CZĘŚĆ TRZECIA. POŚCIG ZA ELIEM

14

Pedro przyleciał porannym samolotem i spotkał wyspanych Unni i Jordiego oraz nie całkiem tak dobrze wyspanych Veslę i Antonia. Wkrótce jednak i oni ożyli.

Vesla nie miała żadnych objawów wstrząśnienia mózgu, włączyła się więc w walkę o wyrwanie małego Pepe z rąk ojca, króla gangsterów. Czuła się teraz silna z miłością Antonia jako bezpieczną kotwicą.

Niebawem mieli się przekonać, że Pedro jest naprawdę wpływową figurą. Sam komisarz policji zjawił się osobiście i z uprzejmymi ukłonami stawiał się do dyspozycji. Ponieważ jednak Hiszpan nigdy nie zachowuje się serwilistycznie, komisarz czynił to z klasą. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu czworo przyjaciół dowiedziało się, że Pedro pochodzi z wysokiego arystokratycznego rodu. Zresztą mogli się tego spodziewać, jego pełne nazwisko brzmiało bowiem don Pedro de Verin y Galicia y Aragón.

Teraz otrzymali wyjaśnienia.

Verin to prastara twierdza w Galicii, Aragón zaś to stare królestwo dalej na wschód, teraz prowincja Hiszpanii. Ród Pedra dorobił się swego miana w wyniku zawieranych w przeszłości małżeństw. Wszystko to brzmiało niebywale wytwornie i przybyszom z Norwegii naprawdę zaimponowało.

Niewielka grupa zaproszonych gości zebrała się w małej salce konferencyjnej położonego na uboczu hotelu. Personel był nieliczny i chodził dosłownie na palcach, by nie przeszkadzać prominentnym gościom.

Pierwsze zadanie należało do Jordiego. Miał po temu najlepsze warunki.

Komisarz policji pochylił się do Pedra i zapytał dyskretnie:

– Proszę mi powiedzieć, kim jest ten człowiek? Jego oczy… kiedy się w nie patrzy to tak, jakby zanurzyć się w morskiej otchłani, na której dnie znajdują się tysiące grobów.

Poczciwy comisario de policia miał poetyckie usposobienie.

Pedro nie mógł mu nic powiedzieć. Wiedział, oczywiście, kim jest Jordi, ale wyjaśnienia na nic by się tu nie zdały. Wywołałyby jedynie nowe pytania.

Mercedes, matka małego Pepe, uczestniczyła również w tej bojowej naradzie i przekazała Jordiemu niezbędne informacje na temat rezydencji swego męża i panujących tam zwyczajów. Tak, ta ogromna, leżąca na granicy miasta posiadłość naprawdę zasługiwała na miano rezydencji.

– Masz tam jakichś godnych zaufania przyjaciół? – spytał Jordi.

Mercedes musiała się zastanowić. Była olśniewająco piękna, nic dziwnego, że José chciał ją zachować jako swoją własność, którą mógłby się chwalić.

– Nie mam nikogo – wyznała w końcu. – Wszyscy są absolutnie uzależnieni od Joségo. On im bardzo dobrze płaci za lojalność i milczenie. Nie, nikomu bym nie zaufała.

Jordi skinął głową na znak, że rozumie.

On i Mercedes konferowali długo, w końcu jednak znaleźli rozwiązanie. Jeśli Mercedes w pełni na nim polega, wszystko powinno się udać.

Mercedes patrzyła w niezwykłe oczy Jordiego, widziała w nich dobroć, więc bez wahania złożyła los swego synka w jego ręce.

Wyjaśniła, że malec sypia w południe. I wtedy właśnie jest najmniej strzeżony, zostaje z nim tylko jedna opiekunka. Siedzi ona w pokoju obok sypialni dziecka, często jednak wymyka się, by flirtować ze strażnikiem tego skrzydła. Tak, czterolatek jest nieduży i lekki.

Policjanci przynieśli dla Jordiego kombinezon z wydrukowaną na plecach nazwą pralni, obsługującej rezydencję, sprowadzili też samochód dostawczy tej samej firmy. Firma co prawda nic o tym nie wiedziała, policjanci mieli jednak nadzieję, że nie ma ona w rezydencji swoich ludzi. Potrzebne rzeczy po prostu ukradli.

Jeśli chodzi o Jordiego, to ani kombinezon, ani samochód nie były niezbędne, ale obecność chłopca komplikowała sytuację.

Wkrótce Jordi odjechał z hotelu samochodem pralni w towarzystwie ubranego po cywilnemu policjanta.

– Moim zdaniem on jest szalony – rzekł komisarz policji. – On naprawdę wyobraża sobie, że zdoła wejść niezauważony do tego gniazda żmij? Zostanie złapany jeszcze przed bramą, nie ma przecież żadnych papierów świadczących, że jest tym, za kogo się podaje. I samochód nie ma odpowiednich dokumentów.

– Samochód nie przejedzie przez bramę – wyjaśnił Pedro spokojnie. – Pozwólmy Jordiemu działać, on sobie poradzi.

Spostrzegli, że Mercedes składa ręce jak do modlitwy. Była blada i nie przestawała drżeć. Wszyscy współczuli jej z całego serca.


Samochód z pralni zatrzymał się w odpowiedniej odległości od bramy. Stał na terenie publicznym, nie zwracał niczyjej uwagi.

Policjant – szofer patrzył, jak Jordi przechodzi przez ulicę, a potem idzie kawałek chodnikiem w stronę znakomicie strzeżonej bramy Joségo. Tam stanął, jakby na kogoś czekał. Policjant nie posiadał się ze zdziwienia.

W chwilę potem na ulicy ukazało się kilku mężczyzn i wolno szło ku bramie. Minęli Jordiego i nagle ten zniknął policjantowi z oczu. Po prostu przepadł.

Mężczyźni podeszli do wejścia, pokazali karty identyfikacyjne i oni również zniknęli policjantowi z oczu. Koniec!

– Wielkie nieba, co to się dzieje? – szeptał sam do siebie i na wszelki wypadek dotknął krzyża przymocowanego do tablicy rozdzielczej samochodu.

Co się stało z tym sympatycznym, ale w najwyższym stopniu dziwnym Jordim Vargasem? Przecież obok bramy nie ma żadnych drzwi, żadnej niszy, w której mógłby zniknąć.

A po nim po prostu przepadł wszelki ślad.

To straszne!

No cóż, nie pozostawało nic więcej, jak tylko siedzieć i czekać.


Jordi wszedł razem z pracownikami na teren posiadłości i nikt go nie zauważył. Pospiesznie udał się do skrzydła domu, w którym więziono Pepe. Tak, malec tak to musiał odczuwać, choć przecież José był jego ojcem. Widywał go zresztą nadzwyczaj rzadko i zawsze ojciec traktował go bardzo surowo. Mercedes powiedziała Jordiemu, przez które boczne drzwi powinien wejść. Główne prowadziły do pomieszczeń strażników. Dała mu też klucz do bocznych drzwi, udało jej się go zabrać, kiedy uciekała z synem od męża tyrana.

O ile Jordi bez przeszkód przeszedł przez bramę, to teraz musiał bardzo uważać. Tutaj nie było ludzi, do których mógłby się przyłączyć. A kiedy zostawał sam, trudniej mu było stać się niewidzialnym. Specjalnością Jordiego bowiem było znikanie w grupie.

Teraz trzeba działać ostrożniej.

Jordi wiedział, że wokół całej posiadłości Joségo znajduje się w tej chwili mnóstwo policjantów. Są ukryci, ubrani jak zwyczajni ludzie, którzy znaleźli się tutaj najzupełniej przypadkowo. Wszyscy czekali tylko na sygnał od Pedra i komisarza.

To jednak Jordiemu w niczym nie pomagało, kiedy stał w kącie rozległego hallu i studiował plan tej części domu, naszkicowany przez Mercedes.

Właśnie Mercedes wpadła na pomysł, że najlepszych pretekstem będą firanki. Kilka razy w roku firanki odsyłano do pralni i wieszano nowe. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że nie były zmieniane na przykład przed tygodniem.

Drabina i kosz, których ludzie z pralni zwykle używali, znajdowały się w piwnicy. Gdzie jest wejście…?

Tam! Szkic był poprawny. Jordi słyszał głosy strażników w pokoju, który tak uważnie ominął. Od czasu do czasu docierał też do niego kokieteryjny szczebiot kobiecy, domyślił się więc, że piastunka zostawiła śpiącego chłopca, żeby sobie poflirtować.

Trzeba się spieszyć, los daje mu szansę. Za parę minut może być za późno.

Zresztą w każdej chwili ktoś może wejść do hallu.

Pospiesznie odszukał drabinę i kosz, po czym pobiegł schodami na górę, przez cały czas trzymając się instrukcji Mercedes.

Drzwi do pokoju, piastunki zastał otwarte. Nikt Jordiego nie widział. Najszybciej jak mógł zdjął firanki, musiał mocno szarpać, bo coś się zacięło, nie miał czasu do stracenia. Firanki były dość gęste, w każdym razie nieprzezroczyste, Jordi uznał, że te jedne wystarczą. Włożył je do kosza i wślizgnął się do sąsiedniego pokoju.

Na łóżku leżał drobniutki chłopczyk i spał. Czterolatek… Starsze dziecko mógłby obudzić i wytłumaczyć mu, co się dzieje, na przykład zaprosić do podniecającej ucieczki. Czterolatek jednak był na to za mały. Mógł się przestraszyć i zacząć krzyczeć. Albo za bardzo się przejąć czekającą go przygodą i zachowywać się zbyt głośno.

Jordi wiedział, że jego chłód w tej sytuacji się nie ujawni. Chłopiec nie stanowił najmniejszego zagrożenia dla jego koncentracji na zagadce rycerzy. Dlatego uniósł dłonie nad czołem Pepe i wyszeptał:

– Śpij, śpij, moje dziecko. Twoja mama na ciebie czeka. Widzisz ją? Tam stoi. A teraz wyciąga do ciebie ręce…

Na małej buzi pojawił się uśmiech, ale dziecko się nie obudziło. Przeciwnie, zdawało się spać jeszcze głębiej, niemal jak w letargu.

Jordi szeptał dalej:

– Teraz mama zabierze cię na przejażdżkę w kołyszącym się pojeździe. Pojedziecie razem daleko stąd. O, tak… teraz mama bierze cię na ręce. Śpij, śpij, śpij…

Cichy głos podnosił się i opadał jak fale. Pepe nie zareagował, gdy Jordi układał go w koszyku, niemal wystarczająco dużym. Tylko jedno kolanko dziecka sterczało w górze i Jordi musiał starannie udrapować firanki, by je ukryć.

Nagle zamarł. Na zewnątrz dały się słyszeć głosy. Ktoś wchodził po schodach.

Nie miał czasu na ukrycie się. Jeśli to piastunka dziecka, to wejdzie do jego pokoju i narobi krzyku, stwierdziwszy, że chłopiec zniknął. Jordi pospiesznie ułożył kołdrę na łóżku tak, jakby Pepe wciąż tam leżał. Natychmiast wbiegł znowu do pokoju dziewczyny. Kosz trzymał pod pachą z taką nonszalancją i swobodą, jakby były w nim tylko firanki.

To była dziewczyna, znacznie starsza, niż oczekiwał, ale nie sprawiała dobrego wrażenia. Uśmiechnął się do niej, szarmancko przepuścił ją w drzwiach, ona w odpowiedzi zachichotała kokieteryjnie, widocznie nie przywykła do eleganckich manier.

Jordi szybko zbiegł po schodach.

Zawahał się jedynie na ułamek sekundy, kiedy zobaczył w hallu strażnika, stojącego tam samotnie i palącego papierosa. To pewnie ten, który odprowadzał dziewczynę.

Na górze nikt nie wołał, nie zauważono zniknięcia chłopca.

Strażnik odwrócił się do Jordiego, który ze względu na chłopca i na to, że brak było w pobliżu innych ludzi, nie mógł się posłużyć swoją zdolnością do znikania. Mógł jedynie po przyjacielsku pozdrowić stojącego i obojętnie iść dalej.

Strażnik jednak nie był z tego zadowolony.

– Hej, ty! – zawołał tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Czy nie mieliście przyjść w piątek?

Jordi zatrzymał się. Spij spokojnie, Pepe, nie ruszaj się!

– Mieliśmy, ale wezwano nas dzisiaj, bo te firanki trzeba było wymienić natychmiast. Ktoś przypadkiem je zabrudził.

Strażnik zrobił coś, co wielu ludzi automatycznie robi w takiej sytuacji: Chciał osobiście sprawdzić, jak się rzeczy mają. Pociągnął firankę i jego oczom ukazało się kolano Pepe.

Wszystko dokonało się bardzo szybko, dla Jordiego jednak sceny następowały po sobie jak na zwolnionym filmie. Oczy strażnika zrobiły się czarne ze złości, otworzył usta, by wzywać pomocy, ręka sięgała po rewolwer… Jordi w ogóle nie zdążył nic pomyśleć, zamachnął się, wymierzył potężnego sierpowego i tamten padł nieprzytomny na ziemię.

Jordi musiał na chwilę odstawić kosz, złapał strażnika za nogi i przeciągnął go pod drzwi piwnicy. Zepchnął go z całej siły, po czym zamknął drzwi. Miał nadzieję, że nikt nie usłyszy tajemniczego łoskotu z dołu.

