CZĘŚĆ CZWARTA. KOSZMAR WE ŚNIE I NA JAWIE

20

W końcu również Unni miała wygodne miejsce w samochodzie. Umościła się w swoim narożniku na tylnym siedzeniu.

Brakowało jej, oczywiście, Antonia i Vesli! Bardzo.

Drugą część tylnego siedzenia zajmował Pedro. Jordi prowadził, a Elio siedział obok niego, pełen mieszanych uczuć. Miło było tak sobie jechać w wygodnym, wielkim, pięknym samochodzie i wyrwać się nareszcie z ponurej skalnej groty, w której próbował żyć w ostatnich miesiącach. Przerażała go jednak myśl o sprawie, dla której wyruszyli w tę podróż. Muszą mianowicie odszukać posiadłość rodzinną przodków, wiedząc, że Leon i Alonzo oraz wielu członków obu band depcze im po piętach. Było mu też żal, że musiał się ponownie rozstać z rodziną, choć odczuwał ulgę na myśl, że jego bliscy będą bezpieczni we Włoszech. Martwił się tylko, jak przeżyją długą podróż.

Co do tej ostatniej troski, Pedro mógł go pocieszyć, że żadna z podróżujących osób nie interesuje specjalnie Leona i spółki. Może w jakiejś mierze Antonio, ale on jedzie przecież do Norwegii. Vesla w ogóle ich nie obchodzi, mówił Pedro, twoja rodzina też nie. Flavia spotka się z nimi na lotnisku i wszystko zorganizuje. To my jesteśmy najbardziej zagrożeni, mój kuzynie i przyjacielu.

Elio mimo woli się obejrzał. Ale nie wyglądało na to, żeby ich ktoś ścigał.

Unni odezwała się cicho:

– Pedro, czy mogę zapytać, ile ty masz lat?

– Pytać zawsze możesz – uśmiechnął się. – Ale dobrze, odpowiem. Skończyłem sześćdziesiąt.

O mój Boże, ja sądziłam, że co najmniej siedemdziesiąt pięć, pomyślała wstrząśnięta.

To sprawiło, że jeszcze bardziej pragnęła coś dla niego zrobić. Nie miała jednak okazji, wciąż tak wiele się działo.


Jechali długo. Bardzo długo. Zrobiło się ciemno. Nagle, jak to bywa na Południu. Unni zauważyła, że Pedro raz po raz zażywa lekarstwa, i głęboko mu współczuła. Mijali kilometr za kilometrem, krajobraz się zmieniał. Zatrzymywali się tylko kilka razy, i to na krótko. Nie mieli czasu do stracenia.

Ale Unni nie była zmęczona. Zachowywała przytomność umysłu, czekając w napięciu, co ich niebawem spotka.

Nocowali w dużym domu Pedra na przedmieściu Madrytu.

To chyba naprawdę ktoś bardzo ważny, myślała Unni, wkraczając do wykładanego marmurem hallu, w którym służący przyjmował polecenia od swego pana. Jordi już kiedyś w tym domu był, mężowi Mercedes siedziba imponowała tak samo jak Unni.

Ona dostała sypialnię na piętrze, miała stąd widok na miasto.

Po lekkiej kolacji Unni zdobyła się na odwagę i zapytała, czy mogłaby porozmawiać z Jordim sam na sam w bardzo ważnej sprawie. Pedro udzielił jej, oczywiście, pozwolenia i zaprosił Elia na koniak i cygaro do gabinetu, urządzonego obijanymi skórą meblami i w ogóle z wielkim przepychem.

– Przyjdźcie potem do nas – zawołał Pedro za dwojgiem młodych, którzy za jego radą schodzili w dół, nad rzekę, płynącą na krańcach jego ogrodu. Tam mogli spokojnie porozmawiać, przez nikogo nie niepokojeni.

Unni uważała, że miejsce jest znakomite. Z domu nie mogli być widziani, a na drugim brzegu rzeki rozciągał się park. Wielkie tuje dochodziły aż do wody.

Naprawdę nikt nie mógłby ich tu zobaczyć.

Niskie, dyskretnie rozmieszczone latarnie oświetlały ogród. Rzeka płynęła bezszelestnie, od strony wody nie dochodził żaden dźwięk.

– Co się stało, kochanie? – spytał Jordi z łagodnym uśmiechem. Ten jego ciepły, głęboki głos sprawił, jak zawsze, że pod Unni ugięły się kolana.

Wciągnęła powietrze i wyrzuciła z siebie:

– Ja muszę porozmawiać z rycerzami.

– No właśnie, mówiłaś już o tym. Ale wiesz, że tylko ja mogę nawiązać z nimi kontakt.

– Toteż dlatego teraz z tobą rozmawiam, głuptasie – rzekła trochę żartobliwie, ale też z odrobiną zniecierpliwienia. – Rycerze dali ci pięć lat. W jakimś sensie uratowali cię od śmierci, prawda? Przywrócili cię do życia.

– Masz rację, tak jest.

– Czy nie mógłbyś się do nich zwrócić, żeby przywrócili zdrowie Pedrowi? – poprosiła gorączkowo. – Bóg wie, że i my, i rycerze go potrzebują.

Jordi był poruszony.

– To prawda, potrzebujemy go, ale… Czy oni są władni coś takiego uczynić?

– A poza tym to wspaniały człowiek. On i Flavia bardzo się kochają. Czy nie mógłbyś porozmawiać szczerze z don Federico, przodkiem Pedra? Tak strasznie bym chciała!

Jordi patrzył na nią z czułością we wzroku. Hiszpańska noc była czarowna z tą swoją miękką, łagodną ciemnością.

– Nie sądzę, byśmy mogli nalegać na rycerzy zbyt mocno. Ale oczywiście, masz rację. A przy okazji, czy pomyślałaś, że gdyby Pedro ożenił się z Flavią, to byłby ojczymem Mortena?

Zastanawiała się przez chwilę. Ojciec Mortena ożenił się po raz drugi z Flavią. A po jego śmierci Flavia… być może wyjdzie za Pedra. No cóż.

Unni poczuła ból w sercu. Mała Sigrid, nieszczęsna, samotna matka Mortena, została jak zawsze poza wszelkim zainteresowaniem.

– Zaniosę kwiaty na jej grób – oznajmiła Unni spontanicznie.

Jordi bez trudu podążał za tokiem jej myśli.

– Tak, oboje to zrobimy. Po powrocie z Hiszpanii pojedziemy do Selje.

Lewa ręka Unni dotknęła mimo woli jego prawej dłoni

– Dziękuję.

Jordi spoglądał na nią. Długo. Z prawdziwym wysiłkiem puścił w końcu jej dość już zmarzniętą rękę.

– Chyba spróbuję wezwać rycerzy.

– Teraz?

– Teraz. Czy nie tego chciałaś?

Unni głośno przełknęła ślinę.

– Chciałam, oczywiście. Dziękuję!

Czuła, że blednie. Wszystko stało się tak szybko, ale chwila była cudowna.

– Zostań tutaj – poprosił Jordi cicho.

Patrzyła, jak jego sylwetka znika na ścieżce nad rzeką.

Unni czekała. Chyba rycerze nie przybędą, sprawa jest przecież taka nieistotna.

Dlaczego mieliby się przejmować jej wzruszeniami? A może ona oczekuje zbyt wiele?

Nagle Unni drgnęła gwałtownie, jakieś cienie przesłoniły jej widok. Konie. Pojawiły się bezszelestnie, przerażająco wielkie, z połyskującymi w ciemnościach, jarzącymi się oczyma. Takie dzikie oczy miewają zwierzęta przestraszone.

Rycerze zsiedli z koni. Unni ukłoniła się głęboko. Jordi znajdował się po tej samej stronie co ona. Zimny jak Śmierć, ale obdarzony najgorętszym sercem, co do tego nie miała wątpliwości.

Witała rycerzy, każdego z osobna:

– Don Federico. Don Galindo. Don Ramiro. Don Sebastianie, mój przodku, dziękuję, że mogłam się urodzić. Don Garcia…

– Bardzo dobrze to przyjęli – mruknął Jordi. – Ze pamiętasz ich imiona. Przedstawiłem im twoją prośbę, a oni chcieli cię spotkać.

Stary jak świat rycerz don Federico wystąpił naprzód. Unni znowu dygnęła. Oczy miała wielkie ze strachu. Rany boskie, nie tak blisko! Uff!

Jordi przetłumaczył:

– Don Federico mówi, że twoja prośba została przyjęta łaskawie. Teraz rycerze dyskutują, co zrobić.

Unni starała się możliwie jak najbardziej skulić, stać się mniejsza. Bo chociaż ona sama była ledwie średniego wzrostu, to don Federico jej nie przewyższał. Unni nie chciała zaś, żeby poczuł, iż ktoś nad nim góruje. To ostatnia rzecz, jakiej mógłby sobie życzyć średniowieczny hiszpański rycerz.

Miała szczerą nadzieję, że jej myśli nie docierają do niezwykłych gości.

Drżącym głosem poprosiła:

– Powiedz im, że żywię dla nich wielki szacunek a także, żeby mi wybaczyli, jeśli zwracam się o niemożliwe.

Jordi „przetłumaczył” bezgłośnie.

Martwe oczy don Federica rozbłysły.

– Oj! – zaniepokoił się Jordi. – To dopiero…!

I wytłumaczył Unni:

– Oni mówią, że nic nie jest dla nich niemożliwe.

Zrozumiała, że uraziła ich dumę. A może… Może ich pychę? Albo może to, co powiedziała, wcale nie było takie głupie? Czy potraktowali jej słowa jako wyzwanie? Mężczyźni wszech czasów z trudem się czemuś takiemu przeciwstawiają. Czyżby i ci także?

Chyba tak, bo wszyscy kręcili się niespokojnie.

Unni czekała przestraszona. Jeśli to jeszcze potrwa, to gotowa jestem całkiem stracić panowanie nad sobą. Zacznę płakać albo co. Pomocy!

W końcu rycerze zwrócili się do niej. Tym razem przemówił „jej” rycerz, don Sebastian de Vasconia; spojrzenie miał surowe.

Jordi przetłumaczył jego myśli:

„Ponieważ don Pedro de Verin y Galicia y Aragón poświęcił dla naszej sprawy znaczną część swego życia i ponieważ posunęliście się już bardzo daleko, gotowi jesteśmy okazać łaskę i poprawić jego słabowite zdrowie”.

Unni stłumiła podejrzenia, czy rycerze naprawdę są w stanie tego dokonać. Są! Na pewno! To ludzie honoru, a poza tym chcą pomagać!

– Dziękuję! – wykrzyknęła. Już chciała uściskać swego przodka, ale zdążyła się w porę opanować, choć stało się to dosłownie w ostatniej chwili. Podziękowała bardzo pięknie, podeszła tak blisko rycerza, że mogła spojrzeć w jego straszną, przypominającą śmierć twarz. – Dziękuję, don Sebastianie! I wszystkim pozostałym rycerzom także dziękuję ze szczerego serca. To wielka łaska z waszej strony!

