Prysznic, jak najprędzej! Królestwo za prysznic, myślała Unni, siedząc w trzecim już tego dnia samolocie. Najpierw była podróż z Oslo do Kopenhagi. Start, plastikowe jedzenie, lądowanie. Potem lot Kopenhaga – Madryt po całonocnym oczekiwaniu w fotelu w kącie hali tranzytowej lotniska w Kastrup. I teraz do Granady – po hiszpańskim upale na lotnisku w Madrycie.
Parę dni temu, w drodze do Selje, przeżyli lodowatą kąpiel w marcowym, ulewnym deszczu, ale to nie daje takiego uczucia czystości jak gorący prysznic. Ubranie lepiło się jej do ciała, pokryte kurzem i przesycone potem, czuła się brudna.
Vesla spała, oparta o Antonia, który rozmawiał z Jordim, siedzącym po drugiej stronie przejścia. Obaj byli zmartwieni. W Madrycie dowiedzieli się, że Morten po tamtej zimnej kąpieli jest poważnie zaziębiony, grozi mu zapalenie płuc.
Unni spoglądała przez okno na rozległe, spalone słońcem równiny La Manchy. Morten z pewnością wyliże się z choroby, przychodzi do niego lekarz, ma poza tym Gudrun, która go pielęgnuje.
Ona sama siedziała obok pustego miejsca, które oddzielało ją od Jordiego. Nie mogła już dłużej narażać się na działanie zimna, jakie od niego emanowało. Kiedy udzielał jej błyskawicznego kursu języka hiszpańskiego, była rozdarta między pragnieniem, żeby siedzieć tuż przy nim a dojmującą potrzebą włożenia ciepłych rękawic. Teraz jej palce odzyskały normalne zabarwienie, nie są już takie sine i przezroczyste, a ona przestała dygotać i nawet zdążyła się spocić. Za to coraz dotkliwiej tęskniła za jego bliskością.
Nie odważyła się powiedzieć reszcie towarzystwa, że czuje bolesne pieczenie u nasady nosa, i po kryjomu łykała pigułki przeciw zaziębieniu. Zjadła ich już tyle, że chyba w końcu dostanie kolki wątrobowej.
Unni była zmęczona. Pragnienie przygody opuściło zresztą całą czwórkę, ale tylko na razie. Gdy doprowadzą się trochę do porządku w hotelowym pokoju, wezmą prysznic, umyją włosy, zjedzą porządny posiłek i odpoczną, z pewnością znowu odzyskają energię.
Włożyła do ust kolejną pastylkę. Po chwili jeszcze jedną, tym razem przeciwgorączkową, z zapasu, o który dbała jej znająca się na medycynie mama i pilnowała, żeby Unni nie ruszała się bez tej apteczki. Teraz córka przeglądała, czy jest tam jeszcze coś, co pomogłoby zdławić zaziębienie. Tabletki przeciw biegunce? Uff! Bilobil na poprawę pamięci, nie, no, mamo, czy ty myślisz, że jestem sklerotyczką?
– Co ty robisz? – usłyszała obok rozbawiony głos Jordiego.
Z poczuciem winy upchnęła całą kolekcję pigułek z powrotem w podręcznej torbie.
– Mama jest bardzo troskliwa, ale daje mi lekarstwa odpowiednie raczej dla jej wieku. Ona sama co chwila wpada w panikę z powodu innej choroby. Powinieneś zobaczyć, jakie posiada zbiory leków!
Jordi śmiał się głośno. Kochała jego śmiech. Kochała w nim wszystko z wyjątkiem tego okropnego zimna, które go zamykało jak za murem.
Większość czasu między Kopenhagą a Madrytem wkuwali hiszpański, ale są granice wytrzymałości, przychodzi taki moment, że człowiek nie jest już po prostu w stanie skupić się na niczym, a zwłaszcza na skrajnie skomplikowanych hiszpańskich czasownikach, w końcu powietrze uszło z Unni. Ogarniało ją potworne zmęczenie, już zaczynała zasypiać, gdy nagle, pod wpływem słów Antonia, drgnęła, i usiadła.
– Jordi, jedna rzecz nie daje mi spokoju. Co się stało z tą mapą ze skóry, którą dostałeś od rycerzy? Zginęła?
– Nie – odparł Jordi. – Wciąż ją mam.
– Bogu dzięki! – ucieszył się Antonio. – Gdzie?
Jordi wsunął rękę pod bluzę.
– Nigdy się z nią nie rozstaję. To wyjątkowy dokument.
– Tak. Rozumiem. Czy mógłbym popatrzeć?
Jordi jakby się zawahał, ale trwało to ledwie sekundę lub dwie, po czym wyjął malutki pakunek, rulon właściwie, owinięty zniszczonym papierem. Ostrożnie go rozpakował i podał bratu kawałek ciemnobrązowej skóry.
Ten studiował go uważnie i stwierdził, że to musi rzeczywiście być bardzo stare. Vesla, która się właśnie obudziła, była tego samego zdania.
Unni też chciała obejrzeć zabytek. Jordi podawał jej mapę…
Dziewczyna podskoczyła ze stłumionym okrzykiem i upuściła mapę na podłogę. Jordi natychmiast podjął zgubę i znowu jej podał.
– Co się stało? Oparzyłaś się?
– Nie – Wykrztusiła z przerażeniem na twarzy, rozdygotana. – Nie, to nie to.
– W takim razie, co?
Unni czuła się bardzo źle. Patrzyła na Jordiego, ale zdawała się go nie dostrzegać. On zaś czekał bez słowa, widział, że jest nienaturalnie blada.
– Ja… coś mi się ukazało – wyjąkała.
– No właśnie – potwierdził Antonio. – Unni zawsze się coś ukazuje, ona w ogóle widzi więcej niż zwyczajni ludzie.
– Opowiedz, co to było – polecił Jordi i wziął ją za rękę, zapominając, że jego dłoń jest jak bryłka lodu. Unni natychmiast poczuła chłód pełznący aż do barku, w tej chwili jednak co innego zajmowało jej myśli niż współczucie czy niechęć.
– Nie mogę tego opisać – wykrztusiła na pół z płaczem. – To zbyt potworne. Po prostu nie do wytrzymania. Ja… Nie!
– Owszem, musisz opowiedzieć – powtórzył Jordi z uporem.
Zaciskała rękę na jego dłoni. Raz po raz przełykała ślinę.
– To była młoda dziewczyna. Strasznie młoda. Piętnaście, może szesnaście lat.
Milczała długo, więc Jordi znowu zapytał:
– A jak wyglądała? W co była ubrana?
Te właśnie słowa przeraziły Unni tak bardzo, że wydala z siebie ni to jęk, ni to szloch.
– Skąd mam wiedzieć…
– Nie denerwuj się, Unni – uspokajał ją Jordi. – Nie spiesz się, czasu mamy dość!
Przymknęła oczy. Wszyscy widzieli, że się kuli, jakby wobec czegoś niepojętego, nie do zniesienia.
– To była młoda dziewczyna – zaczęła znowu. – Taka ładna, delikatna, miła. Ale… rysy jej twarzy…
Unni znowu jęknęła:
– Nie mogę!
– Możesz – zaprotestował Antonio, przyszły lekarz; przeciągnął ją na środkowe siedzenie i sam usiadł obok. Nie było to wcale takie proste w ciasnym samolocie. Położył jej ręce na plecach, przemawiał przyjaźnie, ale zdecydowanie:
– Co takiego strasznego było w jej rysach?
– Były bardzo piękne. I zmienione.
– No? – zachęcał Antonio, gdy znów umilkła. – A włosy?
– Ciemne. Wysoko upięte, bardzo ładna fryzura, ozdobiona perłami.
Bracia popatrzyli po sobie.
– A jak była ubrana? – nie dawał za wygraną Antonio. Unni cofnęła się, usunęła z jego objęć, niespokojna, zdenerwowana.
– Skąd mam to wiedzieć? – omal nie krzyknęła.
– A co, widziałaś tylko jej twarz? I głowę?
– Tak. Przecież nic więcej nie było, z wyjątkiem cieknącej krwi! Ta dziewczyna została ścięta!
Unni ukryła twarz na piesi Jordiego i wybuchnęła płaczem.
Wszyscy pozostali siedzieli w milczeniu. Zastanawiali się, co o tym myśleć.
Bracia znowu wymienili spojrzenia i ledwie dostrzegalnie skinęli głowami.
Co my robimy? W co myśmy się wdali? myślała Unni przerażona. Jakie to okrutne tajemnice wyciągamy na dzienne światło? Co to za pięcio – czy sześciowiekowe upiory się ukazują i przerażają nas, niewinnych, supernowoczesnych ludzi końca drugiego tysiąclecia? Dlaczego nie przerwiemy tych poszukiwań, dopóki nie jest za późno, dopóki jeszcze nie stanęliśmy twarzą w twarz z największą makabrą?
Czy nie dość już widzieliśmy?
Jordi odbył długą serię niewytłumaczalnych, okropnych wędrówek z powrotem w miniony czas. Sami rycerze, ci, którzy byli częścią owych zwiadów w przeszłości, mają swoje potworne wspomnienia i wizje.