– Niech ci szczęście towarzyszy do samego końca schodów – mruknął, chwycił kosz i wyszedł bocznymi drzwiami.

Teraz czekała go największa trudność: musiał niezauważony przekroczyć bramę. Potrzebował do tego wszystkich paranormalnych zdolności, jakie otrzymał od rycerzy. Nie miał bowiem ani chwili do stracenia. Strażnik w piwnicy może się ocknąć w każdej chwili, piastunka może odkryć zniknięcie dziecka. Jordi nie mógł więc czekać, aż pojawi się na przykład większa grupa pracowników, opuszczających rezydencję. Samotnie, z żywym bagażem pod pachą, nie był w stanie stworzyć iluzji, że go nie ma. Strażnicy wedle wszelkiego prawdopodobieństwa natychmiast by go zobaczyli. A przecież nie widzieli, by do posiadłości wchodził jakiś pracownik pralni.

Stał ukryty za rogiem domu i przeklinał pusty dziedziniec. Nikt akurat nie zamierzał stąd wychodzić. A czas uciekał.

– Don Ramiro, mój dobry przodku, i wszyscy wy, moi przyjaciele rycerze, poradźcie mi, co robić. Czas nagli – szeptał. – Jak się mam zachować? Mój mózg jest kompletnie pusty.

Słońce zalewało żarem dziedziniec i wypielęgnowane klomby na jego obrzeżach.

Jordi czekał jeszcze jakieś pół minuty, w jego głowie nie pojawiła się odpowiedź, jak do tego przywykł w kontaktach z rycerzami. Dostrzegł natomiast jakieś zamieszanie przy bramie. Strażnicy wybiegli ze swojej buciki i podnieceni rozprawiali o czymś, co się działo na głównym dziedzińcu.

Jordi odwrócił się w tamtą stronę. Zobaczył pięć wspaniałych czarnych koni wolno kroczących z tak samo jak one czarnymi rycerzami w siodłach. Wysocy, wyprostowani, siedzieli, odporni na kule i w ogóle na wszelką broń.

Jordi zareagował szybciej niż kompletnie sparaliżowani strażnicy, którzy, rzecz jasna, nie byli w stanie pojąć, w jaki sposób rycerze znaleźli się w obrębie posiadłości. Gdyby wjechali tu z zewnątrz, z ulicy, strażnicy uznaliby, że to jacyś karnawałowi przebierańcy i zatrzymali ich. Poza tym nie wiedzieli, czy ich pracodawca, pan José, nie stoi za tą grosteskową maskaradą. Jordi dostrzegał ich niepewność: czy powinni zatrzymać orszak? Może powinni grozić, że zaczną strzelać? A może strzelać bez ostrzeżenia?

Jordi już się tymczasem znalazł pomiędzy końmi, i już wiedział, że „zniknął” w tłumie. Strażnicy nie mogli zobaczyć nawet jego stóp, bo z całych sił koncentrował się na tym, by być niewidzialnym. A chłopiec? Nie, on znajdował się na wysokości końskich ciał, potężne zwierzęta ukrywały go niezależnie od tego czy był widoczny, czy nie.

– Dziękuję – mruknął Jordi do don Sebastiana, który jechał najbliżej niego. – Pomogliście mi bardzo.

„Uratowanie chłopca służy naszemu celowi” – odparły myśli don Sebastiana de Vasconia lakonicznie.

W posiadłości wybuchło wielkie zamieszanie, ochroniarze biegali tam i z powrotem, ktoś krzyczał: „Strzelać!”

Jeden ze strażników złożył się do strzału. Wtedy stary don Federico de Galicia uniósł ostrzegawczo dłoń władczym gestem, zwracając dłoń ku niemu. Było to takie złowieszcze, a stary człowiek tak upiornie blady, że strażnik po prostu otworzył gębę i zamarł w bezruchu. Karabin wypadł mu z rąk.

Zamieszanie na placu przycichało, a pięciu rycerzy wolno opuszczało posiadłość. Otaczając niczym mur Jordiego z chłopcem, przekroczyli bramę.

Eskortowali go aż do miejsca, gdzie parkował samochód z pralni, a policjant gorączkowo szukał uspokajającego papierosa. Najpierw myślał, że to jakaś maskarada, ale rycerze wydali mu się dziwni. Widział ich, a jakby nie mógł im się dobrze przyjrzeć.

Kiedy zaś Jordi Vargas nieoczekiwanie otworzył tylne drzwi samochodu i wskoczył do środka, wciągając za sobą wielki kosz, to już naprawdę niczego nie mógł pojąć. Skąd się Jordi wziął i w ogóle co się tu dzieje?

Jeszcze gorzej się poczuł, kiedy ponownie się obejrzał, by popatrzeć na rycerzy, i stwierdził, że ulica jest pusta. Żadnych rycerzy, żadnych koni, nic!

– Jedź! – rozkazał Jordi. – Jedź najszybciej, jak możesz!

Z nerwowym szarpnięciem samochód ruszył w drogę.

Mały Pepe był bezpieczny. Teraz może się rozpocząć prawdziwe polowanie na Joségo. A kiedy go już schwytają, prawdopodobnie będzie się można dowiedzieć, gdzie przebywa Elio.

15

Jordi niósł śpiącego Pepe na rękach, głowa chłopca spoczywała na jego ramieniu. Tak zbliżyli się do małego hoteliku.

Mercedes wybuchnęła płaczem, natychmiast wyciągnęła ramiona po syna, Jordi jednak prosił ją, by jeszcze chwilę zaczekała. Dotknął dłonią buzi chłopca i wypowiedział kilka słów, których nikt nie zrozumiał. Malec budził się wolno i rozglądał wokół z ciekawością. Nagle dostrzegł matkę i krzyknął radośnie. Teraz Mercedes mogła go nareszcie odebrać.

Do domu jednak nie pozwolono jej wrócić. Ona i jej matka musiały zostać ukryte w bezpiecznym miejscu. Było oczywiste, że dom Elio jest obserwowany, toteż jego żonę wyprowadzono stamtąd po kryjomu, bocznymi uliczkami tak, jak przedtem wyprowadzono Mercedes.

„Operacja Pepe” dobiegła końca, na razie szczęśliwego, nikt jednak nie miał wątpliwości, że José tak łatwo się nie podda.

– No to teraz nasza kolej – powiedział Pedro.

Rozkazy zostały wydane, wokół wielkiej posiadłości Joségo zaczynała się zaciskać policyjna sieć.

Komisarz policji zlecił zarządzanie akcją swemu zastępcy. On sam wraz z Pedrem i Antoniem udali się do paszczy lwa, czyli na rozmowę z Josém.

Za wszelką cenę należało wydobyć z niego informacje na temat miejsca pobytu Elio. Starali się zachowywać spokój. Przed nimi znajdowała się brama do siedziby króla gangsterów. Trzej panowie popatrzyli po sobie i westchnęli cicho i głęboko.

Wielka mobilizacja policji dawała im poczucie bezpieczeństwa, ale teraz musieli wejść do środka bez żadnej ochrony.

Komisarz policji cieszył się, że wysoko postawiony don Pedro jest z nim. Pedro, człowiek słabego zdrowia, cieszył się natomiast z obecności lekarza Antonia, Antonio zaś był zadowolony z towarzystwa ich obu.

– No to co, panowie – rzekł komisarz. – Wchodzimy?


W małym hoteliku Jordi wyjaśnił Unni, że wielki wysiłek bardzo go zmęczył, przeprosił ją więc i poszedł do siebie, żeby odpocząć.

Wszystkie cztery kobiety zebrały się w pokoju Unni, największym i najbezpieczniejszym, w którym znajdowały się dwie kanapy. Dla wszelkiej pewności zamknęły drzwi na klucz i zaciągnęły zasłony, choć przecież wiedziały, że przed hotelem stoi policjant, a drugi dyżuruje w recepcji.

Mały Pepe leżał na wielkim łóżku i spał, trzymając matkę za rękę. Radość ze spotkania z nią i skutki hipnotycznego oddziaływania Jordiego bardzo go zmęczyły.

Teraz, kiedy oszołomienie radością z odzyskania dziecka ustąpiło, Mercedes i jej matka pełne były złych przeczuć. Jak się to wszystko ułoży? José musi być wściekły i z pewnością postawi wszystko na jedną kartę, byleby tylko odzyskać syna. Nic im nie grozi, dopóki znajdują się pod opieką policji, ale jaka przyszłość czeka je i dziecko? Czy nigdy nie zaznają spokoju? Czy jeszcze kiedyś będą mogli zamieszkać w rodzinnym domu Elia, w domu, w którym Mercedes przyszła na świat, w którym urodził się i Elio, i jego ojciec. Co cala trójka: Mercedes, jej matka i syn, ma ze sobą zrobić? Do końca życia uciekać przed pościgiem?

– Przyjmujcie to na razie ze spokojem – powiedziała Vesla. – Poczekajmy, zobaczymy, jak się skończy dzisiejsza akcja. Policja już na pewno schwytała José i wsadzą go na długie lata do więzienia za handel bronią.

– W końcu jednak kiedyś stamtąd wyjdzie – jęknęła señora Navarro.

Unni miała inne pocieszenie:

– A może go wydalą z kraju, odeślą do ojczyzny?

– On i tak wróci – prychnęła Mercedes. – Tutaj ma syna, a w jego kraju to najwyższy honor i prestiż. Przeszedł poważną operację i nie może mieć więcej dzieci, zrobi więc wszystko, by posiadać Pepe. Właśnie posiadać, takie uczucia José żywi do swojego dziecka.

Vesla zwróciła się do niej:

– Więc wolałabyś, żeby się to wszystko nie stało, żeby Pepe został u ojca?

– Nigdy w życiu! Tylko bardzo się boję.

– To najzupełniej zrozumiałe. Ale nasz przyjaciel, Pedro, z pewnością znajdzie jakieś wyjście.

Umilkły. Myślały o tych, którzy teraz znajdują się już w rezydencji. Vesla lękała się o Antonia. Tyle dla niej znaczył.

Unni przeprosiła i wymknęła się z pokoju. Chciała się upewnić, czy Jordiemu niczego nie brakuje. Czuł się zmęczony, a to do niego niepodobne.

Zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Odczekała chwilę” i ujęła klamkę. Drzwi były otwarte.

Uznała, że to w jakimś sensie zaproszenie, i wślizgnęła się do środka.

Jordi spał głęboko. Teraz, kiedy patrzyła na jego twarz, uświadomiła sobie, jak bardzo musiał być utrudzony. Co prawda spędził kilka dni u Gudrun, ale nie był to przecież żaden porządny odpoczynek. Od pierwszego dnia przeżywał lęki i niepokoje, a kiedy się lepiej zastanowiła, to musiała stwierdzić, że przecież nie tak znowu wiele dni minęło od tamtej pory, kiedy się spotkali po raz pierwszy w Stryn, na zachodnim wybrzeżu Norwegii. Teraz są w Granadzie, a kłopotom i troskom jak nie było, tak nie ma końca. Współpracownicy Leona dosłownie depczą im po piętach. Najpierw trzeba zrobić porządek z handlarzami broni, zanim będą mogli zacząć szukać Elia, podjąć walkę z Leonem i jego bandą oraz zabrać się za rozwiązywanie problemu czarnych rycerzy…

Największa odpowiedzialność spoczywa na Jordim. Czy więc można się dziwić, że jest zmęczony?

Unni poczuła, że przepełnia ją czułość tak wielka, że bała się, iż serce jej pęknie. Ostrożnie usiadła na łóżku i ujęła spoczywającą na kołdrze rękę.

Natychmiast pojawił się chłód. Lodowaty ziąb przenikał do szpiku kości od palców Unni aż do ramienia.

Ale ona się tym nie przejmowała. Długo by tak siedzieć nie mogła, ale chociaż krótką chwilkę. Może zdoła go chociaż trochę ogrzać własnym ciepłem? Nie, niestety, to niemożliwe.

Nagle odczuła lekkie drgnięcie jego dłoni, a na twarzy śpiącego pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech.

Czyżby nie spał? Nie, nie wygląda na to. On śni. Śni o czymś przyjemnym. Może o mnie, zastanawiała się Unni z nadzieją.

Wstała, puściła rękę Jordiego, a potem pochyliła się i pocałowała go w czoło pod ciemną grzywą. Antonio obciął zbyt długie włosy Jordiego i teraz kręciły się lekko. Jego zwracająca uwagę, o mało klasycznych rysach twarz wciąż była bardzo szczupła i tak udręczona, że aż to budziło lęk. Ale Unni widziała go w znacznie gorszym stanie. Tego dnia, kiedy spotkali go po raz pierwszy, wyglądał jak w ostatnim stadium śmiertelnej choroby. Teraz przynajmniej było w nim życie, choć znajdował się w głębokim i bardzo zasłużonym śnie.

Cicho opuściła pokój i poszła poszukać sobie jakiejś cieplejszej bluzki z długimi rękawami.


José był dumny z tego, co posiadał, z rezydencji, z pozycji i z syna. Zdobył w życiu wszystko. No, prawie wszystko. Rozglądał się teraz za nową, reprezentacyjną kobietą, mogącą zastąpić niewdzięczną Mercedes, która uciekła akurat w momencie, kiedy już ją prawie wychował.

