Rozdział 6

Przez trzy następne tygodnie nie wracali do tego pocałunku. Pierwszej nocy Phyllida wstrząśnięta swoim własnym zachowaniem nie mogła długo zasnąć. Jak mogła się na to zgodzić? Czemu sama pozwoliła sobie na tak żarliwe przyjęcie pocałunku?

Płonęła ze wstydu, rozpamiętując to wszystko. Wciąż czuła dreszcz podniecenia, gdy Jake brał ją w ramiona, ciepło jego natrętnych warg i czerpaną z tego rozkosz.

Gdyby nie to, całą swoją złość skierowałaby przeciwko Jake’owi. O ile łatwiej byłoby go oskarżyć… Jednak nie potrafiła zapomnieć, jak jej ciało zachowywało się pod jego dotknięciem, jak wpiła się w jego usta. Za to Jake nie mógł być odpowiedzialny…

Phyllida miała wiele wad, ale nie była hipokrytką. Wiedziała, że sama nie jest bez winy. To złościło ją najbardziej. Po nocnych przemyśleniach doszła do wniosku, że zamiast robić mu awanturę, lepiej zlekceważyć całe to wydarzenie. Zachowa się chłodno i uprzedzająco grzecznie, a przy odrobinie szczęścia Jake pomyśli, że jej namiętność zrodziła się wyłącznie w jego wyobraźni.

W ciągu następnych tygodni mieli mnóstwo pracy. Phyllida wypisywała długie listy zakupów, sortowała zaopatrzenie dla łodzi i spędzała wiele godzin w kuchni, przygotowując potrawy do odgrzania przez załogi. Jake rzadko jej w tym przeszkadzał, więc przyjęła, że zapomniał o pocałunku.

Nieco trudniej było zachować spokój podczas pracy na przystani. Czyściła łodzie, wysyłała foldery, odpowiadała na telefony i segregowała zapasy, ale nawet w natłoku zajęć nie potrafiła obojętnie znosić wszechobecnego Jake’a.

Bez przerwy kręcił się obok niej, równie zapracowany jak Phyllida, jednak robił wszystko z irytująco powolną wprawą. Nie mogła się oprzeć myśli, że w przeciwieństwie do niego, miota się w gorączkowym pośpiechu.

Następnego ranka po pocałunku nie wiedziała, jak ma się zachować, ale Jake udawał, że nic się nie stało. Nadal traktował ją z lekkim rozbawieniem. Nawet jeśli serce Jake’a zabiło mocniej na jej widok – jak to przytrafiało się bezustannie Phyllidzie – nie dawał niczego po sobie poznać.

Z goryczą stwierdziła, że przychodzi mu to bez wysiłku. Dla niej było to o wiele trudniejsze. Owszem, była nawet dumna ze swego opanowania, ale Jake nie zwracał na to uwagi. Zdenerwowana, że nie potrafi wywrzeć na nim wrażenia, próbowała rozładować napięcie, czyszcząc łodzie.

Kiedy mijały dni i stawało się coraz bardziej oczywiste, że Jake nie zamierza jej całować, zawstydzenie powoli ustępowało, a wraz z nim chłodne zachowanie. Czasem zapominała o wszystkim, a wtedy rozmawiali i śmiali się wesoło do chwili, gdy spojrzała przypadkowo na jego usta lub ręce.

Powoli pokochała codzienne życie przystani, kołyszące się łodzie, śpiew wiatru i ostre słońce. Polubiła swobodę, z jaką zachowywali się żeglarze, którzy przybijali, by pogadać z Jakiem. Zazdrościła im lekkości, z jaką wskakiwali na jachty I rozwijali żagle, gdy z powrotem wyruszali w morze.

Byli mili i zabawni, lecz czuła, że nie należy do ich grona. Nie umiała rozmawiać o stawaniu na wiatr, halsowaniu czy dryfowaniu. Nie znała się na spinakerach, genuach i fokach. Bez przerwy podpadała Jake’owi, nazywając koje łóżkami, takielunek sznurkami, schowki szafkami, a kiedy skompromitowała się kompletnie, myląc bukszpryt ze sterem, doszła do wniosku, że czas najwyższy pogłębić swoją wiedzę na ten temat.

