ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zadanie, które wykonywała należąca do Korpusu jednostka zwiadowcza Torrance, było wprawdzie niezwykle ważne, ale i straszliwie nudne. Razem z resztą flotylli Torrance prowadził rozpoznanie stosunkowo niewielkiego wycinka przestrzeni w sektorze dziewiątym, jednym z wielu, które ciągle figurowały na mapach Federacji jako białe plamy. Miał ustalić klasy i położenie wszystkich tamtejszych gwiazd oraz skatalogować ich planety.

Ponieważ dziesięcioosobowy statek nie miał wyposażenia kontaktowego, nie było mu wolno lądować na zamieszkanych planetach ani nawet się do nich zbliżać. Załoga mogła jedynie określić stopień zaawansowania technicznego takich światów (o ile byłyby zaawansowane technicznie, oczywiście), analizując emisję fal radiowych i inne z daleka widoczne przejawy aktywności. Jak to wyłożył na odprawie kapitan Torrance’a, major Madden, mieli tylko liczyć światełka na niebie.

Oczywiście przewrotny los nie mógł nie skorzystać z okazji i pokrzyżował te plany…

— Tu radar, sir — rozległo się z głośnika w centrali. — Mam coś na ekranie bliskiego zasięgu. Odległość sześć mil, zbliża się wolno, nie idzie kursem kolizyjnym.

— Dajcie obraz teleskopowy — powiedział kapitan. — Zobaczymy, co to jest.

— Tak, sir. Na ekranie drugim.

Na jednostkach zwiadowczych pełna dyscyplina obowiązywała tylko wtedy, gdy sytuacja naprawdę tego wymagała. Podczas normalnych misji kartograficznych zdarzało się to rzadko, toteż nikogo nie zdziwiło, że z głośnika dobiegło po chwili coś przypominającego towarzyską pogawędkę:

— To wygląda jak… ptak, sir. Z rozpostartymi skrzydłami.

— Oskubany ptak.

— Czy ktoś mógłby obliczyć prawdopodobieństwo napotkania takiego drobiu w przestrzeni kosmicznej?

— To pewnie asteroida, która przypadkiem przybrała taki kształt…

— I lata sobie dwa lata świetlne od najbliższej gwiazdy?

— Proszę o ciszę — odezwał się kapitan. — Co z analizą? Meldować.

— Szacunkowe rozmiary: prawie jedna trzecia naszego statku — rozległo się po chwili. — Niewielkie albedo, obiekt nie jest ani metaliczny, ani kamienny i…

— Bardzo się cieszę, że już wiemy, co to nie jest… — przerwał meldunek kapitan.

— To jest organiczne, sir.

— Słucham?

— I żywe.

Wszyscy obecni w centrali na kilka sekund wstrzymali oddech.

— Siłownia: moc manewrowa za pięć minut — rozkazał w końcu kapitan. — Astrogacja: kursy i parametry podejścia na pięćset jardów. Centrala ogniowa: pogotowie. Porucznik chirurg Brenner niech się szykuje do zbadania obiektu.

Pogawędki ustały jak nożem uciął.

Przez następne cztery godziny Brenner miał pełne ręce roboty. Najpierw obejrzał sobie obiekt z bezpiecznej odległości, potem z bliska, na ile tylko skafander pozwalał. Szybko doszedł do wniosku, że wstępna analiza była zbyt optymistyczna i tak naprawdę mają raczej do czynienia z nie wystygłym do końca trupem. Z pewnością ów „ptaszek” nie stanowił żadnego zagrożenia, gdyż nawet gdyby chciał, i tak nie mógłby się poruszać. Cały pokryty był czymś, co wyglądało jak spłaszczone skorupy małży spojone niezwykle twardym betonem.