Jego imperium było większe, niż władze przypuszczały. W swojej ojczyźnie czuł się niczym król. Król podziemia, dodajmy. Tam jednak świat „nadziemny” zaczął być dla niego niezbyt sympatyczny, tutaj żyje mu się spokojniej i wszystko jest znacznie bardziej nowoczesne. To prawda, że i tutaj policja próbuje wścibiać nos w jego interesy, ale u niego na pozór wszystko jest w porządku, więc nikt niczego nie może mu zarzucić.

Kiedy mu zameldowano, że przy bramie znajduje się trzech mężczyzn, którzy chcą się z nim widzieć, udzielił bardzo ostrej odpowiedzi. Audiencję – tak to określił – należy wcześniej umówić. Poza tym to sekretarz zajmuje się takimi sprawami.

Głos strażnika czuwającego przy bramie brzmiał niepewnie. Tyle się już wydarzyło tego dnia. Ubrani na czarno konni rycerze wyjechali z głębi rezydencji, a teraz…

Pełen lęku, że jako przynoszący złe wiadomości może zostać ukarany, starał się wyjaśnić dokładniej, kim są goście.

José wpadł we wściekłość i zaczął strasznie kląć. Długie i nader barwne wiązanki przekleństw w obu językach nie docierały jednak do strażnika.

– Wpuść ich! – ryknął w końcu do słuchawki pan José.

Co ta hołota tutaj robi? Komisarz policji? I ten zarozumiały, wpływowy Pedro de Venn, znany powszechnie jako nieprzejednany tropiciel afer kryminalnych. Jak się nazywa trzeci? Antonio Vargas? Nigdy o takim nie słyszał.

I musieli się tu zjawić akurat dzisiaj! Kiedy niewinnie wyglądające ciężarówki, załadowane bronią miały właśnie wyruszyć do jego ojczyzny! Stały teraz w dolnej części posiadłości, skąd był wyjazd na boczne ulice, daleko od centrum jego „twierdzy”. Transport czekał tylko na właściwy moment tak, by zdążyć do portu na umówiony statek.

José wydał przez telefon krótki rozkaz:

– Niech ciężarówki ruszają! Natychmiast! Poczekają na statek nad morzem!

Rozkaz przyjęto.

I José mógł powitać swoich gości z uprzejmym uśmiechem.

Poprosił, by usiedli, wskazując szerokim gestem luksusowe kanapy w ekskluzywnie urządzonym pokoju. Piękne biurko, skórzane, ciemnobrązowe obicia mebli.

– To tylko mój domowy gabinet. Tutaj przyjmuję klientów z niecierpiącymi zwłoki problemami.

Prawie zapomnieli, że José jest adwokatem. Antonio nigdy by się w żadnej sprawie nie zwrócił o poradę do takiego adwokata. Zbyt gładki w obejściu, zbyt wypolerowany, jeśli tak można powiedzieć, od czarnych włosów przez oliwkową skórę, po lśniące buty. Zbyt wiele złota mieniło się na nim, i w ogóle nie zachwycał dobrym gustem. Antonio tylko przez chwilę widział małego Pepe, ale rad był, że chłopiec jest taki podobny do matki, i z wyglądu, i z zachowania. To jednak pewna pociecha.

– I czemuż to zawdzięczam tę miłą i zaszczytną wizytę w moim skromnym domu?

Skromnym? No tak, to zwykłe, banalne powiedzenie w jego rodzinnym kraju. Komisarz bez ogródek przystąpił do rzeczy:

– Zamierzamy przeszukać pańską posiadłość. Ma pan coś przeciwko temu?

José uniósł brwi.

– Naturalnie, że nie! Zresztą to przecież nie po raz pierwszy i zawsze byłem do dyspozycji, pan o tym wie, panie comisario de policia. Gzy znowu zawistni sąsiedzi rozpuszczają o mnie bezpodstawne plotki? O co tym razem chodzi?

José mówił z poczuciem wyższości, w jego głosie słychać było niechęć.

Spieszcie się, chłopaki! Wynoście się z tym transportem, myślał gorączkowo.

Nie obawiał się inspekcji w posiadłości. Magazyn broni był dobrze ukryty, problem stanowiły jedynie załadowane ciężarówki.

José musiał grać na zwłokę, choć pewnie transport jest już w drodze. Nigdy jednak dość ostrożności.

– Czy mogę panów czymś poczęstować, zanim zaczniemy przeszukania? – zapytał jowialnie.

– Dziękujemy, ale czasu mamy niewiele. Proszę wybaczyć.

Cholerne zarozumialce!

– To może chociaż cygaro?

– Także nie, dziękujemy.

– No to w takim razie zaczynajmy. Może najpierw na pierwszym piętrze?

– Nie! – odparł komisarz ostro. – Najbardziej interesuje nas… Proszę wybaczyć!

Dzwonił telefon komórkowy komisarza. Wszyscy czekali. Ale twarz komisarza nie wyrażała niczego, jego odpowiedzi były krótkie, mogły znaczyć wszystko i nic.

– Teraz!… Tak, tak zróbcie!… Znakomicie!… Tak… Tak… Dziękuję!

W zachowaniu komisarza zaszła wyraźna zmiana. Pojawiło się zadowolenie, może nawet triumf, kiedy odkładał aparat.

– To był mój zastępca – wyjaśnił. – Na czym to skończyliśmy? Aha, zanim pójdziemy dalej, to nasz przyjaciel, pan Antonio Vargas, chciałby zadać panu pytanie. Mianowicie, gdzie się znajduje Elio Navarro?

– Elio Navarro? A skąd ja miałbym to wiedzieć? – odparł José podejrzliwie. O co im znowu chodzi?

– Mamy powody sądzić, że pan jest jedynym człowiekiem, który to wie.

– Nonsens. Ja wiem, że to mój teść i że zniknął z jakiegoś powodu, którego nie rozumiem. To wszystko. Nic więcej nie wiem.

Elio Navarro? Co on ma z tym wspólnego? Czy policji tylko o niego chodzi? Ale José przysiągł, że nikomu nic o Eliu nie powie, a dla niego słowo honoru jest na wagę złota.

Przynajmniej on tak o sobie myślał.

Ten przeklęty, zadzierający nosa komisarz policji! Teraz znowu zaczyna gadać o przeszukaniu domu. Chce najpierw obejrzeć hall. Interesują go drzwi do piwnicy!

José poczuł, że drętwieje mu skóra na karku. Ile tamci właściwie wiedzą? To Mercedes stoi za tym wszystkim, mógłby przysiąc. I policjant się pyta, gdzie się podziewa jej ojciec, Elio.

Rozważał, czy nie wezwać pracowników rezydencji, swojego sekretarza i paru goryli, uznał jednak, że to by było dla niego poniekąd upokarzające, a poza tym owi okropni goście mogliby nabrać podejrzeń, że nie wszystko jest tak, jak powinno. Najchętniej wystrzelałby ich na miejscu, byli jednak ludźmi zbyt wysoko postawionymi, no i to w końcu jego posiadłość!

Żadnych prominentnych zwłok w tym domu!

Nie, nie mógł wezwać na pomoc strażników. Mógłby jednak…

No właśnie, gdyby miał przy sobie Pepe, mógłby się postawić w razie czego. Jeśli sprawy zaszłyby tak daleko. Nie żeby sądził, iż policja znajdzie magazyny broni, ale człowiek powinien się zabezpieczyć na wszelki wypadek.

Kiedy uprzejmie wyprowadził swoich gości do hallu, wezwał przez telefon komórkowy opiekunkę dziecka. Chłopiec nadal śpi, wyjaśniła dziewczyna. To prawda, że dzisiaj śpi dłużej niż zwykle. Chwileczkę, zaraz go przyniesie na dół do ojca.

Ponieważ Pepe mieszkał w innym skrzydle, nie w głównej części domu, to goście Joségo oglądali inny hall niż ten, przez który niedawno przechodził Jordi.

Różne aparaty zaczęły wydawać ostre sygnały. Służba w różnych częściach domu podnosiła słuchawki, odpowiadała.

Do Joségo zaczęły napływać przerażające raporty, twarz coraz bardziej mu ciemniała, po policzkach spływał pot, ocierał go niecierpliwie, ale pot spływał i spływał. On zaś w coraz większym napięciu odpowiadał swoim gościom.

W końcu zwrócił się do nich ciemnoczerwony na twarzy, z wściekłością w oczach. W tym samym momencie gdzieś niedaleko rozległ się huk strzału.

– Co to za afera? – ryknął. – Wasi ludzie wdarli się do mojej posiadłości. Jakim prawem?

– Nasi ludzie zdążyli zatrzymać transport broni, który właśnie opuszczał pańską posiadłość – odpowiedział komisarz policji cierpko.

José był bliski paniki. Ale ma jeszcze Pepe. Z chłopcem jako tarczą zdoła bezpiecznie ujść i znaleźć schronienie.

Przybiegł jakiś służący. Opiekunka do dziecka znalazła łóżko puste, chłopiec zniknął, nigdzie go nie ma.

Serce Joségo zaczęło bić niepokojąco prędko i mocno.

– Znaleźć go! Natychmiast! Muszę go mieć przy sobie!

– Szukaliśmy. Jego nie ma na terenie posiadłości. – To oczywiste, że tutaj jest! A może chcecie mi wmówić, że te duchy, które przyjechały tutaj konno, uprowadziły mojego syna?

Służący dygotał:

– My w to wierzymy, señor!

– Nonsens! Już powiedziałem, że strażnicy mieli przywidzenia.

Oparł się o ścianę, starając się w ten sposób opanować gwałtowne wzburzenie. Wszystko zwracało się przeciwko niemu, ale jeszcze nikt nie pokonał Joségo! Kto unikał „więzienia przez te wszystkie lata? Tylko on potrafił tego dokonać, nikt inny.

Wściekłości jednak opanować nie był w stanie.

– Mój syn zniknął? Jak do tego doszło? Co się tutaj dzieje? Kto stoi za tymi niezrozumiałymi wydarzeniami? Mercedes?

Pedro powiedział z wielkim spokojem:

– Pański syn znajduje się w bezpiecznym miejscu. Człowiekiem, który pana wydał, jest właśnie Elio Navarro. Ale i do niego też się dobierzemy, bo ma na sumieniu co najmniej kilka kolizji z prawem. Więc się pewnie spotkacie w więzieniu. Czy możemy teraz zajrzeć za te tajemnicze drzwi?

Jakieś wyjście z tej sytuacji, jakieś wyjście, prędko, myślał José gorączkowo. Czerwona mgła przesłaniała mu wzrok, nie był w stanie ocenić zagrożenia. Nie dotarły do niego nawet chłodne słowa komisarza policji: „W imieniu prawa aresztuję pana pod zarzutem nielegalnego handlu bronią. Przynajmniej na początek. Pełną listę zarzutów sformułujemy później”.

José uczepił się jednej z tych spraw, która go wzburzyła najbardziej, choć teraz była akurat mniej ważna.

– Elio Navarro, ta zdradziecka świnia! – ryknął. – A ja jeszcze pomagałem mu uciec! O, nie uniknie odpowiedzialności, żeby nie wiem jak głęboko się chował w tych grotach! On się ukrywa koło tego miasta, nie wiem, jak się ono nazywa. Na skrzyżowaniu dróg, gdzie ludzie przejeżdżają jak szaleni, bo w grotach się pali. Złapcie go, tylko go złapcie!

– My wiemy, gdzie to jest – wtrącił komisarz krótko. Przez telefon komórkowy rozkazał, by wszyscy policjanci czekali w pogotowiu, on niedługo wyprowadzi Joségo.

Nie! Nie, myślał José. Co ja mam zrobić?

Myśli krążyły w głowie jak szalone. Szukały jakiegoś wyjścia. Przecież José nie może dać się bez oporu zaprowadzić do więzienia!

Komisarz policji zwrócił się do dwóch swoich towarzyszy:

– Drodzy przyjaciele, teraz możecie się już stąd wycofać. Wiecie, gdzie szukać Elia Navarro, który przez policję poszukiwany nie jest.

– Ale czy nie narażamy jego życia na niebezpieczeństwo? – zapytał Antonio.

– Nie. Nielegalny handel bronią jest w naszym kraju karany bardzo surowo.

José zadrżał. Nie! Nie wolno do tego dopuścić. Władczy Pedro zwrócił się ku niemu:

– No, słyszał pan, co mówi komisarz? Teraz mogę więc cofnąć to, co powiedziałem na temat Elia Navarro. Musieliśmy tylko wiedzieć, gdzie on się znajduje. To nie on pana wydał i jemu w żadnym razie więzienie nie grozi. Pańska była żona też nie miała z tym nic wspólnego.

– Ona wciąż jest moją żoną.

– Nie będziemy o tym dyskutować. To działania policji doprowadziły do ujawnienia pańskich sprawek. Teraz pozostaje tylko czekać na przyjazd policyjnego samochodu. Może wyjdziemy na dziedziniec?

José nie zamierzał im jednak towarzyszyć. Nie wiedział, jak wygląda sytuacja na zewnątrz, zakładał jednak, że jego ludzie wciąż są na służbie. Strzałów nie było już słychać, udało im się z pewnością odeprzeć atak niewielkich sił policyjnych.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, José wybiegł z pokoju, słyszeli tylko, jak pędzi po wykładanym terakotą korytarzu.

Komisarz policji rzucił się w pogoń, a pozostali za nim.

Nikt nie miał pojęcia, gdzie się znajduje służba, nikogo nie było widać.

Komisarz policji i jego przyjaciele biegli bardzo szybko. Już prawie schwytali uciekiniera. Kiedy znaleźli się na dziedzińcu, on był zaledwie kilka metrów przed nimi, kierował się do bocznego skrzydła domu.