Kiedy następnym razem Jake wziął japo zakupy, wymknęła się i kupiła sobie podręcznik żeglarstwa dla początkujących, postanawiając udowodnić, że nie jest wcale taka głupia. Próbowała uczyć się po cichu, ale bez praktyki nie miało to większego sensu. Całe dnie spędzane na jachtach nauczyły ją jedynie, jak w ciągu tygodnia można zapaskudzić łódź.

– O, Phyllida, dziewczyna, której właśnie szukam – powiedział pewnego dnia, gdy weszła do biura z naręczem brudnej bielizny. – Mam łączność z „Valli”. Odkryli pudło pełne koperku i nie wiedzą, co z tym zrobić.

Phyllida rzuciła tobół na krzesło.

– To dla ozdoby – odparła zdumiona pytaniem.

– Ozdoba? – Jake złapał się za głowę. – Że też na to nie wpadłem!

– Cóż, wydawało mi się to oczywiste – obraziła się Phyllida.

– Ale nie dla czterech mężczyzn, którzy wybrali się na kilka dni na ryby – rzekł złośliwie Jake. – Czy nie mówiłem ci, że wystarczy im mnóstwo piwa, trochę chleba i ziemniaków?

– Tak też zrobiłam, ale skoro wspomniałeś, że będą jedli ryby, pomyślałam, że ładnie byłoby ugarnirować je koperkiem.

– Phyllido, ci faceci nie są zainteresowani artystycznym przyozdabianiem talerzy. Nie zaopatrujemy pięciogwiazdkowych restauracji. Podczas rejsu potrzeba tylko dużo pożywnego jedzenia. Czy tak samo zadbałaś o pozostałe jachty?

– Owszem – broniła się Phyllida. – Koperek pasuje do ryby. Zresztą nie muszą nim posypywać ryby. Wystarczy posiekać, zmieszać z majonezem i…

– Daruj sobie przepis. – Jake uniósł rękę i odwrócił się w stronę radia. – „Valli”, tu Sailaway. Potwierdzono załadunek koperku. Phyllida twierdzi, że możecie zmieszać go z majonezem albo dodać do ryby. Odbiór.

Po chwili ciszy, w głośniku rozległ się rozbawiony głos:

– Zastosujemy się. Jeśli ta twoja Phyllida przygotowała wczorajszą kolację, powiedz jej, że była wyśmienita. Szkoda, że nie zamówiliśmy jedzenia na cały rejs. „Valli” bez odbioru.

Jake odłożył mikrofon i pokręcił głową.

– Garnirowanie potraw. I co jeszcze? Koktajle i tartinki?

– To świetny pomysł – ucieszyła się Phyllida. – Moglibyśmy…

– W żadnym wypadku – przerwał jej Jake surowo, choć oczy mu się śmiały. – Moja reputacja może wytrzyma plotki o koperku, ale nie ma mowy o kanapkach. Czy chcesz, żebym się stał pośmiewiskiem w kręgu żeglarzy?

– Wygląda na to, że do niczego się nie nadaję – westchnęła zasmucona.

– Nie poznaję cię, Phyllido – droczył się Jake. Odsunął krzesło i wstał. – Co się stało z twoim uporem? Przysięgałaś, że udowodnisz, że jesteś twardsza, niż przypuszczam i dopięłaś swego. – Uśmiechnął się lekko. – Pracowałaś ciężko przez ostatnie trzy tygodnie. Słyszałaś, co mówili ludzie z „Valli” i nie jest to pierwsza pochwała twojej kuchni. Myślałem, że nie dasz sobie rady, ale myliłem się.

Phyllida stała spokojnie, ale serce biło jej gwałtownie, a po całym ciele rozlała się fala ciepła.

Atmosfera stała się coraz bardziej napięta. Jake postąpił krok w jej stronę i… rozległo się głośne pukanie do drzwi. W progu stanął olbrzymi, brodaty mężczyzna.

– Jake, nic nie mówiłeś, że masz nową asystentkę.

– Rod! – Jake z trudem opanował się i podał rękę przybyszowi. – Nie spodziewałem się ciebie tak wcześnie.

– Dostałem się na wcześniejszy lot – odparł mężczyzna, przyglądając się Phyllidzie z nie ukrywanym zainteresowaniem. – Nie przedstawisz nas sobie?

– Phyllido, to jest Rod Franklin. – Jake czynił to z wyraźną niechęcią. – Będzie szyprem na „Persephone” dla załogi, która przybywa jutro. Rod, to Phyllida Grant.

