CZĘŚĆ DRUGA ZARAZA

Starszy lekarz Conway poprawił się na krześle zaprojektowanym dla sześcionogich egzoszkieletowych Melfian, ale nie odczuł znaczącej poprawy. Wciąż było mu niewygodnie.

— Po dwunastu latach zdobywania medycznego i chirurgicznego doświadczenia w największym wielośrodowiskowym szpitalu Federacji oczekiwałbym bardziej prestiżowego przydziału niż… kierowca sanitarki! — powiedział rozżalony.

Żadna z czterech osób zaproszonych wraz z nim do gabinetu naczelnego psychologa O’Mary nie paliła się do odpowiedzi. Doktor Prilicla przylgnął cicho do sufitu, gdzie zwykle się wdrapywał, gdy przychodziło mu przebywać z istotami masywniejszymi i silniejszymi niż on sam. Siedzący obok pięknej pani patolog Murchison Illensańczyk i srebrnofutra, przypominająca gąsienicę kelgiańska siostra przełożona o imieniu Naydrad też milczeli. Ciszę przerwał dopiero major Fletcher, któremu jako gościowi Szpitala przypadło jedyne przeznaczone dla ludzi krzesło.

— Nie pozwolę panu pilotować, doktorze — powiedział całkiem poważnie.

Było oczywiste, że majorowi jeszcze nie przeszła duma ze lśniących nowością oznak dowódcy statku zdobiących jego mundur Kontrolera i bardzo troszczy się o stan jednostki, którą ma niebawem objąć. Conway czuł kiedyś to samo, gdy dostał pierwszy kieszonkowy skaner.

— Więc nawet nie dadzą ci poprowadzić — zaśmiała się Murchison.

Naydrad włączyła się do rozmowy, wydając serię jękliwych gwizdów, które translator przetłumaczył jako:

— Chyba pan nie sądził, doktorze, że w naszym szpitalu znajdzie się ktoś zdolny do logicznego myślenia?

Conway nie odpowiedział. Zastanawiał się nad krążącą od wielu dni po Szpitalu pogłoską, że pewien starszy lekarz, a ściślej on sam, ma zostać na stałe oddelegowany do pracy na statku szpitalnym.

Uczepiony sufitu Prilicla zadrżał gwałtownie w odpowiedzi na jego wzbierające wzburzenie, Conway spróbował zatem wziąć się w garść i opanować emocje.

— Nie ma co przesądzać sprawy, przyjacielu Conway — powiedział pająkowaty empata. Jego melodyjne ćwierkania niemal zagłuszały beznamiętny głos translatora. — Nie zostaliśmy jeszcze oficjalnie poinformowani o tej decyzji, ale kiedy to się stanie, może się okazać, że będziesz mile zaskoczony.

Conway świetnie wiedział, że Prilicla potrafi bez najmniejszych oporów skłamać, jeśli tylko jest nadzieja, że tym sposobem poprawi atmosferę w swoim otoczeniu. Jednak tym razem wszystko wskazywało na to, że efekt będzie krótkotrwały i później atmosfera zrobi się jeszcze gorsza.

— Dlaczego tak uważasz? — spytał Conway empatę. — Mówisz, że coś „może się okazać”, jakbyś był prawie tego pewien. Czyżbyś wiedział coś, o czym ja nie wiem?

— Zgadza się, przyjacielu Conway — potwierdził Cinrussańczyk. — Kilka minut temu wyczułem wchodzące do sekretariatu źródło silnych emocji. Myślę, że to sam naczelny psycholog. Oprócz zwykłego dlań zdecydowania i poczucia władzy przejawia również lekki niepokój, ale bez śladu zażenowania zwykłego w sytuacji, gdy ma się przekazać komuś niemiłe wiadomości. Obecnie O’Mara rozmawia ze swoim asystentem, który również nie nastawia się duchowo na zrobienie komukolwiek przykrości.

— Dziękuję, doktorze — powiedział Conway z uśmiechem. — Już mi lepiej.

— Wiem — odparł Prilicla.

— A ja myślę, że taka rozmowa o odczuciach O’Mary kłóci się z naszą etyką zawodową — powiedziała Naydrad. — Czyjeś emocje to prywatna sprawa i nie powinno się o nich mówić w tak szerokim gronie.

— Ale czy wzięłaś pod uwagę, przyjaciółko Naydrad, że nie rozmawiamy o odczuciach pacjenta? — spytał Prilicla, starając się ogródkami przekazać, że jego zdaniem Kelgianka nie ma racji. — Osobą, której położenie najbardziej przypomina tu położenie pacjenta, jest nie kto inny jak doktor Conway. Niepokoi się o swoją przyszłość i informacja o tym, co być może zamyśla ktoś, od kogo ta przyszłość zależy i kto na pewno nie jest pacjentem, może mu dodać ducha…

Sierść Naydrad zaczęła się marszczyć w sposób zwiastujący, że siostra zamierza coś powiedzieć, ale wejście owej osoby, która na pewno nie była pacjentem, położyło kres debacie o etyce.

O’Mara po kolei skinął głową wszystkim zebranym i usiadł w swoim, jak najbardziej ludzkim fotelu. Zaczął całkiem niewinnie:

— Zanim wam powiem, po co zaprosiłem dzisiaj majora Fletchera, i zapoznam z waszym nowym przydziałem, o którym niewątpliwie sporo już wiecie, muszę wspomnieć o niemedyczym tle całej sprawy. Może to być niełatwe, gdyż nie wiem, jaką jeszcze macie wiedzę poza tą związaną z waszymi specjalnościami. Gdyby się okazało, że poruszam sprawy zbyt trywialne, puszczajcie je mimo uszu, aż dojdę do tego, co będzie dla was nowe.

— Słuchamy pana pilnie, przyjacielu O’Mara — powiedział Prilicla, jak to on.

— Przynajmniej na razie — dodała Naydrad, jak to ona.

— Siostro Naydrad! — wybuchnął major Fletcher, czerwieniejąc na twarzy. — Proszę nie zapominać o szacunku należnym starszemu oficerowi. Uprzedzam, że nie będę tolerował podobnych zachowań na moim statku, podobnie jak nie…

O’Mara uniósł dłoń.

— Nikt mnie tu nie obraził, majorze. Pan też nie powinien czuć się urażony. Dotychczas nie miał pan bliższych kontaktów z obcymi, jest pan zatem usprawiedliwiony. Sądzę też, że zmieni pan swe podejście, poznawszy tok myślenia i szczególne zachowania istot, z którymi przyjdzie panu pracować.

Siostra przełożona Naydrad jest Kelgianką — ciągnął naczelny psycholog — istotą przypominającą nam gąsienicę, a jej najbardziej charakterystyczną zewnętrzną cechę stanowi porastające całe ciało srebrzyste futro, które jak pan na pewno zauważył, jest w ciągłym ruchu — wyjaśniał O’Mara uprzejmym i tym samym niezwykłym jak na niego tonem. — Całkiem, jakby wiatr je czesał. Te poruszenia są mimowolne i wiążą się ze stanem emocjonalnym Kelgian. Dokładny mechanizm tego zjawiska nie jest znany nawet im, jednak przyjmuje się powszechnie, że poruszenia sierści zastępują tym istotom zdolność takiego modulowania tonu wypowiedzi, jaka jest właściwa naszej mowie. W ten sposób Kelgianie przekazują sobie emocjonalny podtekst wypowiedzi. Zawsze zatem mówią dokładnie to, co myślą, przynajmniej w odniesieniu do innych Kelgian. Nie potrafią inaczej. O ile doktor Prilicla jest zdolny w pewnych sytuacjach tak przykroić prawdę, żeby usunąć z niej niemiłe treści, siostra przełożona Naydrad niezmiennie będzie do bólu szczera, i to niezależnie od rangi czy odczuć tego, z kim rozmawia. Przywyknie pan, majorze. Jednak nie po to was wezwałem, aby wam dać wykład o Kelgianach. Najpierw muszę przypomnieć kilka faktów dotyczących Federacji Galaktycznej…

Na ekranie za jego plecami pojawił się nagle trójwymiarowy obraz podwójnej spirali Galaktyki z zaznaczonymi największymi skupiskami gwiezdnymi. Obok widać było skraj sąsiedniej galaktyki, umieszczonej znacznie bliżej, niż nakazywałaby przyjęta skala. Ujrzeli, jak w brzegowym rejonie Galaktyki zaczęły się pojawiać krótkie żółte linie łączące Ziemię i wczesne ziemskie kolonie oraz układy Orligii i Nidii, dwóch pierwszych poznanych obcych cywilizacji. Kolejna wiązka linii opisała światy zamieszkane albo poznane przez Tralthańczyków.

Wszystko przebiegało bardzo szybko, chociaż w rzeczywistości musiało minąć kilka dziesięcioleci, zanim Orligianie, Nidiańczycy, Tralthańczycy i Ziemianie zaczęli nawiązywać prawdziwą współpracę. W tamtych czasach wszyscy byli dość podejrzliwi i parę razy mało brakowało, aby doszło do wojny.

Siatka żółtych linii coraz bardziej gęstniała, ukazując, jak zaczęto nawiązywać kontakty, z czasem również handlowe, z zaawansowanymi i okrzepłymi kulturami Kelgian, Illensańczyków, Hudlarian i Melfian. Nie był to obraz przejrzysty ani uporządkowany. Niekiedy linie nurkowały do centrum Galaktyki, po czym zawijały się ku krawędzi, przeplatały się nad galaktycznymi biegunami, wypuszczały się nawet w przestrzeń międzygalaktyczną ku światom Ianów, chociaż w tym akurat wypadku to Ianowie pierwsi nawiązali kontakt. Gdy połączyły już wszystkie światy Federacji, wszystkie planety, o których wiedziano, że zamieszkują je istoty rozumne, które wytworzyły technologicznie albo inaczej rozwinięte cywilizacje, powstała z tego plątanina przypominająca coś pośredniego między łańcuchem DNA a krzakiem jeżyny.

— Dotychczas członkowie Federacji spenetrowali tylko drobny fragment Galaktyki i jesteśmy obecnie w sytuacji kogoś, kto ma przyjaciół w odległych krajach, ale nie wie, kto mieszka przy sąsiedniej ulicy — ciągnął O’Mara. — Oczywiście przyczyną jest to, że podróżnicy spotykają się częściej niż ci, którzy nigdy nie wychodzą z domu. Łatwiej też podróżnikom wymieniać adresy i umawiać się na regularne wizyty.

W normalnych warunkach, gdy znane były dokładne współrzędne, nadprzestrzenna podróż na drugi koniec Galaktyki nie różniła się technicznie niczym od podróży do sąsiedniego układu gwiezdnego. Tyle że dla ustalenia współrzędnych należało najpierw znaleźć te zamieszkane światy, które chciałoby się odwiedzić, a to nie była sprawa łatwa.

Wprawdzie bez przerwy prowadzono badania mające wypełnić niektóre białe plamy na mapach Galaktyki, ale przebiegały one bardzo powoli i nie przynosiły specjalnych sukcesów. Po pierwsze, gwiazdy z planetami były zjawiskiem bardzo rzadkim. Jeszcze rzadziej zdarzało się, aby na którejś z tych planet rozwinęło się życie. Gdy więc podczas poszukiwań trafiano na życie inteligentne, wszystkie światy Federacji ogarniała radość tak wielka, że nikt nie myślał już nawet o zagrożeniach ze strony nowo odkrytych istot dla Pax Galactica. Zaraz potem wysyłano specjalistów Korpusu, aby podjęli mrówcze i niebezpieczne dzieło przygotowania gruntu pod kontakt.