Rycerze uśmiechali się cierpko. I wtedy Unni o mało nie zepsuła wszystkiego.

– Ale ja mam jeszcze jedną małą prośbę! – zawołała.

– Unni! – jęknął Jordi przerażony.

Rycerze, którzy już mieli dosiadać koni, spojrzeli na niego z twarzami pociemniałymi z gniewu niczym burzowe chmury. Jak ona śmie?

– Mów szybko – prosił Jordi. Był wstrząśnięty jej zachowaniem i całkiem po prostu się bał.

Unni odchrząknęła, nogi nie chciały jej dźwigać:

– Czy Jordi musi nadal być taki strasznie zimny? Wiecie dobrze, jakie głębokie uczucia dla niego żywię, i oboje bardzo cierpimy z tego powodu, że nie możemy być razem. A przecież współpracujemy oboje nad rozwiązaniem zagadki.

Przodek Jordiego, don Ramiro de Navarra, rzekł krótko:

„Jordi dostaje pół godziny. Sam określi, kiedy to będzie”.

Potem wskoczyli na siodła, zawrócili konie i odjechali bezszelestnie.

Jordi odetchnął głośno.

– No, mało brakowało! Ale dziękuję ci, że się odważyłaś! Tę chwilę musimy wybrać bardzo starannie.

Ruszyli wolno w stronę domu.

– Czy w tamtych czasach ludzie naprawdę się znali na zegarach? – spytała Unni sceptycznie.

– Oczywiście! Mieli nie tylko klepsydry i zegary słoneczne. Pierwsze próby skonstruowania mechanicznego zegara podjęto już około roku tysięcznego, a w wieku czternastym ludzie posługiwali się wspaniałymi, wielkimi zegarami z ciężarkami i zębatymi kółkami. Znano dobrze podział na godziny, dni, miesiące i lata, a nawet fazy księżyca. Nie mieli tylko wskazówek sekundowych, te wynaleziono dopiero w siedemnastym wieku.

– Ach, tak? – dziwiła się Unni. Potem pomyślała chwilę i powtórzyła słowa Jordiego:

– Tę chwilę musimy wybrać bardzo starannie.

Jednocześnie

Unni leżała w swoim bardzo wygodnym łóżku i myślała o czymś, co się wydarzyło po drodze, na południe od Madrytu, między Tembleque i Ocaña. Było to coś przerażającego, Unni doznała szoku.

Ale nie znała dokładnie przebiegu wypadków, nie mogła przecież wiedzieć, co przeżyła druga strona. Jeśli można w tej sytuacji używać słowa „przeżyła”…


„Dalej, czarni bracia, dalej. Oni są bardzo blisko. Nadciągają z szybkością wiatru!”

„Na dół! Na dół, na tę białą, szeroką drogę! Zatrzymajmy ich! Zamordujmy!”

„Oto ich mamy!”

Jedenastu oddanych sług inkwizycji ustawiło się w poprzek autostrady. O tak późnej porze ruch był niewielki.

Odbierający sygnały ze świata mnich zwietrzył zbliżanie się wrogów. Wszyscy widzieli błyszczące ślepia powozu, który poruszał się bez koni, a teraz zbliżał się do nich bardzo szybko.

„Zaraz ich będziemy mieć, bracia! – powiedział, zaciskając wargi. – Tym razem już nam nie umkną!”

Z ponurymi twarzami, zdecydowani i pewni zwycięstwa mnisi stali w świetle latarni niczym czarny mur, tylko twarze mieli białe i głowy ogolone. Zastępowali drogę nadjeżdżającemu samochodowi.

Tylko dwoje z pasażerów, Unni i Jordi, oboje skazani na śmierć przez złe dziedzictwo, widzieli, co się dzieje. Jordi jednak kompletnie ich zlekceważył, po prostu mocniej przycisnął gaz.

Mnisi czekali z triumfującymi minami.

FLUMMM – zaszumiał samochód i już był za nimi.

„Oni przez nas przejechali” – zawołał jeden z mnichów oburzony.

Inni nie znajdowali słów.

Żaden nie zdołał ruszyć w szaleńczy pościg.

W samochodzie natomiast siedziała Unni i rozcierała ręce, żeby je rozgrzać. Dygotała po nieprzyjemnym przeżyciu. Elio i Pedro również.

– Co to było? – dopytywał się Elio, który niczego nie widział. – Nagle miałem takie uczucie, jakby mnie dusiła czyjaś niewidzialna ręka.

– Ja odczuwałem dokładnie to samo – potwierdził Pedro. – Jakby samo zło weszło do samochodu. Na szczęście to bardzo szybko minęło.

Elio był niezmiernie dumny, że on i Pedro doznali takich samych przeżyć, a on potrafił to właściwie wyrazić. W sposób, który Pedro potwierdził.

– To byli mnisi – oznajmił Jordi sucho. – Próbowali nas złapać. Dzięki samochodowi uniknęliśmy najgorszego, ale nie podoba mi się, że oni tutaj są, że nas znaleźli.


Unni leżała w łożu z baldachimem, jedwabne falbanki zdobiły jego brzegi. Wspomnienie spotkania z mnichami budziło w niej wstręt.

Ci mnisi wszystko dodatkowo komplikują. Czy nie dość już tego, że Alonzo i jego banda depczą nam po piętach?

Ani ona, ani jej przyjaciele nie wiedzieli, że Leon i Emma przyjechali do Hiszpanii, i że również oni ich szukają coraz bardziej zdenerwowani, w coraz większym stresie.

Unni myślała o tym, co powiedział Jordi. Że rycerze ostrzegali go przed mnichami, którzy podobno szykują coś okropnego.

Uśmiech rozjaśnił jej twarz, w piersi narastało rozbawienie:

Ciekawe, jak się czuli mnisi, kiedy nowoczesny samochód ich tak zlekceważył? Czy pootwierali usta ze zdumienia i oburzeni przestępowali z nogi na nogę?

Miała nadzieję, że tak właśnie było.

21

Następnego ranka spali do późna. Uważali, że zasłużyli sobie na to. Zresztą zmęczenie też dawało im się we znaki, dzień wczorajszy był bardzo długi, wymagający i bogaty w wydarzenia. A na dodatek odbyli meczącą podróż.

Poza tym rozkosznie było spać w takich luksusowych warunkach.

Wyruszyli w dalszą drogę dopiero, gdy słońce osiągnęło najwyższą pozycję na niebie, a samochód w ogóle nie rzucał cienia. Skierowali się na północny wschód, ku Saragossie. Wykąpani, wyświeżeni, najedzeni i gotowi na spotkanie nowych przygód.

– Czuję się dzisiaj niezwykle dziarski – powiedział Pedro ze zdumieniem w głosie. – Niemal jak w dawnych czasach.

Unni przyjrzała się ukradkiem jego dłoniom. No i patrzcie! Paznokcie nie są już takie sine, a opuszki palców chorobliwie białe. W oczach Pedra było życie, a twarz wyglądała znacznie zdrowiej niż kiedykolwiek przedtem.

Unni popatrzyła jeszcze na jego uszy. Lekki obrzęk wskazujący na kłopoty z krążeniem i złą pracę serca ustąpił. Unni westchnęła cicho, z wielką ulgą.

Wciąż jeszcze nie miała odwagi w to wierzyć, ale jeśli dalej też tak będzie, to musi podziękować rycerzom.

No i, jeśli Pedro zostanie uzdrowiony, to może ona spędzi z Jordim te darowane pół godziny i nie nabawi się odmrożeń. Będą mogli się obejmować i przytulać, może nawet całować jak należy, szeptać te wszystkie miłosne wyznania, które w obojgu płoną… Chodzi tylko o to, by owe pół godziny dobrze zaplanować.

Ale potem?

Głęboki smutek ogarnął Unni.

Z pełnych goryczy rozmyślań wyrwał ją głos Elia.

– Ja myślałem – oznajmił i Unni ledwo się powstrzymała, żeby nie zawołać „Gratuluję!”. – Ja myślałem długo o tym imieniu. To znaczy o imieniu starszego brata mego dziadka. Tego dotkniętego przekleństwem.

– No i co? – zapytał Jordi. – Gdybyś sobie przypomniał, to by to było dla nas bardzo ważne. Staramy się wypełnić nasze drzewo genealogiczne najlepiej jak można. Wyjaśnić wszystkie pokrewieństwa z przeszłości.

– Nie sądzę, żeby to było absolutnie konieczne – wtrącił Pedro. – Ty, Jordi, masz przecież kontakt z rycerzami. Może jednak mimo wszystko? Może ktoś, w jakimś pokoleniu wiedział coś więcej? No i co, Elio? Przypomniałeś sobie to imię?

– Prawie. To się zaczynało jakoś tak jak Crist… Cristóbal, Cristófol albo podobnie. Przez cały czas jednak nie opuszcza mnie poczucie, że coś jest nie tak.

– Ale dlaczego? – spytał Pedro. – Czy twój dziadek nie był bratem numer dwa?

– Był, ale… Że też człowiek może mieć taką marną pamięć.

– Moim zdaniem nie jest z tobą tak źle – pocieszał go Jordi.

Unni próbowała mu pomagać.

– Może Christoffer? Jak Kolumb?

Elio odwrócił się ku niej.

– Po hiszpańsku on się nazywa Cristóbal Colón. Nie, to jest coś innego…

Elio znowu pogrążył się w rozmyślaniach.

– Ty czegoś nie wiesz na temat ojca twojego dziadka, prawda? – spytała Unni, próbując jakoś sobie zająć czas podróży. To było jej ulubione zajęcie podczas wszystkich podróży, które ostatnio odbywali – starała się wiązać teraźniejszość z przeszłością, by łatwiej znaleźć odpowiedź na wszystkie aktualne problemy.

Elio potrząsnął głową. Prawie słyszeli, jak natęża umysł i stara się uruchomić swoją pamięć.

Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Jordi był dobrym kierowcą, trzeba też przyznać, że hiszpańskie drogi są znakomite, momentami zdawało się, że samochód płynie ponad ziemią.

– Ze też ja muszę być ostatnim, który został przy życiu – poskarżył się nagle Elio.

– Nie masz już ani braci, ani sióstr? – spytał Jordi.

– Nie, ja…

Zamilkł.

– Co takiego, Elio?

– Powiedziałeś sióstr… Siostra, Madre de Diós, do jakiego stopnia głupim można być?

– No teraz będziesz musiał wytłumaczyć dokładniej.

– Starszy brat dziadka Felipe nie był żadnym bratem. Ona miała na imię Cristina!

– No, w końcu jakaś nieszczęsna kobieta, która musiała umrzeć młodo – zauważyła Unni. – Mam nadzieję, że nie cierpiała. Nie, wiecie co? Naprawdę musimy przełamać to przekleństwo!

Jordi się uśmiechnął.

– Czy właśnie nie o to się staramy ze wszystkich sił?