Opowiedział Rodowi o wypadku Mike’a i o tym, jak Phyllida musiała zastąpić Chris.

– Tym gorzej dla Mike’a – powiedział Rod, podając dziewczynie masywną dłoń. Miał wesołe, niebieskie oczy.

– Tym lepiej dla nas. Dużo żeglowałaś?

– Phyllida wciąż uczy się odróżniać dziób od rufy – skłamał złośliwie Jake. Spojrzał na nią i dziewczyna szybko wyrwała dłoń z uścisku Roda.

Rozzłoszczona własną reakcją uśmiechnęła się promiennie do przybysza.

– Bardzo chciałabym się nauczyć żeglować.

– Nie ma sprawy. Moja załoga zjawi się dopiero jutro po południu. Mogę zabrać cię z samego rana.

– Mamy mnóstwo roboty – wtrącił z ponurą miną Jake.

– Cóż – odparł Rod, spoglądając na nich w zdumieniu.

– To może innym razem.

– Czekam z niecierpliwością. – Tym razem Phyllida ubiegła Jake’a.

– Nigdy nie mówiłaś, że chcesz się uczyć żeglarstwa – zaatakował ją, gdy Rod wyszedł z biura.

– Bo nigdy mnie nie spytałeś – odcięła się, wrzucając tobół do worka na brudną bieliznę. Ciepła atmosfera, która wytworzyła się pomiędzy nimi przed przybyciem Roda, zniknęła zastąpiona starą wrogością. Choć Jake przyznał, że mylił się w stosunku do niej, najwyraźniej nie przestał traktować jej jak niewolnicy. – Nie martw się. Pamiętam, że jestem tu, by pracować, a nie dla przyjemności.

Rod, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, miał nocować w domu Jake’a. Był wręcz zachwycony, kiedy dowiedział się, że Phyllida też tam mieszka. Okazał się wspaniałym kompanem. Jak z rękawa sypał ciekawymi historyjkami i chociaż większość z nich wiązała się z żeglarstwem, bardzo podobały się Phyllidzie. Tylko Jake był w złym humorze.

Uparł się, że zabierze wszystkich na obiad, twierdząc, że Phyllida wystarczająco dużo czasu spędzała ostatnio w kuchni, lecz jej radość osłabła, gdy dowiedziała się, że zaprosił jeszcze kogoś.

Zmarkotniała do reszty, kiedy tym kimś okazała się wysoka, posągowo zbudowana blondynka o imieniu Val. Jake wybrał ją jako kontrast dla Phyllidy. Val przypominała nieco Chris. Z tym, że brakowało jej ciepła i poczucia humoru kuzynki.

Val była również doświadczoną żeglarką, brała udział w regatach Sydney-Hobart jako członkini żeńskiej załogi. Widać też było, że jest zainteresowana Jakiem, choć ten udawał, że niczego nie zauważa.

Phyllida doszła do smutnego wniosku, że Val byłaby bardziej w typie Jake’a niż ona, co wprawiło ją w ponury nastrój.

Wymówiwszy się od rozmowy, obserwowała podejrzliwie Jake’a. Pochylając głowę w stronę Val, słuchał uważnie relacji o warunkach pogodowych panujących na Bass Strait. Phyllida wodziła wzrokiem po jego twarzy, wpatrując się w kuszącą opaleniznę. Palce zadrżały jej na myśl, że mogłaby dotknąć jego policzków.

Jake, podchwytując jej nastrój, spojrzał na nią swymi zielonymi oczami, a Phyllidę coś ścisnęło za serce. Odwrócenie wzroku od Jake’a wymagało od niej dużego wysiłku. Val, widząc, że Jake przestał się nią interesować, zmierzyła Phyllidę nienawistnym spojrzeniem. Dziewczyna uśmiechnęła się do swej rywalki i odwróciwszy się w stronę Roda, przez resztę wieczoru skupiła się wyłącznie na nim.

Rod był jedynym, który się dobrze bawił. Nie ukrywał, że podoba mu się Phyllida. Schlebiał jej, co irytowało Jake’a. Val, potrząsając burzą blond włosów, usiłowała nawiązać do żeglarstwa, ale Jake zajął się tymczasem Phyllida. Dziewczyna doszła do wniosku, że o to jej właśnie chodziło.