Za zimno było siedzieć przy Jordim, niechętnie cofnęła się więc, ale złe myśli jej nie opuszczały.
Co takiego kryje się w mrokach przeszłości? Dwie znające się na czarach istoty rzucały na siebie nawzajem przekleństwa, to prawda, ale czy zło czarów musi sięgać tak daleko w przyszłość?
Na czym polega zagadka, której nikt nie zna? Ona sama przecież została zapomniana! Nie, nie tylko przez rycerzy i mnichów, lecz przez całą ludzkość. Jakim cudem więc mamy znaleźć odpowiedź? Odpowiedź na nieznane pytanie? Odpowiedź na nic?
Ciekawe, czy przestępcza banda Leona czegoś nie wie. Czegoś, o czym my nie mamy nawet pojęcia. Ale nie możemy przecież po prostu pójść i ich zapytać!
A może powinniśmy machnąć ręką na to wszystko?
Nie, tak łatwo się nie wykpimy. Życie Jordiego i Mortena zależy od naszego działania. Moje życie również.
Rycerze muszą odzyskać spokój. I tylko my jesteśmy w stanie go im przywrócić.
Ale czy naprawdę?
„Tylko bezgraniczna miłość”.
Co wspólnego z całą sprawą mają te słowa? No tak, ten, kto kocha, i kto jest kochany tak samo bezgranicznie, jest jedynym zdolnym rozwiązać zagadkę. Jaką cholerną zagadkę?
„Vencid Sanctum Officium”. „Zwalczaj Święte Officium”. Czy rycerze byli zwyczajnymi heretykami?
Nie, rozwiązanie nie jest takie proste.
Przybyli z prastarych państw nad Zatoką Biskajską, na północ od Hiszpanii. Teraz są to autonomiczne prowincje kraju, niegdyś jednak były potężnymi królestwami. Chociaż w wieku piętnastym nie. Wtedy pozostała właściwie tylko Nawarra i może jeszcze Vasconia, dzisiaj Kraj Basków. Unni nie pamiętała dobrze, co się stało z pięcioma istniejącymi dawniej królestwami; Antonio jakoś bardzo pospiesznie o nich opowiedział.
Chcę do domu, skarżyła się w duchu.
A zresztą nie chcę. Chcę być z Jordim. Ale do niego zbliżyć się nie można. Chcę poznać to ciepło, które – jestem tego pewna – on posiadał, zanim rycerze mu je odebrali.
Nigdy przedtem żaden człowiek mnie tak nie opętał! Jakim sposobem zdołam go zdobyć?
Sposób istnieje jeden: rozwiązanie zagadki. Tylko wtedy Jordi zostanie uwolniony od tego śmiertelnego chłodu.
Ale co się z nim potem stanie? Czy wróci do dawnego życia, czy też pozostanie raczej po śmiertelnej stronie granicy?
Myśli przygnębiły Unni.
Niezależnie od tego jednak, w jakich rejonach krążyły jej myśli, nie mogła się pozbyć tego widoku, który dopiero co na ułamek sekundy zobaczyła.
A kiedy się go pozbędzie?
Prawdopodobnie nigdy.
Ani Pedro, ani Flavia nie mogli ich powitać na lotnisku w Granadzie, ponieważ hiszpańscy współpracownicy Leona ze szczególną uwagą obserwowali tych dwoje.
Mimo wszystko na lotnisku spotkało ich jednak coś przyjemnego. Unni włączyła swój telefon komórkowy i natychmiast zadzwoniła jej matka.
– Gdzie ty się podziewasz, Unni? Dzwonię i dzwonię, dlaczego wyłączyłaś telefon?
– Bo leciałam, mamo. Przemieściłam się nad całą Europą. Teraz wylądowałam w Hiszpanii.
Na wszelki wypadek nie precyzowała, gdzie dokładnie. Mama mogła być przez kogoś wypytywana, lepiej, żeby nie wiedziała.
– Przecież ty nie masz pieniędzy! Nie, to wszystko nie ma sensu! Zaraz ojciec wpłaci dziesięć tysięcy koron na twoje konto, żebyś nie chodziła głodna. Czy ten sympatyczny lekarz jest z tobą?
To nie ten brat, kochana mamo, nie ten brat.
– Owszem, Antonio też tu jest.
Ta odpowiedź uradowała mamę.
– Jak to miło – powiedziała Unni do swoich przyjaciół, kiedy już skończyła rozmowę. – Podzielimy się kieszonkowym, przynajmniej będziemy mogli zamieszkać w jakimś przyzwoitym miejscu.
– Tutaj mają niezłe hotele za przystępną cenę – oznajmił Jordi. – Jeśli się, rzecz jasna, nie wymaga luksusu.
Tego na szczęście żadne z przybyłych nie zamierzało robić. Wkrótce potem zainstalowali się w ładnym i porządnym hotelu z wszelkimi wygodami. Dziewczęta chciały wziąć wspólny pokój, ale Antonio zaprotestował. Tej nocy Unni musi mieszkać sama, bracia zamierzali przeprowadzić z nią pewien eksperyment.
– Nie brzmi to specjalnie zachęcająco – wycedziła Unni przez zęby, spoglądając na nich surowo.
– Bo też bardzo przyjemne to nie będzie – przyznał Jordi. – Bylibyśmy ci jednak wdzięczni, gdybyś przez to przeszła.
Nic więcej nie powiedział, ale kiedy już wyszorowani do czysta i przebrani w świeże ubrania zjedli smaczny obiad – nie, Unni nie może pić wina – a potem zasiedli w pustym hotelowym salonie, bracia wyjaśnili, do czego zmierzają.
– Nie! Nie! Nie! – powtarzała Unni, robiąc długie przerwy między kolejnymi protestami. – Nie, absolutnie nie! Mam wrażenie, że postradaliście zmysły!
– Myślisz, że nie zdołasz zasnąć z tym kawałkiem skóry pod poduszką? – spytał Antonio.
Patrzyła na niego przerażona. Potrząsała głową, przekonana, że takiego koszmaru nie zniesie. Jordi starał się ją uspokoić:
– Ja będę z tobą w pokoju, więc nie musisz się bać. Będę przy tobie czuwał i w razie gdybyś miała złe sny, obudzę cię.
– To będą raczej wizje – wtrąciła Vesla. – A w ogóle to myślę, że za dużo od niej wymagacie.
– Żeby tylko – mruknęła Unni. – Oni nie wiedzą, o co proszą.
Antonio starał się ją przekonać:
– Unni, ty jesteś przecież wyjątkowa…
– Tak, absolutnie wyjątkowa – powiedziała z udaną swobodą, jakby chciała obrócić wszystko w żart, ale wyszło jej to blado.
– Ponieważ zareagowałaś tak gwałtownie, kiedy dotknęłaś skóry, to pomyśleliśmy, że…
– Tak, tak, rozumiem. Wymagacie ode mnie rzeczywiście zbyt wiele – uśmiechnęła się niepewnie. – Ale ja też jestem ciekawa.
– Świetnie – odetchnął Jordi. – I powinnaś, naturalnie, powiedzieć stop, gdyby działo się coś nieprzyjemnego. Zresztą i tak nie ma pewności, czy w ogóle przeżyjesz coś nieprzyjemnego tej nocy.
Unni spoglądała ukradkiem na Jordiego i wiedziała, że dla niego gotowa jest zrobić wszystko. Także to, choć strach dławił ją w piersi.
– Obiecaj mi, że przerwiesz, gdy tylko…
– Natychmiast – obiecał solennie.
Pogłaskał ją po policzku z tym smutnym i ciepłym wyrazem oczu. Unni poczuła, że gardło jej się ściska.
– Ale mimo wszystko nie potrzebujemy trzech pokoi – wtrąciła Vesla. – Dwa wystarczą.
Oczy Antonia rozbłysły.
– Chcesz powiedzieć, że my oboje moglibyśmy zamieszkać razem?
– A dlaczego nie?
– Nie mam odwagi.
– Przyrzekam, że nie będę próbowała cię uwieść. Będę leżeć bez ruchu na swojej połowie łóżka.
– Obawiam się jednak, że ja nie.
Vesla musiała odwrócić zarumienioną, uszczęśliwioną twarz.
– Okay. Trzy pokoje – zdecydowała.
Antonio widział jej uśmiech nieudawanej radości i zaczął mieć problemy z oddychaniem. W żadnym razie nie powinien był tak mówić. Vesla jest dziewczyną, której trudno się oprzeć. Co by się wtedy stało z jego tak dzielnie pielęgnowaną cnotą?
Unni miała piętnaście minut na położenie się do łóżka. Cieszyła się, że zabrała w podróż krótką, a właściwie króciutką nocną koszulkę, ale teraz myślała przestraszona jedynie o tym eksperymencie, który panowie wymyślili, i ręce jej drżały. Podciągnęła kołdrę pod głowę, znowu ją odrzuciła, zmieniła pozycję, wciąż była z niej niezadowolona, i w końcu ułożyła się na plecach tak, żeby wyglądać jak najładniej. Bardzo się starała opanować bicie serca, od którego pewnie kołdra się trzęsie, tak jej się przynajmniej wydawało.