– Tak jest, ale teraz odczuwam jeszcze większą wolę walki. Musimy to nareszcie doprowadzić do końca! Zarówno ze względu na ciebie, jak i ewentualne dzieci Antonia, nie mówiąc już o mnie samej…

Przed nimi ukazała się długo wypatrywana stacja benzynowa. Jordi skręcił, żeby zatankować. Unni wysiadła rozprostować nogi. Podeszła do Jordiego i powiedziała cicho:

– Czy też widzisz, że Pedro jest zdrowy?

– Zwróciłem na to uwagę – mruknął w odpowiedzi. – Żeby tylko to było trwałe! Mam nadzieję, że w jego przypadku nie będzie to też tylko pół godziny.

Jego słowa przeraziły Unni. Postanowiła uważnie obserwować Pedra przez cały dzień. O Boże, nie zniosłaby nawrotu choroby!

– Cudownie jest tak podróżować – stwierdził Jordi. – Latając samolotami nigdy byśmy nie zobaczyli takiej wspaniałej Hiszpanii.

– No właśnie – odrzekła nie bardzo przytomnie, bo oto wpadła jej do głowy pewna myśl. Przypomniało jej się mianowicie, co kiedyś powiedziała Emma: „Czy mężczyzna wkładający końcówkę węża od dystrybutora benzyny do baku nie wygląda szalenie seksownie?” I oczy jej się wtedy zaszkliły jakoś tak wstrętnie.

Wtedy Unni nie widziała w tym nic seksownego, a uwaga była typowa dla Emmy. Teraz jednak, kiedy patrzyła na Jordiego, nabierającego benzynę, przypomniała sobie te słowa, przeniknął ją rozkoszny dreszcz. Nie z powodu tego, co widziała, tylko ze względu na skojarzenia, jakie w niej wywołały słowa Emmy.

Ta myśl prześladowała ją w dalszej podróży.

Była wstrząśnięta, uświadomiła sobie, jaka jest niewinna w swoim stosunku do swojego bohatera Jordiego. Oczywiście w różnych marzeniach i fantazjach zastanawiała się czasami, jak on jest zbudowany pod tym swoim prostym ubraniem, ale był dla niej kimś tak niezwykłym, tak nieziemskim bohaterem właśnie, raczej aniołem stróżem i rycerzem na białym koniu niż normalnym człowiekiem.

Teraz dotarło do niej z całą mocą, że Jordi jest też mężczyzną. I to bardzo przystojnym mężczyzną.

Jestem szalona, szalona, myślała. Kochać lodowato zimnego, naznaczonego śmiercią raczej cienia niż człowieka, to jedna sprawa. Ale marzyć o tym, żeby przeżywać z nim coś więcej, to naprawdę szaleństwo!

Na szczęście jej zmysłowe napięcie zostało przerwane przez Pedra. Powoli się uspokajała, słuchając, jak on mówi do Elia:

– Czas już chyba, żebyś nam wyjaśnił bliżej, gdzie się znajduje owa posiadłość rodu.

– Otóż to – bąknął Elio z przedniego siedzenia. – Tak właśnie myślę przez cały czas. Próbuję coś odtworzyć w pamięci.

W samochodzie zrobiło się cicho. Wszyscy chcieli, by Elio mógł się zastanawiać w spokoju.

Unni i Jordi ustalili, że nic na razie nie powiedzą Pedrowi o pomocy rycerzy. Chcieli się przekonać, czy poprawa jego stanu zdrowia się utrzyma. Na szczęście on wciąż był zadowolony, ożywiony i poczucie humoru mu dopisywało. Zmiana była taka wyraźna, że nawet Elio dostrzegł różnicę.

Zauważali teraz, że zbliżają się do Pirenejów. Pojawiały się pierwsze górskie masywy, wznosili się nieustannie w górę, choć oczywiście raz pokonywali stromizny, a po chwili zjeżdżali w doliny, w sumie jednak byli coraz wyżej i krajobraz się zmieniał. Pedro postanowił, że nie powinno się tracić czasu na podróżowanie do Saragossy w Aragonii, ale trzeba pojechać na skróty, prosto ku granicom Nawarry. Drogi były tu wprawdzie gorsze, ale mogli jechać przez wsie i miasteczka, a to wszystkim odpowiadało.

Unni zwróciła uwagę, jak bardzo zmienia się styl architektury w miarę, jak się posuwają ku północy. Niemal niezauważalne białe wioski Południa były zastępowane przez skupiska starszych, szarobrunatnych domostw, zawsze ze strzelającą w niebo kościelną wieżą. Albo z zamczyskiem na szczytach wzgórz. Domy budowano w nieco solidniejszym stylu niż w Andaluzji. Były cięższe i jakby trochę ponure. Ale też piękne. Unni rozkoszowała się widokami.

Kiedy znaleźli się znowu na głównej drodze państwowej, tuż przed miejscowością Tudelo, Elio doznał rozjaśnienia pamięci.

– Teraz, kiedy patrzę na te zamki, przypominam sobie coś, o czym opowiadał ojciec. Że mijali po drodze jakiś upiorny widok. Wioskę z kościołem i ruinami starego zamczyska, wznoszącymi się wysoko na skałach i wyglądającymi, jakby wszystko pochodziło z innego świata… no, jakby z bajki o czarownikach. Wieś miała dziwną nazwę. Coś jakby akk i ve, oi i… uff, sam już nie wiem.

– Aha! – zawołał Pedro. – Ujné (wymawia się Ohoe). – Tak, z daleka może to przypominać miasteczko duchów. Unni, poproszę twoją wspaniałą mapę.

Unni z wielką dumą podała mapę, jakiej nikt nie miał. Pedro przeglądał ją dosyć długo, a potem rozłożył stosowny arkusz.

– Tutaj mamy tę miejscowość – oznajmił zadowolony. – Jordi, musimy przed Tudelo skręcić na Pampelunę, dzięki temu znajdziemy się na bocznej drodze.

– Czy teraz już jesteśmy na terytorium Nawarry? – spytała Unni.

– Tak jest. I to od jakiegoś czasu.

– No i jak, Jordi? – spytała Unni odrobinę zaczepnie. – Czujesz, że jesteś w domu?

– Bezsprzecznie – odparł ze śmiechem.

Popatrzyła na jego ręce, trzymające kierownicę. Były silne, pocięte żyłami. Znowu przeniknął ją ten dotychczas nieznany słodki dreszcz.

– Przypominasz sobie coś więcej, Elio? – chciał wiedzieć Pedro.

– Nic ponadto, że krajobraz był tam raczej dziki oraz że posiadłość leżała dość wysoko, przed nią zaś rozciągała się równina. Tak mówił ojciec. On mówił jeszcze, że… Ech, jak to było? Że domostwo było nieco samotne. Można bowiem przypuszczać, że taka wielka posiadłość będzie otoczona mnóstwem mniejszych domów i gospodarstw, ale ojciec mówił, że nic podobnego. I las coraz bardziej zbliżał się do siedziby. No ale od tamtej pory minęło mnóstwo czasu.

– Były to lata siedemdziesiąte dziewiętnastego wieku – wtrącił Jordi. – To rzeczywiście trochę czasu. I mówiłeś, że mieszkał tam przedtem ktoś inny, prawda?

– Tak, ten który później na nas napadł, bo chciał majątek odzyskać siłą. On zginął, jak mówiłem, a jego syn, Emile, był wychowywany przez dziadka Felipe i później uciekł. Nikt nie wiedział dokąd.

– To znaczy, że po tych wszystkich wydarzeniach posiadłość była pozbawiona właściciela?

– Szczerze mówiąc, nie wiem. Ojciec jej nie chciał, ponieważ zabił tam ojca Emile. Nie, nic więcej nie wiem.

– A nie wiesz przypadkiem, jakie nazwisko nosił Emile?

– Pojęcia nie mam. To się przecież działo na długo przed moim urodzeniem.

– Oczywiście! No, cóż, i tak sporo nam pomogłeś – powiedział Pedro i Elio odetchnął uszczęśliwiony.

Ponieważ wyruszyli w drogę po południu, postanowili, że nie będą przed nocą szukać posiadłości, i Pedro znowu wszystkich zaskoczył. Zafundował mianowicie całemu towarzystwu nocleg w parador w miasteczku Olite. Parador to są stare zamki, pałace i inne znamienite budowle, które Hiszpanie przekształcili w hotele dla zamożnych turystów. Parador w Olite to stary zamek, który był siedzibą władców Nawarry. Zamek leży pośrodku miasteczka i rozciąga się z niego wspaniały widok na równinę.

Unni chodziła po urządzonych w średniowiecznym stylu salach zamczyska i z przejęcia prawie nie mogła oddychać. Pedro zaprosił ich na obiad, ale zostało jeszcze trochę czasu, mogła się więc rozejrzeć.

W jednej z sal doznała szoku. To prawda, że szukała Jordiego, ale nie przyszłoby jej do głowy, że zastanie go pogrążonego w „rozmowie” z jednym z rycerzy. 2 własnym przodkiem, młodym don Ramiro de Navarra.

Rycerz zauważył Unni, wobec tego ukłonił się uprzejmie i zniknął.

– Jordi, przepraszam… – pisnęła. – Ja nie wiedziałam…

– Nic nie szkodzi, już skończyliśmy – odparł łagodnie.

– A wolno zapytać, o czym rozmawialiście? Choć może rozmawialiście, to nie za bardzo odpowiednie słowo.

– Oczywiście, że możesz. To żadna tajemnica. On się pojawił nieoczekiwanie, a ja zapytałem, czy tu mieszkał. „Służyłem” odpowiedział mi. „Jako rycerz”. Poprosiłem go o pomoc w odnalezieniu posiadłości, którą, jak się okazało, dobrze zna. Otrzymałem dokładny opis drogi.

– To wspaniale! – zawołała. – Dzięki temu nie będziemy musieli rozpytywać, ani szukać na własną rękę.

– Tak – zgodził się Jordi, ale nie sprawiał wrażenia specjalnie zadowolonego. Twarz miał ponurą. – On mnie ostrzegł, że mnisi coś szykują. Rycerze jednak będą z nami. Unni… on wyraził pewne pragnienie.

– Tak? – spytała, czując, że serce podchodzi jej do gardła.

– Chce, żebyś dziś wieczorem jeszcze raz przeszła przez senny koszmar.

– Tak myślałam – wykrztusiła żałośnie. – A nie powiedział, że jest z nas dumny?

– Nie – odparł Jordi z uśmiechem. – Nie wątpię jednak, że jest.

Jednocześnie

– Oni podążają na północ – powiedział wściekły Leon swoim towarzyszom: Emmie i Alonzo. – Otrzymałem wiadomość.

Emma popatrzyła na niego zawistnie. Dlaczego ona nigdy nie ma kontaktu z mnichami? Uwiodła by ich, jednego po drugim – cóż za podniecająca myśl! – a potem owinęła każdego wokół małego palca. I wtedy pościg nabrałby tempa!