Składając meldunek, porucznik powiedział:

— Podsumowując, sir, stworzenie zdaje się cierpieć na osobliwą chorobę skóry, która je sparaliżowała, i zapewne tylko dlatego znalazło się aż tutaj. Samo by tu nie doleciało. To sugeruje, że mamy do czynienia z rasą zdolną do podróży kosmicznych, a zarazem tak panicznie obawiającą się tej choroby, że zwykła wystrzeliwać zarażonych w daleką próżnię jeszcze za życia. Jak pan wie, nie mam wystarczających kwalifikacji, aby leczyć obcych, a ta istota jest też zbyt wielka, aby się zmieściła w naszej ładowni. Ale możemy rozszerzyć pole nadprzestrzenne i poholować ją do Szpitala Sektora Dwunastego. To byłoby miłe urozmaicenie tej misji — dodał z nadzieją w głosie. — Poza tym nigdy tam nie byłem, a słyszałem, że nie wszystkie pielęgniarki w Szpitalu są sześcionogie.

Kapitan po chwili milczenia pokiwał głową.

— A ja tam byłem — powiedział. — Rzeczywiście. Niektóre mają nawet więcej nóg.

Widoczny na ekranie tendra Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni niczym olbrzymia cylindryczna choinka. Z jego iluminatorów nieustannie biło światło o rozmaitej barwie i intensywności odpowiadające wymaganiom rozmaitych gatunków pacjentów oraz personelu, a na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach tej konstrukcji stworzono warunki środowiskowe, w jakich żyły wszystkie znane Federacji istoty inteligentne, począwszy od kruchych mieszkańców metanowych olbrzymów, przez tleno— i chlorodysznych, po stworzenia, które nie mogłyby przetrwać bez twardego promieniowania.

Nieustannie zmieniającymi się pacjentami Szpitala opiekowała się także cała rzesza personelu medycznego i technicznego sześćdziesięciu gatunków, różniących się nie tylko wyglądem, zachowaniem i wydzielanymi zapachami, ale także filozofią życiową.

Personel Szpitala szczycił się tym, że nie ma dlań pacjentów za małych ani za dużych i przypadków beznadziejnych, a kwalifikacje lekarzy oraz wyposażenie medyczne nie mają sobie równych w znanym wszechświecie. I chociaż cały personel poważnie traktował swoją pracę, nie zawsze zachowywał przy tym powagę, toteż nic dziwnego, że i tym razem starszy lekarz Conway nabrał przekonania, iż ktoś tu sobie z niego żartuje.

— No to zobaczmy — rzucił oschle. — Jakoś nie mogę w to uwierzyć.

Siedząca obok niego patolog Murchison patrzyła na to, co przyholował Torrance, bez komentarzy. Prilicla, który przycupnął na suficie centrum kontrolnego, zadrżał lekko i powiedział:

— To może być ciekawy przypadek i spore wyzwanie zawodowe, przyjacielu Conway.

Melodyjne poćwierkiwania Cinrussańczyka trafiały do mikrofonu translatora, wielkiego komputera przekładającego słowa wszystkich istot w Szpitalu. Potem były przesyłane do właściwych słuchawek i dzięki temu Conway słyszał przyjaciela po angielsku, chociaż bez śladu jakiegokolwiek zabarwienia emocjonalnego. Tak jak oczekiwał, odpowiedź była uprzejma i absolutnie niekontrowersyjna.

Prilicla był owadzim, egzoszkieletowym, sześcionogim empatą wyposażonym w nie całkiem zanikłe skrzydła. Jego rasa rozwinęła się na planecie Cinruss, gdzie panowało ciążenie równe jednej ósmej ziemskiego, a atmosfera była nad wyraz gęsta. W Szpitalu zatem Prilicli niemal nieustannie groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Normalne dla większości istot panujące w większości pomieszczeń ciążenie natychmiast by go zabiło, tak więc wszędzie poza swoją kabiną musiał nosić specjalny zestaw antygrawitacyjny. Gdy z kimś rozmawiał, trzymał się z dala od jego kończyn, bo gestykulujący interlokutor mógłby mu wgnieść chitynowy pancerzyk albo złamać nogę.