Po kwadransie przyszedł Jordi, ubrany w długie jasne spodnie, bawełnianą koszulkę i sandały. Pewnie wszystko pożyczył od Antonia. Nie wydawał się już taki sinoniebieski i taki potwornie chudy jak tego dnia, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, ale pociągający był nadal, i to może bardziej niż przedtem.
Ponieważ Jordi stał, a ona leżała, zdawał się potężny jak jakiś władca, w każdym razie ktoś obdarzony wielkim autorytetem, choć to przecież nieprawda, Jordi nie miał w sobie nic dominującego. Pod tą przerażającą powłoką mrozu był najbardziej ciepłą osobą, jaką Unni kiedykolwiek spotkała. I to właśnie ciepło zarejestrowała już przy pierwszym spotkaniu, tego ciepła nie potrafiła zapomnieć.
No i oczywiście jego powierzchowności, takiej wyjątkowej. Szczerze mówiąc, to powierzchowność Jordiego tak ją oczarowała, oślepiła i sprowadziła na manowce,
– Nie będę się kładł – oznajmił. – Możesz spać spokojnie. Ja posiedzę w fotelu.
– Ale gdybyś poczuł się zmęczony, to przecież możesz skorzystać ze swojej połowy łóżka – Unni uśmiechnęła się przyjaźnie.
Jordi wahał się przez chwilę.
– No dobrze, przecież w żaden sposób ci nie zagrażam.
Nie, niestety, nie zagrażasz, pomyślała z ciężkim westchnieniem.
Jordi wyjął pociemniałą skórzaną mapę. Unni przyglądała się jej z wielkim sceptycyzmem.
– Nie będziesz musiała tego bezpośrednio dotykać – uśmiechnął się uspokajająco, widząc jej przerażone spojrzenie. – Włożymy mapę pod poduszkę, żeby ci nie mogła zrobić wielkiej krzywdy.
Nigdy nic nie wiadomo, pomyślała Unni. Nie cieszyło jej to wszystko, tamta wizja z samolotu naprawdę budziła grozę. No, ale mus, to mus.
– A co będzie, jeśli nie zasnę?
– Taką ewentualność również braliśmy pod uwagę, dlatego Antonio dał ci tę tabletkę. Ona ma ci jedynie ułatwić zaśnięcie, naprawdę jest bezpieczna.
– A nie wpłynie na rezultaty eksperymentu?
– Antonio uważa, że nie.
Unni posłusznie łykała lekarstwo, popijając wodą, a tymczasem Jordi uniósł poduszkę i starannie ułożył mapę na prześcieradle. Upewnił się, czy wszystko jest jak trzeba, umieścił poduszkę na miejscu, potem usiadł w jedynym w tym pokoju fotelu.
– Przysuń się bliżej – poprosiła. – Jesteś tak strasznie daleko, czuję się jak porzucona na otwartym morzu.
– Rozumiem – uśmiechnął się i przyciągnął fotel bliżej łóżka.
Unni próbowała trzymać go za rękę, ale bez ciepłych rękawic nie byłoby to możliwe. Przeklęci rycerze, czy oni musieli go zakuć w ten lodowy pancerz? To chyba nie było konieczne?
Owszem, było, tyle Unni zdążyła się już dowiedzieć. Bez tego pancerza Jordi byłby całkowicie bezbronny. Wobec wielu różnych zagrożeń, również wobec jej bezgranicznego uwielbienia.
Wciąż nie opuszczał jej niepokój. Coś było nie tak jak trzeba, coś szło źle!
– Jordi, ogarnia mnie jakiś dziwny stan, wszystko jest zamazane jak we mgle, wyczuwam coś niespokojnego, spłoszonego, jakby poszukującego, a może ścigającego… – Z gardła dziewczyny wydobył się szloch. – Wiatr, wiatr skarży się tak żałośnie. Skąd się ten wiatr bierze?
Jordi natychmiast wstał i wyjął mapę spod poduszki.
– Poczekamy, aż zaśniesz, i dopiero wtedy włożę skórę na miejsce.
– Dziękuję ci – Unni odetchnęła z ulgą. – Teraz czuję się lepiej. Zupełnie nie pojmuję, jak mogłam słyszeć tutaj skargę wiatru. W pokoju hotelowym przecież nie wieje. Na dworze zresztą też nie!
Jordi przyjrzał jej się uważnie, zanim zapytał:
– Widziałaś coś?
– Nie, ale bardzo się bałam, że zobaczę. Miałam wrażenie, że we mgle coś się do mnie zbliża. Coś, co szuka… mnie.
Żadne nie powiedziało głośno tego, o czym oboje myśleli, że mianowicie działanie magicznej mapy byłoby znacznie silniejsze, gdyby Unni trzymała ją w ręce i nie spała. To by jednak było zbyt wielkim obciążeniem dla jej psychiki, Jordi też się tego domyślał. Tamta wizja, a właściwie błysk wizji w samolocie, był wystarczająco straszny.
W jego ciemnych oczach Unni wyraźnie widziała szczere zatroskanie. Wiedziała, że niechętnie naraża ją na te przeżycia, ale że to jedyny sposób, by dowiedzieć się czegoś więcej na temat zagadki.
Uśmiechnęła się do niego, jakby chciała dodać mu odwagi, potem powiedziała dobranoc i skuliła się na posłaniu.
Naszła ją, nieco spóźniona, trzeba powiedzieć, chęć przeciągnięcia się, spojrzała jeszcze na Jordiego i spytała:
– A czy nie będziemy szukać Elia?
– Jutro o tym porozmawiamy – odparł. – Vesla miała rację, że wymagamy od ciebie za wiele, zwłaszcza teraz, kiedy jesteś taka zmęczona po wszystkich okropnych przeżyciach i po długich podróżach ostatnich dni, ale czy nie lepiej mieć to już za sobą? Nie będziesz musiała się więcej niepokoić, że czeka cię coś nieprzyjemnego.
– Tak – odpowiedziała trochę niepewnie. – Oczywiście. Dobranoc!
Jordi usiadł i patrzył na nią zmartwiony. Nie będzie to chyba dla ciebie zbyt przyjemna noc, dziecko drogie. Ale, mój Boże, jak ja cię kocham za tę twoją odwagę!
A gdybyś wiedziała, jak bardzo cię kocham, to byś się pewnie nie odważyła przebywać tak blisko mnie.
A może właśnie dlatego byś chciała? Bo może tęsknota jest równie silna w nas obojgu?
Tak bardzo bym chciał w to wierzyć.
Unni przeżywała koszmar ludzi walczących z bezsennością. Odbywa się to tak: Człowiek czuje, że ciało się rozluźnia, umysł uspokaja i sen nadchodzi. Wtedy coś się w nieszczęśniku zaciska i zaczyna myśleć: sen się zbliża, muszę się w nim pogrążyć. Nie mogę pozwolić, żeby senność się ulotniła. Powinienem się odprężyć. Muszę przestać myśleć!
No i robi coś najgorszego, mianowicie leży i czeka. Czeka i czeka. W końcu senność zmienia się w czuwanie i koniec. Będzie się tak leżeć bezsennie w ciągu wielu bezsensownych godzin. Umysł bowiem jest zbyt zmęczony, by produkować coś pożytecznego, człowiek boi się wstać, bo wtedy to już na pewno zniknie cenna senność, człowiek leży więc, a w głowie krążą jakieś beznadziejne myśli.
Unni znalazła się na takiej właśnie karuzeli. Nie mogę zasnąć, nie mogę zasnąć, co począć, żeby sobie jakoś z tym poradzić? W końcu jednak tabletka zwyciężyła, a ponieważ Unni nie przywykła do środków nasennych, to mimo oporu, jaki stawiał jej umysł, zapadła w drzemkę, która z wolna przeszła w sen.
Jordi wstał i pochylił się nad nią. Nieskończenie ostrożnie, z troską i czułością, wsunął kawałek skóry pod poduszkę, stroną, na której znajdowała się mapa, ku górze. Potem delikatnie pogłaskał Unni po włosach, które odrosły na tyle, że układały się miękko na głowie; nie było już nastroszonej czupryny. Wolno cofał rękę z pełnym miłości uśmiechem na wargach.
Unni przeżywała to wszystko na swój sposób. Sen bowiem może trwać kilka sekund, lecz dla śniącego jest to długa sekwencja wydarzeń. W tych paru sekundach może się zmieścić cały dramat.
Najważniejszym doznaniem był, oczywiście, chłód. Poprzez zamknięte, uśpione powieki widziała, co się obok niej dzieje. Dostrzegała, że Jordi pochyla się nad nią, a widziała wszystko dokładnie w chwili, gdy robił to w rzeczywistości.
Ale, mój Boże, ile jej spragnione zmysły były w stanie zarejestrować!