Tymczasem teraz kręcą się po tej Granadzie bez celu i pożytku.

Leon jednak miał oczywiście swoje wyjątkowe przywileje. Ona nigdy takich nie otrzyma.

– Na północ, to szerokie określenie. Nie podali żadnych szczegółów?

– Jeśli nie zamierzają wrócić samochodem do Norwegii, w co raczej nie wierzę, to wygląda na to, że są w drodze do Aragonii lub Nawarry, być może do Kraju Basków. Wzięli kurs na Saragossę.

– Mają nad nami wielką przewagę – zauważył Alonzo.

– Istnieją przecież samoloty!

– No to… na co czekamy? – spytała Emma.

Alonzo wezwał gestem swoich ludzi. Wszyscy razem wyruszyli na lotnisko.

22

Przy obiedzie Pedro był w znakomitej formie. Rzucało się w oczy, że to człowiek światowy i najwyraźniej znany w całym kraju. Na obsługę narzekać nie mogli. Uprzejma, gotowa na każde skinienie, ale dyskretna. Cała grupa odnosiła wrażenie, że zasiada przy stole dla honorowych gości.

Wszystko tu było niezwykłe i wspaniałe. Wiadomo, że twierdza została odrestaurowana, ale zachowano wierność historii i dobry smak. Wnętrza urządzono w stylu hiszpańskim, z ciężkimi, ciemnymi meblami i bardzo oszczędną dekoracją ścian. Wino i szczególna atmosfera wprawiły przybyszów w promienny humor. Znajdowali się pobliżu znanego ze znakomitych win dystryktu Rioja, oczywiste więc, że serwowano im wszystko, co najlepsze w tej okolicy. Kolejna butelka jednak, którą zamówił Pedro, pochodziła z Nawarry i być może Unni miała barbarzyński smak, jeśli chodzi o wina, ale ona uważała, że to smakuje conajmniej tak samo wspaniale.

Pedro kręcił głową jakby z niedowierzaniem.

– Nie mogę zrozumieć, co się stało, że czuję się tak dobrze. Jakby mi nic nie dolegało. O tej porze dnia zwykle nie nadaję się już do życia.

I wtedy Jordi, który wprost nie mógł oderwać wzroku od Unni, wyznał, że rycerze obiecali przywrócić go do zdrowia.

Wpływowy pan siedział przez chwilę w milczeniu.

– Czary? – westchnął po chwili. – Tak, tylko to mogło mi pomóc. – A potem dodał nieco już mniej dramatycznie: – Gdy tylko wrócę do domu, zaraz dam się przebadać moim lekarzom.

– Świetnie – ucieszył się Jordi. – My też chcielibyśmy wiedzieć, czy to trwała poprawa.

– Jeśli wszystko skończy się dobrze, to musisz podziękować rycerzom. Ale już teraz wierzę, że tak będzie. Czuję się znowu jak w latach młodości.

– I wyglądasz dwadzieścia lat młodziej – rzekł Jordi.

Pedro odpowiedział uśmiechem i wzniósł kolejny toast. Unni poczuła, że głowa zaczyna jej ciążyć.


Dlatego jej przerażenie nie miało granic, gdy Jordi i Pedro poinformowali, że dzisiejszej nocy powinna spać z magicznym kawałkiem skóry pod poduszką. Koniecznie dzisiaj. Później mogłoby już nie być na to czasu.

– Ale przecież ja piłam wino!

– To może nawet być z pożytkiem – pocieszył ją Pedro. – Może dzięki temu wizje nie będą cię aż tak przerażać.

Ona jednak miała wątpliwości.

– Pedro i ja będziemy przy tobie czuwać – obiecał Jordi. – Pewnie pamiętasz, kiedy pilnowałem cię tylko ja, nie skończyło się to zbyt dobrze.

Jakby mogła zapomnieć, jak płakała w jego ramionach i przemieniła się w bryłę lodu, a on do niej przemawiał i nawet tego nie zauważył.

Elio był oszołomiony długą podróżą i wspaniałym winem. Zbyt wiele dramatycznych wydarzeń spadło na raz na głowę nieszczęsnego człowieka, który ostatnie miesiące spędził w samotności i ukryciu. Spotkanie z rodziną. Zaraz potem kolejne rozstanie. Podróż do Madrytu, noc we wspaniałej rezydencji, teraz tutaj… Nie, Elio chciał spać.

– Ale jutro będę z wami – zapewnił z wielkim przekonaniem. – Odwiedzimy dwór mojego dziadka.

No, nie takie to pewne, czy naprawdę dwór dziadka. Felipe zaczął dochodzić swoich praw i został wyrzucony, tak wygląda prawda.

Ale był taki czas, że dwór naprawdę znajdował się w posiadaniu rodziny.

– Jeszcze jedno pytanie, zanim pójdziesz do siebie – powiedział Pedro, stojący we wspaniałym, sklepionym hallu. – Czy Emile widział, jak twój dziadek i Santiago zakopywali tę nieznaną rzecz?

– Nie – odparł Elio. – Nie mógł widzieć, bo to było przed jego przybyciem do dziadka. Nie mógł niczego widzieć, a dziadek też nic mu nie powiedział.

– No to zawsze jakiś plus – mruknął Pedro i pożegnał Elia, który wolno ruszył schodami na górę, do swojej wspaniałej sypialni, gdzie czuł się kompletnie nie na miejscu.

– Ale Emile słyszał bajkę – rzekł po chwili Pedro zatroskany. – Pytanie tylko, czy zapamiętał z tego więcej, niż Enrico, ojciec Elia?

– Raczej nie wydaje mi się – mruknął Jordi. – W przeciwnym razie dlaczego jego krewni mieliby nas ścigać z taką zaciekłością?

– Chyba masz rację. Oni myślą wyłącznie o skarbie i uważają, że my też tylko skarbu szukamy. Dlatego chcą się pozbyć wszelkiej konkurencji.

– Ale teraz…? – Pedro stał przez chwilę w zadumie. – Sądzę, że teraz nie zamierzają nas już wymordować. W każdym razie nie natychmiast. Sądzę, że oni się domyślają, iż jesteśmy na tropie czegoś innego i dzięki temu możemy ich doprowadzić do skarbu. Ale skarb nie jest naszym celem, więc mogą się przeliczyć.

– No, a potem? – spytała Unni. – Kiedy nie będzie już z nas pożytku? Oni znowu podejmą swój morderczy pościg, prawda?

– Owszem, trzeba się z tym liczyć.

– Ale właściwie – wtrąciła Unni z niecierpliwością – ta cała historia ze skarbem jest przecież jedynie domysłem z naszej strony. Baśnią, dziecięcą opowiastką „Za siedmioma lasami, za siedmioma górami…” i tak dalej. Nic więcej nie ma, no nie?

Pedro uśmiechnął się łagodnie.

– Czy takie bajki opowiada się zwykle dwunastolatkom? Pamiętaj, że pozostali chłopcy podsłuchiwali, nastawiając uszu. Musiało im się wydawać, że coś się kryje za słowami na pozór zwyczajnej bajki. My przecież nie słyszeliśmy całej opowieści. Elio też nie. Santiago był wyjątkowy. I to, że jego ojciec siadywał na krawędzi łóżka i właśnie jemu opowiadał dziecinną historię, musi coś znaczyć.

– Zastanawiam się, co też oni mogli zakopać? – powiedziała Unni.

– Tak, ja też się nad tym zastanawiam – westchnął Pedro. – Żeby nam się tylko udało to odnaleźć!


Unni leżała w swoim ogromnym łożu i wpatrywała się w grubą belkę u sufitu. Z dreszczem grozy myślała o tym, co się musiało niegdyś dziać w tym zamczysku. Co ona wie o historii Nawarry?

Niewiele. Ten zamek to bardzo stara królewska twierdza. Później wzniesiono znacznie większy zamek w Bearn po francuskiej stronie Pirenejów. Nawarra bowiem obejmowała niegdyś również południowo – zachodnią Francję, Aragonię i Kastylię. W wieku szesnastym Nawarra była centrum kulturalnym. Królowie nosili na zmiany imiona Garcia, Sancho i Ramiro, tylko od czasu do czasu zdarzało się inne. Były też znane królowe, jak małżonka Ryszarda Lwie Serce, Berengaria, różne władczynie o imionach Urraca i Blanca oraz jedna Eleonora i jedna Margareta, która wyraźniej zapisała się w historii. Żyli tu ludzie kochający wolność, którzy często wojowali z Maurami, krajami sąsiednimi oraz zjednoczoną Hiszpanią. Tak, to już chyba wszystko, co mogłaby powiedzieć. Jeszcze tylko to, że Nawarra była królestwem w latach od około 750 do 1600.

Unni wzięła jedną z dwóch tabletek nasennych, jakie zostawił jej Antonio na wszelki wypadek, gdyby po koszmarnych wizjach nie mogła, tak jak ostatnio, spać.

Teraz znowu będzie musiała przez to przejść.

Och, jak tęskniła za Antoniem i Veslą! Jaka szkoda, że musieli wyjechać! Odbierali jednak budzące niepokój telefony od Gudrun, z których wynikało, że ona i Morten nie są już w Molden bezpieczni. Morten wyzdrowiał po zaziębieniu, ale albo ma jakieś paranoidalne zwidzenia, albo też rzeczywiście obserwuje ich jakiś człowiek. Antonio obiecał się tym zająć.

Unni zaczynała być senna.

Pedro i Jordi siedzieli przy oknie, pogrążeni w tak cichej rozmowie, że nie słyszała, o czym mówią, nawet nie próbowała usłyszeć.

Ciągle jeszcze mapa ze skóry nie została ulokowana pod poduszką. Panowie chcieli zaczekać, aż Unni zaśnie, żeby nic jej przed czasem nie niepokoiło. Obaj jednak wyglądali nieco dziwnie. Spięci, jakby gnębieni poczuciem winy. Nie podobało jej się to.

Tabletka wzmocniona winem zaczynała działać. Powieki Unni opadły. Świat realny zniknął, jego miejsce zajmował przyjemny świat snu. Był w nim przy niej Jordi, pomagał jej szukać czegoś na targu warzywnym. Było to bardzo przyjemne.

Jordi popatrzył w oczy Pedra, po czym wyjął z kieszeni kawałek brązowej skóry. Obaj podeszli do wspaniałego łoża.

Twarz Jordiego wyrażała najwyższe zwątpienie i niechęć. Pedro jednak dał znak, że powinien działać.

Unni spała na boku. Ręce podłożone pod policzek, jak u dziecka. Z bólem serca Jordi wsunął skórę nie pod poduszkę, lecz bezpośrednio między złożone dłonie.

23

Unni została gwałtownie wyciągnięta z niewinnego targu warzywnego i wepchnięta do innego świata, świata strachu i ciemności, zgiełku i krzyku wielkich sępów.

Nie!

Tym razem nie była sparaliżowana, ale mimo to nie mogła odwrócić wzroku. Musiała patrzeć. Musiała przeżywać.

