ROZDZIAŁ CZWARTY

Wiedzieli już, że to, co brali za kostną okrywę, jest kolonią pasożytów, które należy jak najszybciej usunąć, tym bardziej że, zdaniem Prilicli, pacjent był umierający. Oczywiście ekstrakcja wyrostków wymagała czasu i ostrożności, ale skoro wierzchnią warstwę można było usunąć, należało to zrobić w nadziei, że po uwolnieniu od pasożytów stan pacjenta poprawi się na tyle, by Conway mógł zacząć leczenie. Patologia zaproponowała już kilka rodzajów terapii.

Na początek Conway potrzebował co najmniej pięćdziesięciu palników, których miał zamiar użyć równocześnie, oraz węży doprowadzających sprężone powietrze do zdmuchiwania popiołu. Należało zacząć od głowy, karku, piersi oraz nasady skrzydeł, aby przywrócić pacjentowi zdolność kontrolowania funkcji umysłowych, pracy płuc i serca. Liczyli się z tym, że uszkodzone serce nie podejmie pracy i być może konieczna będzie szybka operacja. Murchison rozrysowała już położenie tętnic i żył w rejonie klatki piersiowej. Na wypadek, gdyby pacjent zaczął się poruszać albo machać skrzydłami, powinni w zasadzie włożyć ciężkie kombinezony ochronne, ale szybko z tego zrezygnowali, gdyż mogliby w nich zagrozić Prilicli, który musiał być obecny przy operacji, aby monitorować stan pacjenta, a w razie konieczności przeprowadzenia błyskawicznej operacji niezgrabne skafandry nazbyt utrudniałyby im zadanie. Uznali, że kto żyw, zdąży się wtedy pochować, aż operatorzy wiązek unieruchomią pacjenta. Conway kazał jeszcze przenieść do sąsiedniego przedziału moduł łączności, żeby na pewno nie uległ uszkodzeniu. Gdyby musieli wezwać specjalistyczną pomoc albo ostrzec przed zagrożeniem istoty przebywające na sąsiednich poziomach, łączność miałaby podstawowe znaczenie.

Conway zdecydowanie, ale i bez pośpiechu wydał konieczne polecenia, chociaż przez cały czas miał nieuchwytne wrażenie, że jego pomysły i domysły są całkowicie błędne.

O’Mara nie popierał jego postępowania, ale ograniczył się do pytania, czy Conway zamierza wyleczyć, czy usmażyć pacjenta. Poza tym nie przeszkadzał. Wspomniał jeszcze tylko, że Torrance nie przysłał na razie żadnego meldunku.

W końcu byli gotowi. Technicy z palnikami i wężami rozstawili się wkoło głowy, karku i krawędzi natarcia skrzydeł pacjenta. Za nimi czekali lekarze i personel pomocniczy ze środkami pobudzającymi, uniwersalnym sztucznym sercem i tacami lśniących, sterylnych narzędzi. Drzwi do sąsiedniego przedziału zostawili otwarte na wypadek, gdyby pacjent nazbyt gwałtownie ożył i trzeba by się było ewakuować. Nie mieli już na co czekać.

Conway dał znak, żeby zaczynać, i niemal w tej samej chwili zabrzęczał jego komunikator. Na ekranie pojawiła się dość przygnębiona twarz Murchison.

— Mieliśmy tu wypadek — powiedziała. — Coś jakby eksplozję. Okaz numer dwa przeleciał przez całe laboratorium, zniszczył trochę sprzętu i wszystkich porządnie wystraszył…

— Ale przecież był martwy! — zaprotestował Conway. — Oba były martwe. Prilicla wyraźnie to powiedział.

— Zgadza się, bo nie tyle pofrunął, ile w pewnej chwili wystrzelił przed siebie. Nie jestem jeszcze pewna, ale to stworzenie wytwarza chyba i gromadzi jakieś gazy, które eksplodują wymieszane i pozwalają mu się poruszać na zasadzie odrzutu. Korzystając ze skrzydeł, mógł szybować na całkiem spore odległości i szybko uciekać przed naturalnymi wrogami. Trochę tych gazów musiało jeszcze zostać w jego ciele. Na Ziemi są całkiem podobne stworzenia, ale o wiele mniejsze. Na kursach przygotowawczych do ksenomedycyny mieliśmy okazję poznać sporo egzotycznej ziemskiej fauny. Stworzenie, o którym myślę, to żuk bombardier…

— Doktorze Conway!

Chirurg oderwał się od ekranu i pobiegł do hangaru. Nie musiał być empatą, aby się domyślić, że dzieje się coś złego.

Szef zespołu techników machał na niego jak szalony, a unoszący się nad nim w kulistej osłonie Prilicla drżał jak osika.

— Wyczuwam, że pacjentowi wraca świadomość, przyjacielu Conway — zameldował empata. — Szybko dochodzi do siebie i zaczyna odczuwać strach, jest zdezorientowany.