Widziała go jako olbrzymią, mieniącą się niebieskawo lodową istotę zarówno nad sobą, jak i wokół siebie. Owa istota nie miała konturów, nie miała zdecydowanej formy, to bardziej aura przesyconego erotyzmem chłodu otaczała śpiącą dziewczynę, przesuwała się ponad nią, dopóki nad Unni pochylały się oczy Jordiego pod czarnymi jak węgiel rzęsami. Teraz jednak te oczy nie były ciemne jak w rzeczywistości, były klarowne, jakby przezroczyste, zielonkawoniebieskie. I poważne, niemal surowe. Kryło się w nich wielkie pożądanie, pragnienie, by wziąć ją w posiadanie, i Unni odczuwała drżenie w całym ciele. Nawet ten mróz sprawiał jej rozkosz, jakby się rozpływał w jej własnym gorącu. Teraz poczuła jego ręce pod swoimi plecami (to w momencie, kiedy Jordi wsunął rękę pod poduszkę, lecz zmysły Unni odbierały to inaczej), czuła, że on ją obejmuje. Wydawało jej się, że jest naga, i westchnęła leciutko, kiedy owa niezwykła lodowa istota pochyliła się nad nią i zdawała się ją przygniatać swoim jakby pozbawionym substancji ciałem.
I zaraz potem odpłynął od niej. Unni krzyknęła bezgłośnie, by go zatrzymać, ale on roztopił się w niebieskawej mgle i wszelki chłód zniknął. Zmiana była tak wielka, jakby Unni nagle znalazła się w podgrzewanym basenie, kołysana przyjemną, ciepłą wodą.
Przez krótką chwilę.
Bo niebawem woda zniknęła. Zniknęło wszystko, co przyjemne, i została kompletnie sama w tym obcym świecie. Nigdzie żadnego Jordiego, nigdzie nikogo. Wolno, podstępnie znowu osaczał ją lęk.
Jordi się dziwił. Dziwił się łagodnemu uśmiechowi, który błąkał się po twarzy śpiącej dziewczyny, kiedy on pochylony nad nią starał się włożyć mapę pod poduszkę. Było w tym uśmiechu coś zmysłowego, a zarazem ogromny spokój i zadowolenie, jakby w oczekiwaniu na wielką przyjemność.
Kiedy wrócił na swoje miejsce, uśmiech na twarzy śpiącej zgasł.
Teraz jej twarz była pozbawiona wyrazu.
Jordi nie spuszczał z niej wzroku, ale powoli pogrążał się we własnych myślach.
Myślał o tym, że jego miłość do Unni jest z każdym dniem silniejsza, ale nigdy nie była bardziej szczera niż teraz, kiedy Unni leży taka bezbronna, zdana na jego opiekę. Tylko jak on potrafi ją obronić przed czymś, co może już teraz wypływa z kawałka starej skóry i przenika mózg dziewczyny?
I co właściwie zrobił tej istocie, która jest dla niego kimś najdroższym na świecie? Najpierw próbował połączyć ją z Mortenem, Boże, jak mógł być taki głupi? A teraz? Teraz nikt nie wie, czym to się może skończyć.
Siedział tak i czuł, że samotność boleśnie rozrasta się w jego piersi. Wielkie szpony drapieżnego ptaka drą ciało aż do kości, szpony strachu i bólu, trudnej do zniesienia izolacji…
Owa wewnętrzna samotność, którą każdy człowiek w sobie nosi, samotność, którą odczuwa się nawet w gronie wesołych przyjaciół, zawsze u Jordiego była wyjątkowo silna. Od dzieciństwa pustoszyła jego serce i sprawiała dotkliwy ból. Za wszelką cenę chciał się jej pozbyć, bo odbierała mu całą radość i wolę życia, tak niezbędną, by mógł chronić młodszego brata Antonia, pomagać mu, a później pomagać również Mortenowi i teraz Unni. Ale wewnętrzny smutek, poszukiwanie bratniej duszy, która potrafiłaby zrozumieć i współczuć, trwał w nim zawsze. Nigdy nie potrafił się od niego uwolnić.
No a po tym jak cztery lata temu zawarł pakt z rycerzami, znalazł się jak najdosłowniej poza kręgiem ludzkiego ciepła i wspólnoty.
Wiedział, że właściwie powinno to już tak pozostać. Rycerze jednak zdawali się nie mieć nic przeciwko temu, że Jordi przyłączył się do brata i jego przyjaciół. Zdawali sobie przecież sprawę, że czas ucieka teraz strasznie prędko, więc wszystkie środki muszą być dozwolone. Akceptowali grupę jako całość w walce z czasem i mnichami oraz współczesnymi przestępcami, sabotującymi wszystko, do czego rycerze dążyli.
Unni leżała spokojnie, zdawało się, że śpi głęboko. Tylko jedna powieka jej drgnęła, ale tak szybko, że ledwie zdążył to zarejestrować.
Myśli Jordiego powędrowały do czasów minionych, pojawiły się wspomnienia. Wrócił do okresu, kiedy osieroceni przez rodziców bracia mieszkali u dziadków ze strony matki, w Hadeland. Miał dwanaście lat, gdy posunięty już w latach dziadek, Adam Eng, zabrał go w podróż. Mieli odwiedzić islandzkiego przyjaciela dziadka, obaj panowie przez wiele lat pracowali razem. Wraz z pieniędzmi na podróż przyszło zaproszenie dla chłopców. Antonio jednak zachorował, złożyła go ciężka grypa, pojechał więc tylko Jordi.
Ojciec Jordiego dawno temu opowiedział synowi o przekleństwie, które sprawia, że pierworodni w ich rodzinie umierają, zanim skończą dwadzieścia pięć lat. Nie powinien był tego robić, bo od tej chwili Jordi właściwie nie myślał o niczym innym, zwłaszcza po śmierci ojca. Uważał teraz, że wyjazd na Islandię jest całkiem zbyteczny. Co on ma do roboty na tej zimnej Północy? To po prostu strata czasu. Uważał, że jego miejsce jest w Hiszpanii. Tam powinien pojechać i starać się jakoś przerwać ciążące na rodzinie przekleństwo, planował to właściwie od zawsze.
Unni poruszyła się lekko, jedna stopa wysunęła się spod kołdry. Jordi usiadł na brzegu łóżka i ostrożnie ułożył stopę na miejscu; taka była maleńka i tak ufnie spoczywała w jego dłoni, że nie miał ochoty jej puścić. Ale stopa Unni drgnęła pod dotykiem jego lodowatych palców, więc ją troskliwie otulił kołdrą i wrócił do swojego fotela.
Nie mógł wyczytać z twarzy dziewczyny, czy jej się coś śni, bo kołdra przesłaniała jej policzki. Jordi nie wiedział, czy może ją poprawić, bał się, że obudzi Unni. Postanowił trochę poczekać.
Powrócił do przerwanych wspomnień.
Spotkanie z Islandią było dla dwunastolatka szokiem. Znajdowało się tam niewiarygodnie dużo rzeczy do oglądania, wystarczyło wyjechać z lotniska. Przyjaciel dziadka zabierał ich jeepem na wycieczki po wyspie, na zachód i na południe, także na północ, wszędzie, z wyjątkiem najdalszych terytoriów na wschodzie. Był rok 1986 i potoki turystów jeszcze nie zaczęły zalewać kraju, więc drogi w głębi wyspy pozostawały takie jak od wieków. Trzeba było się przeprawiać przez rwące rzeki, a bywało, że i przez wielkie zaspy śniegu, jeep zakopywał się po osie w podłożu, to znowu trzeba było się chronić przed piaskowymi burzami. W tamtych czasach na Islandii znajdował się tylko jeden niewielki las brzozowy w północnej części wyspy i rzadkie zagajniki, raczej krzewów niż drzew, to tu, to tam. Naturalny most kamienny pod wodospadem Ófäru jeszcze się nie zawalił, Jordi mógł oglądać nie tknięte Landmannalaugar i Námaskard a także wziął gorącą kąpiel pod gołym niebem. Można było schodzić na sam brzeg bardzo niebezpiecznych, wiecznie bulgoczących źródeł, podobnych do wielkich kotłów, spacerować brzegiem dymiących bagien, a bezczelni, niczym niezrażeni turyści pod każdym kamieniem byli jeszcze zjawiskiem całkowicie nieznanym.
Mimo wszystko dziadek chciał odwiedzić miejsce prawie niedostępne. Pociągał go Laki, ów przerażający wulkan, który spowodował wybuch z największą w historii świata liczbą ofiar śmiertelnych. Dziadek Adam był zafascynowany katastrofą, która przytrafiła się pod koniec osiemnastego wieku, kiedy to Laki i ponad sto innych kraterów wybuchło, tworząc dwudziestopięciokilometrowej długości rozpadlinę wulkaniczną, tak zwane Lakagigar. Popiół, który wtedy spadł na ziemię, zatruł glebę i trawę tak, że na trzech czwartych powierzchni wyspy wyginęły zwierzęta i zmarło dwadzieścia procent ludzi. Ci, którzy nie zginęli w ciągu trwającej dwa lata serii wybuchów z kolejnych kraterów, zmarli potem z głodu właśnie w wyniku owego zatrucia gleby. Obecność chmur popiołu stwierdzano wówczas nad Sztokholmem i nawet daleko na Syberii, nad górami Ałtaj pojawiały się zawierające popiół chmury.