I czuła wszystko tak bezpośrednio, jakby w tym uczestniczyła, jakby była jedną z tych osób ze średniowiecza, tworzących gęsty tłum na rynku.

Tym razem wydarzenia następowały po sobie szybciej. Ona sama nie mogła niczego porównywać, bo pierwszy sen uleciał z jej pamięci. Była zupełnie nową obserwatorką wydarzeń, które toczyły się niezmiernie wartko.

Spojrzała w śmiertelnie przerażone oczy. Oczy młodej dziewczyny. Takiej ślicznej, takiej wstrząsająco młodej. Ręce miała związane na plecach, na pięknej, wyszywanej paciorkami sukni z jedwabiu. Wysoko upięte włosy, ozdobione sznurami pereł, maleńkie jedwabne pantofelki – wszystko świadczyło o jej arystokratycznym pochodzeniu.

Chłopiec, jeszcze nawet nie dwudziestoletni, z całych sił starał się zachować suche oczy. Wciąż się modlił, do Boga, do Dziewicy Maryi i różnych świętych, to znowu błagał rycerzy, by przybyli jak najprędzej i uratowali ich.

Nie było jednak nikogo, kto mógłby im pomóc. Tylko ten wyjący tłum i żołnierze, poza tym zakonnicy, dobrzy, w szarych habitach, oraz budzący grozę czarni mnisi. Sługusy inkwizycji.

Jestem tutaj, próbowała wołać Unni. Pomogę wam.

Ale stała pośrodku tłumu. I nikt jej nie słyszał.

Tym razem nic nie zostało Unni oszczędzone. Głowy toczyły się po bruku, tłum wył chorobliwie podniecony, niektórzy przepychali się naprzód, żeby lepiej widzieć, inni wymiotowali, tracili przytomność. Ktoś pochwycił jedną z głów, ale kat natychmiast odrąbał mu rękę.

Unni płakała bezradnie.

Nagle zaległa cisza.

Zmiana scenerii.

Noc. Sępy ponad fosą pełną odpadków. Rycerze i Urraca przybyli. Za późno.

Unni odczuwała ich ból i rozpacz, jakby to jej serce krwawiło. Podążała za nimi, kiedy odjeżdżali, uwożąc dwa okaleczone, martwe ciała.

Jechali przez rozległą równinę. Do tego punktu dotarła w poprzednim widzeniu, kiedy Jordi ją obudził, ale nie zachowała z tego żadnych wspomnień. Teraz sunęła jednak lekko za pięcioma rycerzami i czarownicą. Musieli tak jechać bardzo długo, noc bowiem zaczynała ustępować przed brzaskiem, później ukazało się słońce i przesuwało po niebie, a krajobraz zmieniał charakter. Znowu zbliżał się mrok. We śnie czas mija szybko.

Rycerze bez wahania kierowali się wprost do celu. Unni sunęła za nimi, jakby unosiła się parę centymetrów ponad ziemią i tylko płynęła przed siebie w tempie, w którym czas nie pełni żadnej funkcji.

Dzięki temu bardzo szybko znaleźli się w jakiejś górskiej okolicy, w parę sekund natrafili na wąskie przejście między skałami i jechali rozległą rozpadliną, wzdłuż wzburzonej rzeki. Jeszcze jedna przełęcz i otworzyła się przed nimi niewielka, dobrze ukryta wśród gór dolina.

Unni stwierdziła, że w przeszłości musiała się tu znajdować osada, rozłożona wokół klasztoru. Teraz widziała tylko resztki domostw, ruiny klasztoru i niemal nietknięty kościół. Na wieży wciąż wisiał dzwon.

Rycerze i Urraca zsiedli z koni. Ku wielkiemu zdumieniu Unni, z kościoła wyszło kilku silnych, wysokich mężczyzn. Sądząc po ubraniach, byli to jacyś robotnicy lub rzemieślnicy, nie zdążyła się jednak zorientować, czy są usposobieni wrogo, czy też życzliwie. Na kościelnej wieży stał bowiem jakiś inny człowiek, który raz jeden jedyny uderzył w dzwon.

Uderzenie nastąpiło tak nieoczekiwanie i było tak silne, że Unni podskoczyła na posłaniu i ocknęła się.

– Ona cierpi – zawodził Jordi. – Musimy ją obudzić!

– Nie! Patrz, już się uspokaja. Tylko łzy jeszcze jej spływają po policzkach. Jeśli wytrzyma, to dowiemy się czegoś więcej. Zaczekaj, przyniosę chusteczkę i otrę jej twarz.

Pedro zerwał się tak szybko, że uderzył kolanem stolik z nieprzymocowanym miedzianym blatem. Blat zleciał na podłogę z takim łoskotem, że Unni usiadła na posłaniu i rozglądała się zaspana.

– Dźwięk dzwonu – wyjąkała.

– Nie, to tylko Pedro kopnął w stolik. Narobił strasznego hałasu. I jak ci idzie? Śnił ci się jakiś dzwon?

– Żeby tylko to – rozszlochała się Unni.

Potem opowiedziała im cały sen, ale rozbudziła się przy tym zupełnie. Przypominała już sobie pierwszą wizję, mogła porównywać.

– Jeszcze raz wizja została przerwana – narzekał Pedro. – Tym razem z mojej winy.

– Trudno, ale już więcej się tego nie podejmę – oznajmiła Unni stanowczo. – Nigdy więcej! Nie jestem w stanie!

– Nie, oczywiście, że nie – postanowił Jordi. – Czy pamiętacie, co Elio mówił o bajce opowiadanej przez jego ojca? Że było tam coś na temat kościelnych dzwonów. I na temat miecza.

– Sprawy z mieczem nadal nie rozumiem, ale co do tych snów, to chyba jesteśmy blisko celu. Musimy tylko odnaleźć ukrytą dolinę – powiedział Pedro.

Unni siedziała zamyślona.

– Zastanawiam się, czy oni nie jechali na północ.

– Co cię skłania do takiego przypuszczenia? – spytał Jordi. Unni wciąż się zastanawiała.

– Słońce. Ruch słońca na niebie. Wszystko odbywało się bardzo szybko, ale słońce zachodziło po naszej lewej stronie.

– Znakomicie! Chodzi tylko o to, że nadal nie znamy punktu wyjścia. To znaczy miejsca, w którym te nieszczęsne dzieci zostały ścięte.

– W każdym razie nie mogło się to stać na północnym wybrzeżu – skwitował Pedro lakonicznie.

– Miecz! – zawołała Unni i poczuła, że na to wspomnienie robi jej się niedobrze.

Obaj mężczyźni patrzyli na nią z uwagą.

– Czy kat posługiwał się mieczem? – spytał Pedro. – Nie toporem?

– Nie, mieczem. Oboje ściął w ten sposób. O, mój Boże!

– Hm, hm! To by znaczyło… że to królewskie dzieci! No w każdym razie bardzo wysokiego rodu.

– Oboje byli pięknie i kosztownie ubrani – przytaknęła Unni. – Tylko że ja bym raczej sądziła, że byli zakochaną parą, nie rodzeństwem.

– Nie rodzeństwem? To jeszcze bardziej komplikuje sprawę – powiedział Pedro głęboko zamyślony. – Chyba będę musiał poszperać w historii dawnych rodów królewskich.

– W Almanachu Gotajskim? – podpowiedziała Unni.

– Nie, on nie sięga tak daleko w przeszłość. Ale mamy bogate archiwa. Muszę pojechać do stolicy Nawarry i szukać.

Nagle Unni krzyknęła:

– Ona miała na imię Elwira!

– Dziękuję! To dobry ślad. Ale skąd o tym wiesz?

– On, ten urodziwy chłopiec, wzywał ją po imieniu, kiedy ją… ścinali. Nie, nie jestem w stanie o tym rozmawiać!

– Rozumiem. A jego imienia nie słyszałaś?

– Nie.

– Szczerze mówiąc, ta Elwira niewiele nam pomoże. W tamtych czasach niemal co druga wysoko urodzona dama miała na imię Elwira.

– Tymczasem nadeszła pora, by Unni mogła nareszcie odpocząć – oznajmił Jordi zdecydowanie. – Poradzisz tu sobie jakoś sama?

Unni rozejrzała się po ogromnym pokoju i przypomniała sobie straszny sen.

Nie, nie poradzę, chciała zawołać. Wiedziała jednak, jak źle się kończą takie noce, kiedy Jordi siedzi na brzegu jej łóżka. A czy Pedro mógłby spać na wolnej połowie łóżka… Nie, to nie do pomyślenia.

Stłumiła więc lęk i odparła:

– Pewnie, że tak!

I w tej samej chwili pożałowała swoich słów. Pedro powiedział grzecznie dobranoc i poszedł. Jordi głaskał ją po policzku z tym ciepłym, trochę smutnym uśmiechem, jaki się pojawiał na jego wargach w intymnych chwilach.

– Wybacz, że zmusiliśmy cię do przeżywania jeszcze raz tego koszmaru – powiedział szeptem. – Bardzo bym chciał zostać przy tobie na noc.

– Ja też bym chciała.

– Mogę siedzieć gdzieś dalej, na przykład przy oknie.

– Nie, musisz się wyspać. Jesteś naszym kierowcą. A nie chciałabym, byśmy stali się bohaterami prasowych doniesień pod tytułem „Szofer zasnął za kierownicą”.

Jordi skinął głową.

– Gdyby ci było źle, to wiesz, gdzie mieszkam.

– I wtedy byśmy wykorzystali nasze pół godziny?

– Tak. A powinniśmy oszczędzić ten czas. Chociaż nie czekajmy zbyt długo!

Unni odpowiedziała mu uśmiechem.


Leżała w tym wielkim, ciemnym pokoju i nasłuchiwała. Nasłuchiwała z szeroko otwartymi oczyma i głośno bijącym sercem.

Stary królewski zamek musiał mieć dość nieszczelne okna. Przez cały wieczór wiał wiatr, szarpał koronami drzew, wciskał się do wnętrz przez szpary i szczeliny przy okiennych futrynach.

Skarga wiatru.

Czy musi ją wciąż prześladować? Czego od niej chce ten wiatr? Czy próbuje jej coś powiedzieć?

Miała wrażenie, że rozróżnia słowa: „Vend om, vend om!” * Ale po hiszpańsku znaczy to pewnie coś innego, choć nie wiadomo, czy wiatr woli język hiszpański, czy skandynawski. Ale, ale… Czyż pewne miasto we Francji nie nazywa się Vendôme?

Czego miałaby tam szukać?

Uff, chyba wyobraża sobie za dużo.

Silniejszy podmuch wiatru zawył w okiennej szczelinie, którą Unni sobie zostawiła, żeby mieć więcej powietrza. Odnosiła wrażenie, że wszystkie upiory przeszłości zebrały się pod jej oknem i wrzeszczą, jak tamten tłum na dziedzińcu, kiedy młody chłopiec…

Nie!

Unni wstała z łóżka, na pakach podeszła do okna i zamknęła je.