To tak jak ja, pomyślał Conway.

Technik tylko wskazał coś palcem.

Twarda czarna okrywa zmieniła się w tłustą, półpłynną maź, która zaczęła powoli ściekać na podłogę. Jedna z „płyt” nagle drgnęła, rozprostowała skrzydła. Machając nimi, zaczęła się odrywać od pacjenta. Szamotała się tak długo, aż uwolniła wszystkie wyrostki i wzleciała w powietrze.

— Zgasić palniki! — krzyknął Conway. — Spróbujcie ochłodzić to czarne powietrzem!

Jednak maź nie chciała stwardnieć i ciekła coraz intensywniej. Raz rozpoczęty proces zdawał się teraz rządzić własnymi prawami. Nie podparta już pancerną obejmą szyja pacjenta uderzyła głucho o pokład, po chwili to samo stało się z masywnymi skrzydłami. Czarne jezioro dookoła wciąż się powiększało i kolejne pasożyty wzlatywały na błoniastych skrzydłach i krążyły po całym hangarze. Każdy ciągnął za sobą przypominające dziwne upierzenie wyrostki.

— Do tyłu! Chować się! Szybko!

Pacjent leżał bez ruchu. Niemal na pewno był martwy i nic nie można już było dla niego zrobić. Zostali jednak technicy i personel medyczny, nijak nie chronieni przed tymi dziwnymi, na pozór nieszkodliwymi wyrostkami. Tylko skryty w przezroczystej kuli Prilicla mógł się nimi nie przejmować. Stworzenia zdawały się wzlatywać całymi setkami. Conway aż się zdumiał, jak mało obchodzi go w tej chwili pacjent. Ciekawe dlaczego? Opóźniona reakcja czy coś innego?

— Przyjacielu Conway — powiedział Prilicla, lekko popychając chirurga swoją kulą — może byś tak skorzystał z własnej rady?

Conway, który wyobraził sobie, że te długie macki wślizgują mu się pod ubranie, przebijają skórę i sięgają organów wewnętrznych, aby porazić mięśnie i opanować mózg, zaraz wbiegł do sąsiedniego pomieszczenia. Brenner i Prilicla wpadli tam tuż za nim. Gdy tylko Cinrussańczyk znalazł się w środku, porucznik zamknął drzwi.

Ale jeden pasożyt już się tam dostał.

Przez krótką chwilę Conway tylko rejestrował obraz zdarzeń: oblicze O’Mary na ekranie komunikatora, jego beznamiętna twarz z wyraźnie ożywionymi oczami, drżący mimo osłony Prilicla, pasożyt polatujący pod sufitem i Brenner z diabolicznie przymrużonym okiem. W dłoni trzymał służbowy pistolet na pociski eksplodujące i celował w stworzenie…

Coś się tu nie zgadzało.

— Nie strzelać — powiedział Conway, spokojnie, ale z dużą pewnością siebie. — Aż tak się pan boi, poruczniku?

— Normalnie tego nie używam — odparł zdziwiony pytaniem Brenner — ale umiem strzelać. Nie, nie boję się.

— Ja też się nie boję widoku broni. Prilicla jest bezpieczny w tej kuli, więc i on nie ma powodu do strachu. A skoro tak… to kto się boi? — spytał, wskazując na drżącego coraz silniej empatę.

— To stworzenie, przyjacielu Conway — odezwał się Prilicla, patrząc na pasożyta. — Jest przerażone, zagubione i bardzo zaciekawione.

Conway pokiwał głową. Prilicla zaczął się uspokajać.

— Wygoń je stąd, Prilicla. Gdy tylko porucznik otworzy drzwi. Na wszelki wypadek. I jak najostrożniej.

Gdy pozbyli się stworzenia, O’Mara uznał, że pora przerwać milczenie.

— Coście tam nawyrabiali? — ryknął do mikrofonu.

Conway chyba znalazł odpowiedź na to w zasadzie proste pytanie.

— Przypuszczam — odezwał się — że przedwcześnie zainicjowaliśmy procedurę podejścia do lądowania…

* * *

Meldunek ze statku zwiadowczego Torrance nadszedł, zanim jeszcze Conway dotarł do gabinetu O’Mary. Udało się ustalić, że wkoło jednej z dwóch gwiazd krąży planeta o niewielkim ciążeniu, zamieszkana, chociaż nie dostrzeżono śladów zaawansowanej technologii. Natomiast przy drugiej gwieździe znaleziono wielki glob, który wirował z tak niesamowitą szybkością, że był tak spłaszczony na biegunach, iż przypominał dwie złożone krawędziami miski. Otulał go gruby i gęsty płaszcz atmosfery, a ciążenie wynosiło od trzech G na biegunach do jednej czwartej G na równiku. Brak było powierzchniowych złóż metali. Całkiem niedawno, w astronomicznej skali czasu oczywiście, planeta zbytnio się zbliżyła do swojego słońca, co bardzo wzmogło aktywność sejsmiczną, w wyniku czego gęsta od pyłów wulkanicznych atmosfera przestała przepuszczać światło. Zwiadowcy wątpili, czy zostało tam jeszcze jakieś życie.