Była to wciąż kompletnie wymarła okolica, której nikt nie odwiedzał. Parę lat wcześniej miody pasterz owiec odłączył się gdzieś pod Lakagigar od swoich towarzyszy i przepadł, nigdy go nie odnaleziono. I to właśnie tam, do Lakagigar, chciał się wybrać dziadek Jordiego. Dlaczego? E, tak tylko, zwyczajnie, chciałby zobaczyć, odpowiadał pytany.
Cóż, dosyć to dziwny powód, myślał sobie Jordi. Czyżby dziadek nagle zapragnął niezwykłości? Zwłaszcza że droga tam była trudna, miejscami w ogóle nieprzejezdna. „Jeep sobie poradzi”, przechwalał się islandzki gospodarz.
Jordi miał wątpliwości, ale w końcu ustąpił. Też chciał tam pojechać, tyle że z innych powodów. On, skazany na śmierć, pragnął przeżyć spotkanie z absolutną pustką. Samotność w jej najwyższej postaci. Chciał dotknąć udręczonego świata wokół wulkanu, poczuć się jego częścią. Ale wiedział, oczywiście, że nie odczuje tej samotności, miało mu przecież towarzyszyć dwóch mężczyzn.
Mimo to pojechał.
Szlak wiodący w górę z trudem zasługiwał na miano drogi. Minęło wiele godzin, chwilami bywało bardzo ciężko, jeep, jęcząc i prychając, przedzierał się między blokami lawy, w końcu jednak dotarli na miejsce.
Pogoda nie była najlepsza. Mgły snuły się nad księżycowym krajobrazem, kiedy wysiedli z jeepa tuż nad poszarpanymi brzegami głównego krateru Laki. Nie były jednak zbyt gęste, w pobliżu majaczyły sąsiednie kratery, wyraźnie widzieli zbocza uformowane z zastygłej wulkanicznej lawy, porośnięte szarym islandzkim mchem, który w blasku słońca zmienia barwę na zieloną. Teraz jednak wszystko wokół było szare i czarne, czy może raczej brunatnoszare, krajobraz wymarły, przygnębiający i beznadziejny.
Jordi odłączył się od obu panów, starał się odejść tak daleko, by ich nie widzieć i nie słyszeć ich głosów. Wtedy przystanął. Lekki wiatr rozpraszał chmury i odsłaniał bezkresne pola lawowe. Chłopiec wiedział, że nie myśli tak samo jak inni ludzie, którzy się tutaj znajdą. Większość pewnie narzeka na naturę, złorzeczy wulkanowi i lawie za to, co uczyniły ludziom, zwierzętom i całej pięknej naturze wschodniej Islandii. Jordi natomiast odczuwał raczej to, co tutejsza ziemia. Miał w sobie współczucie dla niej. Dla tych stu wulkanów, które spowodowały takie zniszczenia. Dla lawy, która musiała wypływać z wnętrza ziemi, kiedy dwie płyty kontynentalne dosłownie odskoczyły od siebie w owym gigantycznych, niszczącym wstrząsie, jakiemu uległo dno Atlantyku w latach 1783 – 1784. Żywił współczucie dla nieodwołalnie zniszczonej ziemi. I płakał w głębi duszy, łkał nad utraconymi pastwiskami, nad pustką i nad swoją straszliwą samotnością.
Podobną samotność odczuwał po śmierci rodziców, kiedy to uświadomił sobie, że teraz na niego spada cała odpowiedzialność za młodszego brata, Antonia. Ta sama bezbrzeżna samotność osaczyła go, kiedy pięciu rycerzy pozbawiło go egzystencji ludzi żywych. Odczuwał ją także teraz, siedząc przy posłaniu Unni, jedynej miłości swego życia. Wiedział bowiem, że ta miłość nie ma przyszłości ani żadnej nadziei, toteż uczucie opuszczenia było dużo większe niż zwykle.
Przypominał sobie, jak stał na zwietrzałych pozostałościach krateru Laki, a straszliwa samotność czaiła się zewsząd niczym potężne fale rozpalonej lawy, gotowa go pochłonąć tak, by czarna ciemność zamknęła się nad nim na wieki.
Podobnie czuł się i w tej chwili. Nigdy przedtem nie znajdował się aż tak bardzo poza ludzką wspólnotą, Unni przebywała setki mil od niego.
Jordi drgnął, wrócił do rzeczywistości. Dotychczas Unni leżała spokojnie. Teraz odrzuciła kołdrę, zasłaniającą jej policzek. Nadal spała, ale wyraz jej twarzy zmienił się bardzo.
Było bardzo cicho.
Najpierw niezauważalnie, niczym szum w uszach, ledwo słyszalny, narastała żałosna skarga.
Skarga wiatru.
Ale przecież tutaj nie ma wiatru.
Unni na tyle jeszcze zachowała przytomność, by wiedzieć, gdzie się znajduje. Chciała wyciągnąć rękę i dotknąć Jordiego, czuła bowiem, że jest to strasznie głupi eksperyment, który otworzy przed nią całą grozę świata, ale nie mogła się ruszyć. Wiedziała tylko, że Jordi jest w pobliżu, w pokoju bowiem panował chłód.
Senne wizje powoli wypierały rozdygotane obrazy i myśli, wypełniające jej umysł w chwili zasypiania. Pojawiła się mgła, a w niej, gdzieś daleko, ktoś szedł ku Unni.
Odtwarzam spotkanie z rycerzami na Selji, pomyślała Unni w rozpaczliwej próbie stłumienia narastającego strachu. To nie jest niebezpieczne, w ogóle nie jest niebezpieczne!
Ale owe zapewnienia nic a nic jej nie pomogły.
Pogrążała się w coraz głębszym śnie, lecz dla niej wszystko, co się w nim działo, było coraz bardziej rzeczywiste. Przerażająco rzeczywiste. Bała się tak, że chciała uciekać, ale nie mogła się ruszyć z miejsca.
Sylwetki we mgle nabierały kształtów. Podchodziły bliżej. Unni próbowała niepewnie prosić kogoś – nie wiedziała kogo, bo zapomniała o istnieniu hotelowego pokoju w Granadzie – by pomógł jej się stąd wydostać, ale najsłabszy nawet dźwięk nie wydobywał się z jej gardła, wargi się nie poruszały.
Te postaci we mgle to nie byli rycerze, to nie szlachetni sprzymierzeńcy. Szło ku niej dwóch wychudłych mnichów o białych, wrogich twarzach, ubranych w długie, czarne, wąskie habity. Wysłańcy śmierci, pomyślała Unni. Nie uda mi się uniknąć najgorszego!
Zaczęła biec. Biegła i biegła, wciąż jednak stała w tym samym miejscu. Stopy pracowały, z całych sił starała się iść przed siebie, ale nic się nie działo. (To wtedy tak kopała, że stopa wysunęła jej się spod kołdry.)
Lekkie, lecz zdecydowane kroki skradały się za jej plecami. Panicznie walczyła, by wydać z siebie wołanie o pomoc, ale wszystko na nic.
Mnisi ją dogonili…
Ale nie zatrzymali się! Przeszli obok, jakby jej tam nie było.
Na moment, gdy omal się nie obudziła, bo tak nagle opuścił ją strach, zdała sobie sprawę, że to się zaczyna zgadzać. Cała sprawa nie wzięła się od mnichów. Narysowana na kawałku skóry mapa pochodzi przecież od rycerzy. To, co widziała, jest odbiciem czegoś, co się naprawdę stało dawno, dawno temu. Kiedy to do niej dotarło, kiedy uświadomiła sobie, że ona sama pozostaje poza tymi wydarzeniami, odzyskała zdolność ruchu i mogła pójść za mnichami.
Wolałaby jednak niczego nie widzieć. Nie wiedziała, co się ma wydarzyć, ale najchętniej nie brałaby w tym udziału. Mimo to jednak jej stopy same, wbrew jej woli, posuwały się w ślad za dwiema czarnymi, złowieszczymi, podobnymi do ptaków postaciami. Weźcie ten kawałek skóry! Zabierzcie ode mnie skórę, wirowała jej w głowie jedna myśl. Na zbawienie mojej duszy błagam, zabierzcie to!
Jaką skórę? Tak mi zimno w stopy! (To ręce Jordiego.)
Po krótkiej chwili półprzytomności wróciła do świata marzeń sennych.
Unni podążała za mnichami, znaleźli się przed wielką bramą, przeszli przez solidne drewniane drzwi, wyposażone w wielki skobel. Drzwi zostały za nią zatrzaśnięte z taką siłą, że echo odbiło się od kamiennych ścian. Ja tego nie chcę, czy nikt nie może mnie stąd zabrać? Moja wola przestała mi być posłuszna. Albo może to ja nie jestem posłuszna własnej woli? Taka oszołomiona. Taka przestraszona…
Znalazła się na dziedzińcu jakiejś twierdzy. A może to klasztor? Unni nie potrafiła rozstrzygnąć wątpliwości. Cierpki dym unosił się znad ogniska, rozpalonego na zabrudzonym bruku. Ludzie ubrani jak w średniowieczu kręcili się po dziedzińcu, wychodzili z domów lub znikali w bramach. Przy jednym z nich wrzeszczało jakieś dziecko, walczące z psem o kość. Pies był najwyraźniej łagodny, zwyciężył, ale dziecko i tak wyjęło mu kość z pyska i zadowolone zaczęło ją ogryzać. Kilka starszych kobiet rajcowało na progu.
