ROZDZIAŁ DRUGI

Murchison i Brenner pobierali długimi sterylnymi wiertłami próbki z głębi ciała pacjenta oraz odłamywali kawałki skorupy i czarnej substancji. Gdy tylko Murchison pobrała skrawek materiału, porucznik plombował ubytek. Conway wrócił z Priliclą do tendra, aby na podstawie tej skromnej wiedzy, którą dotąd pozyskali, zdecydować, jakie pomieszczenie byłoby odpowiednie dla pacjenta. Wybrali wnętrze dość wielkie, aby pomieściło ogromne, przypasane mocno do pokładu ciało, i kazali technikom napełnić je bogatą w tlen atmosferą.

Wkrótce zjawiła się Murchison z Brennerem. Gdy porucznik zobaczył, kto się krył w ciężkim skafandrze patologa, Prilicla niespodzianie zaczął drżeć.

Wyzwolona z ciężkiego kombinezonu Murchison zaprezentowała cechy, które nie pozwalały jakiemukolwiek Ziemianinowi płci męskiej traktować jej obojętnie. Porucznik nieprędko oderwał do niej spojrzenie. Dopiero wtedy spostrzegł, że Prilicla drży.

— Coś nie tak, doktorze? — spytał zaniepokojony.

— Wręcz przeciwnie, przyjacielu Brenner — odparł mały empata. — Ta odruchowa reakcja pojawia się u mojego gatunku, gdy wyczuwamy miłą emanację osoby trzeciej. Taką, jaka towarzyszy zwykle pragnieniu sparzenia się z przedstawicielem przeciwnej… — Cinrussańczyk umilkł nagle, widząc, że twarz porucznika okrywa się kontrastującym z zielenią munduru rumieńcem. Prilicla poczuł się nad wyraz zakłopotany.

Murchison rozładowała atmosferę, uśmiechając się szeroko.

— Zapewne ja jestem tego przyczyną, poruczniku. Bardzo mnie cieszy, że sprawnie przeprowadził pan wstępne testy. Pańskie przemyślenia oszczędziły mi wielu godzin pracy w niewygodnym skafandrze. Prawda, Prilicla?

— Z pewnością — odparł pająkowaty, który bez żadnych oporów uciekał się do kłamstwa, jeśli tylko była nadzieja, że ktoś poczuje się po nim lepiej. — Empatia to nie to samo co telepatia i łatwo przy niej o pomyłkę.

Conway odchrząknął.

— Zapowiedziałem O’Marze, że zajrzę do niego, gdy tylko ulokujemy pacjenta. Trafi do opróżnionego hangaru na poziomie sto trzecim — wyjaśnił Brennerowi. — Tender wprowadzi go tam za pomocą wiązki ściągającej, jeśli zatem, poruczniku, jest pan potrzebny na pokładzie Torrance’a…

Brenner pokręcił głową.

— Kapitan chce tu spędzić trochę czasu, więc chętnie skorzystam z okazji. Jeśli to możliwe, oczywiście. Pierwszy raz jestem w takim szpitalu. Nawiasem mówiąc, macie tu wśród personelu wiele Ziemianek?

Jeśli pytasz o Ziemianki w rodzaju Murchison, to odpowiedź brzmi nie, pomyślał Conway, a powiedział:

— Chętnie przyjmiemy pańską pomoc, ale to pytanie o ludzki personel zabrzmiało dość niepokojąco, poruczniku. Czyżby cierpiał pan na utajoną ksenofobię? Źle się pan czuje w towarzystwie obcych?

— W żadnym razie — odparł zdecydowanie Brenner. — Chociaż na pewno nie ożeniłbym się z obcą — dodał po chwili.

Prilicla znowu zadrżał i zaćwierkał melodyjnie. Translator niemal natychmiast przełożył jego słowa:

— Sądząc po nagłym przypływie miłej emocjonalnej aury, co nie wydaje się uzasadnione ani sytuacją, ani treścią rozmowy, ktoś pozwolił sobie na to, co Ziemianie nazywają żartem.

Na poziomie sto trzecim Prilicla odłączył od grupy, która nadzorowała przenoszenie do hangaru wielkiej ptakopodobnej istoty. Gdy Conway patrzył na częściowo złożone sztywne skrzydła i wyciągniętą szyję, przypomniał sobie zdjęcia dawnych wahadłowców. Jego myśli zaczęły dryfować ku tak odległym obszarom, że w pewnej chwili musiał sobie na nowo wbić do głowy, iż ptaki nie latają w przestrzeni kosmicznej.

Wstępnie unieruchomiwszy pacjenta sztucznym ciążeniem o wartości jeden G, całe trzy godziny pobierali kolejne próbki i robili prześwietlenia. Opóźnienie spowodowała Murchison, która się uparła, że powinni to robić w próżni, musieli zatem pracować w skafandrach. Patolog obawiała się, że powietrze mogłoby spowodować szybki rozkład ciała.

Niemniej z każdą minutą wiedzieli coraz więcej, a przenośny zestaw łączności ciągle przekazywał nowe wyniki testów prowadzonych na patologii. Wszystko to tak pochłonęło Conwaya, że dopiero pisk komunikatora przywołał go do rzeczywistości. Na ekranie płonęło oburzeniem oblicze O’Mary.

— Conway, dawno już miał pan być u mnie — warknął naczelny psycholog. — Mówił pan, że już wychodzi.

— Przepraszam, sir. Wstępna obdukcja zajęła więcej czasu, niż oczekiwaliśmy, a chciałem się zjawić u pana z konkretami w ręku.