Cisza niczym wata otoczyła jej wzburzony mózg. Nieszczęsna dziewczyna przegryzła na pół drugą tabletkę nasenną. Tfu! Jakie to gorzkie! Połknęła połówkę i natychmiast zasnęła.

Wiatr skarżył się nadal, ale ona pozostawała na to głucha.

24

– Opis don Ramiro nie za bardzo się zgadza – zauważył Pedro cokolwiek złośliwie, kiedy następnego dnia samochód mozolnie przedzierał się naprzód krętymi drogami. Jak zwykle wyjechali za późno. Pedro był prawdziwym nocnym markiem i rano lubił sobie poleżeć, Jordi nie chciał budzić Unni. Tylko on i Elio zerwali się tego dnia bardzo wcześnie. Teraz słońce osiągnęło już swoją najwyższą pozycję na niebie. Dość dawno temu.

– Nie – roześmiał się Jordi w odpowiedzi na komentarz Pedra. – Nie porównuj tego ze współczesną mapą. Oni mieli zupełnie inne drogi, przeznaczone dla koni i wozów.

– Przeważnie współczesne drogi pokrywają się ze starymi szlakami – upierał się Pedro. – Tylko że teraz ludzie są bardziej brutalni wobec natury. Drogę wytycza się prosto i już, tnie góry, lasy i pola na dwoje, jeśli trzeba.

– Czy nie lepiej byłoby trzymać się opisu ojca Elia? – spytała Unni. – I pojechać do czarodziejskiego miasta Ujué. Bardzo bym chciała je zobaczyć.

– Właśnie tam jedziemy, kochanie – zapewnił Jordi łagodnie. – Czy nasz znakomity kartograf tego nie zauważył?

– Ale na początku strasznie kręciłeś, jakbyś nie mógł znaleźć drogi.

– Bo chciałem sprawdzić, jakby to było, gdybym się trzymał wyjaśnień mego przodka. On jednak zapomniał mi powiedzieć, że droga, którą znał, już nie istnieje.

– W takim razie lepiej trzymać się mapy – westchnęła Unni. – Pozostaje tylko jeszcze pytanie, skąd przybył Santiago, jego ojciec i bracia, kiedy znaleźli się w Ujué. Jechali z północy czy z południa?

– Niestety, tego nie wiem – szepnął Elio z żalem.

– Tak, to bardzo ważne pytanie – przytaknął Pedro. – Po prostu rozstrzygające.

– Wcale nie! – zaprotestował Jordi. – Don Ramiro powiedział mi bowiem dokładnie gdzie, w stosunku do Ujué, leży posiadłość.

– No, jeśli był równie dokładny, jak przy opisie drogi, to nie mamy się czym martwić – mruknęła Unni z przekąsem.


Nie trwało jednak długo, a znaleźli się w okolicy Ujué i Jordi postanowił wjechać do miasteczka. Unni była zachwycona, podskakiwała na swoim siedzeniu, to paplała radośnie, to przenikał ją dreszcz grozy. I chyba słusznie, z rynku miasteczka bowiem rozciągał się widok na niemal przerażająco dziki krajobraz.

– Jestem przytłoczona – westchnęła Unni. – Jakie to wszystko wielkie, nieskończenie wielkie, chciałoby się powiedzieć. I jakie piękne w tej surowości. – Odwróciła się. – Spójrzcie na ten kolosalny kościół! A ruiny zamku górujące nad… miasteczkiem duchów!

– No, no – mitygował ją Pedro. – Miasteczko duchów to to nie jest. Choć muszę przyznać, że wszystko razem imponujące, łagodnie mówiąc. I magiczne! Czy wiecie, że każdego roku, w niedzielę po dniu świętego Marka, przychodzą tu tysiące pokutników? Bosi, ubrani na czarno, idą w procesji dookoła kościoła.

I to pomaga? chciała zapytać Unni, ale zrezygnowała. I Pedro, i Elio mogą być katolikami. Nie chciała powiedzieć niczego, co by uznali za bluźnierstwo.

– No, to dokąd teraz? – spytał Pedro, wpatrując się w majestatyczny krajobraz. – Gdzie leży posiadłość?

Jordi pokazał ręką.

– Tam, za tymi wzgórzami.

– Tak daleko? – Pedro był rozczarowany.

– Owszem. I droga może być kiepska. W czasach Santiago można tu było chyba przejechać jedynie furą lub powozem. Pojedziemy, dokąd to będzie możliwe, potem pójdziemy.

– Przecież musiały być drogi do takiej wielkiej posiadłości – upierał się Pedro.

Elio był wzruszony.

– Mój Boże, tam leży majątek moich przodków – westchnął. – No i twoich, Jordi, także – dodał pospiesznie.

– Tak, wygląda na to, że po tamtej stronie wzniesień może być równina – zgodził się Pedro. – Tak jak mówił twój ojciec, Elio.

– Posiadłość ma leżeć tuż za wzniesieniami – wtrącił Jordi. – Dlatego stąd nie możemy jej widzieć.

Przez chwilę podziwiali widoki, potem ruszyli z powrotem w stronę samochodu.

Pojawił się jakiś człowiek z psem. Pedro zapytał go, czy to prawda, że po tamtej stronie gór znajduje się duża posiadłość.

– Posiadłość?

– Tak. W swoim czasie należała podobno do rodu de Navarra.

Ponury uśmiech, lepiej byłoby powiedzieć grymas, wykrzywił twarz nieznajomego.

– Ach, ta posiadłość, tak. Ale to było bardzo dawno temu.

I ruszył przed siebie.

Pedro zapytał uprzejmie, czy można się tam dostać samochodem.

Mężczyzna znowu przystanął.

– No, owszem, idzie tam droga… – Pokazał gdzieś daleko, Unni uznała, że w kierunku południowym. – Ale w jakim jest stanie, to ja już nie wiem.

Mężczyzna zniknął im z oczu, pies powlókł się za nim.

Jordi zesztywniał. Powoli odwracał się znowu w stronę twierdzy.

– Spójrzcie tam – szepnął.

Pedro i Elio nie powiedzieli nic, zrobiła to natomiast Unni.

– Mnisi – wykrztusiła zdławionym głosem.

Stali wysoko na krawędzi ruin i patrzyli w dół na czworo wędrowców, z ich postaci emanował jakiś ponury triumf.

– Więc oni tu są? – szepnął Pedro, a Elio zrobił się trupio blady. Nasłuchał się o tych mnichach od samego dzieciństwa.

– Owszem, stoją sobie tam na górze, ale nic nam zrobić nie mogą. Bo są w stanie nas dosięgnąć jedynie w chwili naszej śmierci. Unni i mojej. Wy jesteście bezpieczni. Zawsze byłem ciekaw, czy Leon albo ktoś inny utrzymuje z nimi kontakt – rozgadał się Jordi.

– Jedźmy już stąd – mruknął Pedro.


– Elio – zaczęła Unni, kiedy jechali już na południe bardzo dobrą drogą. – Oj, jak tu ślicznie! Ta droga musi być na mojej mapie zaznaczona na zielono.

Sprawdziła, jak jest w rzeczywistości.

– O, jest! – zawołała zadowolona. – Zielony oznacza wyjątkowo piękne krajobrazy.

– Czy to właśnie chciałaś mi powiedzieć? – spytał Elio, odwracając się ku niej.

– Och, nie! Przepraszam! Zapomniałam! Elio, ja się często zastanawiam… W jaki sposób właściwie Santiago umarł?

– Umarł w swoje dwudzieste piąte urodziny.

Unni spojrzała na ukochany profil Jordiego, myślała o młodym Santiago, który był taki do niego podobny, i zrobiło jej się bardzo smutno.

– Ale w jaki sposób umarł? – spytał Pedro.

Elio odpowiedział:

– Ojciec raz o tym wspomniał. To było straszne. On się powiesił. W piwnicy.

– W waszym domu w Granadzie, prawda? – włączył się do rozmowy Jordi.

– Owszem. Ale ani ojciec, ani dziadek nie mogli pojąć, dlaczego to zrobił. Był tak blisko rozwiązania zagadki. Zaangażowany w tę sprawę, doprowadziłby ją do końca przed upływem swojego czasu. Nie, ja też nie wiem, dlaczego on to zrobił.

– Ale w tym czasie Emile już od was uciekł?

– O, tak, na długo przedtem. Ojciec widział go potem jeszcze tylko raz. Wtedy Emile był już w pełni dorosły.

– To było w Granadzie?

– Chyba tak. Ojciec miał rodzinę. Bliźniaczki skończyły rok, więc zaprzestał już podróży.

Elio umilkł.

– Poczekajcie chwilę – powiedział wolno.

Czekali.

– To mogło być… Emile był młodszy niż Santiago i ojciec. Pedro, czy ty dajesz do zrozumienia, że Emile mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią Santiago?

– Myślisz, że to jest do pomyślenia?

– Trudno mi rozstrzygać, jeszcze mnie przecież nie było wtedy na świecie. Ale czas mógłby się zgadzać.

– Emile nie był u twojego dziadka szczęśliwy, prawda?

– Tak. Bądź co bądź dziadek zabił mu ojca. Podobno Emile był okropnym bachorem, miał w sobie wiele zła. Właściwie to wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy uciekł.

– Pytanie moje brzmi: Czy on uciekł z powrotem do posiadłości, która przez jakiś czas należała do jego ojca?

– Mam nadzieję, że zdołamy to dzisiaj wyjaśnić – westchnął Elio.

Jordi zwolnił tempo jazdy, rozglądał się za boczną drogą, ale na razie żadnej nie widzieli.

Jednocześnie

– Otrzymałem wiadomość – poinformował nieoczekiwanie Leon.

Alonzo słuchał ze złością. Dlaczego on nigdy nie dostaje wiadomości od mnichów?

Ale, jak powiedziano, Leon zajmował wyjątkową pozycję.

– I co mówili tym razem? – zaskrzeczała Emma. Na pół leżała na tylnym siedzeniu, a swoje szczupłe nogi opierała na ramionach Alonza. Bose palce łaskotały go po karku.

Wolałby, żeby tego nie robiła. Dostawał od tego erekcji, a przecież Emma należy do Leona. Szczerze mówiąc, nie rozumiał, co ona widzi w takim podstarzałym, owłosionym facecie. W takiej starej małpie. Która w dodatku zaczyna łysieć.

– Depczemy im po piętach – wyjaśnił Leon. – Dopiero co byli w Ujué, co wyraźnie i jasno znaczy, że są w drodze do starej posiadłości.

Emma opuściła nogi i usiadła prosto.

– Jezu, pomyśleć, że mój przodek, Emile, mieszkał tam jako dziecko! Najbliższe miasteczko nazywało się właśnie Ujué. Jedź szybciej, Leon, moje kochanie!