Miejsce sprawiało wrażenie spokojnego mimo rozlegających się raz po raz hałasów.
Unni była kompletnie nieprzygotowana na naglą zmianę wizji.
Musiał się dokonać krótki przeskok w czasie, okazało się bowiem nieoczekiwanie, że jest przymocowana do kamiennej ściany. Nie zauważyła kajdan ani sznura, nie zauważyła, by zrobili to mnisi lub inni ludzie, ale stała bez ruchu, wciśnięta w mur, głowę też miała unieruchomioną w jednej pozycji, i ku swemu przerażeniu stwierdziła, że nie może poruszać oczyma, nie może ich też zamknąć. Musiała patrzeć wprost przed siebie, musiała się przyglądać rusztowaniu wznoszonemu na dziedzińcu. Matka wybiegła, żeby zabrać krzyczące i wyrywające się dziecko. Pies odzyskał kość.
Chyba zbliżał się wieczór, przedmioty w blasku ognia rzucały długie cienie. Wokół rusztowania czy też podium roiło się od mnichów. Unni przeliczyła ich automatycznie. Trzynastu.
Skądś dotarły do jej uszu rozdzierające krzyki. Miała niejasne wrażenie, że już kiedyś te krzyki słyszała, nie mogła sobie jednak przypomnieć gdzie. I mimo wszystko powinna wiedzieć, że mnichów jest akurat trzynastu?
Krzyki szarpały jej współczujące serce: „Pomóż. nam! Pomóż, bo inaczej umrzemy!”
Ale ja nie mogę, myślała. Nie mogę się nawet ruszyć. O Boże, spraw, żebym nie musiała na to patrzeć, to jest coś złego, coś bardzo złego, choć nie wiem, co ma się tu stać. Nie chcę tu zostać!
Kolejna szybka zmiana scenerii. To samo miejsce, ale chyba jednak nieco później, pomyślała wdzięczna, że nie musiała patrzeć na tamto.
Ale jej radość była przedwczesna, to się miało dopiero teraz wydarzyć.
Na dziedziniec wkroczyli żołnierze. W wysokich hełmach i bufiastych spodniach, w obcisłych pończochach i z halabardami, przypominali hiszpańskich konkwistadorów. Piętnasty wiek, pomyślała Unni.
Żołnierze współpracowali z mnichami. I… kolejna szybka zmiana scenerii: dwoje młodych ludzi prowadzono w stronę szafotu, tak, bo to dziwne rusztowanie to był szafot. Młodziutka dziewczyna krzyczała rozdzierająco.
Unni kątem oka zauważyła drugą grupę mnichów, z jakiegoś innego zgromadzenia, którzy próbowali zapobiec tragedii, ale zostali brutalnie odepchnięci przez uzbrojonych żołnierzy. Tutaj liczyło się wyłącznie słowo sędziego inkwizycji.
Unni próbowała nie widzieć – tego wszystkiego, ale nie mogła.
Dym z ogniska wionął jej w twarz i oślepił ją. Nie czuła jego woni, w ogóle nie czuła żadnych zapachów, choć przecież powinny się tu unosić różne, bardzo silne, zarówno od strony ziemi, jak i od ludzi. Widocznie zachowała tylko zmysł słuchu i wzroku.
Zostań przy mnie, drogi dymie, zostań! Ukryj to wszystko przed moimi udręczonymi oczyma!
Ale dym ulatywał dalej, odsłaniając przerażające sceny. Krótkie, pospieszne cięcia, jak w amatorskim filmie video, pomyślała Unni ze swoim współczesnym doświadczeniem.
Dwoje nastolatków, niebywale urodziwych i bardzo pięknie ubranych, zdołało się wyrwać swoim oprawcom i próbowało uciekać. Biegnijcie, biegnijcie, prosiła w duchu Unni zrozpaczona. Ale przecież we wcześniejszej wizji widziała już tę młodą panienkę i dobrze wiedziała, jak się to skończy. Nie, prosiła żałośnie. Niech się czas zatrzyma tak, żeby to się nigdy nie wydarzyło!
Nieszczęsne dzieci, bo przecież skazańcy byli tylko dziećmi, biegały tam i z powrotem, ścigane przez czarnych mnichów. W końcu zbiedzy zostali zatrzymani przez żołnierzy i tłum gapiów, który gęstniał coraz bardziej.
Ptaki, pomyślała Unni. Gdzie ja to przedtem widziałam? Para małych gili, ścigana przez czarne gawrony?
Nie była w stanie myśleć.
Tak więc dzieci zostały pojmane.
Wizja zniknęła.
Już nic więcej, błagam. Unni zaniosła się szlochem, nad tymi dwojgiem, i nad sobą. Nie mogła dłużej patrzeć na nic więcej.
Ale, oczywiście, pojawiła się kolejna wizja. Tym razem zupełnie odmienna.
Unni znajdowała się gdzie indziej, Bogu dzięki już nie na tym strasznym klasztornym dziedzińcu.
Była noc, upiorny księżyc rozjaśniał zbocze pod tą jakąś twierdzą czy też klasztorem, w którym dopiero co była. Widziała paskudny rów na odpadki, które wyrzucano z góry, psy i nędzarze grzebali w śmieciach, walcząc ze sobą o nędzne resztki.
– Nie! – Unni jęknęła boleśnie i przesłoniła ręką usta. Zobaczyła dwie kobiety, które wściekle sobie nawzajem wymyślały. Jedna włożyła na siebie zakrwawioną suknię tamtej młodej dziewczyny, druga próbowała zrywać perły, którymi suknia była wyszywana. Unni zbierało się na wymioty. Na śmietniku trwała jeszcze jedna walka, nie chciała patrzeć w tę stronę, ale jej oczy zostały do tego zmuszone.
Nagle wszyscy jakby zastygli na moment, a potem ruszyli, każdy w swoją stronę. Rozpierzchli się niczym spłoszone kury.
Sześciu rycerzy zsiadło z koni.
– Rycerze! – wrzasnęła Unni. – Jestem tutaj!
Ale, rzecz jasna, nikt jej nie słyszał. Przybyła z innego czasu, pochodziła z innego wymiaru.
Szósty jeździec był kobietą, bardzo przystojną kobietą, stwierdziła Unni, choć odległość okazała się trochę zbyt duża, by mogła rozróżnić szczegóły.
Nowa nadzieja pojawiła się tylko na krótką chwilę. Unni widziała, że rycerze ulokowali na dwóch swoich koniach dwa szczelnie zawinięte martwe ciała. I, chociaż starała się patrzeć w bok, widziała dwa okrągłe, przesiąknięte krwią tobołki przytroczone do trzeciego konia.
– Nie – szlochała Unni. – To się nie mogło stać!
Rycerze traktowali swój krwawy bagaż z największym respektem i ostrożnością. Dosiedli koni i ruszyli w stronę Unni. Kiedy ją mijali, nie widząc, że się tutaj znajduje, dostrzegła łzy w oczach najmłodszego jeźdźca. Twarze pozostałych były poważne, głęboko poruszone, ale też tliła się w nich nienawiść.
Kiedy kobieta przejeżdżała obok, Unni przyjrzała jej się uważnie. Nie była to już osoba bardzo młoda, ale piękna, ubrana w czerń zdobioną złotem. Uważne oczy szukały, omiotła wzrokiem miejsce, gdzie znajdowała się Unni, jakby coś zauważyła. Ona wyczuwa moją obecność, pomyślała Unni wstrząśnięta. Ta kobieta jest silna! Niezmiernie silna! Jakim sposobem może zajrzeć w przyszłość, i to odległą o pięć wieków? Jak mogła wiedzieć, że przyjdzie taki czas, kiedy ja będę tu stać?
Przejechali. Unni spoglądała w ślad za nimi. Z tym nie było problemu, przenosiła się swobodnie w czasie i przestrzeni.
Księżyc świecił ponad wymarłą równiną, Unni nie chciała kolejnej zmiany sytuacji, chciała dowiedzieć się czegoś więcej. A więc to są rycerze, czyli jej przyjaciele. Jeden z tych ludzi jest jej przodkiem…
Jechali tacy cisi, pełni smutku. To orszak żałobny. Unni była wstrząśnięta, głęboko wstrząśnięta, łzy spływały jej po policzkach, szlochała głośno. Wiedziała przecież, że rycerze nie mogą jej słyszeć. Ale czyżby mimo wszystko…? Dotarło do niej wołanie, czyjś głos: Unni! Unni! Kto to wzywa ją po imieniu? Kto ją tutaj zna? Była kompletnie zdezorientowana.
– Obudź się, Unni! To cię za bardzo męczy!