Ekipy kontaktowe stanowiły elitę Korpusu Kontroli. W skali całej organizacji nie było ich wiele, ale nikt nie mógł się z nimi równać w znajomości filozofii, psychologii i metod komunikowania się obcych. Niezależnie od rozwoju tych służb wszyscy ich członkowie byli wiecznie przepracowani.

— Przez ostatnie dwadzieścia lat trzykrotnie nawiązaliśmy kontakt z nie znanymi nam dotąd istotami i za każdym razem owe istoty wyraziły chęć przystąpienia do Federacji — ciągnął O’Mara. — Nie będę zanudzał was szczegółami dotyczącymi liczby użytych w operacjach jednostek, zaangażowanego personelu czy wykorzystanych środków ani szokować was kosztami całości. Wspomnę tylko, że w tym samym czasie, gdy Korpus osiągnął sukcesy w trzech operacjach, nasz Szpital, który wtedy właśnie zaczął przyjmować pacjentów, bardzo się przyczynił do skłonienia aż siedmiu nowych ras, aby stały się członkami Federacji. Udało się to osiągnąć nie dzięki powolnemu i cierpliwemu budowaniu porozumienia aż do etapu pozwalającego na swobodny przepływ idei, ale udzielaniu medycznej pomocy chorym obcym.

Naczelny psycholog spojrzał po kolei na wszystkich rozmówców i bez pomocy Prilicli poznał, że przykuł ich uwagę. Podjął zatem wątek:

— Upraszczam to oczywiście, bo przecież lecząc obcych, trafiacie na wiele rozmaitych problemów, korzystacie też z pomocy specjalistów Korpusu utrzymujących główny translator Szpitala, drugi największy komputer w znanym nam wszechświecie. Sam Korpus też uratował wiele istot. Jednak nie można zaprzeczyć, że to właśnie wy, lekarze, daliście obcym najlepszy dowód dobrej woli Federacji i wyraziliście czynem to, co w innym razie trzeba by długo i pracowicie przekładać na słowa. Stąd właśnie postanowiono zmienić nieco zasady nawiązywania pierwszego kontaktu…

Ponieważ jedynym sposobem na odbywanie dalekich podróży były skoki nadprzestrzenne, również wysyłanie sygnałów pomocy mogło odbywać się tylko tą drogą. Emitowana w normalnej przestrzeni wąska wiązka radiowa była zbyt mocno zakłócana i tłumiona przez gwiazdy, poza tym jej wysłanie na tak ogromne odległości wymagało gigantycznej mocy, przekraczającej możliwości przeciętnej jednostki. Szczególnie jeśli statek miał awarię. Inaczej działał zasilany energią atomową automatyczny moduł alarmowy, który wysyłał nadprzestrzenny krzyk o ratunek na wszystkich używanych częstotliwościach jednocześnie. Zamontowany w wystrzeliwanej boi sygnałowej działał od kilku minut do kilku godzin, po czym milkł, wyczerpawszy źródło zasilania, ale przekazywał gdzie trzeba pozycję uszkodzonej jednostki.

Wszystkie statki Federacji musiały przed rejsem przedstawiać plan lotu, manifest pokładowy oraz listę pasażerów i załogi, taki sygnał wystarczał więc zwykle dla wcześniejszego ustalenia, jakim dokładnie istotom przyjdzie nieść pomoc. Wtedy szpital albo macierzysta planeta statku wysyłały ambulans z właściwym wyposażeniem i stosowną obsadą. Zdarzało się jednak, i to o wiele częściej, niż powszechnie sądzono, że pomocy wzywały załogi statków obcych, którzy nie byli jeszcze znani Federacji. Wówczas ratownicy musieli działać na ślepo.

W takich razach pomocy udawało się udzielić jedynie wówczas, gdy jednostka ratownicza mogła wziąć uszkodzony statek na hol i doprowadzić go do Szpitala albo też udawało się stworzyć na jej pokładzie odpowiednie warunki dla poszkodowanych. Jednakże właściwej pomocy medycznej można im było udzielić dopiero w Szpitalu. Tak więc wiele istot, chociaż w większości bardzo inteligentnych i należących do rozwiniętych cywilizacji, umierało na miejscu wypadku albo w czasie transportu i w Szpitalu trafiało już tylko na stoły sekcyjne. Długo się zastanawiano, jak temu zaradzić, i chyba wreszcie znaleziono rozwiązanie…

Postanowiono stworzyć jeden, specjalny statek z takim wyposażeniem i personelem, aby mógł udzielać pomocy właśnie w tych przypadkach, gdy nie udało się ustalić, kto wysłał sygnał.

— Jeśli tylko mamy wybór, wolimy nawiązywać kontakt z gatunkami, które znają już podróże kosmiczne — stwierdził O’Mara. — W przeciwnym razie rodzą się zwykle problemy. Nigdy nie wiem do końca, czy inteligentna, ale przykuta do swojej planety rasa nie ucierpi przy spotkaniu ze spadającymi nagle z nieba wysłannikami Federacji. Nie chcemy przecież znacząco zakłócać niczyjego rozwoju…

— Ale przecież statki obcych mogą nie mieć modułów alarmowych — wtrąciła się Naydrad. — Co wtedy?

— Jeśli jakaś rasa zapuszcza się w nadprzestrzeń, lekceważąc zwykłe środki ostrożności, to chyba nie ma co nad nią płakać — stwierdził psycholog.

— Rozumiem — powiedziała Kelgianka.

O’Mara pokiwał głową i wrócił do tematu.

— Teraz wiecie, dlaczego cztery osoby, z których każda jest specjalistą w swojej dziedzinie, zostały „zdegradowane” do roli personelu pokładowego. — Stuknął w jakiś przycisk na blacie biurka i na ekranie pojawił się szczegółowy przekrój statku. — Jak jednak widzicie, chodzi o personel na bardzo szczególnym statku. Kapitanie Fletcher, oddaję panu głos.

Conway zauważył, że po raz pierwszy O’Mara nazwał Fletchera zgodnie z jego nową funkcją, miast tytułować go majorem, który to stopień nowo przybyły nosił w Korpusie. Zapewne psycholog chciał w ten sposób przypomnieć wszystkim, że niezależnie od osobistych sympatii albo antypatii, Fletcher będzie odtąd ich przyłożonym.

Kapitan zaczął z dumą wyliczać osiągi, wymiary i możliwości nowego statku. Całkiem jakby chwalił się własnym dzieckiem. Conway słuchał go jednak tylko jednym uchem.

Widoczna na ekranie sylwetka była znajoma. Conway widział już ten statek w dokach Korpusu — wielką białą strzałę o sylwetce nieco zniekształconej przez gąszcz czujników i luków inspekcyjnych. Wkoło zwykle kręciła się cała masa drobnych jednostek w typowym szarooliwkowym malowaniu Korpusu. Statek musiał być dostosowanym do innych zadań lekkim krążownikiem Federacji, największą we flocie jednostką o własnościach aerodynamicznych pozwalających na swobodny lot w atmosferze. Na lśniącym kadłubie i deltoidalnych skrzydłach widniał czerwony krzyż, wyglądające zza chmury słońce, żółty liść i wiele innych symboli, które w różnych kulturach oznaczały to samo: niesioną bezinteresownie pomoc.

— Załoga będzie się składać wyłącznie z przedstawicieli typu fizjologicznego DBDG — mówił kapitan Fletcher. — W praktyce będzie to oznaczać, że podobnie jak w większości jednostek Korpusu Kontroli, tak i na tej służyć będą tylko Ziemianie albo ludzie z zasiedlonych przez nich planet. Jednak sam statek jest budowy tralthańskiej, ma wszystkie zalety ich konstrukcji. Nazwaliśmy go Rhabwar na cześć jednej z wielkich postaci tralthańskiej medycyny. Aby go dostosować do potrzeb rozmaitych pacjentów i pozaziemskiego personelu, został wyposażony w regulowane generatory sztucznego ciążenia. Możemy też uzyskiwać w jego pomieszczeniach różne ciśnienie powietrza i rozmaity skład mieszanek atmosferycznych. Wszyscy ciepłokrwiści tlenodyszni znajdą tam odpowiednie dla siebie pożywienie, wyposażenie i wszelkie udogodnienia. Ani Kelgianie, ani Cinrussańczycy nie będą mieli żadnych problemów z adaptacją — stwierdził i spojrzał znacząco na Naydrad i Priliclę.

— Jedyną nie wyspecjalizowaną sekcją statku będzie izba przyjęć i przyległe doń izolatki — ciągnął Fletcher. — Są dość obszerne, żeby pomieścić nawet wyrośniętego Chalderescolanina. Sterowniki generatorów sztucznego ciążenia pozwalają skokowo zmieniać ich moc o pół G od zera do pięciu G. Instalacja może dostarczyć dowolną mieszankę oddechową, czy to gazową, czy płynną. Wyposażenie obejmuje także fizyczne i energetyczne obejmy oraz pasy pozwalające unieruchomić szamoczących się w malignie, agresywnych albo ciężko poszkodowanych pacjentów, którym trzeba udzielić szybkiej pomocy. Cały przedział będzie pod wyłącznym kierownictwem personelu medycznego odpowiedzialnego za przygotowanie środowiska dla przybywających pacjentów oraz ich leczenie. Muszę zaznaczyć — kapitan znacząco podniósł głos — że samo poszukiwanie pacjentów, ratowanie ich i dowodzenie statkiem będzie moim zadaniem. Wydobywanie poszkodowanego obcego z wraku jednostki nieznanego typu to niełatwe zadanie. Można przypadkowo uruchomić mechanizmy, które okażą się niebezpieczne i spowodują obrażenia albo i śmierć ratowników. Nierzadko trzeba się borykać z toksyczną albo łatwopalną atmosferą, promieniowaniem. Problemem bywa nawet samo znalezienie wejścia czy wydobycie rannego bez przyczyniania mu cierpień albo kolejnych obrażeń…

Fletcher zawahał się i rozejrzał wkoło. Prilicla drżał coraz silniej, miotany niewidzialnym emocjonalnym wichrem wiejącym od Naydrad, która już niemal zjeżyła sierść. Murchison starała się zachować kamienny wyraz twarzy, ale nie wychodziło jej to za dobrze. Conway też nie wyglądał na pokerzystę.

O’Mara pokręcił powoli głową i powiedział:

— Kapitanie, muszę zauważyć, że nie dość, że upomniał pan nasz personel medyczny, aby zajmował się wyłącznie swoją robotą, co byłoby jeszcze wybaczalne, to na domiar złego próbował im wytłumaczyć, na czym ta robota polega. Obecny tu starszy lekarz Conway ma nie tylko olbrzymie doświadczenie w leczeniu obcych pacjentów, ale brał też udział w wielu operacjach ratunkowych po katastrofach rozmaitych jednostek. To samo dotyczy pani patolog Murchison, doktora Prilicli oraz siostry przełożonej Naydrad. Od sześciu lat specjalizują się w podobnych przypadkach. Projekt statku szpitalnego wymaga ich bliskiej współpracy, jednak przypuszczam, że uzyska pan ją niezależnie od tego, czy pan o nią poprosi, czy nie. — Spojrzał na Conwaya i dodał uszczypliwie: — Doktorze, wybrałem pana właśnie ze względu na pańską umiejętność pracy z obcymi, zarówno kolegami po fachu, jak i pacjentami. Myślę, że szybko znajdzie pan też wspólny język z dowódcą statku, który jest bez wątpienia…

Nagle na biurku zapaliło się światełko i rozległ się głos asystenta O’Mary:

— Sir, przyszedł Diagnostyk Thornnastor.