Oczywiście nikt nie zamierzał robić Prilicli krzywdy, za bardzo był lubiany. Jego empatyczne zdolności sprawiały, że każdy był mu przyjacielem. Tak wrażliwa istota nie zniosłaby nieżyczliwej emanacji emocjonalnej.

Wyjątkiem były tylko sytuacje czysto zawodowe, które wystawiały niekiedy Priliclę na ból i wzburzenie. Coś takiego mogło mu właśnie grozić w najbliższych minutach.

Conway obrócił się nagle ku niemu i powiedział:

— Włóż lekki kombinezon, ale trzymaj się z dala od tej istoty, póki nie ustalę, że na pewno nie może się poruszyć, ani świadomie, ani mimowolnie. My weźmiemy ciężkie skafandry, bo mają więcej zaczepów na wyposażenie diagnostyczne. Poproszę, żeby lekarz z Torrance’a też tak się ubrał.

Pół godziny później porucznik Brenner, Murchison i Conway zawiśli przy olbrzymim „ptaku”, Prilicla zaś czekał obok śluzy tendra okryty przezroczystym plastikowym kokonem, z którego wystawały mu tylko kościste odnóża.

— Brak wyczuwalnej emanacji emocjonalnej, przyjacielu Conway — powiedział.

— Wcale się nie dziwię — mruknęła Murchison.

— Możliwe, że jest martwy — zgodził się porucznik. — Ale gdy go znaleźliśmy, był wyraźnie cieplejszy niż próżnia, chociaż oświetlały go promienie tylko jednej gwiazdy, i to odległej o dwa lata świetlne.

— Nie próbuję pana krytykować, doktorze — powiedziała Murchison. — Zgadzałam się tylko z naszym empatycznym przyjacielem. Ale proszę powiedzieć, czy podczas podróży prowadził pan jakieś badania, testy czy obserwację pacjenta? Doszedł pan przy tym do jakichś wniosków? Proszę śmiało, poruczniku. Jeśli chodzi o ksenomedycynę i fizjologię obcych, jesteśmy autorytetami, ale doszliśmy do tego, mając oczy i uszy otwarte, a nie dlatego, że wygłaszaliśmy ostateczne sądy. Na pewno był pan ciekaw, co to takiego, prawda? I co…?

— Tak, proszę pani — odparł Brenner wyraźnie zdumiony, że postać w workowatym skafandrze okazała się kobietą. — Pomyślałem, że skoro nic nie wiemy o planecie, z której pochodzi ta istota, możecie być zainteresowani informacjami, do jakiej atmosfery przystosowany jest ten „ptak”. Bo jeśli to naprawdę ptak, musiał przecież latać w powietrzu, zanim zachorował i został wyrzucony w próżnię…

Conway słuchał i nie mógł się nadziwić, jak zgrabnie Murchison nakłoniła lekarza Korpusu, by opowiedział o tym, czego nie powinien robić. Jako specjalista od obcych przywykła do laików nieustannie utrudniających jej i tak niełatwą pracę. Wiedziała, że na początku zawsze musi ustalić, jaki był stan pacjenta, zanim zabrali się do niego nie przygotowani lekarze. Ich podyktowane dobrą wolą, ale nieumiejętne poczynania często powodowały szkody, które należało odróżnić od właściwej choroby. Murchison wolała się tego dowiedzieć mimochodem, nie urażając lekarzy, całkiem jakby była Priliclą w ludzkiej skórze.

Jednak gdy Brenner zaczął opowiadać, okazało się, że nie zrobił nic głupiego i nie popełnił właściwie żadnych błędów. Conway spojrzał na niego z zawodowym uznaniem.