Rod odpłynął następnego popołudnia, a przez kilka następnych dni Jake i Phyllida unikali siebie nawzajem. Jake wychodził wieczorami, nie mówiąc dokąd. Phyllida wyobrażała sobie, że wspólnie z Val natrząsają się z głupiutkiej Angielki, która nie odróżnia dziobu od rufy i nie potrafi zawiązać najprostszego węzła.

Siedziała wieczorami w domu, czując się bardzo samotna, i nawet nie pocieszyły jej wieści od Chris i Mike’a. Chris sądziła, że wróci za dwa tygodnie i wtedy Phyllida będzie mogła zacząć swoje wakacje. Koniec z czyszczeniem, szorowaniem i gotowaniem.

Phyllida usiłowała wzbudzić w sobie entuzjazm podczas rozmowy z kuzynką, ale kiedy odłożyła słuchawkę, ogarnął ją smutek. Koniec sprzątania oznaczał koniec życia na przystani.

Koniec obecności Jake’a.

Żeby czymś wypełnić czas, przesiadywała w kuchni, przygotowując kolejne zestawy potraw dla załóg jachtów. Dzięki temu nie wychodziła na werandę, kojarzącą się jej z pocałunkiem. Jedzenie gotowało się, a ona rozkładała na kuchennym stole podręcznik żeglarstwa i za pomocą sznurka do bielizny ćwiczyła wiązanie węzłów marynarskich na oparciu krzesła.

Pewnego wieczoru zmagała się z węzłem przesuwnym, gdy Jake wszedł niespodziewanie do kuchni. Wrócił z Adelajdy i miał na sobie dobrze skrojone ubranie, co przypomniało Phyllidzie ich pierwsze spotkanie. Całymi tygodniami widywała go w wypłowiałych podkoszulkach i dżinsach, a teraz przypomniała sobie, że Jake jest bogatym przedsiębiorcą.

Pospiesznie wcisnęła podręcznik pod książkę kucharską i zajęła się garnkami.

– Wcześnie wróciłeś – powiedziała bez tchu, zastanawiając się, czemu w jego obecności oddychanie przychodzi jej z takim trudem. Powinna się już do niego przyzwyczaić! – Spodziewałam się ciebie o wiele później.

– Nie spotkałem na szczęście żadnej Angielki z olbrzymią walizką – odparł. – To usprawniło całą podróż.

– Niezbyt się ubawiłeś. – Phyllida zaczepnie wysunęła podbródek.

– Niezbyt – rzekł niechętnie. – W samolocie było bardzo pusto bez ciebie. – Podsunął sobie krzesło, rozluźnił krawat i usiadł. Nachmurzył się, widząc, że Phyllida jest wciąż w fartuszku. – Nie musisz pracować wieczorami, mamy trochę luzu.

– Nieważne – odpowiedziała, zastanawiając się, czy się nie przesłyszała. Czyżby Jake stęsknił się za nią? – Gotuję na zapas, żeby Chris miała mniej pracy po powrocie.

– Rozumiem… – zawahał się. – Czy orientujesz się, kiedy Mike wyjdzie ze szpitala?

– Chyba za dwa tygodnie. Chris dzwoniła dziś wieczorem.

– Dwa tygodnie – powtórzył obojętnym tonem Jake. – To wspaniała wiadomość.

– Tak – zgodziła się bez przekonania.

– Pewnie nie możesz się już doczekać wakacji.

– Tak.

Po chwili krępującej ciszy Jake spojrzał na nią, jakby chciał coś dodać, ale rozmyślił się. Sięgnął do oparcia krzesła.

– Co to?

– Nic takiego. – Phyllida chciała schować podręcznik żeglarstwa, jednak Jake był szybszy. Wyciągnął go spod książki kucharskiej, popatrzył na okładkę i uniósł kąciki warg.

– Odrabiasz lekcje?

– Pomyślałam sobie, że warto przećwiczyć kilka węzłów.

– A to niby, co jest? – zapytał, spoglądając na węzeł.

– Przesuwny.

Jake uśmiechnął się, a Phyllidzie serce podeszło do gardła.

– Ta plątanina ma być według ciebie węzłem przesuwnym?

– Pomyliłam się – tłumaczyła Phyllida. – Instrukcje są takie zawiłe, że ciężko się w nich połapać.