— Za trzy minuty — odparł O’Mara, nie spuszczając oczu z Conwaya. — Będę się streszczał. W normalnych okolicznościach nie dałbym żadnemu z was szansy odrzucenia przydziału, ale ta misja będzie dla Rhabwara raczej rejsem próbnym niż wyprawą wymagającą wszystkich waszych umiejętności. Otrzymaliśmy sygnał alarmowy od jednostki zwiadowczej Tenelphi, która obsadzona jest wyłącznie przez Ziemian, nie będzie zatem nawet problemów z komunikacją. Chodzi zatem o prostą operację poszukiwawczo-ratowniczą, podczas której tryb postępowania z pacjentami i ewentualnie popełnione przy tym błędy będą wewnętrznymi sprawami Korpusu. Wewnętrzne postępowanie dyscyplinarne Korpusu was nie obejmuje. Rhabwar będzie gotowy do startu za niecałą godzinę. Wszystkie dostępne informacje o zdarzeniu macie na taśmie. Zapoznacie się z nimi na pokładzie. I to wszystko… poza jednym. Prilicla i Naydrad nie muszą lecieć. Nie są niezbędni przy leczeniu obrażeń zewnętrznych i skutków dekompresji istot klasy DBDG. W tej wyprawie nie będzie ciekawych obcych przypadków…

Przerwał, gdyż Prilicla zadrżał, a sierść Naydrad zafalowała gwałtownie.

— Jeśli oczekuje się ode mnie, że zostanę w Szpitalu, oczywiście posłucham — powiedział pająkowaty. — Jeśli jednak mam wybór, wolałbym polecieć z moimi…

— Dla nas Ziemianie to zawsze bardzo interesujące przypadki — oznajmiła wprost Naydrad.

O’Mara westchnął.

— Chyba powinienem się tego spodziewać. Dobrze, możecie lecieć wszyscy. Wychodząc, poproście do mnie Thornnastora.

Na korytarzu Conway przystanął na chwilę, aby zastanowić się nad najszybszą, chociaż niekoniecznie najwygodniejszą drogą do węzła cumowniczego na siedemdziesiątym trzecim poziomie, gdzie czekał na nich nowy statek. Potem ruszył szybkim krokiem. Prilicla podążył za nim po suficie, Naydrad po podłodze. Murchison zamykała pochód w towarzystwie kapitana, który najwyraźniej bał się stracić swoją ekipę medyczną z oczu. Na pewno błyskawicznie zgubiłby się w Szpitalu.

Opaska starszego lekarza na ramieniu Conwaya torowała mu drogę wśród pielęgniarek i młodszych stażem lekarzy, wciąż jednak natykali się na dostojnych i najczęściej nieobecnych duchem Diagnostyków, którzy sunęli na oślep przed siebie i na nikogo nie zwracali uwagi. Trafiali się też stażyści należący do masywniejszych gatunków, jak noszący oznaczenie fizjologiczne FGLI Tralthańczycy — ciepłokrwiści tlenodyszni wyglądający jak sześcionogie, nisko zawieszone słonie. Przemieszczali się korytarzami z impetem i wdziękiem pojazdów opancerzonych. W innym miejscu wymusiły na nich pierwszeństwo dwie krabowate istoty z planety Melf. Nie wadziło im, że Conway przewyższa ich w hierarchii Szpitala aż o trzy stopnie. Starszy lekarz miał jednak dość rozumu, żeby nie protestować, także wówczas, gdy musiał zejść z drogi stażyście klasy TLTU, który oddychał przegrzaną parą i poruszał się po tej części Szpitala w przypominającym zbroję kombinezonie, syczącym, jakby zaraz miał zacząć przeciekać.

Przy następnej śluzie węzłowej nałożyli lekkie skafandry ochronne i zapuścili się w żółtawą mgłę świata chlorodysznych Illensańczyków. Korytarze były tu pełne obciągniętych błoniastą skórą szkieletowatych tubylców i dla odmiany wszyscy tlenodyszni, jak Tralthańczycy, Kelgianie czy Ziemianie, musieli się poruszać w stosownych strojach, a niekiedy nawet pojazdach. Kolejny odcinek drogi prowadził przez obszerne zbiorniki trzydziestostopowych skrzelodysznych Chalderescolan. Niczym pancerne, wyposażone w szereg macek krokodyle pływali w ciepłych, zielonkawych wodach. Środowisko pozwalało na użycie tych samych skafandrów co w sekcji chlorodysznych, ale chociaż panował tu mniejszy ruch, konieczność przepłynięcia całego dystansu sprawiła, że przebycie zbiorników zabrało zespołowi Conwaya tyle samo czasu. Mimo to zjawili się przy węźle cumowniczym już w trzydzieści pięć minut po wyjściu z gabinetu O’Mary. Tyle że wszyscy ociekali wodą.

Ledwo weszli na pokład Rhabwara, personel pokładowy zaraz zatrzasnął za nimi właz. Kapitan pospieszył szybem bezgrawitacyjnym na mostek, a zespół medyczny skierował się zwykłymi przejściami do przedziału medycznego na śródokręciu. Tam spędzili kilka minut na dostosowaniu do ludzkich potrzeb uniwersalnego wyposażenia mogącego służyć leczeniu i rehabilitacji aż sześćdziesięciu z górą inteligentnych gatunków Federacji. Na razie miało ono posłużyć za normalne łóżka, awaryjnie zaś za układy podtrzymywania życia w razie jakiegoś wypadku i/lub dekompresji zwykłych DBDG typu ziemskiego.

Wprawdzie rozbitkowie mieli tym razem pozostać na pokładzie statku góra kilka godzin, a nie wiele dni, ta pierwsza, udzielona na samym początku pomoc mogła zadecydować o ich przeżyciu i szansach dotarcia na dalsze leczenie do szpitala. Nawet w Szpitalu Sektora Dwunastego nie udałoby się wskrzesić tych, którzy zmarli w drodze… Conway zastanowił się, czy może się jeszcze jakoś przygotować na przyjęcie pacjentów, o których stanie ani liczbie nie miał na razie pojęcia.

Musiał myśleć o tym głośno, gdyż Naydrad powiedziała nagle:

— Zakładając, że wszyscy członkowie załogi statku zwiadowczego odnieśli obrażenia i że mogą je także odnieść dwie osoby z ekipy ratunkowej, przygotowaliśmy dwanaście łóżek. Ostatnie jest mało prawdopodobne, ale musimy się z tym liczyć. Osiem łóżek nadaje się dla pacjentów z wielokrotnymi złamaniami, a cztery, z modułami podtrzymania pracy serca oraz funkcji oddechowych, dla ofiar z urazami mózgoczaszki, szczęki oraz mózgu. Zadbaliśmy o samoprzylegające łubki, pasy zabezpieczające i środki przeciwbólowe dla DBDG. Kiedy będziemy mogli sprawdzić, co jest na taśmie od O’Mary?

— Mam nadzieję, że niebawem — odparł Conway. — Brak mi empatycznych zdolności Prilicli, ale jestem dziwnie pewien, że nasz kapitan nie byłby zachwycony, gdybyśmy zaczęli omawiać szczegóły zadania bez niego.

— Zgadza się, przyjacielu Conway — powiedział pająkowaty. — Nadmienię jednak, że połączenie umiejętnej obserwacji, dedukcji oraz gotowości do korzystania z doświadczenia niejednokrotnie pozwala nawet nieempatycznym istotom trafnie rozpoznawać albo i przewidywać cudze reakcje emocjonalne.

— Oczywiście — mruknęła Naydrad. — Na razie jednak, jeśli nikt nie ma już niczego ważnego do powiedzenia, pójdę spać.

— A ja poszukam iluminatora — zapowiedziała Murchison. — I przysunę do niego moją nie tak całkiem nieatrakcyjną twarz, żeby sobie popatrzeć. Już ze trzy lata nie opuszczałam Szpitala…

Gdy kelgiańska pielęgniarka zwinęła się na jednym z łóżek w futrzany znak zapytania, Murchison, Prilicla i Conway podeszli do iluminatora, w którym na razie nie było widać nic poza gładką płaszczyzną metalu i skróconym przez perspektywiczne ujęcie cylindrem jednego z napędzanych hydraulicznie węzłów cumowniczych. Niebawem jednak poczuli serię słabych wstrząsów przebiegających przez kadłub i poszycie Szpitala zaczęło się od nich odsuwać, a węzeł cumowniczy jeszcze jakby się skrócił, chociaż naprawdę rozciągnął się na całą długość, wypychając statek z doku.

Im dalej byli, tym więcej szczegółów mogli dojrzeć. Przed nimi przesunęły się schowane już do wnętrza Szpitala rękawy przejść pasażerskich i ładunkowych, migające albo palące się niezmiennym blaskiem światła podejścia i oznaczeń doku, równe szeregi jaśniejących zielonożółtym światłem iluminatorów sekcji chlorodysznych. I jeszcze wielki tender z zaopatrzeniem cumujący właśnie przy sąsiednim węźle.

Nagle widok ten zaczął się przesuwać z góry na dół. To Rhabwar włączył napęd i zaczął po spirali oddalać się powoli od Szpitala. Na razie musiał opuścić rejon podejścia i odlecieć dość daleko, żeby nie wejść w paradę innemu statkowi ani nie nagrzać poszycia Szpitala płomieniem wylotowym z dysz. To ostatnie byłoby szczególnie groźne, gdyby zdarzyło się w rejonie przeznaczonym dla kruchych krystalicznych istot bytujących w superniskich temperaturach metanowego środowiska. Konstrukcja Szpitala malała w oczach, aż w końcu ujrzeli go w całości. Przez chwilę jeszcze widzieli, jak się obraca (chociaż naprawdę to ich statek poruszał się ciągle po spirali), aż został włączony silnik główny i wszystko zniknęło za rufą.

Gdy odpłynęły jasne światła Szpitala, na zewnątrz zapadła całkowita ciemność, w której po dłuższej chwili zaczęli dostrzegać drobne punkciki gwiazd. Ciszę mąciło tylko posapywanie śpiącej Kelgianki.

Nagle coś trzasnęło i zaszumiało w głośnikach pokładowych. Ktoś odchrząknął i powiedział:

— Tu mostek. Idziemy obecnie z przyspieszeniem jeden G do punktu, z którego wykonamy skok. Osiągniemy go za czterdzieści sześć minut. W tym czasie układ sztucznego ciążenia zostanie wyłączony dla przetestowania obwodów. Każdy obcy, który wymaga szczególnych warunków grawitacyjnych, jest proszony o nałożenie i uruchomienie osobistego modułu sztucznego ciążenia.

Conway zastanowił się, dlaczego kapitan nie dał maksymalnego ciągu, żeby jak najszybciej osiągnąć punkt skoku, tylko wolał wlec się z przyspieszeniem jeden G. Było oczywiste, że nie mógł dokonać skoku zbyt blisko Szpitala, gdyż powstający wówczas bąbel nadprzestrzenny, który pozwalał na podróże z szybkością przewyższającą znacznie szybkość światła, nawet przy tak niewielkich rozmiarach statku mógłby zagrozić funkcjonowaniu kosmicznej lecznicy. Wejście w nadprzestrzeń zawsze zakłócało łączność, wpływało też na pracę modułów kontrolnych, od których zależało życie i zdrowie pacjentów oraz personelu. Tak czy owak, Conwaya zastanawiało, dlaczego Fletcher się nie śpieszy, mimo że mają do wykonania misję ratunkową.

Może wolał ostrożnie manewrować nowym statkiem? A może chodziło o to, że Rhabwar nie był jeszcze w pełni ukończony?