Alonzo poczuł mdłości. Żeby tak choć raz zostać z Emmą sam na sam! Ona była najwyraźniej chętna, pokazywała mu większość z tego, co ma, i to w sytuacjach uwodzicielskich, wprawdzie udawała, że to wszystko tak, po prostu przypadkiem, ale jednak… Flirtowała z nim. Te przeciągłe spojrzenia, ten wyraz twarzy od czasu do czasu. No pewnie, wiedział przecież, że jest przystojny. Mógłby się z nią zabawić tak, że Leon musiałby się schować. Całą noc nie dałby jej spokoju.

No, w każdym razie jakieś dziesięć lat temu to bym mógł, pomyślał przygaszony. Teraz to już się zdarzało, że w środku nocy zasypiał.

Ale nie przy takiej kobiecie jak Emma!

– Tutaj skręcimy – poinformował Leon. – Pojedziemy wzdłuż rzeki Aragón aż do Monasterio de la O1ivia.

– Skąd wiesz, że powinniśmy jechać do jakiegoś klasztoru? – spytała Emma.

– Cicho bądź – syknął Leon. – Mnisi mną kierują.

Alonzo zrobił się jeszcze bardziej zły. Nie dostrzegał wspaniałego krajobrazu. Jego ludzie towarzyszyli mu drugim samochodem. Tutaj, w Hiszpanii, on był szefem. Leon nie miał tu nic do gadania.

Ale dobrze wiedział, że to nieprawda. Tylko że teraz chciał być zły na Leona i już!

25

– To musi być tutaj! – wykrzyknął Jordi, hamując gwałtownie. Jechali na południe aż prawie do Monasterio de la Olivia, a potem znowu skręcili. Pamiętali tę boczną drogę, która wzbudziła w nich tyle wątpliwości. – Patrzcie, ona wiedzie na pustkowia. Żadnego drogowskazu, to musi być ta.

– Spróbujmy – postanowił Pedro.

– Owszem, tam jest jakiś drogowskaz – stwierdziła Unni. – Na pół schowany i wyblakły. Co tam jest napisane?

Elio siedział najbliżej. Zmrużył oczy.

– Mogę przeczytać jedynie „Cas… scob…”

– Tak – potwierdziła Unni z tylnego siedzenia. – Czy to mogłoby mieć coś wspólnego z Escobarem?

– „Casa de Escobar”? – zastanawiał się Pedro. – To brzmi prawdopodobnie. Mogliby jednak bardziej dbać o swoje drogowskazy.

– I o drogi też – mruknął Jordi. – Takich marnych jeszcze nie widziałem.

– No właśnie, nie mógłbyś jechać trochę ostrożniej? – poprosiła Unni, która starała się coś przerysowywać z pocztówki, którą kupiła w Alhambrze. – Na tych drogach trudno być artystą!

– A co rysujesz? – spytał Pedro z zainteresowaniem.

Pokazała mu kartkę. Jej dzieło było prawie gotowe.

– Znak rycerzy! - stwierdził z podziwem. – Świetnie odtworzony, ale po co?

– To… Nie… a zresztą wszystko jedno.

– Nie, no powiedz nam – nalegał Jordi, który zobaczył rysunek w tylnym lusterku.

– E, to chyba głupie, tak sobie po prostu wyobraziłam, że powinnam to zrobić.

– Tych swoich „wyobrażeń” to się chyba powinnaś wystrzegać. Ale też podążać za nimi – stwierdził Jordi z wielką powagą.

– Tak właśnie zrobiłam. I zniszczyłam sobie ołówek do oczu przy okazji. Od tej chwili będziecie mnie oglądać w naturze.

– Bardzo mnie to cieszy – skwitował Jordi.


Droga była coraz gorsza. Przedzierali się, podskakując, jakieś pół godziny przez coraz większe pustkowia i nagłe musieli się zatrzymać. Znajdowało się przed nimi tyle dziur, że żaden samochód by tędy nie przejechał.

Tymczasem dzień także dobiegł końca.

– To nie może być właściwa droga – stwierdził Pedro. – Prawdopodobnie dojazd do posiadłości prowadził z skądinąd, nie z Ujué.

– Może powinniśmy zawrócić? – zaproponował Elio. – Wszyscy się z nim zgodzili. – Jeśli tylko przedostaniemy się przez ten łańcuch wzgórz przed nami, będziemy na miejscu.

Elio jeszcze nie doszedł do siebie po przeżyciach, jakich doświadczył podczas forsowania rzeki poprzez most tak zrujnowany, że uginał się i trzeszczał pod samochodem. Myśl o tym, że może będą musieli tę trasę pokonać raz jeszcze w odwrotną stronę, absolutnie go nie pociągała. Ale noc nadchodziła, a owe nieznane bezdroża, które mieli przed sobą, też nie budziły w nim entuzjazmu.

– Musi być jakaś przełęcz – zastanawiała się Unni głośno.

– I jest! – zawołał Pedro. – Patrzcie tam! Droga wiedzie w górę ku przełęczy. Idziemy! Weźcie tylko to co najniezbędniejsze, to wcale nie jest daleko.

Z przykrością opuszczali samochód. Ostatni przyczółek bezpieczeństwa, myślał Elio.

– Zrobiło cię całkiem ciemno – mamrotał pod nosem.

– Nie, no nie przesadzaj! – zawołał Pedro optymistycznie. Czuł się znowu młodo i od lat nie uczestniczył w takiej podniecającej przygodzie. – Nie zauważyłeś, że jest pełnia i księżyc będzie nam oświetlał drogę? Na razie jest jeszcze blady, ale później wieczorem światło będzie silniejsze.

Pełen cokolwiek wymuszonej odwagi Pedro objął przewodnictwo. Wszyscy wiedzieli, że bardzo mu się spieszy na spotkanie z lekarzem w Madrycie, który mógłby potwierdzić poprawę jego zdrowia.

Unni domyślała się, że Pedro od dawna pozostaje w kontakcie z rycerzami. W przeciwnym razie nie miałby do nich takiego zaufania. Ale aż tak pełnego związku z nimi jak Jordi na pewno nie miał. Jordi jest wyjątkowy.

Powlekli się drogą pod górę. Góry w Nawarrze nie były takie potężne jak w sąsiedniej Aragonii, położonej przecież bardzo niedaleko. Pewnie mogliby nawet zobaczyć jej krańce, gdyby w Ujué wspięli się na szczyt zamkowych ruin, choć nie wiadomo. Aż tak dobrze geografii Hiszpanii Unni nie znała. A nie wszystko można wyczytać z mapy.

Zmierzch zapadał tutaj wolniej niż w Andaluzji. Wciąż bardzo wyraźnie widzieli wszystkie detale.

Dotarli do niewysokiego wzniesienia.

– Widzę posiadłość! – zawołał Elio przejęty. On był pierwszy. – Majaczy mi między wzgórzami.

Reszta towarzystwa dobiegła do niego i przez dłuższy czas stali wszyscy w milczeniu.

– Tak, to z pewnością jest posiadłość – stwierdził Pedro sucho. – Ale od bardzo dawna nikt tam nie mieszka.

– Santiago miał dwanaście lat, kiedy stąd wyjechał – przypomniała mu Unni. – To musiało być jakieś sto dwadzieścia pięć lat temu. A może oni byli ostatnimi mieszkańcami?

Natura odebrała sobie równinę i pokryła ją gęstą roślinnością. Dawne pola porastały teraz liściaste zagajniki, w których to tu, to tam strzelało w górę jakieś drzewo iglaste. Z miejsca, w którym stali przybysze, dwór widoczny był słabo. Majaczył im w oddali jakiś wielki, na pół zawalony dach i w różnych miejscach żółtobrunatne fragmenty murów.

Jordi powiedział głośno to, co wszyscy myśleli:

– To dla nas wielkie szczęście. Będziemy mogli w spokoju szukać „skarbu” Santiago.

– Znakomicie! – potwierdził Pedro. – No, to co? Idziemy? Zostało nam jeszcze tylko jedno wzniesienie.


– Tam stoi samochód – pokazywał Leon. – To chyba ich.

Wysiedli wszyscy z obu wozów, żeby się przyjrzeć.

– Poznaję tę kurtkę – oświadczyła Emma, która zaglądała na tylne siedzenie. – To Unni. Ta głupia mała gąska, co ona robi w Hiszpanii?

– Daleko nie zajechali – głośno myślał Alonzo. – My zresztą też nie.

– Ale jesteśmy już chyba u celu. Chodźcie, dogonimy ich – postanowił Leon.

Ruszyli rzędem coraz węższą dróżką. Alonzo i Emma na końcu. Ona, za plecami Leona, położyła rękę na najszlachetniejszym punkcie ciała Alonza. Na szczęście zdołał stłumić jęk zaskoczenia.


Znajdowali się w nierównym, skalistym terenie, droga była dziurawa, między sterczącymi co kawałek wielkimi kamieniami, które Unni i jej towarzysze musieli pokonywać, czaiły się podstępne rozpadliny. Zresztą trudno w ogóle mówić o drodze, coś, co niegdyś nią mogło być, pochłonęła roślinność i pokryły staczające się z góry kamienie.

– Patrz pod nogi, Unni! – zawołał Jordi, podając jej pomocną, choć lodowato zimną dłoń.

Zmrok zapadał, ale księżyc nabierał intensywności i świecił coraz silniejszym blaskiem. Elio zaczynał się denerwować, po części z przejęcia, ale też i ze strachu przed cieniami, które ukrywały tak wiele.

I jego lęk był uzasadniony, choć głośno o tym nie mówił.

Znajdowali się nad małą szemrzącą rzeczką. Musieli się przez nią przedostać, żeby iść dalej.

– No, trzeba przyznać, że zeszliśmy jakby trochę na manowce – stwierdził Pedro, skacząc jako ostatni po kamieniach.

– Nie, no skąd – odparł Elio z udanym optymizmem. – Zostało nam już niewiele, jesteśmy dokładnie nad posiadłością.

Ogarniało go rozczarowanie. Marzył przecież o przejęciu wielkiego dworu, dziedzictwa przodków. Miał nadzieję, że nikt tam teraz nie mieszka i nikt nie będzie sobie rościł pretensji.

Tak, dotychczas wszystko układało się po jego myśli, ale co dalej w tej sytuacji? Co miałby począć z taką ruiną? W dodatku położoną daleko na dzikich pustkowiach?

Przez cały czas tej pieszej wędrówki Unni wsłuchiwała się w wiatr, szumiący w koronach drzew. Po wietrznym dniu nastała równie wietrzna noc. Unni przyjmowała to niechętnie, jej wyobraźnia wyławiała nieustannie żałosne, monotonne zawodzenie w tonacji moll. Miała wrażenie, że słyszy w tym głosy, rozpaczliwe prośby o pomoc, złowieszcze ostrzeżenia, by nie szła dalej. „Vend om, vend om!”

I teraz, kiedy stali nad toczącą się między kamieniami wodą, zapragnęła, żeby to był potężny wodospad, który mógłby zagłuszyć szemrzące, skarżące się głosy.

Chociaż może i w huku mas wody też bym je słyszała, pomyślała sceptycznie.