Równina zniknęła. Żałobny orszak rycerzy rozpłynął się w powietrzu, Unni dygotała z zimna. Próbowała wyrwać się z głębokiego snu. Jordi trzymał ją za barki i potrząsał, dopóki się całkiem nie obudziła.
Ręce Jordiego. Jego lodowy pancerz. Ech, dlaczego miałaby się tym przejmować. Przytuliła się do niego, czuła obejmujące ją ramiona i wybuchnęła rozpaczliwym płaczem, starała się wypłakać cały żal nad losem tamtych dwojga młodych.
– Dziecko drogie, coś ty właściwie przeżyła?
– Nie powinieneś był mnie budzić właśnie teraz, Jordi! Śledziłam rycerzy. Mogłam dowiedzieć się czegoś więcej o ich zagadce.
– Wielka szkoda, ale musiałem to zrobić. Za bardzo cierpiałaś. Chciałem zrobić to już wcześniej, ale zwlekałem jak długo można. Teraz już było z tobą źle.
Unni przytaknęła. Nagle zesztywniała.
– Mam nadzieję, że wyjąłeś skórę? Zabierz natychmiast tę potworną skórzaną mapę!
Jordi wydobył mapę spod jej poduszki i odrzucił w kąt pokoju. Unni na moment odetchnęła.
– O, Jordi, biedne dzieci!
– Jakie dzieci?
Uniosła głowę i popatrzyła na niego ze łzami w oczach.
– No przecież wiesz! Nie, no skąd miałbyś wiedzieć.
– A nie mogłabyś opowiedzieć mi wszystkiego od początku?
– Oczywiście! Tylko muszę się najpierw trochę ogarnąć. Może Antonio i Vesla też powinni posłuchać?
– Oboje śpią głęboko. Ale zaczekaj, nagram twoje opowiadanie na taśmę, Antonio pożyczył mi stary magnetofon. Masz tu chusteczkę, wytrzyj sobie nos i zaraz opowiadaj, dopóki masz jeszcze wszystko świeżo w pamięci. Mogę się położyć na łóżku, czy jestem dla ciebie za zimny?
– Nie przejmuj się zimnem! Potrzebuję twojej bliskości. Straszliwie!
Jordi zdjął sandały i wyciągnął się na swojej połowie łóżka. Kołdrę ułożyli bardzo przyzwoicie między sobą, a Jordi wsunął Unni ramię pod głowę, bo zdawało mu się, że ona tego pragnie.
– Zaczynaj, Unni! Magnetofon jest włączony.
– Dobrze. Mnóstwo spraw mi się wyjaśniło podczas tego snu. Na przykład to, że znajdowałam się w innym wymiarze, niż jestem teraz. Poza tym wiem, że skórzana mapa na pewno jest własnością rycerzy. Mnisi nie mają z nią nic wspólnego. I widziałam trzynastu mnichów. To się zgadza. Jeden z nich został później unicestwiony przez Urracę, drugi przez ciebie.
Jordi potakiwał. Rozumiał, że Unni chce przekazać mu swoje drobne obserwacje najpierw, dopóki wszystko dobrze pamięta.
– Uzyskałam też wyjaśnienie tego wołania „Pomóż nam, bo idziemy na śmierć!”, które kiedyś słyszałam we śnie. I ptaki! Mówiłam ci o nich. Pamiętasz te gile, które były prześladowane przez wielkie czarne gawrony? To tych dwoje młodych, ci, o których rycerze mówili „nasze najdroższe skarby” czy jakoś tak, nie pamiętam dokładnie słów. Bo czarni mnisi ścigali ich w moich wizjach. No i Jordi, ja widziałam samą Urracę, czarownicę! Była niebezpiecznie piękna i obdarzona taką siłą, że prawie mnie widziała!
– Uff!
– Nie, to nic złego, ona była przecież po stronie dobra. Czyli po naszej, musisz o tym pamiętać.
Potem Unni opowiedziała o wszystkim, co widziała. Była to bardzo męcząca opowieść, musiała ponownie odtworzyć wydarzenia, o których najchętniej by zapomniała. Jordi cierpiał razem z nią, ale niestety, mus to mus.
Nie zauważył, że w miarę upływu czasu Unni coraz wolniej wypowiada słowa. Składał to raczej na karb jej niechęci do mówienia o strasznych wizjach,
Kiedy nareszcie dobrnęła do końca, wyrazy dosłownie zamierały jej na wargach.
Jordi westchnął:
– Masz rację. To wielka szkoda, że nie mogliśmy kontynuować. Mogło by nas to zaprowadzić daleko. Bo chyba nie zechcesz jeszcze raz zasnąć z mapą pod poduszką?
Odpowiedź Unni ciągnęła się niczym gęsty syrop:
– I może przeżywać to wszystko jeszcze raz od początku? Nie, dziękuję.
– Jasne, rozumiem. To musiały być naprawdę straszne przeżycia.
Podświadomie przysunęli się do siebie. Kiedy Unni opowiadała, Jordi wsparł się na łokciu, miał ją teraz tuż przy sobie. W mroku widziała jego twarz bardzo, bardzo blisko. Mdły strumień światła z ulicy sprawiał, że mogła rozróżniać jego rysy. W pokoju panowała zupełna cisza. Leżąca przedtem między nimi kołdra znalazła się w zupełnie innej części łóżka.
O, nie, myślała Unni. Co to się ze mną dzieje? Nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą.
Słyszała jego drżący oddech.
Gdybym mogła objąć go ramionami za szyję i przyciągnąć do siebie, to… bardzo bym chciała to zrobić. Przeczuwam, że nie stawiałby oporu. Wręcz przeciwnie! Pomyśleć, że mogłabym przytulić policzek do jego twarzy! Poczuć jego wargi na moich… Silny, niezłomny Jordi, dojrzały mężczyzna, nie żaden chłopiec. Mocny i władczy, jego uwielbiałam przez wiele lat, nawet wówczas, kiedy już nie mogłam mieć żadnej nadziei, że go jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Teraz on leży tuż przy mnie, a ja nie mogę się ruszyć!
– Unni – wyszeptał Jordi. – Co to się dzieje? Nie wolno mi do tego dopuścić, rycerze mi zakazali. To dlatego oni…
I nareszcie Jordi pojął, o co chodzi.
– O rany boskie! – wykrztusił. – Ty kompletnie zamarzłaś! Oni mnie ostrzegali, chcieli w ten sposób odstraszyć tych, którzy czuliby do mnie sympatię, albo takich, do których sympatię poczułbym ja.
Zerwał się na równe nogi i przyniósł ciepłe picie ze stojącego na stole termosu.
– Proszę, pij! To cię trochę rozgrzeje, a ja będę się trzymał z daleka.
Jordi, rzecz jasna, zapalił światło i patrzył wstrząśnięty na sinobiałą twarz Unni. Wykrzywione lękiem rysy dziewczyny stężały w ostatnich minutach, kiedy on już prawie ją całował, a ona zrozumiała, co się dzieje, choć on niczego jeszcze nie dostrzegał. Chłód narastał przecież przez cały ten długi czas, kiedy leżeli blisko siebie i Unni opowiadała. Uderzył ze zdwojoną siłą, gdy Jordi zaczął tracić panowanie nad sobą.
Teraz młody mężczyzna widział, że sytuacja jest poważna i że sam sobie z nią nie poradzi, pobiegł więc po Antonia, choć był środek nocy. A jeśli oni śpią w jednym pokoju? Zatrzymał się po kilku krokach. Można przecież zadzwonić.
Antonio, zaspany, odpowiedział niewyraźnie, że skontaktuje się telefonicznie z Veslą.
Przybiegli tak szybko, jak tylko mogli, każde ze swojego pokoju, dość niekompletnie ubrani, i natychmiast przystąpili do rozgrzewania Unni. Jordi chciał pomagać, ale tym razem Antonio stanowczo odprawił uwielbianego starszego brata.
– Trzymaj się z daleka, twoja bezgraniczna miłość może ją zamrozić na śmierć, nie rozumiesz tego? Wracaj do naszego wspólnego pokoju i czekaj tam.
Wraz ze słowami „bezgraniczna miłość” jakby anioł przeleciał przez pokój, taka zapadła cisza. Cudowny moment minął jednak szybko, Jordi zniknął.
Stal długo na pogrążonym w ciszy hotelowym korytarzu. Oparł się o ścianę i obiema rękami pocierał twarz. Pustka i poczucie bezradności, serce o mało mu nie pękło z rozpaczy.
– Elio – szeptał cicho. – Elio, gdziekolwiek jesteś, daj nam jakąś wskazówkę! Czas nagli, dni mijają i wkrótce będzie za późno.
I wtedy… Pojawił się znowu jego wieczny dylemat: Co się z nim wtedy stanie? Jeśli uda im się powstrzymać czas i uwolnić ród, rycerzy i siebie samych od przekleństwa, to po której stronie on sam się wtedy znajdzie? Po stronie życia czy śmierci? Będzie musiał towarzyszyć rycerzom w zaświaty, do tej wielkiej nieznanej pustki, czy też otrzyma jeszcze szansę?
Szansę życia z Unni.