Niepokoje Conwaya spowodowały, że Prilicla zaczął lekko dygotać i powiedział:

— Sprawdzam mój degrawitator co godzina, bo od tego zależy moje życie, ale to miło ze strony kapitana, że troszczy się o moje bezpieczeństwo. Wygląda na odpowiedzialnego oficera i osobę, której możemy ufać. Na pewno należycie zadba o statek.

— Owszem, niepokoiłem się przez chwilę — przyznał Conway, uśmiechając się na tę próbę dodania mu otuchy. — Ale skąd wiedziałeś, że chodzi o statek? Czyżbyś był również telepatą?

— Nie, przyjacielu Conway. Wyczułem twoje emocje i także zauważyłem nasz bardzo powolny start, zainteresowałem się więc, czy statek wymaga takiej ostrożności, czy też może nasz kapitan nie lubi ryzykować.

— Wielkie umysły zawsze podążają podobnymi torami i mają podobne obawy — mruknęła Murchison, odwracając się od iluminatora. — Zjadłabym konia z kopytami.

— Ja również odczuwam rosnące łaknienie — powiedział Prilicla. — Co to jest koń, przyjaciółko Murchison? Czy mój metabolizm pozwoliłby na strawienie takiego konia i jego kopyt?

— Jeść! — rzuciła obudzona nagle Naydrad.

Żadne nie musiało wspominać, że gdyby ekipa ratownicza dostarczyła z Tenelphiego licznych i ciężko poszkodowanych rannych, nikt nie miałby przez dłuższy czas chwili na jedzenie. Rozsądek zatem nakazywał poszukać czegoś już teraz, skoro była po temu sposobność. Conway pomyślał, że dzięki temu powinni też choćby na chwilę zapomnieć o swych obawach.

— Idziemy jeść — oznajmił i poprowadził swój zespół ku centralnemu szybowi łączącemu osiem z dziesięciu pokładów statku.

Rozpoczynając wspinaczkę po schodni, przypomniał sobie przekrój jednostki widziany na ekranie w gabinecie O’Mary. Na pokładzie pierwszym ulokowano centralę dowodzenia, drugi i trzeci przeznaczono na kabiny załogi i personelu medycznego. Nie były obszerne i brakło im wielu udogodnień, ale ten statek szpitalny nie miał nigdy odbywać zbyt długich rejsów. Na pokładzie czwartym była jadalnia i pomieszczenia rekreacyjne, na piątym magazyny żywnościowe i techniczne, na szóstym i siódmym odpowiednio izba przyjęć i oddział szpitalny. Pokład ósmy mieścił siłownię. Dalej wstępu broniły solidne grodzie i tarcze, a wejść tam było można jedynie w specjalnych, pancernych kombinezonach. Pokład, a właściwie już przedział dziewiąty krył generator napędu nadprzestrzennego, dziesiąty zaś zbiorniki paliwa i atomowe silniki napędu pomocniczego.

Właśnie ciąg tych ostatnich sprawiał, że Conway musiał bardzo ostrożnie stawiać stopy i mocno chwytać dłońmi kolejne szczeble schodni. Upadek przy takim przyspieszeniu błyskawicznie zmieniłyby jego status: zamiast być lekarzem, zostałby pacjentem, a gdyby miał pecha, to nawet gorzej. Trafiłby do chłodni. Murchison podzielała jego zdanie, za to Naydrad, której nie brakło kończyn, by czepiać się nimi szczebli, ciągle poruszała nastroszoną sierścią, zirytowana, że tak się wloką. Prilicla, który dzięki osobistemu degrawitatorowi nie musiał korzystać ze schodni, poleciał przodem, żeby sprawdzić, co tutaj dają na obiad.

— Wybór nie wydaje się zbyt duży, ale dania sprawiają wrażenie smaczniejszych niż to, co podają w Szpitalu — oznajmił po powrocie.

— Cóż, nie mogą być przecież gorsze… — mruknęła Naydrad.

Conway wziął się do prostej, ale zajmującej operacji na dużym steku. Gdy wszyscy pracowali już narządami gębowymi tak zapamiętale, że ani w głowie było im rozmawiać, z szybu komunikacyjnego wychynęły najpierw nogi w zielonych nogawkach, a potem ukazał się tors kogoś schodzącego z wyższego poziomu. Po chwili obok nich stanął kapitan Fletcher we własnej osobie.

— Mogę się dosiąść? — spytał służbowym tonem. — Chyba powinniśmy jak najszybciej wysłuchać materiału na temat Tenelphiego.

— Oczywiście. Proszę siadać, kapitanie — odparł Conway równie oficjalnie.

Conway wiedział, że zgodnie z niepisanym regulaminem służby dowódca jednostki Korpusu jada zwykle sam w swojej kabinie. Rhabwar był pierwszym statkiem Fletchera, a ten lot jego pierwszą misją, tymczasem kapitan już na wstępie łamał tę zasadę, siadając do obiadu z załogantami, którzy nawet nie należeli do Korpusu. Gdy wyjmował zamówione dania z podajnika, widać było, że ze wszystkich sił stara się zachowywać swobodnie i przyjacielsko. Starał się tak bardzo, że unoszący się obok blatu stołu Prilicla zaczął się mimowolnie kołysać.

Murchison uśmiechnęła się do kapitana i powiedziała:

— Doktor Prilicla podczas posiłków zwykle pozostaje w zawisie. Mawia, że w ten sposób poprawia sobie trawienie, a ponadto chłodzi wszystkim zupę.

— Jeśli mój sposób przyjmowania pokarmu uraża cię, przyjacielu Fletcher, zapewniam, że mogę też jeść, siedząc na podłodze — oznajmił nieśmiało Prilicla.

— Nie… w żadnym razie nie czuję się urażony, doktorze — odparł kapitan, zmuszając się do uśmiechu. — Raczej jestem pod wrażeniem. Ale czy nie popsuję nikomu apetytu, jeśli odtworzymy taśmę już teraz? Nie możemy z tym czekać do końca obiadu.

— Rozmowy o sprawach zawodowych też robią dobrze na trawienie — powiedział Conway możliwie profesjonalnym tonem i wsunął otrzymaną od O’Mary taśmę w szczelinę odtwarzacza. W pomieszczeniu rozległ się rzeczowy i oschły głos psychologa.

Prowadząca wstępne rozpoznanie sektora dziewiątego jednostka zwiadowcza Korpusu Tenelphi aż trzykrotnie nie podała w przewidzianych porach swojej pozycji, ponieważ jednak wiedziano, które układy statek ten ma zbadać i w jakiej kolejności, nie było powodu do wszczynania alarmu czy uznania go za zaginiony. Kłopoty z łącznością zdarzały się dość często, tak więc nie niepokojono się o statek. Dopiero uruchomienie modułu alarmowego kazało inaczej spojrzeć na sprawę.

Rejon ten był ponadprzeciętne bogaty w gwiazdy będące silnymi radioźródłami, przez co łączność nadprzestrzenna była poważnie utrudniona. Przekazy uznawane za szczególnie ważne — musiały takie być, skoro emitowano je z wielką mocą konieczną do przeniknięcia do szczególnego środowiska nadprzestrzeni — nagrywano, poddawano kompresji i powtarzano tak długo, jak długo było to konieczne i bezpieczne. Transmisji nadprzestrzennej towarzyszyła duża dawka szkodliwego promieniowania, którego nie dawało się na dłuższą metę dobrze ekranować, zwłaszcza na lekkim statku zwiadowczym. W rezultacie odbiorca musiał potem składać wiadomość z ponad pięćdziesięciu szczątkowych przekazów, żaden bowiem nie był z osobna czytelny. Zakłóceń nie dawało się wyeliminować, niemniej sam komunikat o pozycji był na tyle krótki, że nie stwarzał wielkiego niebezpieczeństwa i nie wyczerpywał źródeł energii nawet na niewielkiej jednostce.

Jednak z Tenelphiego nie odebrano takiego komunikatu, lecz jedynie obszerną wiadomość, że statek wykrył, a następnie przechwycił wielki sztuczny obiekt zmierzający ku gwieździe układu. Zderzenie było przewidziane za dwadzieścia osiem dni. Na żadnej z planet układu nie było życia, chyba że na którejś rozwinęły się bardzo rzadkie organizmy zdolne bytować w jeziorach płynnej lawy i pod małym, bardzo gorącym i starzejącym się słońcem. Należało zatem wnioskować, że statek wszedł do układu przypadkiem. We wraku wykryto nikłą emisję energii oraz pozostałości powietrza. Brak było śladów życia. Załoga Tenelphiego zamierzała wejść do wraku i zbadać go dokładniej.

Mimo słabej jakości przekazu nie ulegało wątpliwości, że oficer łączności Tenelphiego był bardzo zadowolony, że coś przerwało wreszcie monotonię zwykłej misji kartograficznej.

— Być może byli zbyt poruszeni, żeby pamiętać o podaniu pozycji, albo uznali, że starczy porównać czas nadania meldunku z ich planem lotu, a będzie oczywiste, gdzie się znajdują — ciągnął O’Mara. — Jednak to była jedyna pełna i regulaminowa wiadomość, jaką od nich odebraliśmy. Trzy dni później dotarła jeszcze jedna, jednak nie nagrana, ale raczej dyktowana wprost do mikrofonu. Mówiący za każdym razem powtarzał ją w trochę innej formie. Powiedział, że doszło do poważnej kolizji i Tenelphi traci powietrze, a załoga nie może nic na to poradzić. Dodał też coś w rodzaju ostrzeżenia. Moim zdaniem zniekształceń jego głosu nie spowodowały tylko zewnętrzne radioźródła, ale to ocenicie już sami. Dwie godziny później uwolniono boję sygnałową z modułem alarmowym. Dołączam zapis drugiego przekazu. Może wam w czymś pomoże, a może wręcz przeciwnie…

Ten drugi przekaz rzeczywiście był prawie nieczytelny. Słabsze od szeptu słowa ledwo się przebijały przez potężną burzę wyładowań statycznych. Niemniej nastawili uszu, żeby wyłowić cokolwiek z szumu. Sierść Naydrad zjeżyła się cała z napięcia, a Prilicla wyczuł naraz tyle niepokoju, że dał spokój z zawisem i przysiadł na stole.

— …nie wiemy, jak… się wydosta… załoga niezdo… zderzenia z wrakiem i… nie mogę… boi sygnało… nastawić ręcznie… środku… mam pewności… zostanie przekazany jak powinien… cholerną specjalizację…strzegam na wypadek… w zderzeniu… ciśnienie spada… i z tym też nic nie można zrobić… dodatek… jak uruchomić boję na pokładzie… ręcznie ze statku…tni ostrzegam na wypa……ice za sztywne… zagubiony i nie mam wiele czasu… jedyna szansa…wa apte… wrak jest blisko… dodatkowe zbiorniki w skafandrach… mojej specjalności… statek Tenelphi zderzył się z… załoga nie może powstrzymać ucieczki powietrza…

Nieznany człowiek mówił jeszcze przez kilka minut, jednak jego głos coraz bardziej ginął wśród szumów, aż w końcu taśma się skończyła. Na dłuższą chwilę zapadła głęboka cisza. W końcu, gdy sierść Naydrad zdążyła się uspokoić, a Prilicla wzleciał i przysiadł na suficie, odezwał się Conway.