– Bzdura. Węzeł przesuwny jest niezwykle prosty. Siadaj, pokażę ci. – Zaczął rozsupływać sznurek.

Usiadła naprzeciwko, tak stawiając krzesło, by nie stykali się kolanami.

– Zobacz, tu zawijasz, przeciągasz tędy pod spodem i gotowe.

Phyllida nie mogła się skupić na sznurku. Przyglądała się wprawnym palcom, przypominając sobie ich dotyk na twarzy.

– Łatwe, prawda?

Skinęła głową.

– Teraz ty, spróbuj. – Wręczył jej sznurek.

Wzięła go drżącymi dłońmi, niezdolna myśleć o niczym innym, prócz ogarniającej ją nagłej fali pożądania. Zaczęła coś splatać, ale Jake cmoknął z niezadowoleniem i zabrał jej sznur.

– Co za bałagan! Zacznij od nowa.

Tym razem prowadził jej palce. Phyllida odczuwała jego dotknięcia jak serię drobnych, elektrycznych wstrząsów, co zatykało jej dech w piersiach. Zamiast skupić się na sznurze, znów wpatrywała się uważnie w jego palce.

– Rozumiem – wydusiła, gdy cierpliwie, krok po kroku pokazywał jej, jak zawiązać węzeł. Ku jej uldze, Jake rozparł się w krześle.

– Węzły bez praktyki morskiej nie są zbyt przydatne. Najwyższy czas, żebym zabrał cię na żagle. Co powiesz o kilkudniowym rejsie na „Ali B”?

– Nie jesteś zbyt zajęty? – spytała, pamiętając, jak zgasił zapał Roda.

– To było w zeszłym tygodniu – odparł, unikając jej wzroku. – Przez parę dni nie będziemy mieli żadnych łodzi do obsługi, a nasłuch radiowy mogę prowadzić na pokładzie „Ali B”. Zresztą, obiecałem Chris, że się tobą zajmę. – Zerknął jej w oczy z dziwnym uśmieszkiem. – Chociaż radzisz sobie sama…

– Owszem. – Tym razem nie zabrzmiało to równie buńczucznie jak zwykle. – Bardzo bym chciała, chociaż nie wiem, czy… sobie poradzę.

– Musisz spróbować, żeby się przekonać – powiedział wstając. – A to nie powinno być zbyt trudne, nawet dla ciebie.

Phyllida stała na molo, szczelnie owijając się kamizelką ratunkową. Błękitne niebo cieszyło jej oczy, lecz niepokoił ją gwiżdżący w uszach wiatr. Jake ładował rzeczy do łodzi. Żeglujące w zasięgu wzroku jachty nachylały się pod zastanawiającym kątem. Nagle cały ten pomysł przestał się jej podobać.

– A może posprzątałabym biuro? – spytała, gdy Jake gestem zapraszał ją na pokład.

– Myślałem, że chcesz się nauczyć żeglować.

– Przypomniałam sobie nagle, że nie jestem sportsmenką – powiedziała, obserwując pochylone łodzie. – Czy to będzie bezpieczne? Okropnie wieje.

– Wieje? Skądże. Ledwo dmucha – zniecierpliwił się Jake, więc niechętnie weszła na pokład. – Idealne warunki do żeglowania.

– A jeśli okaże się, że cierpię na morską chorobę?

– Jeśli zrobi ci się niedobrze, pamiętaj, żebyś wybrała właściwą burtę – odparł niezbyt zachwycony taką perspektywą Jake i uruchomił silnik.

Odbił od mola, manewrując „Ali B” z właściwym sobie spokojem. Phyllida usiadła, czując się obco w świecie sklarowanych lin, opuszczonych żagli i luźnego bomu, co jej zdaniem bardzo przeszkadzało w przepływaniu obok desek z żaglem, narciarzy wodnych, rybackich pontonów, o małych żaglówkach, motorówkach i innych jachtach nie wspominając. Zamknęła mocno oczy, czekając, aż z kimś się zderzą, ale Jake sterował pewnie.

Kiedy znaleźli się na otwartych wodach, wiatr wzmógł się jeszcze. Jake powiedział Phyllidzie, jak podnieść grota i foka, co udało się jej z dużym wysiłkiem, choć poddawał jej wolną ręką płótno żagla.