Trzymała się możliwie jak najbliżej Jordiego.

Nagle rozległ się krzyk. Przejmujący ptasi wrzask, jakby z rozwartych dziobów setki drapieżników. Idylla pogrążonego w mroku lasu została zburzona, krzyk przenikał do szpiku kości.

Jordi chwycił Unni za ramię i przyciągnął do siebie. Oboje widzieli mnichów, stojących na tym samym brzegu rzeki co i oni, tylko na drugim jego krańcu – między wodą a skałami rozciągało się parę metrów porośniętej trawą gleby.

To mnisi wydali z siebie ten potworny, przejmujący krzyk zwycięstwa. Unni było na przemian to zimno, to gorąco, trzęsła się cała z wszechogarniającego strachu. Nigdy by nie pomyślała, że mnisi mogą się zdobyć na jakiś głos. I w dodatku taki!

Jordi przyciskał ją coraz mocniej. Tym razem nawet nie zwróciła uwagi na płynący od niego chłód. Jak sparaliżowana wpatrywała się w skały.

– Co to było? – spytał Pedro, który nie mógł widzieć mnichów.

– Czy to jakiś drapieżny ptak? – wtórował mu Elio.

– To mnisi – rzekł Jordi krótko. – Zaraz coś się stanie, nie wiemy tylko, co.

26

Leon i jego kompani stanęli jak wryci.

– Co to, do cholery, było? – spytał których z mężczyzn.

– Z tymi ptakami nie chciałbym się spotkać – dodał drugi.

– Nie – zaprzeczył Leon z paskudnym uśmieszkiem na wargach. – To nie żadne ptaki. Coś mi się zdaje, że nasi ubrani na czarno przyjaciele szykują się do akcji.

– Mnisi? – wymamrotał Alonzo, który nie czuł się za dobrze na tych zalanych upiornym blaskiem księżyca pustkowiach.

– Tak, mówiłem przecież, że oni coś kombinują.

– A ty wiesz, o co to chodzi? – zaciekawiła się Emma, i oczy jej rozbłysły w oczekiwaniu na sensację.

– Tak dokładnie to nie – odparł Leon niepewnie, nie wiedział bowiem nic. – Ale sami słyszeliście, mnisi są niedaleko, tuż przed nami. Moim zdaniem ruszyli do ataku na naszych wrogów.

– Oni mogą coś takiego zrobić? – zdziwiła się Emma, co bardzo zdenerwowało Leona, który nie miał ochoty na ujawnianie swojej niewiedzy.

– Osobiście nie! – syknął ze złością. – Ale już oni wiedzą, co robią, możesz mi wierzyć!

– Jezu! – wrzasnął któryś z ludzi. – Czujecie? Ziemia się trzęsie!

– Nie gadaj głupstw! – warknął na niego Leon i w tym samym momencie on też poczuł to samo. Ziemia, na której stali, drżała równomiernie i rytmicznie. I nie było to w żadnym razie przyjemne uczucie, o nie!


Jordi niezdecydowany stał na łące. Pedro i Elio znajdowali się bliżej skał, Unni jednak wolała zostać przy nim.

Uniósł rękę, by ją osłaniać, trzymać z daleka od tego, co się będzie działo.

W pewnej chwili kątem oka dostrzegł, że coś się zbliża, i odepchnął Unni w bezpieczne miejsce.

Brzegiem rzeki gnał ku nim bezgłośnie rycerz na koniu. Młody don Ramiro de Navarra, zdążyła dostrzec Unni, po raz pierwszy widzieli go bez czarnej opończy. Był w pełnej zbroi, połyskującej teraz w blasku księżyca.

Przeleciał koło nich w szalonym galopie i rzucił coś Jordiemu, po czym natychmiast zniknął.

Pedro i Elio wcisnęli się głęboko między bloki skalne. Unni zobaczyła, że Jordi chowa jakiś przedmiot pod kurtką. Stał odwrócony plecami do mnichów.

Miecz? Błysnęło coś metalicznie, zanim zdołał to ukryć. Ale nie był to zwyczajny błysk stalowego miecza. Ten otaczała migotliwa, niebieska aura, jakby pochodził nie z tego świata.

Co skłoniło Unni, by postąpiła tak, jak postąpiła, nie wiadomo. Była niczym dziecko, które waży się na niemożliwe – tylko dla samego niebezpieczeństwa, w przypływie szaleńczej odwagi.

I ze względu na Jordiego. Chciała mu pomóc. Z całą siłą woli i miłością, która dawała jej moc.

Kiedy Jordi ją odepchnął, upadła tak, że miała teraz mnichów ponad sobą. Widziała ich nieco z boku, ale odległość, jaka ją od nich dzieliła, była niewielka. Trzeba się było tylko wspiąć na kilka łatwo dostępnych skał.

Mnisi całą swoją uwagę skupiali na Jordim, jakby podejrzewali, że ma plany, których oni nie są w stanie przeniknąć ani sobie wyobrazić.

Z miejsca, w którym się znajdowała, Unni nie mogła zobaczyć Pedra i Elia. Oni zresztą byli teraz wyłącznie statystami. Nic nie rozumiejącymi, przerażonymi świadkami.

Jordi też jej nie widział. Stał do niej tyłem i wsłuchiwał się w coś innego.

Mnisi wydali z siebie ten triumfalny krzyk drapieżnych ptaków i umilkli. Oni też nasłuchiwali.

Poprzez cichy szum wody zaczął do nich docierać odgłos zbliżających się, ciężkich kroków. Nienaturalnie ciężkich. Na razie były jeszcze daleko, ale ziemia uginała się pod każdym stąpnięciem.

Unni wiedziała, że to właściwy moment. Jeszcze chwilka i będzie za późno.

Wyjęła z kieszeni pocztówkę, na której w samochodzie rysowała, i zaczęła się skradać. Wiedziała, że musi być bardzo blisko, niebezpiecznie blisko, w przeciwnym razie to nie zadziała.

I nagle krzyknęła. Zwyczajnie, po norwesku:

– Patrzcie tu!

Kartkę wyciągała w kierunku mnichów.

Oni odwrócili się błyskawicznie, obrzydliwi, odpychający. Kiedy tak patrzyła na ich twarze tuż przed sobą, robiło jej się niedobrze.

Trzech znajdowało się wystarczająco blisko. Gapili się na rysunek, najbardziej przez nich znienawidzony symbol, otwierali usta jak do krzyku, ale za późno.

Unni była śmiertelnie przerażona. Nareszcie dotarło do niej, co zrobiła. Teraz z pewnością pozostali mnisi rzucą się na nią i pociągną za sobą do świata ciemności i grozy.

Ale mnisi zniknęli. Zatrwożeni bliskością symbolu uciekli z powrotem do swojej, przenikniętej złem sfery. Zostali tylko ci trzej na ziemi, którzy wili się jak w straszliwych męczarniach, aż w końcu zaczęli pękać i rozpływać się w powietrzu.

Jordi odwrócił się, słysząc, że Unni woła: „Patrzcie tu!” Krzyknął wstrząśnięty:

– Unni, co ty robisz? Wracaj natychmiast!

Unni, potykając się, zbiegła na dół. Musiała jednak minąć kilka wielkich kamieni i wtedy straciła Jordiego z oczu. Natrafiła na Pedra i Elia, wczołgała się na chwilę do ich kryjówki.

– Unni, co się tam dzieje? – wyszeptał Pedro. – Co to tak dudni, że się ziemia trzęsie?

– Nie wiem – odparła również szeptem. – Ale ja wyeliminowałam trzech mnichów!

Uniosła w górę swoją kartkę. Pedro ujął jej rękę i mocno ścisnął.

Unni wymknęła się spod kamienia. Ostrożnie. Chciała dotrzeć do Jordiego.

Ale Jordiego nie było na dawnym miejscu.

Wyszła na zalaną księżycowym światłem, otwartą przestrzeń.

– Jordi?

Głos jej lekko drżał. Bo teraz te dudniące kroki kierowały się prosto na nią.

I po chwili ukazała się budząca grozę istota. Unni schowała się za kamieniem, postać szła wciąż prosto na nią.

Była to nienaturalnie wielka, świecąca jakimś mdłym blaskiem męska postać. Coś najbardziej odpychającego, co się Unni zdarzyło widzieć. Istota owa już za życia musiała wyglądać obrzydliwie, ale teraz każdy wstrętny szczegół został spotęgowany złem, którym potwór emanował.

Ciężki, brutalny, przedhistoryczny, takie i podobne określenia przelatywały Unni przez głowę. Ale nie, strzępy gałganów, jakie potwór miał na sobie, należały do późnego średniowiecza. Włosy i broda były jednym wielkim kołtunem, w którym aż się roiło od wszy i wszelkiego robactwa. Dwoje nienawistnych, podstępnych ślepi połyskiwało spod potarganej grzywy. Wielki czerwony nos, szerokie usta, w których brakowało wielu zębów, dopełniało obrazu tej, było nie było, twarzy. U pasa potwór nosił mnóstwo dziwacznych przedmiotów magicznego charakteru.

I nagłe Unni uświadomiła sobie, kto to jest. Toż to tajna broń mnichów!

WAMBA.

Czarownik ścigający pięciu nieszczęsnych rycerzy, przeganiający ich w nieustającym piekielnym tańcu potępionych.

Teraz jednak czarownik na Unni nie patrzył, nie szukał jej. Przebiegłe oczka wpatrywały się w coś poza nią. Roześmiał się, ordynarnie, odpychająco.

Unni odwróciła głowę.

Tam, na szczycie wzgórza, stał Jordi – jedyny, który mógł wyjść mu naprzeciw, jak równy przeciw równemu.

Wamba był upiorem z innego świata. Nikt spośród żywych nie jest w stanie go pokonać. Jordi trzymał w rękach miecz rycerzy, również przychodzących z innego świata. Wamba jednak miał swoją sztukę magiczną!

A co przeciwstawiał jej sam Jordi?

Z najgłębszą rozpaczą Unni musiała raz jeszcze uznać, że Jordi należy bardziej do świata umarłych niż żywych.

Z goryczą myślała, że do tej pory chciała widzieć jedynie jego pozytywne strony. Teraz wiedziała więcej.

To był ten Jordi, który bezlitośnie zepchnął ze schodów napastnika, by ją ratować. To ten, który niemal starł na proch człowieka na torze kolejowym. To był ten twardy, lodowato zimny Jordi, który potrafił bezlitośnie mordować. Wybrany przez rycerzy. Najsilniejszy.

Skarga wiatru przybierała na sile, zmieniała się w wycie, jakby wychodziła z gardzieli tysięcy duchów otchłani.

Ucisz się, ucisz się, nie chcę tego słuchać, zawodziła Unni w duchu.

I nagle wiatr jakby ją usłyszał. Podporządkował się… i w lesie zaległa kompletna cisza.

Jakby wszystko wstrzymało oddech.

Jordi uniósł miecz, połyskujący niebieskawo w księżycowej poświacie.

Загрузка...