– Zatrzymajcie go! – krzyknął komisarz do swoich ludzi. – Ale nie… – z różnych stron rozległy się salwy wystrzałów. -…strzelajcie – zakończył matowym głosem.

Niezdolni do działania wolno szli ku martwemu ciału Joségo. Zewsząd szli ku nim policjanci z dymiącą bronią.

– Cholera! – zaklął komisarz cicho. – Powinniśmy byli wziąć go żywcem, by ujawnić również odbiorców broni.

– Jego ludzie z pewnością nam pomogą.

– No, ale przynajmniej Mercedes jest wolna – powiedział Antonio. – I mamy adres Elia.

Tyle tylko że Elio nigdy nie był ścigany przez Joségo i jego ludzi. Więc Elio jeszcze wolny nie był, na jego życie bowiem nastaje banda Leona.

Ale to już całkiem inna historia.

16

Nikt jeszcze nie odnalazł ich kryjówki w małym hoteliku. Teraz jednak musieli pożyczyć samochód, a to już gorsza sprawa.

Zorganizował im to w końcu komisarz policji w podziękowaniu za pomoc w ujęciu wielkiego przemytnika broni. Przynajmniej lidera szajki i paru jego pomocników. Komisarz posłał jednego ze swoich ludzi, by wynajęli samochód, duży, żeby było w nim miejsce dla wszystkich: czworga Norwegów, Pedra oraz señory Navarro. A później jeszcze ewentualnie dla Elia.

Mercedes natomiast miała zostać w Granadzie pod opieką policji. Jeszcze nie wyłapali wszystkich ludzi Joségo, kiedy jednak znajdą się już oni za kratkami, co, zdaniem komisarza, nastąpi bardzo prędko, Mercedes i jej mały synek będą się mogli poruszać swobodnie. I mieszkać w starym rodzinnym domu.

Sytuacja Elia rysowała się gorzej.

Teraz muszą koniecznie z nim porozmawiać. Jeśli on w ogóle cokolwiek wie. A jeśli jest tak, że gonią za mydlaną bańką?

Wszystko, co było można, zapakowali do samochodu jeszcze poprzedniego wieczoru, mogli zatem wyruszyć bardzo wcześnie rano.

Hotelowy pies ani na krok nie odstępował Vesli i Antonia. Najwyraźniej nie zapomniał ich serdecznej gościnności i tego, że poprzedniej nocy pozwolili mu leżeć w nogach łóżka. Vesla wciąż z nim rozmawiała, mieli oczywiście pewne problemy językowe, ale wzajemnego oddania to nie osłabiało.

Jakiś człowiek kręcił się na bocznej uliczce w pobliżu hotelu i raz po raz zaglądał na tylne podwórko, gdzie parkował samochód Norwegów. Vesla nie zwracała na niego uwagi, wkładała właśnie dwie duże plastikowe torby do bagażnika. Dlaczego człowiek w podróży gromadzi tyle różnych rzeczy, które musi potem taszczyć za sobą w paskudnych torbach? zastanawiała się, zatrzaskując bagażnik.

Omal się nie zakrztusiła, kiedy nieoczekiwanie czyjaś ręka zasłoniła jej usta. O Boże, znowu, pomyślała zrozpaczona.

– Teraz mi wszystko wyśpiewasz – syknął jej męski głos po angielsku prosto do ucha. – I gęba na kłódkę, bo będzie z tobą źle! Dokąd się wybieracie?

Nie mogę jednocześnie trzymać gęby na kłódkę i odpowiadać, ty durniu, pomyślała ze złością, próbując się wyrwać napastnikowi. Teraz uświadomiła sobie, że to ten facet, który się tu od dłuższego czasu kręcił, ale nie był to żaden z tych, którzy ją uprowadzili w Alhambrze.

Chciała krzyczeć, ale zdołała tylko wycharczeć coś stłumionym głosem.

I nagle wrzasnął napastnik. Darł się jak szalony, a rozwścieczony pies z całej siły szarpał nogawkę jego spodni i chyba nie tylko nogawkę, na to przynajmniej wyglądało. Zaraz też nadeszła odsiecz, z hotelu wybiegli policjanci z Antoniem, a za nimi portier. Nikt nie krzyczał na psa, wprost przeciwnie, a policjanci zajęli się napastnikiem, który przestał już krzyczeć.

– Nie ma przy sobie telefonu komórkowego – zauważył jeden z policjantów. – Pewnie więc sam was wywęszył. Teraz zabiorę go z sobą i zamknę do czasu, dopóki wy nie znajdziecie się w bezpiecznym miejscu. Może też uda mi się wydobyć z niego jakieś informacje. Nie byłoby to takie głupie, prawda?

Pedro szczerze sobie tego życzył. Przede wszystkim chciał znać liczbę tych drani i ich nazwiska. To by bardzo ułatwiło ustalenie działań przestępczej organizacji hiszpańskiej.

Vesla siedziała w kucki i rozmawiała z psem. Dziękowała mu za ratunek i dziękowała, mówiła, że bardzo chętnie zabrałaby go ze sobą do Norwegii, gdyby nie te wszystkie procedury graniczne, długa kwarantanna i w ogóle. A poza tym tłumaczyła mu, że tu jest jego dom i że pewnie nie najlepiej by się czuł w zimnej Norwegii, tęskniłby za Hiszpanią…

Oczka psa świadczyły, że on to wszystko rozumie. Tak przynajmniej uważała Vesla.

Pedro koniecznie chciał im towarzyszyć do cygańskich siedzib, by tam próbować odszukać Elia.

Unni spytała go cicho:

– Czy pan sądzi, że Elio wie coś, o czym my nie mamy pojęcia?

– Absolutnie tak! W przeciwnym razie Alonzo nie ścigałby go tak zaciekle.

– Kim jest Alonzo?

– To wielki drań. Taki, co to nie przepuści żadnej okazji, która, jego zdaniem, mogłaby mu przynieść jakieś korzyści. Jest taki sam jak Leon. Tylko że ja nie wiem, czego oni teraz szukają. Dlatego myślę, że Elio zna prawdę.

– Ale to nie musi mieć nic wspólnego ze sprawą rycerzy. Może chcą się po prostu zemścić za coś na Eliu? – Pedro miał jednak bardzo sceptyczną minę.


Wyjechali z Granady wczesnym rankiem następnego dnia. Zapłacili rachunek w hotelu i cały bagaż zabrali ze sobą. Przyszłość, a już zwłaszcza najbliższe dni rysowały się przed nimi mgliście.

– Oj, jak tu pięknie – westchnęła Unni. – Spójrzcie tam! Czy to Sierra Nevada?

– Śnieżne Góry, tak – odparł Jordi, który był już zdrowy i wypoczęty po wczorajszym wysiłku. „Sierra” to znaczy „łańcuch górski”, a „nevada” to pokryty śniegiem.

Unni wiedziała o tym, ale i tak patrzyła na Jordiego z podziwem. Nie powinno się nikomu odbierać radości z tego, że coś wie i może o tym opowiedzieć.

– Dziwne, że śnieg wciąż jeszcze leży tak daleko na południe – rzekła Vesla.

– Ten potężny łańcuch górski osłania Costa del Sol przed wiatrami z północy – wyjaśnił Antonio, który prowadził samochód. Policjanci pożegnali się z nimi w Granadzie. To zadanie będą musieli wypełnić sami.

Señora Navarro była wyraźnie zdenerwowana. Przyznawała, że Elio powinien im okazać zaufanie i, oczywiście, bardzo chciała spotkać się z mężem. Nikt nie wiedział, jak się sprawy potoczą, trzeba będzie przyjmować wydarzenia w miarę, jak będą następować, i starać się im sprostać.

Zatrzymali się, by zjeść śniadanie, bo w Granadzie nie mieli na to czasu.

Widok na spalone słońcem równiny Andaluzji i białe wioski na zboczach wzgórz był po prostu fantastyczny. Pedro poprowadził Antonia w bok od głównej drogi, do małej wioski, gdzie mogli zjeść taki posiłek, jaki tu codziennie jadają pracujący ludzie. To najlepsze jedzenie, wyjaśniał. Turyści zwykle żądają dań międzynarodowych i różnych dziwactw. Szwedzi domagają się chrupkiego chleba, Norwegowie koziego sera, teraz oni zjedzą posiłek hiszpański.

Smakowało wybornie. Ponieważ jednak Pedro nie znał tej okolicy, przestrzegał swoich towarzyszy przed tapas, maleńkimi daniami najrozmaitszego rodzaju, które podaje się w dużych ilościach. W Hiszpanii jedzenie tapas należy do powszechnych zwyczajów stołu, tworzy uroczysty nastrój, czasami jednak istnieje niebezpieczeństwo, że dostanie się resztki z wczorajszego dnia lub nawet sprzed kilku dni.

– A za wszelką cenę musimy unikać chorób – tłumaczył Pedro, wobec czego wszyscy zamówili danie dnia. Bardzo smakowite. Podczas jedzenia Unni studiowała dłonie Pedra. Szczupłe, niebieskawe żyłki pod skórą, białe paznokcie i opuszki palców.

Niewiele mu już zostało, myślała zatroskana. Mój Boże, taki wspaniały człowiek! Różne ponure typy dożywają dziewięćdziesięciu siedmiu lat, natomiast tacy ludzie, obdarzeni szlachetnym sercem, umierają przed czasem.

Obudziło się w niej nieoczekiwane pragnienie. Pomysł. Czy mogłaby się odważyć?

Musi się naradzić z Jordim.

Vesla wyrwała ją z zamyślenia.

– Najgorsze, że nie wiemy, jak te dranie tu, w Hiszpanii, wyglądają. Nie będziemy mieć pewności, czy nas nie śledzą.

– Ja znam sporo z nich – uspokoił ją Pedro. – Wiem, jak wygląda Alonzo i większość jego pomocników. Żaden się jeszcze nie pokazał, nie wiedzą, że wyjechaliśmy. A to dzięki wiernemu psu. Mało brakowało, a mogli się o nas dowiedzieć czegoś więcej. Myślę, że ten, który na ciebie napadł, Vesla, był po prostu głupi, bo chciał cały honor zagarnąć dla siebie, zamiast najpierw powiadomić kompanów, gdzie jesteśmy.

– Niech żyje głupota – skwitowała Unni cierpko.

Wyszła z restauracji w towarzystwie Pedra. Na dworze, mimo słonecznej pogody, było dość zimno. Od zaśnieżonych szczytów Sierra Nevada wiał ostry wiatr.

– Najwyższy szczyt ma 3481 metrów, prawda? – zapytała Unni. Tysiąc metrów więcej niż Galdhøping – gen. Cóż to za obyczaje! Żeby pobić Norwegię? I to góra, o której w Norwegii mało kto słyszał. Cerro de Mulhacén, tak się nazywa, o ile dobrze pamiętam.

Pedro roześmiał się. Zabrzmiało to tak, jakby wiatr szarpał obluzowaną drewnianą okiennicą.

– Tęsknię za Flavią – powiedziała Unni. – To wspaniała kobieta.

– Masz rację – uśmiechnął się Pedro łagodnie. – Flavia jest na wakacjach w swojej ojczyźnie, we Włoszech; rozmawiałem z nią wczoraj rano. Gdy tylko usłyszała o waszych eskapadach, natychmiast chciała tu przyjechać, ale jej odradziłem. Tu może być niebezpiecznie.

Unni była mu wdzięczna, że może z nim rozmawiać po angielsku i nie musi się zastanawiać, czy zwracać się do niego per ty, czy pan. Mimo woli to swoje angielskie „you” wymawiała tak, żeby brzmiało raczej jak „wy” niż „ty”. Budził w niej szacunek z wielu powodów.

– Jesteście dobrymi przyjaciółmi? – spytała.

– Bardzo dobrymi. Gdyby wszystko było inaczej, to… – Pedro umilkł.

Gdybyś ty nie był śmiertelnie chory, to byś się jej oświadczył, dopowiedziała sobie Unni w duchu.

– Chciałabym, żeby pan był z nami do końca – wyznała spontanicznie. – Czujemy się bezpieczniej. I jest tak miło.

Otworzył jej drzwi do samochodu.

– Dobra z ciebie dziewczyna, Unni. Powinniście z Jordim być razem. Mieć do tego prawo…

Ile on właściwie wie, zastanawiała się Unni i zarumieniła się lekko. Nikt jednak tego nie zauważył, towarzystwo wsiadało do samochodu i można było kontynuować podróż.

Gaje oliwne, gaje pomarańczowe, gaje cytrynowe przesuwały się za oknami. Tu i tam grupy drzew, których nazw Unni nie znała. Bielejące w oddali wioski, rozpadające się murowane domy, samotne na tle krajobrazu, w którym główny element stanowią rozrzucone krzewy i zarośla. Skały wapienne, skały z piaskowca, rzeczki…

Fantastyczne widoki.

– Jedyną wadą Norwegii jest to, że mamy za dużo lasów iglastych – pomyślała Unni i w tej samej chwili odkryła, że myśli głośno. Uznała więc, że powinna pogłębić temat. – Chodzi mi o to, że cudzoziemcy, którzy wylądują na lotnisku Gardermoen i potem jadą w głąb kraju dolinami, muszą mieć przykre wrażenia, nie widzą tej osławionej urody norweskich pejzaży, tylko ciągnące się dziesiątki kilometrów ciężkie, przygnębiające, deprymujące lasy iglaste, które zamykają wszelki widok i mogą zdławić największy entuzjazm.

