myśl, że teraz odejdzie, Phyllida poczuła rozczarowanie i przytuliła się do niego, zapominając o całej złości.

Usta dziewczyny miękko poddawały się wargom Jake’a. Oboje rozkoszowali się wzajemnym smakiem, wspólnym oddechem, uściskiem.

Phyllida objęła go mocno. Miał takie silne ciało. Przez cienki materiał koszuli czuła twarde mięśnie. W kręgosłup wpijała się jej balustrada werandy, ale nie zwracała na to uwagi. Jakiś głos podpowiadał jej, by przestała, zanim zabrnie za daleko, lecz zagubiła się w ogarniającym ją uczuciu rozkoszy.

Jake bardzo powoli podniósł głowę. Oczy błyszczały mu z podniecenia, kiedy ostrożnie odsuwał od siebie Phyllidę.

– Przekaż Rupertowi serdeczne pozdrowienia ode mnie – rzekł zduszonym głosem. – Jest albo bardzo odważnym człowiekiem, albo wyjątkowym idiotą, skoro puścił cię samą!

Odwrócił się i bez słowa wszedł domu.

Загрузка...