Pytanie jeszcze, jak zdołają rozwiązać straszliwą zagadkę, skoro kolejne pokolenia nie potrafiły tego zrobić przez pięć długich stuleci?
– Chyba odtajałam, dziękuję wam – oznajmiła Unni w jakiś czas potem. – Jeśli nie przestaniecie mnie ogrzewać, to się stopię niczym sopel lodu.
Antonio wyprostował się z ulgą:
– Moja kochana, przecież ty byłaś martwa!
– Warto było ryzykować, przeżyłam błogie chwile.
Myśli Unni cofały się, poprzez nieznośny proces rozgrzewania, kiedy w rękach, stopach i wszystkich członkach odczuwała ból, pulsowanie, kłucie, swędzenie i pieczenie, gdy ciało jej puchło do nieprawdopodobnych rozmiarów, aż wróciła do stanu kompletnego odrętwienia z zimna. Chłód otaczał ją nieprzeniknionym pancerzem, gdy tymczasem ramiona Jordiego zamykały się wokół niej, jego ciało było tuż przy niej, a wargi dotykały jej warg, od czego kręciło jej się w głowie. Tyle tylko że nie mogła myśleć…
Nie mogła się też poruszać.
Nie mogła mówić, powstrzymać go, dać mu do zrozumienia, że znalazła się na granicy całkowitego zamrożenia.
Na szczęście on sam odkrył śmiertelne niebezpieczeństwo. No i błogie chwile zostały przerwane.
– Coście wy właściwie robili? – spytała Vesla zaciekawiona.
– Nic nieprzyzwoitego, niestety. Nie zdążyliśmy, bo zamarzłam. Leżeliśmy tylko obok siebie parę chwil odrobinkę podnieceni. Parę rozpaczliwie krótkich chwil…
– Mimo wszystko brzmi to rozkosznie. Zazdroszczę ci tych chwil. Jak to mówił ów facet, co czytał nekrolog: „Panna Otylia Gustafsson odeszła dzisiaj w zaświaty po prawie osiemdziesięciu, dokładnie bez jednego dnia, latach cnotliwego życia”? Zazdroszczę jej tego jednego dnia, powiedział ów facet.
– Czeka mnie chyba podobny los, jeśli nadal będę się zachowywać w ten sposób – rzekła Unni z westchnieniem.
Umilkła. Przypomniała sobie, że akurat jej nie jest pisane osiemdziesiąt lat życia. Szczerze mówiąc, zostały jej jeszcze cztery. Antonio i Vesla byli równie strapieni.
– Antonio, czy mogę już sprowadzić Jordiego? – spytała Vesla cicho.
– Poczekaj, poczekaj! – krzyknęła Unni, siadając na łóżku. – W jakich kolorach jest teraz moja twarz? Kobaltowoniebieska? Purpurowa? Biała jak ściana? A może wątrobiana?
– W żadnym z wymienionych. Ani wątrobiana, ani też nie gości na niej żaden z tych pastelowych odcieni. Nos masz jaskrawoczerwony, oczy matowe, a wargi, jakbyś wróciła z wyprawy na jagody.
– W takim razie on nie może tu przyjść – zdecydowała Unni. – Zobaczę go jutro, kiedy moja skóra będzie mieć kolor białej lilii, a oczy blask porannej rosy.
Nie mieli wątpliwości, że Unni desperacko broni się przed wspomnieniem koszmarnego snu. Kiedy starali się ją rozgrzać, po kryjomu przesłuchali kasetę z jej opowieścią. Byli wstrząśnięci, ale też rozczarowani, że nic dowiedzieli się niczego w sprawie zagadki rycerzy.
Antonio odpowiedział na pytanie Vesli:
– Nie, Jordi nie powinien tu przychodzić. Ja sam pójdę do naszego pokoju i o wszystkim mu opowiem. Jeśli jeszcze nie śpi.
– Nie sądzę.
– Ja też nie. Zostaniesz z Unni, dopóki nie zaśnie? Dałem jej środek nasenny.
– Jeszcze jedna tabletka? Toż ona się nie obudzi wcześniej niż za dwa tygodnie! Oczywiście, zostanę przy niej. Do zobaczenia!
Tymczasem Jordi miał inne zmartwienia.
Kiedy zmęczony wszystkimi przeżyciami wkroczył do pokoju, stwierdził, że ma gości.
Bogu dzięki, że tym razem nie zjechali konno, pomyślał złośliwie. Z trudem zachował powagę na myśl, jakby to wyglądało: Pięć wielkich czarnych koni, przestępujących z nogi na nogę w ciasnym hotelowym pokoju, a w siodłach rycerze, pochylający głowy pod sufitem.
Pięciu szlachciców czekało na niego, dwóch musiało stać w miejscu, gdzie znajduje się łóżko, przez co widać ich było tylko od pasa w górę. Jordi udawał, że tego nie zauważa. Przywitał ich z szacunkiem. Stwierdził, że są przychylnie nastawieni.
„Znakomity pomysł, chłopcze” – przekazał mu jego przodek, don Ramiro de Navarra.
„Godny pochwały krok naprzód” – przytaknął stary z Galicii.
„Ale nie powinieneś był jej budzić – zwrócił uwagę don Sebastian de Vasconia. – Byliście tak blisko najważniejszego!”
„Wiem o tym”, pomyślał Jordi. „Ale ten sen był koszmarny, za bardzo ją męczył”.
„To oczywiste, że był męczący – przyznał don Galindo de Asturias. – I rozumiemy twoją troskliwość. Teraz jednak będziesz musiał ją nakłonić, żeby przeszła przez to jeszcze raz”.
„Pytałem ją”, pomyślał Jordi. „Chodzi jednak o to, czy w takim przypadku musiałaby przeżywać ten sen od początku, czy też nastąpiłby ciąg dalszy od momentu, w którym ją obudziłem?”
Don Garcia de Cantabria przesłał mu wiadomość: „Musimy liczyć się z tym, że będzie musiała wyśnić wszystko od nowa. Ale przecież wie już teraz, dokąd idzie, więc chyba nie będzie się tak bać?”
To tak, jakby ktoś oglądał jeszcze raz wyjątkowo odpychający film grozy, pomyślał Jordi. Czy mogę ją na to narażać? Ale chyba by mogła to znieść?
„Najważniejsza jest ostatnia część snu” – kontynuował przodek Unni, don Sebastian de Vasconia.
„Otrzymamy wtedy rozwiązanie zagadki?”
„Nie. Zobaczycie jednak rzeczy o wiele jaśniej. I jesteście we właściwym miejscu”.
Istnieje takie miejsce… myślał Jordi. Kiedyś już słyszałem te słowa.
Tę myśl zachował dla siebie, nie przekazał jej rycerzom.
„Twój brat tutaj idzie – oznajmił don Galindo de Asturias. – Wobec tego my cię opuszczamy. Rób, co możesz!”
– A co z Eliem? Czy on żyje? – krzyknął za nimi Jordi.
Ale rycerze zniknęli.
Do pokoju wszedł Antonio. Jordi chciał natychmiast wracać do Unni.
– Jordi, ona powinna spać – rzekł kandydat na lekarza cierpliwie. – Na razie wszystko jest dobrze, a przed jutrzejszym dniem powinniśmy być wyspani. Dałem jej coś na sen, zresztą ty też zaraz dostaniesz. Wyglądasz, jakby cię przejechała fura z węglem.
Jordi wziął lekarstwo. Sam czuł, że mu się przyda.
– To był głupi eksperyment z tą mapą na skórze – powiedział zatroskany.
– Nie, głupie to nie było. Szkoda tylko, że przerwałeś za wcześnie.
– Rycerze też tak twierdzą. Dopiero co tu byli. – Jordi opowiedział o krótkim spotkaniu. O pochwałach i upomnieniach. – Oni chcą, żebyśmy skłonili Unni do powtórzenia próby – zakończył.
– Nie, to niemożliwe – rzekł Antonio stanowczo. – W każdym razie nie w najbliższych dniach. Unni powinna odzyskać równowagę psychiczną.
Jordi musiał mu przyznać rację.
Antonio patrzył na swego ubóstwianego starszego brata, który zawsze był taki silny i sympatyczny. Jordi stał przy oknie, wyglądał na bardzo zmęczonego, przygnębionego i rozgoryczonego swoim losem. Przykro było widzieć go takim. Antonio tak bardzo chciałby mu pomóc, nie wiedział tylko jak. Kiedy zaś znowu się odezwał, to miał do starszego, ciężko doświadczonego brata, prośbę:
– A czy ty byś czegoś nie zobaczył, gdybyś miał mapę pod poduszką?
– Ja? Przecież chodzę z tą mapą w kieszeni już tyle lat. I pewnie nawet spałem na niej nie raz, kiedy wkładałem kurtkę zamiast poduszki pod głowę. Nigdy jednak nic się nie przytrafiło, żadnych wizji, snów, nic.
– Rozumiem. Tak, Unni jest wyjątkowa.
– Dla mnie ona jest najbardziej wyjątkową osobą na świecie – rzekł Jordi cicho. – Dobranoc, Antonio. Jutro znowu zaczynamy polowanie na Elia.