– Ale radość ich jest tym większa, kiedy już otworzą się szersze krajobrazy – odparł Pedro de Verin.

– Oczywiście! Ogarnęło mnie jakieś czarnowidztwo, to niewybaczalne!

– Większe grzechy zostały wybaczone. – Jak na przykład inkwizycja?

– No nie, inkwizycja to chyba nigdy nie uzyskała wybaczenia. Co najwyżej tylko ze strony własnych funkcjonariuszy. Oni bowiem torturowali ludzi, mordowali i dręczyli, a potem odpuszczali sobie nawzajem grzechy.

Unni mówiła teraz cichym głosem pełnym żalu:

– Nasza sprawa ma również związek z inkwizycją, prawda?

– Owszem. I jeśli jest coś, co może rzucać naprawdę długie, ponure cienie na przyszłość, to przede wszystkim grzechy i niegodziwości popełnione w imieniu Boga. Mimo wszystko jednak sądzę, że jeśli chodzi o naszą zagadkę, to inkwizycja i jej rola lokuje się gdzieś na peryferiach. Nie dotarliśmy jeszcze do jądra tajemnicy. Ale ty byłaś blisko, moja droga. W owej przerażającej wizji, którą miałaś we śnie.

– Wiem. Wiem też, że muszę powtórzyć eksperyment i zrobię to, choć nie jestem jeszcze gotowa.

– My to rozumiemy. Najpierw trzeba wyjaśnić tajemnicę Elia.

Unni nie pozwolono usiąść obok Jordiego. Ulokowała się więc na przednim siedzeniu między Antoniem i Pedrem, który pełnił rolę przewodnika. To najlepsze rozwiązanie, Unni bowiem była najmniejsza, zresztą w samochodzie po prostu brakowało dla niej innego miejsca, chyba że w bagażniku, a i to z trudem.

Odczuwała na plecach chłód płynący od strony Jordiego, wiedziała, że on o niej myśli i żywi dla niej gorące uczucia. Nie przejmowała się więc tym chłodem.

Akurat tego mogliście nam oszczędzić, zwracała się z goryczą w myślach do czarnych rycerzy. Co by to komu szkodziło, gdybyśmy mogli ze sobą być? Czy to by osłabiło siły Jordiego? Nie sadzę. Przeciwnie, razem moglibyśmy wam lepiej pomóc.

Wiedziała jednak, że rycerze nie brali jej w rachubę, nie spodziewali się, że wkroczy w życie Jordiego, ona, która nieoczekiwanie okazała się potomkinią rodu i sama obciążona jest złym dziedzictwem. Rycerze nie zdawali też sobie sprawy z jej paranormalnych zdolności które okazały się tak wielką pomocą dla ich sprawy.

Czy wobec tego nie mogliby cofnąć lodowatych rąk znad Jordiego? Czy nie mogliby cofnąć zakazu, zgodnie z którym Jordi nie może się interesować nikim ani niczym innym, jak tylko uwolnieniem rycerzy i ich rodu od ciężkiej klątwy sprzed wieków? Czyż oni nie rozumieją, jak Jordi i Unni cierpią? I dlaczego nie mogliby zostać chociaż przyjaciółmi? No tak, ale przyjaźń przekształca się w oddanie, a potem w miłość. I ze strony Unni była to prawdziwa, najszczersza miłość, ze wszystkim, co miłość za sobą pociąga – tęsknotą, pożądaniem, niecierpliwością, bezradnością i nie mającym granic bólem.

„AMOR ILIMITADO SOLAMENTE”.

Tylko bezgraniczna miłość…

Żeby nie wiem jak bardzo tego unikała, zawsze jednak wracała do tych słów.

Nie musiała sobie niczego wmawiać ani fantazjować, bo wiedziała, że Jordi żywi dla niej równie silne uczucia.

Dlaczego więc nie mogliby… Nie, no znowu daje się wciągnąć tej beznadziejnej spirali.

Krajobraz stawał się coraz bardziej płaski, wzniesienia zostawiali za sobą. Właściwie to ta podróż sprawiała Unni przyjemność. I rozkoszowała się tym, że siedzi na przedzie, gdzie nic nie przesłania jej pięknego widoku.

Mieli teraz przed sobą rzekę z kamienistymi brzegami, a w oddali widać było jakąś wieś.

– Oj, spójrzcie na te drzwi! Wysoko na skalnej ścianie! – krzyknęła Unni. W dalszym ciągu najczęściej używała słowa „oj”. – Oj, tam było rozstaje dróg, nie zauważyłam. Dokąd teraz?

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Pedro. – Nic dziwnego, że ludzie nie zauważają tych rozstai, tyle innych interesujących rzeczy jest dookoła. Antonio, skręć tam. Teraz najważniejsze, to odszukać Elia.

17

Wysiedli z samochodu u stóp żółtej skały, Unni nie potrafiłaby powiedzieć, czy to wapień, piaskowiec czy jeszcze co innego. Trochę spłoszeni spoglądali na liczne mieszkania mieszczące się w skalnych niszach.

Pedro tłumaczył:

– Wiele z tych mieszkań w grotach zyskało status domostw artystów i innych ludzi, którzy chcą mieć coś wyjątkowego. Często są bardzo luksusowe, wyposażone w najnowocześniejsze urządzenia. Takie mieszkania w grotach znajdowały się w wielu miejscach w naszym kraju. Ale ich popularność minęła, kiedy Cyganie musieli w nich szukać schronienia, byli bowiem prześladowani przez Kościół i inne nietolerancyjne środowiska. Chodźcie, zapukamy do najbliższego domu.

Tam rzeczywiście mieli okazję zobaczyć, jakie to mogą być mieszkania. Światło dzienne wpadało przez wykute w skałach okna w pięknych ramach, w kuchni była lodówka, w salonie aparat telewizyjny, obok garaż urządzony w przyległej grocie.

Elio Navarro? Nie, mieszkańcy skalnego domu wytrzeszczali swoje wielkie oczy i zapewniali, że nigdy nie słyszeli o takiej osobie.

Pedro przedstawił się całym swoim pompatycznie brzmiącym nazwiskiem, następnie oznajmił, że señora Navarro jest małżonką Elia, zaś Jordi i Antonio wnukami jego siostry Margarity, podkreślił, że wszyscy oni koniecznie muszą rozmawiać z Eliem. Wszyscy też są do niego bardzo przyjaźnie usposobieni. Wiedzą, że Elio jest ścigany przez złych ludzi, ale nikt nie ma pojęcia, że oni tu przyjechali.

– Ale przecież powiedzieliśmy wam… – zaczął jeden z mężczyzn w pokoju. Starsza kobieta rozmawiała jednak z señorą Navarro, trwało to dobrych kilka minut, panie wymieniały poglądy z coraz większym podnieceniem, ale Unni nie rozumiała ani słowa. Domyślała się tylko, że gospodarze zaczynają zmieniać nastawienie, w końcu ów najstarszy mężczyzna zawołał:

– Zaczekajcie tutaj!

Poproszono gości, by usiedli, podano słodkie ciasteczka i zimne napoje. Unni już jakiś czas temu zauważyła, że Hiszpanie bardzo lubią słodkie ciasto. Ona podzielała ich gusty i dzięki temu łatwiej było im się porozumieć.

W jakiś czas potem starszy mężczyzna wrócił.

– Możecie iść.

Wszyscy ruszyli za nim. Unni i Vesla czuły się trochę niepotrzebne, bo też oficjalnie nie miały tu żadnej roli do odegrania, Unni postanowiła jednak się tym nie przejmować. Nadarzała się oto okazja, by mogła opowiedzieć Elio, jeśli ten istnieje, że ona także jest potomkinią czarnych rycerzy. Serdecznie podziękowała za gościnność.

Musieli przejść do innej skały po drugiej stronie drogi. Tam wspięli się po schodach do małych, prawie niewidocznych drzwi, które naprawdę łatwo było przegapić.

Wewnątrz na pewno zaraz zrobi się ciasno, pomyślała Unni. Może ona i Vesla powinny zostać na dworze?

Mowy nie ma, Unni wejdzie do środka, nawet gdyby musiała siedzieć pod stołem w salonie.

Pod stołem w salonie? Jakich to luksusów się spodziewa?

Znaleźli się w ciemnej, bardzo małej komórce. Miejsca było tu naprawdę niewiele, za to w pomieszczeniu znajdował się Elio Navarro, o czym świadczyła wzruszająca scena, jaka się rozegrała między señorą Navarro a silnie zbudowanym, pomarszczonym mężczyzną, który ją serdecznie obejmował. Señora Navarro opowiadała mu, kim są ci wszyscy ludzie, Unni słyszała, że słowo „amigos” – przyjaciele – powtarzane było wielokrotnie. Na szczęście Elio mówił też po angielsku. Były marynarz.

Nareszcie w izbie zapanował spokój.

Elio posadził Pedra na najlepszym krześle, szczerze mówiąc jedynym w pomieszczeniu, inni znaleźli sobie miejsca na łóżku lub po prostu na podłodze.

Wszystko to przypominało Unni mały rybacki domek Gudrun. Tam też siedzieli tak bezceremonialnie pod ścianami.

Kiedy Elio uświadomił już sobie dokładnie, kto jest kim wśród przybyłych, wskazał na Jordiego i Antonia swoją zniszczoną ręką.

– Wnukowie Margarity! No, tak, wprawdzie ja nigdy jej nie spotkałem, bo i ona, i Ana umarły ponad dwadzieścia lat przed moim urodzeniem. Widzę w was jednak podobieństwo do mojego ojca, Enrico Navarro. Te lekko skośne oczy…

Antonio słuchał nieco skrępowany.

– Proszę mi wybaczyć, ale nie mówiliśmy tak do końca prawdy, przedstawiając się jako wnukowie Margarity. W rzeczywistości jesteśmy wnukami jej wnuka. Jak dobrze wiesz, wuju Elio, pokolenia w naszym rodzie następują tak szybko po sobie… proszę bardzo, to jest nasze drzewo genealogiczne. Zatrzymaj je i w wolnych chwilach postudiuj, to jest kopia.

Elio musiał znaleźć okulary, ale nawet przez nie dobrze nie widział, był bowiem bardzo wzruszony nieoczekiwaną wizytą. Tym, że małżonka przywiozła mu znakomite wiadomości na temat małego Pepe, widokiem własnego imienia w rodzinnym drzewie genealogicznym, zawierającym mnóstwo znanych i mniej znanych nazwisk,

– Emilia – powiedział ochryple. – Raz ją spotkałem. To była zła kobieta!

– Tak, łagodnie mówiąc – potwierdził Pedro.

– Myślę, że to ona rozsiewała pogłoski, jakobym ja coś wiedział.

– A wiesz? – wtrącił Jordi błyskawicznie.

Elio długo mu się przyglądał.

– Nie wiem – odparł w końcu. – Szczerze mówiąc, myślę, że rycerze źle cię potraktowali, chłopcze.

– Widziałeś rycerzy? – spytał Antonio.

Elio przeniósł wzrok na niego.

– Nie widziałem – wycedził z wolna. – Ale Estéban widział. Nie, przepraszam! Estéban widział tylko mnichów. Tuż przed tym, jak ta przeklęta Emilia odebrała mu życie. Ich nieszczęsna córeczka, Teresa, natomiast przeciwnie, widywała rycerzy parokrotnie. Próbowali nawiązać z nią kontakt. Próbowali jej pomóc tak, by ona mogła pomóc im. Ale Teresa była na to zbyt słaba, biedne dziecko. Wiecie, ja właściwie nie ucierpiałem z powodu tej makabrycznej klątwy ciążącej nad rodem. Ucierpiały natomiast moje o wiele ode mnie starsze przyrodnie siostry, Margarita i Ana. Ja jestem synem ojca z trzeciego małżeństwa, urodziłem się, kiedy skończył już sześćdziesiąt dziewięć lat. Miał facet energię, można powiedzieć! Ale mieszkałem niedaleko od potomków mojego przyrodniego rodzeństwa, tych, którzy zostali w Hiszpanii. Miałem osiemnaście lat, kiedy piętnastoletnia Teresa została wyrzucona przez matkę z domu, bo jakiś pozbawiony sumienia facet zrobił biednej dziewczynie dziecko. Mój ojciec zawsze starał się pomagać Teresie, ale umarł, zanim doszło do tych pożałowania godnych wydarzeń. Potem ja próbowałem utrzymywać z nią kontakt i wiem, że robiła wszystko, by zapewnić jakie takie warunki swemu synowi, Nicolasowi…

– To był nasz ojciec – wtrącił Antonio.

– Tak, oczywiście. Ale wiecie, że Teresa podlegała ciążącemu na rodzinie przekleństwu i umarła w wieku dwudziestu pięciu lat, zostawiając dziewięcioletniego syna. Ja zaś wyprowadziłem się na jakiś czas do mojej ukochanej żony, do innego miasta.

Poklepał małżonkę po kolanie i mówił dalej:

– Niebawem zmarł jeden z moich starszych, przyrodnich braci, z drugiego małżeństwa ojca, i dom w Granadzie, dom mojego dzieciństwa, był wolny. Wobec tego przeprowadziliśmy się do Granady i nasza córka, Mercedes, tam właśnie przyszła na świat. Powodziło nam się dobrze, dopóki, parę miesięcy temu, nie rozpoczęło się polowanie na mnie i nie musiałem zejść do podziemia.