— Wydaje mi się, że ten ktoś nie wiedział, czy aparatura cokolwiek nadaje — powiedział w zamyśleniu. — Może nie był to łącznościowiec i nie umiał obsługiwać aparatury, a może antena nadprzestrzenna została uszkodzona w zderzeniu, które musiało chyba unieruchomić resztę załogi, on zaś nie umiał im pomóc. Na dodatek ciśnienie pokładowe zaczęło spadać, a zniszczenia spowodowały, że nie dało się również wystrzelić boi sygnałowej. Musiał ręcznie nastawić mechanizm zegarowy i wypchnąć ją ze statku. Tak, skoro miał wątpliwości, czy cokolwiek rzeczywiście nadaje, i przeklinał chyba swoją wąską specjalizację, na pewno nie był łącznościowcem. Ani też kapitanem, który umie zwykle posługiwać się całym sprzętem pokładowym. Urywek „…ice za sztywne” może znaczyć „rękawice za sztywne”, aby operować w nich jakimiś przyrządami. Skoro ciśnienie na pokładzie spadało, mógł się obawiać zmienić je na cieńsze. O co chodzi z „…tni ostrzegam na wypa…” czy „…wa apte…” pojęcia nie mam, zresztą to mogły być w oryginale całkiem inne słowa. — Conway rozejrzał się wkoło. — Może znajdziecie jeszcze coś, co mi umknęło. Puścić od początku?

Posłuchali nagrania ponownie, a potem jeszcze raz, aż Naydrad powiedziała im wprost, że tylko marnują czas.

— Gdybyśmy wiedzieli, kto wysłał ten sygnał — odezwał się Conway — i dlaczego tylko on uniknął poważnych obrażeń podczas zderzenia, moglibyśmy lepiej ocenić wiarygodność całego przekazu. Poza tym, zauważcie, on nie twierdzi, że reszta załogi jest ranna, lecz tylko „niezdolna” do działania. To, że wybrał to słowo, każe mi się zastanowić, co robił ich oficer medyczny. Dlaczego nie opisał rodzaju obrażeń i czy w ogóle udzielił jakiejś pomocy?

Naydrad, która była w Szpitalu ekspertem od pokładowych akcji ratunkowych, zaburczała niczym rożek mgłowy, a translator przełożył te modulowane dźwięki:

— Niezależnie od swojej funkcji na statku żaden oficer nie zdziała wiele w przypadku złamań czy choroby kesonowej, szczególnie gdy wszyscy tkwią w skafandrach albo gdy ten oficer też odniósł pomniejsze obrażenia. W takiej sytuacji nie widzę dużej różnicy pomiędzy określeniami „niezdolny” a „ranny” i myślę, że marnujemy czas, dyskutując na ten temat. Chyba że w programie translatorskim jest jakiś błąd, który upośledza tylko przekład na kelgiański…

Ostatnia uwaga sprawiła, że kapitan poczuł się zobowiązany do zabrania głosu.

— To nie Szpital, gdzie komputer translacyjny zajmuje aż trzy poziomy i obsługuje jednocześnie sześć tysięcy istot — powiedział chłodnym tonem. — Komputer Rhabwara został zaprogramowany na wszystkie języki obecnego na pokładzie personelu oraz dodatkowo jeszcze trzy najpowszechniej używane w Federacji, czyli tralthański, illensański i melfiański. Został wszechstronnie sprawdzony i wykazał pełną sprawność, zatem jakiekolwiek wątpliwości…

— Wynikają z samego przekazu, a nie z jego przekładu — wtrącił pospiesznie Conway. — Ale i tak chciałbym wiedzieć, kto go wysłał. Co tam się stało, że wspomniał o niezdolności, zamiast wyliczyć obrażenia, i że nie mógł czegoś zrobić przez zagubienie i brak czasu, i jeszcze grube rękawice okazały się przeszkodą nie do pokonania… Wtedy zdołalibyśmy się może domyślić czegoś o stanie ofiar, wiedzielibyśmy, na co się przygotować!

Fletcher wyraźnie się uspokoił.

— Mnie zastanawia przede wszystkim, dlaczego on był w skafandrze — powiedział z namysłem. — Jeśli statek manewrował blisko wraku i wtedy właśnie doszło z jakiegoś powodu do kolizji, to przecież było to na pewno zdarzenie całkiem nieoczekiwane, a podczas takich manewrów nie wkłada się rutynowo skafandrów. Zatem musieli oczekiwać kłopotów.

— Związanych z wrakiem? — spytała cicho Murchison.

Kapitan odpowiedział po dłuższej chwili:

— Mało prawdopodobne. We wcześniejszym raporcie wspomniano, że wrak był wymarły. Jeśli jednak nie oczekiwali kłopotów, to wracamy do tego oficera, który wcale nie musiał być pokładowym lekarzem. Jakoś zdołał włożyć skafander i zapewne nałożył je też innym…

— Nie udzieliwszy im pomocy? — rzuciła Naydrad.

— Zapewniam, że funkcjonariusze Korpusu są szkoleni do właściwego postępowania w takich sytuacjach — odparł natychmiast Fletcher.

Prilicla wyczuł narastającą irytację kapitana i uznał, że pora się włączyć.

— W tym, co usłyszeliśmy, nie było mowy o obrażeniach załogi — przypomniał — możliwe zatem, że szkody ograniczyły się do zniszczeń kadłuba i układów statku. „Niezdolni” jest słowem o małym ładunku emocjonalnym. Może się okazać, że nie będziemy tam mieli nic do roboty.

Conway z aprobatą przyjął próbę uspokojenia wymiany zdań między Naydrad a nieco nadwrażliwym kapitanem, jednak pomyślał, że Prilicla przesadził z optymizmem. Nie zdążył jednak tego powiedzieć.

— Mostek do kapitana. Siedem minut do skoku, sir — rozległo się z głośnika.

Fletcher spojrzał na talerz z nie dokończonym daniem i wstał.

— W gruncie rzeczy nie jestem tam potrzebny — powiedział tonem usprawiedliwienia. — Wykorzystaliśmy w pełni czas dojścia do punktu skoku i wiemy, że statek jest zupełnie sprawny. — Uśmiechnął się wymuszenie. — Dobrzy podwładni mają ten minus, że czasem przełożony czuje się przy nich zbyteczny…

Kapitan naprawdę stara się być ludzki, pomyślał Conway, patrząc na znikające pod sufitem zielone nogawki.

Krótko potem statek skoczył w nadprzestrzeń i wyszedł z niej ledwo po sześciu godzinach. Ponieważ Rhabwar opuścił Szpital pod koniec zmiany wiezionego personelu medycznego, cała czwórka chciała wykorzystać te kilka godzin na sen. Niestety, pełen dobrej woli kapitan co rusz przekazywał jakieś komunikaty dotyczące tego, co się dzieje na pokładzie. Chciał, aby byli w pełni poinformowani o wszelkich przeprowadzanych procedurach, jednak gdyby wiedział, jak jego personel medyczny będzie reagował na nieustanne budzenie komunikatami, które były z jednej strony mało istotne, a z drugiej zbyt gęsto utkane technicznym żargonem, na pewno by zrezygnował z tego pomysłu. Nagle dobiegły ich z mostka słowa, które jednoznacznie kazały pożegnać się z perspektywą dalszego snu.

— Mamy kontakt, sir! Dwa obiekty, jeden duży, jeden mały. Odległość jeden przecinek sześć miliona mil. Wymiary małego obiektu pasują do danych Tenelphiego.

— Astrogacja?

— Jestem, sir. Przy maksymalnym ciągu dojdziemy tam za siedemnaście minut.

— Dobrze, wykonać. Siłownia?

— W gotowości, sir.

— Ciąg cztery G przez trzydzieści sekund, panie Chen. Dodds, podaj Haslamowi kurs. Starszy lekarz Conway proszony jest o stawienie się na mostku, gdy tylko będzie mógł.

Ponieważ od początku wiedzieli, do jakiego typu fizjologicznego należeć będą ofiary, postanowili, że kapitan Fletcher zostanie na pokładzie Rhabwara, a Conway wraz z ekipą Kontrolerów uda się na Tenelphiego, aby ocenić sytuację. Murchison, Prilicla i Naydrad czekali w przedziale medycznym gotowi do działania. Nikt nie sądził, aby badanie i udzielanie pierwszej pomocy mogło trwać długo. I lekarze, i pacjenci oddychali tym samym powietrzem. Wiele wskazywało na to, że Rhabwar za godzinę ruszy w drogę powrotną.

* * *

Conway siedział na razie na mostku jako widz. Ubrany w skafander z uniesioną osłoną oczu patrzył na rosnący obraz Tenelphiego na ekranie. Obok kapitana siedzieli Haslam i Dodds, jeden odpowiedzialny za łączność, drugi za astrogację. Też byli w skafandrach, ale bez rękawic, które utrudniałyby im manipulowanie różnymi pokrętłami i przełącznikami. Wszyscy trzej oficerowie nieustannie wymieniali uwagi wypowiadane dla nich tylko zrozumiałym żargonem. Co pewien czas wywoływali tkwiącego w siłowni na rufie Chana.

Obraz uszkodzonej jednostki rósł tak długo, aż zaczął wykraczać poza ramy ekranu. Wtedy zmniejszono powiększenie i znowu ujrzeli jasne srebrzyste cygaro koziołkujące z wolna na tle czarnej pustki. Dwie mile dalej obracał się niby poobijany metalowy księżyc kulisty wrak obcego statku.

Na razie oficerowie pokładowi ignorowali go tak samo jak Conwaya, który odezwał się w końcu, pełen obaw, że całkiem o nim zapomniano:

— Nie wygląda chyba na zbyt uszkodzony?

Nie spojrzeli na niego, ale zmienili temat rozmowy i w zasadzie udzielili mu odpowiedzi.

— Oczywiście nie było to zderzenie czołowe — mruknął Fletcher. — W przedniej części kadłuba widać poważne zniszczenia, ale większość anten i czujników ocalała. Myślę, że raczej otarł się burtą o wrak. Przez tę mgiełkę nie widzę szczegółów. Ciągle traci powietrze.

— Co znaczy, że ma go jeszcze dość — wtrącił Dodds. — Przednie moduły ściągające gotowe.

— Najpierw wyhamujcie ruch obrotowy. Ale łagodnie — powiedział kapitan. — Kadłub może być osłabiony, nie chcę, żeby przełamał się na pół. Ktoś może być tam jednak bez skafandra…

Nim dokończył zdanie, Dodds pochylił się nad konsolą i samymi koniuszkami palców zaczął ustawiać pola ściągające i odpychające, aż uszkodzona jednostka znieruchomiała równolegle do Rhabwara. Teraz lepiej było widać, że dziób i rufę Tenelphiego otaczają chmury ulatniającego się powietrza. Śródokręcie wydawało się jednak nietknięte.

— Sir, właz na śródokręciu wydaje się sprawny — oznajmił z ożywieniem Haslam. — Chyba moglibyśmy połączyć śluzy i po prostu wejść na pokład!

I ewakuować rannych w parę chwil, zamiast męczyć się z przeciąganiem ich w próżni, pomyślał Conway z ulgą. W ten sposób żywi jeszcze rozbitkowie otrzymaliby pomoc już za kilka minut. Wstał i uszczelnił hełm.

— Sam wykonam manewr połączenia — zapowiedział Fletcher. — Wy dwaj idźcie z doktorem. Chen, na razie zostań u siebie.

Czekając w zamkniętej śluzie, odczuli lekki wstrząs, gdy jednostki się zetknęły. Dodds otworzył zewnętrzny właz, którego pokrywa odchyliła się powoli, ukazując odległą tylko o kilka cali identyczną pokrywę włazu statku zwiadowczego. Na samym jej środku widniała wielka, nieregularna plama brunatnego albo czarnego koloru. Wyglądała, jakby coś tłustego przykleiło się cienką warstwą do metalu.

— Co to jest? — spytał Conway.