— To zdaje się potwierdzać moją teorię, że zarówno „ptak”, jak i wszystkie przylepione do niego formy życia pochodzą z jednej planety. Te, które latały po hangarze w pojedynkę, mogą być praktycznie bezrozumne, ale połączone zaczynają przejawiać inteligencję. Tworzą nową jakość. Musiały pojąć, że ich planeta umiera, i postanowiły uciec. Ale jak zdołały dojść do etapu podróży kosmicznych całkiem bez metali…

Okazało się, że istoty te nauczyły się wykorzystywać gigantyczne ptakopodobne stworzenia żyjące w regionach polarnych. Były zbyt słabe, aby okiełznać je fizycznie, zatem oddziaływały za pomocą wyrostków wprost na układ nerwowy nosiciela. Same „ptaki” nie były inteligentne, tak jak i te z małych istot, które nie miały wyrostków i potrzebne były reszcie tylko do startu. Przebiegał on w ten sposób, że najpierw „ptak” na własnych skrzydłach wznosił się jak mógł najwyżej, a bezrozumne „chrząszcze” używały swojego odrzutowego organu, aby całość mogła osiągnąć prędkość ucieczki. Również one były pod kontrolą rozumnych „pasażerów”, zapewne przypadało ich pięćdziesiąt na jedno inteligentne stworzenie. Ich skupiska, przypominające gigantyczne stożki, mieściły się tuż za skrzydłami „ptaka”.

„Ptaki” zostały z czasem tak przekształcone, aby łatwiej mogły osiągać szybkości ponaddźwiękowe. Poza paraliżowaniem ich w stosownej konfiguracji rozumne pasożyty usuwały im kończyny, co znacznie poprawiało profil aerodynamiczny, wstrzykiwały im ponadto specyfiki utrwalające pożądaną sylwetkę. Załoga „wmurowywała” się następnie w pancerną okrywę i zapadała w stan hibernacji, podczas którego żywiła się „ptakiem”.

W samym starcie brały udział miliony „chrząszczy” i setki tysięcy „nadzorców”. Odpowiedni ciąg był uzyskiwany stopniowo, aby nagłe przyspieszenie nie rozerwało węzła łączącego stożki z „ptakiem”. Każdy „chrząszcz” dokładał oczywiście tylko trochę do wspólnego dzieła, po czym ginął. Podobnie nie mieli szans na przeżycie ich nadzorcy, ale to było wliczone w koszty. Za cenę śmierci milionów tych istot kilkuset uchodźców mogło odlecieć ze skazanego na zagładę świata.

— …nie wiem dokładnie, jak w ich zamyśle miał wyglądać manewr lądowania, ale domyślam się, że tarcie atmosferyczne powinno rozgrzać czarne spoiwo na tyle, aby zaczęło topnieć. Po wyhamowaniu największego pędu uwolnieni już „pasażerowie” mogliby odbyć resztę drogi na własnych skrzydłach. Podgrzewając przednią część „ptaka”, mimowolnie odtworzyłem warunki typowe dla takiego lądowania.

— Tak, tak — żachnął się O’Mara. — Wykazał się pan rzadkim geniuszem dedukcji, rozległą wiedzą medyczną i jeszcze miał pan niesamowite szczęście! A teraz proszę mi z łaski swojej zezwolić, abym posprzątał po pańskich dokonaniach, znalazł jakiś sposób porozumiewania się z tymi stworzeniami i zorganizował dla nich transport do miejsca, gdzie zamierzały lecieć. Chyba że chce pan czegoś jeszcze?

Conway kiwnął głową.

— Brenner powiedział mi, że flotylla statków zwiadowczych może ze swoją aparaturą do poszukiwania zagubionych jednostek sprawdzić obszary pomiędzy ich macierzystą planetą a planowanymi punktami docelowymi dla innych „ptaków”. Zapewne wypuścili ich dotąd całe setki…

O’Mara otworzył usta, jakby chciał pójść w zawody z chrząszczem bombardierem, Conway dodał więc pospiesznie:

— Nie zamierzam ich tu sprowadzać, sir. Niech Korpus odstawi je wszystkie tam, gdzie same chciały lecieć, sprowadzi na powierzchnię, aby nie musiały ryzykować nieuchronnych przy tak niepewnej procedurze lądowania ofiar, zainicjuje proces topienia okrywy i wyjaśni im, co się stało. Ostatecznie to nie pacjenci, ale koloniści.

Загрузка...