– Przepraszam, że przerwę na moment – powiedział Jordi. – Odnoszę jednak wrażenie, że twój ojciec był nie tylko mężczyzną obdarzonym wielką życiową energią, ale był też dobrym człowiekiem, prawda? Przed chwilą dowiedzieliśmy się, że opiekował się córką Any, Anną, a teraz widzimy go w roli pater familias również w stosunku do nieszczęsnego Estébana i Teresy, choć przecież nie mógł wiele poradzić na postępowanie złej Emilii.

Elio skinął głową.

– Tak, to był człowiek niepospolity. Jak wiecie, to nie on był obciążony przekleństwem, lecz jego starszy brat, Santiago, który umarł bezdzietnie. W tej sytuacji przekleństwo przeszło na córki mego ojca, bliźniaczki, moje przyrodnie siostry, Anę i Margaritę.

– Tajemniczy Santiago – powiedział Antonio rozmarzonym głosem. – Jak to właściwie z nim jest?

We wzroku Elia nie było rozmarzenia.

– Ojciec mówił zawsze, że Santiago wiedział.

Pedro rozejrzał się po pokoju uważnie. I szybko.

– Jak to będzie, Elio? Pozwolisz się zaprosić na obiad do dobrej restauracji? Tam byśmy mogli porozmawiać o Santiago.

Elio przestraszył się.

– Ja nie mogę stąd wyjść! Jeszcze by mnie kto zobaczył.

– Drogi Elio – uspokajał go Pedro. – My wszyscy znajdujemy się w niebezpiecznej strefie i, szczerze mówiąc, nie wiemy dlaczego. To właśnie z tego powodu przyjechaliśmy do ciebie. Wyjedźmy więc z tej osady i znajdźmy jakąś ustronną, dobrą restauracyjkę, niezbyt ekskluzywną, wszyscy bowiem jesteśmy ubrani jak do podróży, a nie do luksusowych lokali. Nie, ty też nie musisz się przebierać, wyglądasz bardzo dobrze.

Elio mimo wszystko chciał się trochę ogarnąć, więc mu pozwolono. Unni bardzo chciała wyjść z dusznego pomieszczenia i już szła ku drzwiom, gdy Elio zawołał:

– Tak! Rzeczywiście mam fotografię ojca i jego braci. Co prawda najmłodszy z nich był przybranym dzieckiem, ale Santiago jest na zdjęciu.

– Znakomicie! – zawołano chórem.

Stary, ale niezwykle witalny Elio grzebał w swoich rzeczach.

– Tylko pamiętajcie, że to było w dziewiętnastym wieku i sztuka fotografii tkwiła jeszcze w powijakach, a poza tym zdjęcie jest cokolwiek zniszczone. O, proszę!

Elio wyjął spory pęk fotografii i zaczął je przeglądać.

– Oto oni. Trzej piękni bracia, wystrojeni do fotografii. Mój ojciec pośrodku. Santiago jest najstarszy.

Wszyscy próbowali oglądać zdjęcie równocześnie. I wszyscy jęknęli zdumieni.

Santiago mógłby być Jordim.

18

– Toteż od początku myślałem, że już widziałem cię gdzieś – rzekł Elio. – Tyle się mówi o rodzinnym podobieństwie, ale coś takiego…!

Fotografia było zrobiona na sztywnym pożółkłym papierze i miała kolor sepii. Najstarszy z chłopców na zdjęciu był młodszy niż Jordi. Mógł mieć jakieś osiemnaście lat, bracia jeszcze mniej. Twarz miał nieruchomą, naznaczoną powagą chwili, strój uroczysty. Włosy uczesane na mokro, z przedziałkiem pośrodku, gładko przylegały do głowy.

Ale rysy były Jordiego.

– Powiedz mi – uśmiechnęła się Vesla. – Chyba nie jesteś duchem?

– Nie, dziękuję! Wystarczy mi tego, co jest – odparł Jordi. – O tym podobieństwie porozmawiam jednak z rycerzami.

W jego głosie brzmiała gorycz.

W samochodzie było teraz naprawdę ciasno, Unni stwierdziła, że chyba naruszają prawo i poprosiła, by pozwolono jej siedzieć na kolanach Jordiego.

– Nie zgadzam się – zaprotestował Antonio. – Nie możemy dopuszczać do kolejnego zamrożenia!

Chyba dobrze, że señora Navarro nie rozumie po norwesku.

Znaleźli odpowiednią restaurację tak daleko od głównych szlaków, że nikt tam by w Eliu nie rozpoznał mieszkańca skalnej osady.

– Gdzie się podział Jordi? – spytała Vesla, kiedy już wchodzili do sali jadalnej.

Odpowiedziała jej Unni.

– Chciał się skontaktować z rycerzami. Za wzgórzami na tyłach domu znajduje się las. Tani się z nimi spotka.

– Sam?

– Tak. Za dużo już postronnych osób.

Vesla mogłaby wskazać jedynie señorę Navarro jako osobę naprawdę postronną, rozumiała jednak, że Jordi chce uniknąć szczegółowych wyjaśnień.

– Jordi powiedział, że mamy zaczynać sami. Prosił, bym zamówiła coś dla niego – dodała Unni z niejaką dumą.

Restauracja przypominała, jak to często bywa w Hiszpanii, betonowy garaż trochę tylko zaadaptowany i przystrojony. Na każdy dźwięk ściany odpowiadały głośnym echem, radio darło się na cały regulator, mężczyźni przy barze usiłowali przekrzykiwać muzykę i siebie nawzajem, a przy kilku stolikach goście grali w domino, uderzając raz po raz głośno w blat. Krzesło przesuwane po podłodze wydawało łoskot przypominający grzmot. W kącie wrzeszczała papuga.

Posadzono ich na oddzielnej, przewiewnej werandzie, gdzie panowała cisza, i młody chłopak zaczął przyjmować zamówienia. Pedro wyjął swoją imponującą kartę.


Na zewnątrz w piniowym lesie czekał Jordi. Wezwał rycerzy wciąż jeszcze wzburzony.

Odczuwał niechęć pomieszaną z lękiem.

I oto pomiędzy pniami drzew ukazali się goście z zaświatów. Pełni godności i wyprostowani jak zawsze. Jordi nienawidził takiej sytuacji, że rycerze siedzą w siodłach i patrzą na niego z góry. Wiedział, że kiedy stoją na ziemi, to on jest od nich o głowę wyższy, rycerze bowiem pochodzą ze średniowiecza, kiedy ludzie generalnie byli niżsi od współcześnie żyjących, on sam zaś miał wzrost znacznie ponadprzeciętny.

Rycerze też o tym wiedzieli. Dlatego woleli pozostać w siodłach.

Jordi powitał ich uprzejmie, jak to zwykle robił, choć może nieco szybciej niż normalnie.

– Dlaczego mi nie opowiedzieliście o Santiago Navarro? Jak to się stało, że jesteśmy tacy do siebie podobni? Czy to jakaś forma reinkarnacji, czy też ja jestem Santiago?

Don Federico de Galicia uniósł swoją starczą rękę. Jego myśli dotarły do Jordiego:

„Fakt, że jesteście do siebie podobni, to czysty przypadek. Zresztą pochodzicie z tej samej rodziny. Musimy jednak przyznać, że posłużyliśmy się tym podobieństwem, kiedy wybieraliśmy ciebie”.

– W jaki sposób? Jak?

„Młody człowieku, trzeba ci wiedzieć, że Santiago był bardzo inteligentny”.

Czyżby próbowali mu pochlebiać? Jordi nadal był zły.

Jego bezpośredni przodek, don Ramiro de Navarra, wtrącił:

„Pamiętaj, że staraliśmy się już wcześniej szukać pomocy u naszych krewnych! Ty nie jesteś pierwszy!”

– Wiem. Słyszałem, że próbowaliście się posłużyć Teresą.

„Owszem, ale się nie udało. Santiago zaszedł najdalej w swoich poszukiwaniach. Przed wami”.

– To my posunęliśmy się dalej?

„I tak, i nie. Wy zaszliście dalej w pewnych obszarach, ale Santiago dowiedział się rzeczy, na które wy nawet nie wpadliście”.

– Powiedzcie nam, co wiedział!

Wszyscy rycerze potrząsali głowami.

„Dobrze wiesz, że jesteśmy zobowiązani do milczenia. Żebyśmy nie wiem jak bardzo chcieli, nie możemy powiedzieć ani słowa” – przekazał mu w myślach don Galindo de Asturias.

Myśli dona Garcii de Cantabria były gniewne:

„Ale zmuście tego imbecyla, Elia, żeby zrobił porządek w swojej głowie, to sobie przypomni, co mówiono na temat Santiago! Dokonaliście wielkiego wyczynu i odszukaliście Elia Navarro, nie pozwólcie teraz, żeby jego wiedza pozostała niewykorzystana. Popędźcie go trochę!”

– Nie uważam, żeby Elio był imbecylem – starał się łagodzić Jordi. – Człowiek łatwo zapomina, co niegdyś słyszał. Może dacie mi jakąś podpowiedz.

„Nie wolno nam”.

Jordi zaklął w duchu. Niestety przekleństwo dotarło do rycerzy i wszyscy popatrzyli na niego z wyrzutem, ale temu i owemu zadrżały kąciki warg.

Zaraz jednak znowu rycerze wyprostowali się w siodłach, a ich twarze spoważniały. Don Sebastian de Vasconia wyraził to, co wszyscy myśleli:

„Miejcie się na baczności! Bądźcie ostrożni. Sępy szykują się do strasznego ataku na was”.

– Sępy? Macie na myśli mnichów?

„Oczywiście!”

– Więc oni tutaj są?

„Są tutaj tak samo przepełnieni złą żądzą zniszczenia jak zawsze. Tymczasem jeszcze was nie znaleźli, szukają, węszą gdzie się da, ale jeśli was znajdą, to niech was Bóg ma w swojej opiece!”

Jordi nie uważał, że należy Pana Boga wciągać w te makabryczne rozgrywki, ludzie Kościoła w przeszłości czynili to nader często, a konsekwencje były straszne, ale głośno tego nie powiedział.

– Jak mamy się wystrzegać? – zapytał.

„Ukrywajcie się, jak dotychczas! Don Pedro de Verin y Galicia y Aragón to potężny sojusznik – przekazał mu don Federico de Galicia. My długo mieliśmy z nim powiązania”.

– Czy zostaniecie tutaj?

„Będziemy próbowali was chronić”.

– Ale mnisi nas nie dopadną?

„Nie. Oni nie”.

Po tych złowieszczych słowach rycerze pożegnali się i zniknęli.


Jordi stał jeszcze przez chwilę w piniowym gaju. Wiał lekki wiatr, ciepły, czuć było zbliżające się lato.

On jednak słyszał coś w szumie wiatru, jakąś cichą skargę, zawodzenie, jakby wiatr przeczuwał, co się ma stać, i drżał z tego powodu.

A może skarga wiatru odnosi się do tego, co się niegdyś w tym kraju zdarzyło? Do tego, co sprawiło, że rycerze i mnisi błąkają się po czasach i przestrzeni w bezskutecznym pościgu za tymi, którzy mogliby przeniknąć całą historię i dotrzeć do źródeł? Rycerze dlatego, że pragną raz na zawsze uwolnić się od klątwy. A mnisi dlatego, że bardzo chcą zapobiec takiemu wyzwalającemu zakończeniu.

Jordi przypomniał sobie nagle, że Unni powiedziała tego dnia coś dziwnego. Czego on nie zrozumiał.

Powiedziała mianowicie, że chciałaby porozmawiać z rycerzami. Ale o czym? Ona nie może się z nimi skomunikować. To potrafi tylko Jordi.

Czego Unni może od nich chcieć? Miała taką tajemniczą minę. Tyleż uszczęśliwioną, co pełną oczekiwania, można by powiedzieć samarytanka, która zamierza zrobić dobry uczynek.

Jordi miał wrażenie, że skarga wiatru przybiera na sile aż do bolesnego krzyku jakby ze strachu. Odwrócił się szybko i poszedł w stronę restauracji. Chciał znowu zobaczyć Unni. Musiał ją zobaczyć. Z jego piersi wyrwał się głuchy szloch, jak echo skargi wiatru. Unni… Dlaczego nie może jej mieć?

19

Jordi wszedł do restauracji. Jakiś młody człowiek, otworzywszy usta ze zdumienia, poprowadził go dalej. Jordi nigdy się naprawdę nie dowiedział, jakie wrażenie robi na ludziach. A po spotkaniu z rycerzami jego oczy miały osobliwy blask. Była w nich jakaś dzika, szalona głębia.

– Hej, Jordi! – powitał go Pedro. – Ledwo zdążyliśmy zamówić. Wszyscy to samo, bo Vesla aż się paliła, żeby spróbować paelli.

– Znakomicie – powiedział Jordi.

Unni popatrzyła na niego wzrokiem pytającym i zarazem pełnym podziwu. Przeniknął go gorący dreszcz na widok jej oczu. Uśmiechnął się do niej ciepło i uspokajająco – wszystko poszło dobrze.

Nie była to tak całkiem prawda. Jordi nie chciał jednak nikomu powtarzać ostatnich, ostrzegawczych słów rycerzy. Nie teraz.

Jak zwykle musiał usiąść z dala od Unni, choć tęsknił za tym, by być jak najbliżej niej. Tym razem siedzieli po tej samej stronie stołu, więc nawet nie mógł spoglądać jej w oczy.