— Nie wiem… — mruknął Haslam. Wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął plamy. Na rękawicy zostały żółtawe ślady. — To smar, doktorze. Ciemny kolor mnie zmylił. Pewnie boja sygnałowa go wypaliła i dlatego tak pociemniał.

— Smar? — powtórzył Conway. — Ale skąd smar na poszyciu?

— Zapewne któryś ze zbiorników autosmarowania został uszkodzony podczas zderzenia — odparł nieco zniecierpliwiony Haslam. — Każdy z nich jest wyposażony w podajnik, który przyciśnięty z wystarczającą siłą wyrzuca kilka uncji smaru. Jeśli pan chce, mogę panu pokazać, jak to działa. A teraz proszę się odsunąć, bo będę otwierał.

Właz się uchylił i Haslam, Conway oraz Dodds weszli do śluzy Tenelphiego, Haslam sprawdził odczyty, a Dodds zamknął zewnętrzny właz. W statku panowało niepokojąco niskie, ale jeszcze nie zabójcze ciśnienie. W każdym razie zdrowy i sprawny człowiek powinien w nim przetrwać. Ktoś w szoku, cierpiący na chorobę kesonową czy ranny, który stracił dużo krwi, miałby oczywiście o wiele mniejsze szansę. Nagle wewnętrzny właz stanął otworem, skafandry zaskrzypiały i nadęły się nieco po zmianie ciśnienia. Weszli szybko do środka.

— Nie do wiary! — rzucił Haslam.

Przedsionek śluzy pełen był postaci w skafandrach.

Unosiły się nieważko przymocowane linami albo sieciami do uchwytów i różnych elementów wyposażenia. W blasku świateł awaryjnych widać było dokładnie, że mają spętane nogi, przywiązane do tułowia ręce i dodatkowe zbiorniki powietrza na plecach. Były w ciężkich sztywnych skafandrach, więc mocno zaciśnięte pęta nie mogły powstrzymać krążenia w kończynach ani też naciskać na ewentualne rany czy urazy. Na wizjery hełmów zostały opuszczone ciemne osłony przeciwsłoneczne.

Conway przesunął się ostrożnie między dwoma postaciami, obrócił jedną z nich i uniósł osłonę. Szyba hełmu zaparowała od wewnątrz, ale udało mu się dojrzeć dziwnie poczerwieniałą twarz i mocno zaciśnięte pod wpływem światła powieki. Uniósł osłonę u jeszcze jednego rozbitka, a potem u kolejnych, ciągle z tym samym rezultatem.

— Wyplątać ich i szybko na salę — polecił. — Ręce i nogi niech zostaną na razie związane. Łatwiej będzie ich transportować, oszczędzimy im też dodatkowych urazów. Ale to chyba nie jest cała załoga?

Pytanie było retoryczne — wszyscy się domyślali, że ktoś przecież musiał przygotować tych ludzi do szybkiej ewakuacji, i tego kogoś na pewno tu nie było.

— Mamy dziewięciu, doktorze — stwierdził po chwili Haslam, który policzył rozbitków. — Jednego brakuje. Mam pójść go poszukać?

— Nie teraz — odparł Conway, myśląc, że ten brakujący oficer musiał być nad wyraz pracowity. Wysłał wiadomość przez nadprzestrzenne radio, z uwagi na awarię automatycznej wyrzutni wypchnął ręcznie boję alarmową i jeszcze przeniósł swoich towarzyszy z różnych miejsc statku do przedsionka śluzy. Całkiem możliwe, że podczas tych wszystkich manewrów uszkodził sobie skafander i musiał poszukać schronienia w jakimś hermetycznym pomieszczeniu.

Kogoś, kto dokonał aż tyle, trzeba uratować za wszelką cenę! pomyślał Conway.

Pomagając Haslamowi i Doddsowi przemieścić pierwszych kilku rozbitków na Rhabwara, Conway opisał sytuację swojemu personelowi oraz kapitanowi. Na koniec zapytał:

— Prilicla, czy mógłbyś zjawić się tu na chwilę?

— Bez trudu, przyjacielu Conway. Moja muskulatura nie pozwala mi się pomagać przy leczeniu DBDG. Udzielam jedynie moralnego wsparcia.

— Świetnie. Mamy problem z ostatnim członkiem załogi. Może jest ranny, może nie, ale zapewne skrył się w jakimś ciągle szczelnym pomieszczeniu. Mógłbyś ustalić gdzie, oszczędzając nam przeszukiwania całego wraku? Jesteś w hermetycznym skafandrze?

— Tak, przyjacielu Conway. Już do was lecę.

Przeniesienie ofiar na Rhabwara zabrało około kwadransa. Prilicla obleciał w tym czasie cały statek zwiadowczy w poszukiwaniu emanacji emocjonalnej zaginionego członka załogi. Conway, czekając na niego w środku, starał się jak mógł opanować zdenerwowanie, żeby nie przeszkadzać Cinrussańczykowi.

Gdyby na pokładzie był ktokolwiek jeszcze, nawet nieprzytomny czy umierający, Prilicla powinien go znaleźć.

— Nikogo, przyjacielu Conway — zameldował po dwudziestu ciągnących się niemiłosiernie minutach. — Jesteś tu jedynym źródłem emanacji emocjonalnej.

Conway warknął coś z niedowierzaniem, na co Prilicla powiedział:

— Przykro mi, przyjacielu Conway. Jeśli ten ktoś wciąż jest na statku… to nie żyje.

Conway nie należał jednak do lekarzy, którzy łatwo się poddają, walcząc o życie pacjenta.

— Kapitanie, tu Conway — zwrócił się do Fletchera. — Czy możliwe, że ten brakujący członek załogi wypadł w przestrzeń podczas wyrzucania boi? Może ma uszkodzone radio albo jest nieprzytomny?

— Niestety, doktorze. Zaraz po przybyciu na miejsce przeczesaliśmy cały ten obszar radarem. Wykryliśmy nieco metalicznych szczątków, ale żaden nie był dość duży, żeby można go wziąć za człowieka w skafandrze. Jednak dla pewności sprawdzimy jeszcze raz — obiecał kapitan i po chwili wydał rozkazy: — Haslam, Dodds, sprawdźcie znaczki identyfikacyjne rannych oraz insygnia na ich mundurach i zaraz raportujcie. Pospieszcie się, ale nie przeszkadzajcie medykom. Chen, chwilowo nie będziesz potrzebny w siłowni. Przeszukaj i zabezpiecz wrak. Pospiesz się, bo nie zostało nam wiele czasu, nasza orbita zbliża się niebezpiecznie do tutejszego słońca. Postaraj się znaleźć ciało brakującego członka załogi, zwracaj uwagę na wszystkie dokumenty i zapisy, z których można by odtworzyć, co tu się stało. Na tablicy w pomieszczeniu rekreacyjnym powinien wisieć grafik wacht. Jeśli porównamy go z listą rozbitków, dowiemy się, kogo brakuje…

— Wiem już, o kogo chodzi — odezwał się nagle Conway. Od dłuższej chwili zastanawiał go kontrast między fachowym przygotowaniem rozbitków do ewakuacji, unieruchomieniem ich, by nie zrobili sobie krzywdy, i zabezpieczeniem wszystkich przed skutkami dehermetyzacji kadłuba a amatorskim wykonaniem wszystkiego innego. — To musiał być pokładowy lekarz.

Fletcher nie odpowiedział. Conway zaczął powoli oblatywać przedsionek śluzy Tenelphiego. Dręczyła go myśl, że powinien szybko coś zrobić, ale nie miał pojęcia co. Wszystko tu wyglądało całkiem zwyczajnie. Może poza ściennymi zaczepami przewidzianymi na trzy cylindryczne, długie na dwie stopy zbiorniki. Teraz tkwiły w nich tylko dwa. Bliższe oględziny wyjaśniły, że chodziło o pojemniki ze smarem typu GP10/5b, przewidzianym do większych serwomotorów oraz ruchomych złączy wystawionych czasowo albo stale na działanie próżni. Zdezorientowany nieco i zły na siebie Conway uznał w końcu, że nie ma już nic do roboty na opuszczonym statku, i wrócił na Rhabwara.

Porucznik Chen czekał już przez śluzą. Uniósł osłonę hełmu, żeby zamienić z Conwayem kilka słów bez przestrajania radia. Spytał, czy doktor był w przedniej, uszkodzonej części wraku. Conway tylko potrząsnął głową. Gdy podszedł to szybu komunikacyjnego, ujrzał wspinającego się na mostek Haslama. Żwawo przebierał dłońmi po szczeblach, a w zębach trzymał złożoną kartkę papieru. Ledwo zniknął w górze, Conway ruszył na dół, do przedziału szpitalnego.

Z dziewięciu rozbitków dwóch miało już skafandry porozcinane na kawałki. Ten sposób usuwania ubioru miał zapobiec pogorszeniu stanu pacjentów. Jednak trzeciemu Murchison i Dodds zdejmowali już skafander całkiem normalnie. Naydrad zajmowała się tak samo czwartym.

Murchison nie czekała, aż Conway zada oczywiste pytanie.

— Według porucznika Doddsa ci ludzie zostali ubrani w skafandry i uwiązani w przedsionku śluzy jeszcze przed zderzeniem — powiedziała. — Z początku nie byłam skłonna się z nim zgodzić, ale gdy rozebraliśmy dwóch pierwszych, nie znaleźliśmy żadnych obrażeń, nawet zadraśnięć, a materia skafandrów nosiła wyraźne odciski w miejscach, gdzie przylegały do niej pasy. Prześwietlenie promieniami rentgenowskimi nie daje przez skafander szczegółowego obrazu, ale pozwala wykryć poważne uszkodzenia narządów czy złamania — ciągnęła, przytrzymując ramiona mężczyzny, podczas gdy Dodds ściągał ostrożnie dolną część skafandra. — Wiemy już, że ich nie mają, więc uznałam, że nie ma co marnować czasu na powolne cięcie skafandrów.

— Które na dodatek są sporo warte — dodał z przejęciem Dodds. Dla pracującego w próżni funkcjonariusza Korpusu skafander był więcej niż elementem wyposażenia, bo prawie że przyjacielem. Jego stan decydował o przetrwaniu, toteż widok takiego zniszczenia mógł być dla Doddsa bolesny.

— Ale jeśli nie są ranni, to co u licha im jest? — spytał Conway.

Murchison mocowała się akurat z zamkiem kryzy szyjnej i nie uniosła głowy.

— Nie wiem — odparła cicho.

— Nie macie nawet wstęp…?

— Nie — ucięła w pół zdania. — Gdy doktor Prilicla orzekł, że życiu tych ludzi nic nie grozi, uznaliśmy, że diagnoza i pierwsza pomoc mogą poczekać do chwili, aż ich rozbierzemy. Pobieżne oględziny potwierdzają słowa komunikatu. Nie są ranni, ale półprzytomni. Nie wiedzą, co się wkoło nich dzieje.

Unoszący się nad dwoma rozebranymi pacjentami Prilicla postanowił włączyć się nieśmiało do rozmowy.

— Tak, przyjacielu Conway. Też jestem zdumiony ich stanem. Oczekiwałem poważnych obrażeń fizycznych, a tymczasem stwierdzam jedynie coś przypominającego chorobę zakaźną. Może ty, jako przedstawiciel tego samego gatunku, zdołasz rozpoznać objawy.

— Przepraszam, nie chciałem na was naskakiwać — powiedział Conway. — Naydrad, pomogę ci go rozebrać.