Zaszumiało z cicha, gdy O’Mara wypuścił powietrze przez nos. Jego twarz była czerwona niczym wyszlifowany wiatrami porfir, spojrzenie miał jednak skupione i tak przenikliwie, że ktoś mógłby go wziąć za urodzonego telepatę.

Naczelny psycholog Szpitala był odpowiedzialny za kondycję umysłową personelu, który liczył kilka tysięcy istot ponad sześćdziesięciu gatunków. Chociaż w Korpusie nie stał zbyt wysoko w hierarchii dowódczej, w Szpitalu trudno byłoby określić, gdzie się kończy jego władza. Dla niego wszyscy byli pacjentami, a w zakres obowiązków wchodziło dobieranie odpowiedniego lekarza do konkretnego chorego.

Nawet panująca tutaj tolerancja i wzajemny szacunek nie eliminowały wszystkich zagrożeń wynikających z ignorancji czy niezrozumienia, nie chroniły też do końca przed skutkami utajonych uprzedzeń rasowych mogących upośledzić zdolności zawodowe, równowagę emocjonalną albo jedno i drugie. Ziemski lekarz, który by się bał pająków, zapewne nie zdołałby skorzystać ze wszystkich swych profesjonalnych umiejętności, by pomóc pobratymcowi Prilicli. Gdyby zaś małemu empacie przyszło leczyć cierpiącego na arachnofobię Ziemianina…

O’Mara poświęcał wiele czasu na wykrywanie i zażegnywanie podobnych problemów, w wyniku czego podległy mu personel mógł się skupić na samym leczeniu. Naczelny psycholog twierdził jednak, że do problemów tego rodzaju dochodzi bardzo rzadko, gdyż wszyscy, niezależnie od rasy, panicznie boją się go rozdrażnić.

— Doktorze Conway, przyznaję, że to niezwykły przypadek. Niezwykły nawet dla nas. Ale coś chyba zdołał pan już ustalić? — spytał uszczypliwym tonem O’Mara. — Czy ta istota jest żywa? Jest chora czy ranna? Czy jest albo była inteligentna? A może marnuje pan tylko czas na badanie przerośniętego mrożonego indyka?

Mimo intencji naczelnego psychologa Conway postanowił nie uznawać jego pytań za retoryczne i odpowiedział:

— Pacjent żyje, chociaż ledwo ledwo. Wszystko wskazuje zarówno na chorobę, której istoty jeszcze nie znamy, jak i na rozległe obrażenia. Znaleźliśmy ranę spowodowaną przez drobny nie zidentyfikowany obiekt albo zwartą wiązkę promieniowania cieplnego. Cokolwiek to było, przeszyło tę istotę od podstawy karku do górnej części klatki piersiowej. Obie rany, wlotowa i wylotowa, pokryte są jakąś czarną substancją, ale nie potrafimy powiedzieć, czy to opatrunek, czy coś, co samorzutnie w nich wyrosło. Inteligencji nie można wykluczyć, wskazywałyby na nią rozmiary mózgoczaszki, niemniej funkcje mózgowe niemal zupełnie ustały i nie sposób wykryć jakichkolwiek emocji. Chwytne wyrostki, po których specjalizacji moglibyśmy ocenić, czy mamy do czynienia ze stworzeniem rozumnym, zostały usunięte. Ale nie przez nas…

— Rozumiem — odezwał się O’Mara po chwili milczenia. — Jeszcze jeden z tych pozornie prostych przypadków. Bez wątpienia zaraz zażąda pan ode mnie pozornie prostej pomocy. Co będzie potrzebne? Specjalna izolatka? Hipnozapisy? Informacje o planecie pochodzenia pacjenta?

Conway pokręcił głową.

— Nie przypuszczam, aby miał pan hipnotaśmy tego gatunku. Wszystkie znane nam uskrzydlone stworzenia żyją na planetach o niewielkim ciążeniu, a to tutaj ma mięśnie tak rozwinięte, jakby naturalne dla niego były cztery G. Hangar, w którym je trzymamy, jest całkiem odpowiedni, chociaż będziemy musieli uważać, żeby nie doszło do skażenia chlorem z sekcji powyżej. Śluzy w takich pomieszczeniach nie są tak dobrze dostosowane do intensywnego ruchu jak przy zwykłych przejściach…

— Doprawdy? Nie wiedziałem.

— Przepraszam. Ja tylko głośno myślę… Trochę na użytek porucznika Brennera, który pierwszy raz jest w naszym domu wariatów. Jeśli chodzi o informacje o macierzystym świecie pacjenta, byłoby dobrze, gdyby skontaktował się pan z pułkownikiem Skemptonem i poprosił go, żeby ponownie skierował Torrance’a w rejon, w którym znaleźli pacjenta. Niechby spenetrowali dwa najbliższe układy w poszukiwaniu istot o podobnej fizjologii.

— Innymi słowy, ma pan poważny problem medyczny i uważa, że najlepiej będzie poszukać lekarza, który dotąd zajmował się pańskim pacjentem? — spytał chłodno O’Mara.

Conway uśmiechnął się.

— Nie trzeba pełnego kontaktu, starczy mi ogólny raport, próbki atmosfery, miejscowych zwierząt i roślin. O ile Torrance zdoła pobrać materiały do badań, oczywiście…

O’Mara wydał jakiś dziwny odgłos i zerwał połączenie. Conway, który zrobił już praktycznie wszystko, co można było zrobić bez dodatkowych informacji, poczuł nagle, że jest bardzo głodny.

Загрузка...