Przyniesiono zamówione dania i przez jakiś czas wszyscy jedli w milczeniu.

Señora Navarro zachowywała się tak elegancko jak to tylko możliwe, skoro znalazła się w tak ekskluzywnym towarzystwie. Była jednak w ogóle kobietą elegancką i nie musiała podejmować dodatkowych wysiłków. Elio nie miał może aż takich manier, siedział pochylony nad talerzem, pogrążony w głębokiej zadumie. Powinni byli pewnie wybrać nieco bardziej wyszukane dania dla znajdujących się w towarzystwie Hiszpanów, ale wszyscy chcieli zadowolić Veslę.

W pewnym momencie Pedro odłożył sztućce.

– Może czas już podjąć nasz główny problem… Elio! Dlaczego oni cię ścigają? Teraz nie myślę już o Josém, jego mamy z głowy. Chodzi mi o Leona i Alonza oraz wszystkich ich sługusów. Co takiego ty •wiesz, na czym im tak zależy?

Elio popatrzył na swoją małżonkę, potem znowu na Pedro i wzruszył ramionami.

Ponieważ długo nie odpowiadał, wtrącił się Antonio:

– Musiałeś mieć jakieś podejrzenia. W przeciwnym razie nie zaszyłbyś się tak głęboko.

Jordi zaś dodał:

– To ma coś wspólnego z twoim wujem Santiago, prawda?

– Chyba tak – pisnął Elio cienkim głosem.

– Rycerze powiedzieli mi, bym kazał ci przypomnieć sobie wszystko, co wiesz o Santiago.

Elio patrzył na niego całkiem ogłupiały.

– Dobrze, ale co by to mogło być?

– Zastanów się!

– Santiago wiedział. Mój ojciec powtarzał to zawsze. Ale ja nie wiem, co on wiedział.

– Czy on nic po sobie nie zostawił?

– Nic oprócz tej fotografii.

– A może o czymś ci opowiadał? – spytała Vesla.

Elio podniósł na nią wzrok.

– Santiago rozstał się z życiem czterdzieści pięć lat przed moim urodzeniem.

– Och, naturalnie, przepraszam!

– No, a twój ojciec? – spytał Pedro. – Czy on nigdy nie wspominał o Santiago?

Dosłownie było widać, że mózg Elio pracuje z wielkim wysiłkiem. Bardzo chciał pomóc tym ludziom, którzy usunęli Joségo z drogi jego ukochanej córki Mercedes i którzy chyba potrafią usunąć najgorsze zagrożenie jego rodziny, czyli Alonza i Leona. Spoglądał w górę na piękny żyrandol, jakby tam szukał natchnienia.

Gdzieś dyskretnie dzwonił telefon komórkowy. Pedro oznajmił, że to u niego, przeprosił i odszedł na bok.

Kiedy wrócił, powiedział:

– Elio! Señora Navarro, mam dla państwa wiadomość. Wkrótce przyjedzie tutaj cywilny samochód. Przyjedzie nim Mercedes i mały Pepe, przywiozą też wszystko, co może wam być potrzebne, żeby wyjechać na jakiś czas za granicę.

– Co? – wykrzyknęła señora wzburzona. – Ale…

Pedro jej przerwał:

– Dowiedzieliśmy się, że wasz dom w Granadzie jest obserwowany przez jednego z ludzi Alonza, mieszkającego w pobliżu. Oni z pewnością zaczną was znowu prześladować, żeby się dowiedzieć, gdzie jest Elio. A komisarz policji nie ma dość personelu, żeby was dzień i noc ochraniać. My zaś musimy być pewni, że jesteście bezpieczni, by skoncentrować się na sprawie.

– Ale… – zdążyła jeszcze wykrztusić señora Navarro.

Pedro udał, że tego nie słyszy.

– Policjanci, którzy tu przyjadą, są przekonani, że nikt ich nie widział, kiedy zabierali z domu Mercedes i Pepe razem ze wszystkimi bagażami. Przyjadą tu po was, a potem udacie się na lotnisko. Tam będzie na was czekać moja przyjaciółka, Flavia Cleve, która ulokuje was w swoim domu.

– W Norwegii? – spytała Unni.

– Nie. Norwegia to dla nas niebezpieczny kraj. Leon wszystko tam kontroluje. Nie, rodzina Elia pojedzie do Włoch, gdzie będzie mieszkać w naprawdę komfortowych warunkach.

Elio i jego żona słuchali tego przygnębieni, choć chyba też z wyraźną ulgą. Antonio powiedział:

– W takim razie Elio ma godzinę na myślenie.

– Muszę przynieść swoje rzeczy – zaprotestował Elio.

– Załatwimy to, kiedy samochód już tu będzie.

Unni egoistycznie z radością pomyślała, że teraz będzie znacznie więcej miejsca w samochodzie. Było jej przykro, że wszyscy zawsze siadają, a ona jest jakby ponad miarę, zbędna.

– Podsumujmy zatem, do czego doszliśmy – ponaglał Antonio. – Chodziło o to, czy twój ojciec nie powiedział czegoś ważnego na temat Santiago.

– Próbowałem sobie przypomnieć – zaczął Elio z wahaniem. – Ale jedyne, co mi przychodzi do głowy, jest tak śmieszne, że chyba niegodne uwagi.

– Wszystko, co dotyczy Santiago, warte jest uwagi – rzekł Pedro cierpko. – Zapamiętamy, że uznałeś sprawę za głupią. A zatem, zaczynaj!

– Ale ja muszę pomyśleć.

Pedro nalał mu do kieliszka czerwonego wina.

– Czy tak będzie ci się lepiej myślało?

Unni zwróciła uwagę na pewną starszą kobietę, która przyszła do restauracji z dużym szklanym dzbankiem, co najmniej trzylitrowym. Podała dzbanek restauratorowi, ten zaś spokojnie ustawił naczynie pod kranem sporej, stojącej za nim beczki. Działo się to wszystko przy barze, jeszcze zanim Unni i jej przyjaciele znaleźli się na werandzie. Kobieta wzięła swoje wino i zapłaciła. Unni doznała szoku, widząc, że wino, licząc w norweskiej walucie, kosztuje trzy korony. Zastanowię się, czy by nie zamieszkać w Hiszpanii, pomyślała.

Znowu zaczęła słuchać tego, co mówi Elio.

Słowa padały z wolna.

– Kiedy byłem mały, mój ojciec, Enrico, zawsze wieczorami siadywał na brzegu mojego łóżka i opowiadał bajki. Jego ojciec też tak czynił. Siadywał na brzegu łóżka Santiago, a mój ojciec i najmłodszy brat, który miał na imię Emile, słuchali z wytrzeszczonymi oczyma. Od czasu do czasu dziadek mówił bardzo cicho, jakby tylko Santiago miał to słyszeć…

– Oj! – krzyknęła Unni, poprawiając się na krześle. – Zaczynają się chyba imiona jeszcze jednego pokolenia. Jak miał na imię twój dziadek, Elio?

Elio wyprostował się, popatrzył na nią jasnym wzrokiem.

– Mój dziadek nazywał się Felipe Navarro. Ale to on sam określił formę tego nazwiska. W wyniku bowiem jakichś konfliktów w okolicy gdzie mieszkał, zrezygnował z pełnego jego brzmienia. Urodził się jako don Felipe de Escobar y Navarra.

– A więc tu go mamy! – zawołał Antonio uradowany. – Słyszeliśmy już przedtem, że pochodzimy z wysokiego rodu.

Elio potakiwał zarumieniony z zadowolenia.

– Wiele razy zastanawiałem się, czy by nie wrócić do starego nazwiska. Ale mieszkam tak skromnie…

– Mieszkasz wystarczająco elegancko, ale takie nazwisko mogłoby narobić złej krwi, wiesz.

– No tak, wiadomo. Ale jak słyszycie, nie mam za wiele do opowiedzenia o Santiago. Bo to już wszystko.

– Pozostało jeszcze sporo – rzekł Pedro łagodnie. – Masz nam wiele do przekazania. Bajki, które dziadek opowiadał swoim synom.

– Hee? – zapytał Elio z bardzo głupią miną.

– Chcemy usłyszeć bajki twojego dziadka.

– Co? Nie, to przecież zwyczajne opowiastki.

– Nie szkodzi, my chcemy słyszeć to, co ojciec twojego ojca opowiadał swoim trzem synom. Zwłaszcza to, co szeptał Santiago.

Elio sprawiał wrażenie kompletnie zbitego z tropu.

– Ale przecież ja nie mogę tego pamiętać! Muszę pomyśleć.

– To myśl szybko! Samochód przyjedzie już niedługo.

– Czy mógłbym wyjść na dwór? Będzie mi łatwiej.

– Naturalnie! Zresztą my też już właściwie skończyliśmy. Poczekaj na nas na zewnątrz. Uważaj tylko, żeby cię nikt z drogi nie zobaczył. Zaraz przyjdziemy.

Elio wyszedł przygarbiony. Żona patrzyła w ślad za nim zatroskana.

W jakiś czas potem wszyscy siedzieli w cieniu drzewa przy ogrodowym stole. Gęste liście nie dopuszczały do nich upału.

– Starałem się to wszystko jakoś przecedzić – powiedział Elio. – Usunąłem rzeczy, które prawdopodobnie nie mają znaczenia, jak Kopciuszek, Czerwony Kapturek, Sinobrody i tak dalej.

– Znakomicie!

– Ojciec mi mówił, że dziadek miał swoje własne bajki. I to właśnie te staram się sobie przypomnieć.

– Wspaniale!

– No tak, ale to wszystko jest dosyć skomplikowane. Miesza się wiele różnych…

Nikt nie zwrócił uwagi, że Unni usiadła na ławce obok Jordiego. Nikt, prócz Jordiego. Unni zdawała sobie sprawę, że Jordi ma ochotę ją objąć, ale oboje wiedzieli, jakie będą konsekwencje, więc zachowali jednak parucentymetrową odległość między sobą.

Najwyraźniej za małą. Unni marzła, nie chciała się jednak do tego przyznać. Vesla sama to zauważyła i podała jej swoją bluzę.

– Za wiele to ja nie pamiętam – tłumaczył się Elio. – Ale wryły mi się głęboko w pamięć fragmenty pewnej opowieści. To jedna z tych, których Emile i jego brat mieli nie słyszeć, tylko że oni weszli pod łóżko z drugiej strony i podsłuchiwali.

– No i to właśnie chcielibyśmy usłyszeć – ponaglał Pedro.

Unni zamachała ręką.

– Przepraszam, że wciąż przerywam, ale koniecznie muszę zadać ci, Elio, jedno pytanie.

– Proszę bardzo – zgodził się Pedro. – Dotychczas twoje pytania były na ogół inteligentne, a zatem, pytaj!

Unni zawahała się.

– No więc tak, chodzi mi o twego dziadka, Elio. Tego, który się nazywał Felipe i tak dalej, bardzo pięknie. Czy on naprawdę mógł umrzeć w wieku dwudziestu pięciu lat, skoro miał trzech synów na tyle dużych, że mogli słuchać bajek, na dodatek wpełzać potajemnie pod łóżko i podsłuchiwać?

– Rozsądne pytanie – poparł ją Pedro.

Elio uśmiechnął się trochę smutnie.

– Nie, Unni, nie mógł. Bo on był, podobnie jak mój ojciec, i jak obecny tu Antonio, synem numer dwa. To jego starszy brat musiał umrzeć młodo w wyniku złego dziedzictwa. Teraz nie pamiętam, jak się ten brat nazywał, ale wiedziałem.

– Dziękuję, tylko to chciałam sobie wyjaśnić. – Unni znowu usiadła wygodnie.

– Bajka, Elio – nalegał Jordi. – Czekamy na tę bajkę, która najmocniej ci się wryła w pamięć.

– Dobrze. Będę chyba różne rzeczy powtarzał w kółko, ale tak to jest w tej historii. Było tam coś o wielkim, niebezpiecznym lesie. I w tym lesie znajdowała się wysoka góra. A we wnętrzu góry ukryty był skarb. Bardzo, bardzo, bardzo wielki skarb, którego nikt nie mógł odnaleźć i nikt nie mógł zdobyć. I było też coś o kościelnych dzwonach i o mieczu, ale wtedy dziadek odkrył, że malcy podsłuchują, i nie pozwolił im na więcej.

– Ciekawe dlaczego? – zdziwiła się Vesla. – To brzmi jak całkiem zwyczajna bajka. Sądzisz, że twój dziadek ją wymyślił?

– O ile wiem, to tak. Ale…

Spojrzał w górę, na gęste liście, jakby jego wspomnienia tam się właśnie znajdowały. Unni zauważyła jakieś ptaki wielkości drozda, fantastycznie piękne ptaki, podskakujące w trawie, prowadzące swoje wiosenne gry z takim zapałem, że barwne pióropusze lśniły w słońcu. Koncentrowała się jednak wyłącznie na tym, co mówił i robił Elio.

Długo panowała kompletna cisza.

W końcu Elio się ożywił.

– Wybaczcie mi, ale kiedy mówiłem o baśniowym skarbie, przypomniało mi się coś innego, o czym przez te wszystkie lata nie pamiętałem. O czymś, co opowiadał mój ojciec, ale to nie była baśń.

Czekali. Nikt nie odważył się go ponaglać, nikt nie spoglądał na zegarek, choć wszyscy byli trochę niespokojni. Czas szybko uciekał, ale oni musieli dowiedzieć się czegoś więcej.