Gdy zdjął rozbitkowi hełm, ujrzał jego poczerwieniałą i zlaną potem twarz. Mężczyzna miał wyraźną gorączkę i światłowstręt, co wyjaśniało, dlaczego tajemniczy opiekun opuścił wszystkim osłony przeciwsłoneczne. Włosy były przylepione do skóry i mokre, jakby przed chwilą wyszedł z wody. Układy skafandra nie mogły sobie poradzić z taką ilością wilgoci, więc szyba zaszła parą. Dlatego też dopiero po zdjęciu hełmu Conway dostrzegł przymocowany od wewnątrz do kryzy dyspenser z jedną tylko, przezroczystą tubką zawierającą kolorowe kapsułki.

— Czy inni też mieli dyspensery ze środkami przeciwwymiotnymi? — spytał.

— Jak dotąd wszyscy, doktorze — odparła Naydrad, manipulując niecierpliwie czterema mackami przy zapięciach skafandra. Jej oczy obróciły się ku Conwayowi. — Pierwszy rozbitek dostał mdłości, gdy przypadkowo ucisnęłam go w okolicy żołądka. Powiedział coś, ale nie był w pełni przytomny i translator nie wychwycił jego słów.

— Emanacja emocjonalna tego osobnika odpowiada stanowi delirycznemu, przyjacielu Conway — dodał Prilicla. — Zapewne wiąże się to ze zwiększoną ciepłotą ciała. Zaobserwowałem również mimowolne, nieskoordynowane poruszenia kończyn i głowy, które również wskazywałyby na malignę.

— Zgadzam się — mruknął Conway. Nie zapytał jednak, co mogło spowodować ten stan, gdyż to on właśnie powinien sprawę wyjaśnić, a miał niejasne wrażenie, że nawet dokładne badanie nie przyniesie odpowiedzi. Zaczął pomagać siostrze przełożonej ściągać z pacjenta przepoconą odzież.

Zgodnie z oczekiwaniami dostrzegł objawy przegrzania i daleko posuniętego odwodnienia. Łagodne badanie palpacyjne obszaru jamy brzusznej spowodowało wyraźny skurcz, chociaż mężczyzna na pewno nie jadł nic od ponad dwudziestu czterech godzin i w przewodzie pokarmowym nie było zapewne treści.

Puls był lekko przyspieszony, oddech nieregularny z tendencją do pokasływania. Gdy Conway sprawdził gardło, stwierdził zaawansowany stan zapalny, który wedle odczytów skanera obejmował także oskrzela i jamę opłucnową. Obejrzał język i wargi w poszukiwaniu śladów uszkodzeń przez toksyczne albo żrące substancje. Nic nie znalazł, ale spostrzegł, że twarz mężczyzny jest mokra nie tylko od potu, ale także od cieknących nieustannie łez oraz śluzowatej wydzieliny z nosa. Na koniec sprawdził, czy pacjenci nie byli wystawieni na działanie promieniowania radioaktywnego albo nie wdychali radioaktywnych pyłów czy gazów, ale i tutaj testy dały negatywne wyniki.

— Kapitanie, tu Conway — odezwał się nagle. — Czy może pan poprosić porucznika Chena, aby przy okazji przeszukiwania Tenelphiego zebrał próbki pokładowej atmosfery, żywności oraz napojów? I jeszcze żeby spróbował się rozejrzeć, czy jakieś toksyczne materiały nie przedostały się do układów podtrzymywania życia. Zaplombowane próbki niech jak najszybciej dostarczy do analizy pani patolog Murchison.

— Zajmie się tym — odpowiedział kapitan. — Chen, słyszałeś?

— Tak, sir — odparł główny inżynier i dodał: — Ciągle nie mogę znaleźć brakującego rozbitka, doktorze. Zaczynam już zaglądać do najbardziej nieprawdopodobnych zakamarków.

Ponieważ Conway ciągle jeszcze nie rozszczelnił hełmu, Murchison słyszała całą rozmowę z pokładowych głośników oraz przez zewnętrzne głośniki jego skafandra. W pewnej chwili odezwała się z irytacją:

— Dwa pytania, doktorze. Czy domyślasz się, co im jest, i czy dlatego właśnie wolisz porozumiewać się z nami przez radio skafandra, zamiast otworzyć hełm i porozmawiać normalnie?

— Co do pierwszego, nie jestem pewien.

— A może doktor Conway nie lubi zapachu moich perfum? — rzuciła Murchison.

Conway zignorował pobrzmiewający w jej głosie sarkazm i rozejrzał się po sali. Podczas gdy on razem z Naydrad badał pacjenta, Murchison i Dodds rozebrali już pozostałych i wyraźnie czekali na polecenia. Prilicla na własną rękę zajął się już pierwszymi dwoma chorymi i można było mieć pewność, że robi co należy, był bowiem nie tylko świetnym empatą, ale i biegłym lekarzem. W końcu Conway powiedział:

— Gdyby nie wysoka gorączka i poważny stan pacjentów, powiedziałbym, że to infekcja dróg oddechowych połączona z nudnościami wywołanymi zapewne połykaniem zakażonego śluzu. Jednak z uwagi na gwałtowność objawów i towarzyszące im poważne osłabienie percepcji wątpię, aby to było tak proste. Ale nie dlatego nie otworzyłem hełmu. Po prawdzie był to czysty przypadek, ale teraz myślę, że nie zaszkodzi, jeśli i ty, i porucznik Dodds też uszczelnicie skafandry. Być może okaże się to niepotrzebne, ale nigdy za wiele ostrożności.

— Jeśli już nie jest za późno — powiedziała Murchison, biorąc jeden z lekkich hełmów, który dzięki własnemu połączeniu ze zbiornikami powietrza zmieniał skafander w ubiór ochronny sprawdzający się w niemal każdej atmosferze, o ile nie była szczególnie żrąca. Dodds z wyraźnym pośpiechem zamknął hełm.

— Do czasu, aż dostarczymy ich do Szpitala, musimy się ograniczyć do leczenia zachowawczego: dożylnego uzupełniania płynów, powstrzymywania nudności i zbijania temperatury — stwierdził Conway. — Możliwe, że trzeba ich będzie przypasać, żeby nie zerwali kroplówek i czujników. Każdy musi zostać odizolowany w namiocie tlenowym. Obawiam się, że ich stan niebawem się pogorszy i będziemy musieli im pomóc w oddychaniu.

Przerwał i spojrzał na Murchison. Wiedział, że przez osłonę hełmu nie widać troski na jego twarzy, a zewnętrzne głośniki zniekształcają ton jego głosu.

— Izolacja nie musi być konieczna — dodał. — Objawy, które obserwujemy, mogą być skutkiem wdychania i połknięcia niezidentyfikowanej jeszcze toksyny. Nie mamy tu odpowiedniego sprzętu, żeby to sprawdzić. Ani czasu. Gdy tylko ustalimy, co się stało z brakującym członkiem załogi, wracamy czym prędzej do Szpitala i poddajemy się…

— A na razie chętnie bym ustaliła, co ich zaatakowało — wtrąciła się Murchison. — To samo może spotkać teraz wszystkich, oprócz ciebie.

— Nie wiem, czy zdążymy to sprawdzić… — zaczął Conway, ale przerwał, słysząc, jak główny inżynier składa meldunek kapitanowi.

— Kapitanie, mówi Chen. Znalazłem grafik wacht i porównałem go z danymi z indentyfikatorów. Nasz doktor dobrze się domyślał, że chodzi o pokładowego lekarza. To porucznik Sutherland. Jednak jego ciała nie znalazłem. Przeszukałem cały statek i na pewno go w nim nie ma. W ogóle sporo tu brakuje. Nie znalazłem przenośnych rejestratorów dźwięku i obrazu, prywatnych dyktafonów, kamer i aparatów fotograficznych załogi. Nie ma również ich pojemników na bagaż osobisty. Ubrania i różne drobiazgi unoszą się w kabinach, jakby ktoś w pośpiechu wyrzucił je z kontenerów. Zniknęły praktycznie wszystkie zapasowe zbiorniki powietrza. Z rejestru w magazynie skafandrów wynika, że skafandry zostały regulaminowo pobrane na czas od dwóch do trzech dni. Wszystkie, poza skafandrem lekarza, po którym nie ma śladu, mimo że tego nie odnotowano. Brak też przenośnego modułu śluzy. Obszar mostku jest poważnie uszkodzony, nie mam więc pewności co do ostatnich manewrów przed zderzeniem, ale chyba ktoś próbował ustawić przyrządy na automatyczny skok. Odczyty z siłowni, które nie zostały zniszczone, zdają się to potwierdzać. Przypuszczam, że próbowali oddalić się od obcego wraku, żeby wpływ jego masy nie zakłócił skoku, ale z jakiegoś powodu się z nim zderzyli. Zebrałem próbki dla pani patolog Murchison. Mam już wracać, sir?

— Poczekaj — powiedział kapitan. — Słyszał pan, doktorze? Chce pan jeszcze czegoś od porucznika, zanim opuści Tenelphiego?

— Tak. Na wszelki wypadek niech nie zdejmuje ani nie dehermetyzuje skafandra.

Podczas rozmowy kapitana i Chena Conway próbował zrozumieć, co się kryło za dziwnym zachowaniem oficera medycznego Tenelphiego. Porucznik Sutherland wykazał się sporą zawodową kompetencją i zrobił co mógł dla chorych. Nie jego wina, że nie potrafił biegle obsługiwać nadajnika nadprzestrzennego, należało go raczej podziwiać, że spróbował i uzyskał pewne rezultaty. Zdołał ponadto ręcznie wyrzucić i włączyć boję alarmową. Musiał być jednym z tych oficerów, którzy nie tracą łatwo głowy. Było zatem mało prawdopodobne, aby zginął przez przypadek czy zaginął, nie zostawiając żadnej wiadomości.

— Jeśli nie odleciał w próżnię i nie ma go na Tenelphim, to zostaje tylko jedno miejsce, gdzie może być — powiedział nagle. — Może mnie pan podrzucić na ten obcy wrak, kapitanie?

Znając troskę Fletchera o powierzony mu statek, Conway oczekiwał odmowy, może zdawkowej i beznamiętnej, może pełnej emocji i krzyku, ale odmowy. Otrzymał jednak wykład z rodzaju tych, jakie się daje nierozgarniętym uczniakom. Gdyby od kapitana nie dzieliło go pięć pokładów, Conway chętnie uchyliłby hełmu, żeby napluć mu w oko.

— Nie widzę żadnego powodu, aby brakujący oficer miał opuścić Tenelphiego, skoro powinien zostać z chorymi i czekać na ratunek — zaczął, a potem przypomniał Conwayowi, że nie mają wiele czasu do stracenia, gdyż chorych trzeba dostarczyć jak najszybciej do Szpitala, a orbita wszystkich trzech statków przechodzi niebezpiecznie blisko gwiazdy układu. Za dwa dni zrobi się tu nieznośnie gorąco, a za cztery kadłuby stopią się i wyparują. Poza tym im bliżej gwiazdy się znajdą, tym trudniej będzie im wykonać skok.

Dodatkową trudność sprawiało to, że Tenelphi i Rhabwar zostały połączone śluzami i rufowymi oraz dziobowymi węzłami cumowniczymi, aby można było rozciągnąć wkoło wraku bąbel nadprzestrzenny i zabrać go ze sobą na potrzeby śledztwa w sprawie kolizji. Przy dwóch połączonych jednostkach, z których tylko jedna była zdolna do manewrowania, delikatne zmiany kursu były praktycznie niemożliwe. Gdyby jednak próbować, Rhabwara mógł łatwo spotkać ten sam los co Tenelphiego. Poza tym obcy wrak był olbrzymi…

— Pierwotnie był kulisty — powiedział kapitan, przekazując obraz nieznanego statku na ekran przed Conwayem. — Średnica czterysta metrów, szczątkowe zasilanie, atmosfera zachowała się tylko w kilku pomieszczeniach w głębi statku. Tenelphi już wcześniej meldował, że brak śladów życia.