– Jestem za słaba – poskarżyła się, siadając obok niego. Kurczowo złapała się relingu, gdy wiatr, wypełniając żagle, pchnął jacht przez spienione fale.

Jake zerknął na Phyllidę. Włosy miała rozwiane, twarz zaczerwienioną od wysiłku, lecz oczy błyszczały jej z podniecenia.

– Przyzwyczaisz się – powiedział pocieszająco.

Następna lekcja była o wiele mniej udana. Jake polecił jej poluzować foka.

– Po co? – spytała.

– Ponieważ chcę zrobić zwrot.

Spojrzała na rozciągający się przed nimi bezmiar wód.

– Jaki zwrot? Po co?

– Chcę popłynąć innym kursem – westchnął.

– A ten jest niedobry?

– Posłuchaj, to jest jacht, a nie klub dyskusyjny – parsknął ze złością. – Kapitan podejmuje decyzje, a załoga, w tym przypadku ty, wykonuje je bez gadania.

– To niesprawiedliwe! Dlaczego załoga nie ma nic do powiedzenia?

– Ponieważ, zanim by coś uzgodnili, okręt dawno rozbiłby się o skały. W razie zagrożenia nie będę miał czasu spytać cię, czy zgadzasz się, by bom wyrzucił cię za burtę albo czy nie zakręciło ci się w głowie, bo moglibyśmy wpaść, na przykład na tankowiec. Jeśli chcesz żeglować, musisz się nauczyć szybko wypełniać rozkazy.

– Gdybym chciała, żeby ktoś mną rządził, mogłam wstąpić do armii – burknęła Phyllida, ale posłusznie poluzowała foka.

Żagiel załopotał gwałtownie, kiedy zmieniali kurs, a potem Jake krzyknął, żeby wybrała szoty z drugiej strony. Phyllida miotała się po kokpicie, gubiąc w pośpiechu uchwyt kołowrotu. Po paru manewrach Jake był wyraźnie zdegustowany.

– Jakbym miał młodego słonia na pokładzie! – zawołał, gdy wpadła na niego po raz kolejny, omal nie zbijając go z nóg.

– Nie jestem przyzwyczajona do działania w takim przechyle – zauważyła Phyllida, gramoląc się na nogi. Jedną ręką trzymała rękojeść kołowrotu, drugą ściskała reling. Jake miał dość długie nogi, by zaprzeć się o drugą burtę.

Minęli Boston Island i obrali spokojniejszy kurs. „Ali B” z uniesionym dziobem sunął lekko po falach, zostawiając za sobą spieniony odkos. Wiatr wypełnił żagle, a jacht wyprostował się i Phyllida mogła usiąść obok Jake’a, podziwiając błękit wód.

Minęło jej zdenerwowanie, zapomniała o lęku przed morską chorobą i cieszyła się obecnością Jake’a, który wydawał się odprężony.

Twarz częściowo przesłaniał mu kapelusz, ale dziewczyna spoglądała na jego policzki i usta. Widziała już, jak z wprawą prowadzi awionetkę i samochód, ale tu wydawał się być w swoim żywiole.

Ze zdumieniem stwierdziła, że Jake jest po prostu szczęśliwy, tak jakby stał się częścią nieba, morza, słońca i wiatru.

A ona? Wątpliwości rzuciły cień na jej dobry nastrój niczym chmury przesłaniające słońce. Ona była dziewczyną z miasta. Jej żywiołem były tłoczne ulice, winiarnie, zaciszne salony, wszystko doskonale odizolowane od natury.

Czemu zatem czuje się szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu? Odkąd dostała na święta zdjęcie Chris, morze i słońce przyzywały ją. Marzyła, by się tam znaleźć i to życzenie wreszcie się spełniło.

Woda, promienie słońca i wiatr głaszczący jej policzki rozwiały wszelkie wątpliwości. Phyllida, zapominając o przyszłości i przeszłości, dała się unieść chwili, szumowi fal, błękitowi nieba i morza.

Piana z odkosu wyższej fali trysnęła jej w twarz i dziewczyna poczuła na policzkach drobinki słonej wody. Mocniej ujęła rękojeść kołowrotu i uśmiechnęła się do Jake’a. Odwzajemnił uśmiech. Patrzyła na zapierające dech w piersiach usta mężczyzny, na jego białe zęby. W jej sercu radość wezbrała niczym szampan w kieliszku. – Spójrz.