– Jak wiecie, dom w Granadzie przez wiele pokoleń należał do naszej rodziny. Ale tak naprawdę dom nie pochodzi od linii Navarry, jeden z moich pradziadków wżenił się w tę posiadłość. To on pochodził z Navarry.

No oczywiście, pomyślała Unni.

– Kiedy mój dziadek, Felipe, został głową rodziny, po tym jak jego brat umarł tak młodo, ojciec chciał przenieść siedzibę rodu z powrotem do Navarry. Santiago i mój ojciec, Enrico, byli już wtedy na świecie, ojciec jednak zwlekał do czasu, gdy chłopcy mieli po kilkanaście lat. Wtedy się tam z nimi przeprowadził.

Elio westchnął.

– Miały tam wówczas mieć miejsce straszne zamieszki, posiadłość była opuszczona i dziadek ją zajął. Jednak ktoś spoza rodziny, kto zdobył majątek przed paroma laty w lokalnej wojnie, uznał go za intruza i rozpoczęła się awantura. Dziadek miał ze sobą swoich ludzi, tamten swoich. Niestety, przeciwnik dziadka został zamordowany. Dziadek, który był człowiekiem szlachetnym, tak się tym przejął, że postanowił się zaopiekować synem swojego wroga, pozbawionym teraz ojca. Ów syn, Emile, już wcześniej stracił matkę. Po tym wszystkim dziadek wrócił do Granady i skrócił swoje wspaniałe nazwisko. Od tej pory nazywał się Navarro.

– Do kogo teraz należy rodzinna posiadłość? – spytał Antonio.

– Nie wiem.

– A co to ma wspólnego z baśniowym skarbem? – chciał wiedzieć Jordi.

– Poczekajcie, jeszcze nie skończyłem. W czasie tych kilku tygodni, kiedy dziadek mieszkał z synami w posiadłości, którejś nocy mojego ojca, Enrica, obudziły jakieś stłumione głosy z zewnątrz. Ukradkiem wyjrzał przez okno do ogrodu. W blasku latarki zobaczył swego ojca, to znaczy mojego dziadka, Felipe, i brata Santiago pochylających się nad jakąś dziurą w ziemi. Nie mógł dostrzec jednak, jaka duża i głęboka jest ta dziura, bo widok przesłaniały mu krzaki. Zobaczył natomiast, że dziadek włożył do dziury coś ciężkiego, a potem obaj z Santiago starannie zasypali dziurę i wrócili do domu.

– Czy twój ojciec zbadał kiedyś dokładniej to miejsce? – spytał Jordi.

– No właśnie, ja też pytałem o to samo. I ojciec mi powiedział… Zaczekajcie, to było tak dawno temu! No tak, powiedział mi, że przycisnął kiedyś Santiago do muru, chciał wydobyć z niego prawdę. Santiago mówił, że… że… Co to było? Och, tak, że zakopali tam owcę, która od wielu dni chorowała i w końcu zdechła. Ale to nie była prawda. Bo po kilku dniach ojciec zobaczył tę owcę, żywą i dużo zdrowszą. To na pewno nie była tamta owca!

– A twój ojciec nie próbował wykopać tego czegoś, co tamci ukryli?

– Nie, nie zdobył się na taką odwagę. Bał się, co mógłby tam zobaczyć. Miał wtedy zaledwie jedenaście lat… O, chyba samochód już przyjechał?

Rzeczywiście, przyjechał. Mercedes i Pepe ściskali odnalezionego ojca i dziadka, witali się z señorą Navarra i przez chwilę trwało kompletne zamieszanie. Barwne ptaki odleciały.

W końcu Pedro zdołał zapanować nad sytuacją:

– Elio, gdzie leży ta rodowa posiadłość?

– We wschodniej części Nawarry, w górzystej okolicy, jak sądzę. Dlaczego pytasz?

– Musimy tam pojechać, i to natychmiast!

– Ja nie mogę – oznajmił Antonio. – Muszę wracać do szpitala. Mam samolot jutro rano.

Przez moment wszyscy stali bez słowa. Co teraz robić?

Señora Navarro próbowała szukać jakiegoś wyjścia. Pogłaskała męża po policzku.

– Elio, mój drogi! Czy nie widzisz, że oni cię potrzebują? My pojedziemy teraz do Włoch, Mercedes, Pepe i ja, a ty dołączysz do nas później.

Nikt nie miał wątpliwości, że to z jej strony wielka ofiara, dopiero co przecież odzyskała męża i znowu musi się z nim rozstawać. On też poświęcał wiele.

– Chętnie pomogę – zgodził się mimo to. – Ale ja sam nigdy tam nie byłem.

– Antonio, ty wiesz dużo więcej niż my! Powinieneś zaraz powrócić z dziewczętami do domu. Elio, Jordi i ja jedziemy do Nawarry – postanowił Pedro.

Unni westchnęła boleśnie. Kąciki ust jej opadły, jakby się zaraz miała rozpłakać, przedstawiała sobą obraz smutku i rozpaczy. Vesla natomiast nie miała chyba nic przeciwko temu, by wrócić z Antoniem do domu.

– Bardzo już zaniedbałam mego pacjenta, Mortena – rzekła.

Jordi też był bezgranicznie rozczarowany. Wiedział, oczywiście, że najlepiej dla Unni będzie znaleźć się znowu w Norwegii. Ale rozstać się tak…?

– A zresztą nie – poprawił się Pedro, nie zwracając uwagi na rozgrywającą się obok niemą tragedię. – Nie, Unni musi z nami zostać. Nie doprowadziła jeszcze do końca sprawy z tą koszmarną mapą na skórze. Poza tym może się dla nas okazać nieoceniona z tą swoją zdolnością zaglądania do tamtego świata.

Promienny wzrok Unni, kiedy spojrzał jej w oczy, trafił prosto do serca starego i udręczonego życiem Pedra. Był zdumiony jej jawną radością. Również doświadczona twarz Jordiego jaśniała niczym słońce.

– Zniesiesz to jakoś, Pedro? – spytał Antonio zatroskany.

– Muszę. Pamiętaj, że ja również wiele rozmyślałem nad zagadką mojej rodziny. Przez całe swoje życie. Utraciłem starszego brata, w końcu zostałem całkiem sam i na dodatek nie mogę mieć dzieci. Tak więc ród wymrze wraz ze mną. Tym bardziej chciałbym poznać odpowiedź. Prawdę!

– O mój Boże, lodowaty dreszcz przebiegł mi po plecach! – wykrzyknął nagle Elio i wszyscy zwrócili się w jego stronę.

– Emile – powiedział. – Emile też słyszał opowieść o skarbie.

– No właśnie, a co się stało z tym chłopcem? – zastanawiał się Jordi.

– Podobno zniknął. Miał jakoby uciec z domu mojego dziadka, zanim skończył dwadzieścia lat. Później nikt go już nie widział.

– Emile, Emilia, Emma – wyliczała głośnym szeptem Unni. – Jeśli moja teoria jest prawdziwa, to to mi wyjaśnia, dlaczego oni nas ścigają tak zaciekle. Ci ludzie polują na skarb!

– No i to brzmi jako coś w duchu Leona i Emmy – przytaknął Antonio. – Całkiem banalny pościg za skarbem. Żadna wojna mnichów z rycerzami, ich to nie dotyczy.

– Kim w takim razie jest Leon? I Alonzo?

– Alonzo to zwyczajny poszukiwacz szczęścia, jak większość członków obu band – wyjaśnił Pedro. – Podobno jest krewnym Emmy, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wszedł do tego złego rodu już wcześniej. A oto zgadywanka: Wiecie, że Emilia po zamordowaniu swojego męża, Estébana, i pozbyciu się córki, Teresy, ponownie wyszła za mąż za bardzo bogatego człowieka. Jak tylko wrócę do Madrytu, natychmiast sprawdzę w dokumentach, czy nie urodziła temu drugiemu mężowi syna, Leona, czy też może on już wcześniej był na świecie. Jako syn jej nowego męża, powiedzmy z pierwszego małżeństwa. Inaczej mówiąc, byłby jej pasierbem.

– I to jest chyba najbardziej prawdopodobne – przyznał Antonio w zamyślenia – Leon jest zaledwie dwadzieścia lat młodszy od Emilii. A nie wolno nam zapominać, że Emma i Leon prawdopodobnie są kochankami. Chyba więc nie łączy ich aż tak bliskie pokrewieństwo.

– Jeśli chodzi o Emmę, to nigdy nic nie wiadomo – mruknęła Vesla, na szczęście jednak najwyraźniej nikt jej nie słyszał.

Gorące promienie słońca przedzierały się przez koronę drzewa. Z restauracji nikt nie mógł zobaczyć grupy stojącej na tyłach domu, ukrytej przed ciekawskimi spojrzeniami. Elio wybrał naprawdę dobre miejsce.

Nagle Pedro uderzył się w czoło.

– To jasne, że wiedziałem o tym drzewie genealogicznym, zanim obaj z Jordim je narysowaliśmy – powiedział przepraszającym tonem. – Powinienem był jednak dowiedzieć się więcej o rodzinie Emmy, a ja prześledziłem tylko główne linie. Nigdy nie myślałem o złej gałęzi rodu. Taka krótkowzroczność!

– Nie znałeś ani Emilii, ani Emmy – powiedział Jordi na pociechę. – Emilia również i dla nas była kimś całkiem nowym. Ale o Leonie chyba słyszałeś?

– Tak, niestety, o nim mieliśmy okazję usłyszeć.

Unni przestała uczestniczyć w rozmowie, jej myśli krążyły wokół najbliższej przyszłości.

Będzie z Jordim, ale za to musi znowu przejść przez ten senny koszmar, przez budzące grozę wizje, jakie wywołuje skórzana mapa, jeszcze raz…

No ale sprawa jest tego warta.

Wciąż stała, pogrążona w myślach, gdy reszta towarzystwa ruszyła już do samochodów. Jordi zauważył, że Unni się spóźnia, i wrócił do niej.

– Co się dzieje, Unni?

Otrząsała się powoli i patrzyła na niego. W jego cudownie cieple, ciemne oczy, na rysy twarzy, które tak bardzo kochała, na silne, a mimo to takie wrażliwe wargi i impulsywnie, najzupełniej nieoczekiwanie również dla samej siebie, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w usta. Pospiesznie, można powiedzieć przelotnie, ale kiedy próbował ją zatrzymać, wyrwała mu się i pobiegła za innymi.

Czuła na wargach piekący lód, ale z oczu płynęły łzy niepohamowanej radości.

Kiedy już wsiadali do samochodu, napotkała spojrzenie Jordiego. Wyrażało ono bezgraniczny smutek i tęsknotę.

Jednocześnie

Jedenaście czarnych postaci zebrało się na rozpalonym meseta., płaskowyżu La Manchy.

„Gdzie oni są, gdzie oni są? Ukrywają się!”

„Nasi beznadziejni niewolnicy stracili ich z oczu”.

„Oni wyjechali z Granady”.

„Odnaleźli jedynego, który wie”.

„On nic nie wie. Jest głupi jak stary osioł”.

Mnisi posługiwali się w rozmowie ostrymi, gniewnymi sformułowaniami. Byli potwornie zdenerwowani.

„Przemieszczają się tymi okropnymi, poruszającymi się bez koni powozami, a my nie możemy za nimi nadążyć. Niech śmierć pochłonie ich i te ich przeklęte powozy!”

„Żebyśmy ich tylko znaleźli… to zaraz wprowadzimy w życie nasz plan”.

Zadowolone z siebie, złe uśmiechy błąkały się po ich zimnych twarzach. Czarne, głęboko zapadnięte oczy płonęły.

„Nasz plan, nasz plan! Nasza najlepsza broń. Ich nieunikniona śmierć!”

„Kiedy tylko ich znajdziemy” – zaskrzeczał jeden, zadowolony.

Najbardziej wrażliwy z całej jedenastki zmienił wyraz twarzy. Stał czujny, przebiegły. Reszta patrzyła nań uważnie.

„Nie wiem, co się dzieje – mruknął tamten. – Zdaje mi się jednak, że oni się rozdzielają na grupy. Tak, wyraźnie czuję, że rozchodzą się w różne strony”.

Inny mnich prychnął.

„Jakby nie dość tego, że przerwali więź między Hiszpanią a rym przeklętym, lodowatym krajem na północy, to jeszcze teraz jeden jedzie tu, drugi tam. Co to będzie, bracia?”

Ten wrażliwy na sygnały z zewnątrz nasłuchiwał. Rozkoszował się tym, że inni patrzą na niego z taką uwagą. Triumfował. Reszta nie bardzo miała po temu powody.

W końcu powiedział:

„Najbardziej niebezpieczny jest w jednej grupie. Pozostałymi nie ma się co przejmować”.

„No to zapomnijmy o nich! A ci niebezpieczni? Dokąd się wybierają?”

Ten, który wiedział, zwlekał z odpowiedzią, delektował się nią.

„Na północ”.

„Na północ? – zawyli wszyscy, a wiatr poniósł ich jęk ponad płaskowyżem. – Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo!”

„Na północ? Szybko, szybko! Nasz plan! Jedyne, co może ich powstrzymać!”

Grupa rozproszyła się, by pomknąć na północ. Unieśli się z ziemi i gnali przed siebie w swoich czarnych habitach, rozpostartych na wietrze niczym groźne, złowieszcze skrzydła.

Загрузка...