— …gdy wysłałem wstępny raport i ruszyliśmy w drogę, odkryłem dwa niewielkie placki pokryte czymś czarnym. Jeden u podstawy karku, tutaj, a drugi, większy i owalny, na brzuchu, tam gdzie sami widzicie. W obu miejscach czarna okrywa była popękana, ale szczeliny zostały całkiem albo częściowo wypełnione jakąś substancją. Niektóre płyty kostne były tam uszkodzone i stamtąd właśnie pobrałem próbki.

— I widzę, że oznaczył pan te miejsca, z których pobrał pan materiał — wtrąciła Murchison. — Proszę kontynuować, doktorze. Słuchamy.

— Tak, proszę pani. To czarne wydaje się niemal doskonałym izolatorem. Bardzo odporne na temperaturę, wytrzymuje nawet płomień nastawionego na średnią moc palnika do cięcia blach. Jeśli ją jednak podgrzać jeszcze silniej, wierzchnia warstwa złuszcza się płatkami i spopiela, choć reszta nie mięknie ani nie pęka. Próbki pobrane z płyt kostnych nie były równie wytrzymałe, chyba że akurat pokrywała je ta czarna substancja, która okazała się także odporna na oddziaływanie chemiczne. O kościach nie można tego powiedzieć. Wystawione na działanie różnych typów atmosfery, w większości poddawały się ich wpływowi, co sugeruje, że ta istota nie pochodzi ze świata o egzotycznym dla nas środowisku w rodzaju amoniakowego, metanowego czy chlorowego. Jej budowa wskazuje na obfitość węglowodorów, a mieszanki gazowe bogate w tlen nie powodują żadnych konsekwencji.

— Poproszę o szczegółowy raport ze wszystkich testów — rzuciła rzeczowo Murchison. Porucznik nie wiedział, że właśnie go bardzo skomplementowała.

Conway skinął na Priliclę, żeby zbliżył się do niego i zostawił oboje pasjonatów patologii, zawodowca i amatora, by mogli spokojnie podyskutować.

— Nie sądzę, aby nasz pacjent mógł się poruszyć — powiedział do Cinrussańczyka. — Nie wiem nawet, czy żyje. Jak z nim jest?

Prilicla zadrżał, układając uprzejmą, ale przeczącą odpowiedź.

— Złudnie proste pytanie, przyjacielu Conway. Wszystko, co mogę powiedzieć, to że nie wydaje się całkiem martwy.

— Ale przecież wyczuwasz emanację emocjonalną nawet nieprzytomnego albo głęboko uśpionego umysłu — mruknął z niedowierzaniem Conway. — Czy tutaj nie ma zupełnie nic?

— Niemalże nic, przyjacielu Conway — odparł ciągle drżący Prilicla. — Emanacja jest za słaba, żeby coś o niej powiedzieć. Brak oznak świadomości, a to, co wyczuwam, zdaje się nie pochodzić z obszaru mózgoczaszki, raczej jakby całe ciało emanowało te sygnały. Nigdy dotąd nie spotkałem się z czymś podobnym, brak mi więc doświadczenia, aby powiedzieć cokolwiek więcej, a co dopiero wdawać się w spekulacje.

— Ale coś przypuszczasz? — spytał z uśmiechem Conway.

— Oczywiście. Tak mogłoby emanować stworzenie zarówno głęboko nieprzytomne, jak i cierpiące. Gdyby receptory skórne były nieustannie wystawione na przykre bodźce, zapewne wyczuwałbym to, co teraz.

— Ale to by znaczyło, że odbierasz aktywność obwodowego układu nerwowego, a nie mózgu. Dość niezwykłe.

— Bardzo niezwykłe, przyjacielu Conway — przyznał Prilicla. — Domniemany mózg musiałby być w takim razie albo uszkodzony, i to strukturalnie, albo w znacznej mierze fizycznie oddzielony od reszty układu nerwowego.

Krótko mówiąc, trafił nam się cudzy niedoleczony pacjent, pomyślał Conway.

Загрузка...