Za nimi w kilwaterze jachtu pląsał delfin.

Przejęta odwróciła głowę, obserwując wysmukły, szary grzbiet wynurzający się z fal, błysk oka i absurdalny uśmiech stworzenia. Nagle wokół pojawiły się jeszcze trzy ciekawskie delfiny, zaintrygowane jachtem. Wydawało się, że bez wysiłku wyrzucają swoje ciała wysoko ponad wodę i śmieją się do nich.

Phyllida poczuła się, jakby dostała niespodziewany prezent. Delfiny niosły w sobie jakąś magię wdzięku i radości, a gdy w końcu zniknęły równie niespodziewanie, jak się pojawiły, pozostawiły po sobie atmosferę zauroczenia.

Wiatr przycichł, kiedy zakotwiczyli w pustej zatoce przy Reevesby Island. Była to jedna z największych wysp w grupie Sir Joseph Banks o piaszczystym, ciągnącym się aż po horyzont brzegu postrzępionym szmaragdowymi zakolami. „Ali B” stał na głębszej wodzie, gdzie błękit morza mieszał się z zielenią piaszczystego dna.

Jake opuścił z jednej burty drabinkę sznurową, zdjął słomkowy kapelusz i zarzucił wędkę.

Phyllida zazdrościła mu spokoju. Przez ostatni miesiąc pracowała tak ciężko, że zapomniała już, jak to jest, gdy siedzi się bez ruchu, rozkoszując się spokojem. Usiłowała zabrać się do pisania listu, ale skończyła na słowie „Kochany”.

Nie mogła się zdecydować, do kogo ma napisać. Przyjaciele w Anglii jawili się jej jako szereg bezbarwnych, zabieganych i zmarzniętych postaci, podczas gdy ona pod koniec stycznia zażywa słonecznych kąpieli, siedząc w ciszy zmąconej jedynie przez plusk fal i krzyki mew.

Nagle zapragnęła pomalować paznokcie u nóg na jaskrawoczerwony kolor. Wysunąwszy język w skupieniu nakładała lakier, lecz coś sprawiło, że podniosła głowę. Jake obserwował ją z niedowierzaniem, rozbawieniem, irytacją i czymś jeszcze, co zaparło jej dech w piersiach – O co chodzi? – spłoszyła się.

– O nic – odparł, odwracając wzrok. – Zupełnie o nic.

Phyllida speszyła się tak bardzo, że schowała lakier do torby. Gdy paznokcie już wyschły, odłożyła podręcznik, papeterię i wyciągnęła się na pokładzie.

Kiedy podniosła głowę, Jake był w kabinie i rozmawiał przez radio z załogami pozostałych jachtów. Głęboki tembr jego głosu wibrował pod pokładem, tak że mogła wyczuć drżenie desek. Otworzyła oczy i zobaczyła wznoszący się nad głową maszt.

– Umiesz już odpoczywać – odezwał się Jake, wychodząc z kabiny. – Ale i to robisz z właściwą sobie przesadą.

Phyllida podniosła się niechętnie. Uśmiech Jake’a łagodził sarkastyczny ton wypowiedzi. Wiatr ucichł do reszty, a słońce, chyląc się ku zachodowi, straciło ostry blask.

– Chodźmy rozprostować nogi na plaży – zaproponował z rozbrajającym uśmiechem.

Phyllida poszła się przebrać w kostium kąpielowy. Spojrzała do lustra. Włosy miała zmierzwione, podkoszulek wymięty, lecz twarz i oczy promieniały radością, jakby coś przeczuwała.

Przeczuwała? Jake zaprosił ją jedynie na spacer.

– Uważaj – powiedziała głośno. – To człowiek, który pogardza wszystkim, na czym ci w życiu zależy i sam jest ucieleśnieniem tego, czego nie cierpisz. Arogancki, zarozumiały i złośliwy. Kiedy wreszcie wrócą Chris i Mike, nie będziesz musiała go oglądać. Idziesz tylko na spacer, nie na romantyczną schadzkę, więc zgaś lepiej ten uśmiech i przypomnij sobie, że go nie znosisz.

Phyllida zrobiła ponurą minę, lecz głupie, nieposłuszne serce biło jej radośnie, gdy wychodziła z kabiny.

Загрузка...