— Jeśli Sutherland tam trafił, stało się to znacznie później, sir.

Fletcher westchnął głośno i wrócił do swojego wykładu. I tego samego tonu co wcześniej.

— Tenelphi to statek zwiadowczy, jest więc znacznie lepiej wyposażony w aparaturę badawczą niż nasz. Wyniki badań jego załogi są zatem o wiele bardziej wiarygodne, doktorze. Ich czujniki mogą zarejestrować bardzo słabe pole elektromagnetyczne, wibracje wywoływane przez mechanizmy układów podtrzymywania życia, wykryć w głębi kadłuba ślady atmosfery, promieniowanie cieplne oświetlenia i wiele innych rzeczy. Obaj wiemy, że są rasy zdolne żyć w bardzo niskich temperaturach i są też takie, które widzą inne długości fal niż my, ale i ich obecność łatwo jest wykryć dzięki takiej aparaturze pracującej w odpowiednich warunkach. Obecnie jednak nie potrafię orzec bez cienia wątpliwości, czy został tam ktoś żywy. Bliska już gwiazda tak rozgrzała poszycie kadłuba, że nie można by dojrzeć drobnych zmian ciepłoty związanych z wewnętrznymi źródłami energii. Odczyty z innych czujników też nie byłyby wiarygodne. Z tego samego powodu. Poza tym to olbrzymi statek. Jego kadłub jest poszarpany i podziurawiony przez meteoryty. Sutherland miałby aż za wiele wejść do dyspozycji. Gdzie dokładnie chciałby pan zacząć go szukać?

— Jeśli tam jest, pewnie zostawił jakąś wskazówkę — odparł Conway.

Kapitan zamilkł i mimo całej irytacji wywołanej niepotrzebnym wykładem Conway zaczął mu nawet współczuć. To był dylemat… Fletcher nie mniej niż Conway pragnął na pewno wyjaśnić los zaginionego oficera, jednak musiał też pamiętać o bezpieczeństwie własnego statku i o chorych, chociaż za nich zasadniczo odpowiedzialny był przede wszystkim Conway.

Wszystkie trzy jednostki zapadały się z wolna w studnię grawitacyjną gwiazdy układu, i to z przyspieszeniem, które mogło przerazić co mniej odporne jednostki. Nie można było więc zabawić w tej okolicy nazbyt długo. Kapitan Fletcher wolałby nie być zmuszony do porzucenia doktora Conwaya, podpory Szpitala Sektora Dwunastego, na starym wraku. Oczywiście wolałby też nie zostawiać zagadki zniknięcia lekarza Korpusu bez wyjaśnienia. Co więcej, nie mógł dodać Conwayowi nikogo do towarzystwa, gdyż utrata jednego z własnych ludzi postawiłaby go w wielce kłopotliwej sytuacji. Rhabwar miał nieliczną załogę i brakło zastępców na poszczególne stanowiska. Zapewne dałoby się bez kompletnej obsady wykonać skok, ale byłoby to ryzykowne i wiązałoby się z opóźnieniem, które mogłoby się odbić na stanie zdrowia rozbitków.

W ściennym głośniku coś zaszemrało i po chwili dobiegł zeń głos Fletchera:

— Dobrze, doktorze, niech pan poszuka porucznika. Dodds, siadaj do teleskopu. Masz poszukać śladów niedawnego wejścia do wraku. Poruczniku Chen, proszę na razie zostawić próbki dla pani Murchison i wrócić do siłowni. Moc manewrowa za pięć minut. Doktorze, okrążymy wrak w odległości pół mili. Ponieważ wiruje z częstością jednego obrotu na pięćdziesiąt dwie minuty, starczą cztery obejścia na orbicie biegunowej, żeby zbadać go w całości. Haslam, wyciśnij ile się da z czujników, żeby doktor miał jakieś pojęcie o wnętrzu statku.

— Dziękuję — powiedział Conway.

Dodds pomagał właśnie Murchison przenieść jedną z ofiar do namiotu tlenowego. Gdy tylko skończyli, przeprosił wszystkich i skierował się na mostek. Conway spojrzał na ekran, gdzie malowała się sylwetka wraku — w połowie pogrążonego w mroku, w połowie oślepiającego odbiciem od poznaczonych czarnymi kraterami i smugami płyt kadłuba. Zerkał na nią co parę chwil, pomagając mocować czujniki na skórze pacjentów. Obraz statku rósł w oczach, aż w końcu zaczął się przemieszczać z góry na dół ekranu. Nagle zniknął i na jego miejscu pojawił się przekrój jednostki.

Pokłady były rozmieszczone koncentrycznie, a w pobliżu środka statku znajdowało się kilka pomieszczeń różnej wielkości. Wszystkie były oznaczone na zielono. Blisko zewnętrznej krawędzi znajdowało się jedno, przestronne pomieszczenie, które jarzyło się czerwienią i było połączone cienkimi, czerwonymi liniami z zielonym obszarem w centrum.

— Doktorze, mówi Haslam. Przekazuję panu szkic wnętrza wraku. Niezbyt szczegółowy, niestety, i w znacznej mierze oparty na domysłach…

Haslam wyjaśnił następnie, że to wrak statku przeznaczonego do wielopokoleniowych podróży. Kulisty kształt miał zapewnić jak największą przestrzeń do życia i upraw. Jednostka nieustannie się obracała, co zapewniało jej mieszkańcom namiastkę ciążenia. Oś obrotu wyznaczała tor podróży, przy czym centrala dowodzenia była w „dziobie” kuli, a oznaczone na szkicu na czerwono reaktory i zespoły napędowe na „rufie”.

Haslam nie potrafił powiedzieć, czy przyczyną awarii statku była jedna wielka katastrofa, czy szereg mniejszych wypadków, ale coś wyraźnie spustoszyło obszar centrali, a ponadto poszycie kadłuba i większość zewnętrznych pokładów. Reaktory ocalały dzięki grubemu opancerzeniu. Ruch wirowy niemal całkiem ustał.

Wrak był na pewno wymarły, chociaż w niektórych przedziałach w głębi kadłuba została jeszcze atmosfera, a reaktory dawały nieco mocy. Zapewne część rozbitków żyła jeszcze długo po katastrofie. Nie uszkodzone pomieszczenia zostały oznaczone na zielono, chociaż obecnie w niektórych spośród nich panowało ciśnienie niewiele różniące się od próżni. Część jednak zapewne wciąż była hermetyczna na tyle, że istoty, które zbudowały ten statek, kimkolwiek były, mogłyby oddychać w nich bez skafandrów.

— Czy jest możliwość, że… — zaczął Conway.

— Nie, doktorze — odparł zdecydowanie Haslam. — Z Tenelphi także już meldowano, że to kompletnie martwy wrak. Do katastrofy doszło najpewniej całe wieki temu, a ci, którzy ocaleli, nie pożyli aż tak długo.

— Oczywiście — mruknął Conway. Dlaczego więc Sutherland tam poleciał?

— Kapitanie, tu Dodds. Chyba coś znaleźliśmy, sir. Dałem pełne powiększenie.

Ekran ukazał fragment poszycia, w którym ziała prowadząca gdzieś w głąb dziura o poszarpanych krawędziach. Tuż obok, na pofałdowanej płycie, widniała brunatnożółta plama.

— To chyba smar, sir.

— Też tak myślę. Ale dlaczego użył smaru, a nie zielonej farby fluorescencyjnej?

— Może nie miał jej pod ręką, sir.

Fletcher zignorował odpowiedź Doddsa, zresztą jego pytanie i tak było czysto retoryczne.

— Chen, podejdziemy na sto metrów do wraku. Haslam, czuwaj przy sterownikach wiązek, gdybym coś źle obliczył i próbował wpakować się w ten złom. Doktorze, obawiam się, że w tych okolicznościach nie mogę dodać panu nikogo do towarzystwa, ale sto metrów swobodnego lotu nie powinno sprawić panu większych trudności. Tylko proszę nie zasiedzieć się we wraku.

— Rozumiem — odparł Conway.

— I dobrze. Oczekuję, że za piętnaście minut będzie pan gotowy z dodatkowymi zbiornikami powietrza, wody i całym wyposażeniem medycznym, które pana zdaniem będzie niezbędne. Mam nadzieję, że pan go znajdzie. Powodzenia.

— Dziękuję. — Conway zastanowił się, jakie leczenie należałoby zaordynować lekarzowi, który chociaż fizycznie sprawny, okazał się tak pomylony, żeby włazić do podobnego wraku. Podstawowe przygotowania były proste — należało wyposażyć skafander w zapas powietrza i energii na czterdzieści osiem godzin, czyli czas pozostały do chwili, kiedy Rhabwar będzie musiał opuścić sąsiedztwo wraku niezależnie od tego, czy uda im się znaleźć Sutherlanda, czy nie.

Gdy sprawdzał zapasowe zbiorniki, nagle przeleciał nad nim Prilicla. Wylądował na ścianie i przyczepił się do niej cienkimi, drżącymi jakby pod nawałą emocji kończynami. Gdy się odezwał, Conway ze zdumieniem zrozumiał, że pająkowaty empata nie jest tym razem poruszony czyimiś uczuciami, ale sam się boi.

— Jeśli mógłbym coś zaproponować, przyjacielu Conway… Z moją pomocą uporasz się z zadaniem odszukania Sutherlanda o wiele szybciej i sprawniej.

Conway pomyślał o plątaninie metalowych szczątków we wnętrzu wraku. Każdy z nich mógł przy nieostrożnym ruchu rozedrzeć skafander. Trudno było odgadnąć, z jakim jeszcze zagrożeniem mogą się tam spotkać. Zastanowiło go, gdzie się podział tak charakterystyczny dla pobratymców Prilicli brak odwagi, który u tych kruchych istot był cechą decydującą o przetrwaniu.

— Poszedłbyś ze mną? — spytał z niedowierzaniem. — Proponujesz, że do mnie dołączysz?

— Wyczuwam, że miotają tobą sprzeczne emocje, przyjacielu Conway — odparł nieśmiało Cinrussańczyk. — Nie czuję się nimi urażony, wręcz przeciwnie. Tak, udam się tam z tobą i wykorzystam wszystkie moje zdolności, żeby jak najszybciej odszukać Sutherlanda, o ile jeszcze żyje. Niemniej, jak dobrze wiesz, nie jestem szczególnie dzielny i chciałbym zachować prawo do wycofania się, gdyby ryzyko wzrosło ponad to, co zdołam zaakceptować.

— To mnie uspokoiłeś — odetchnął Conway. — Przez chwilę obawiałem się, że zwariowałeś.

— Wiem — stwierdził Prilicla i zaczął kompletować wyposażenie własnego skafandra.

Wyszli przez dziobową śluzę osobową, gdyż główna była ciągle połączona ze śluzą Tenelphiego. Przez kilka długich minut musieli wysłuchiwać potem przemowy kapitana Fletchera uświadamiającego im, jak bardzo mu się to wszystko nie podoba. Na zewnątrz ujrzeli nad sobą olbrzymi kadłub wraku zasłaniający widok niczym ciągnący się w nieskończoność mur. Z bliska jego poznaczona przez wieki kraterami i szramami powierzchnia traciła charakterystyczne dla kuli krzywizny. Gdy zaś podlecieli bliżej, ujrzeli ją jeszcze inaczej — poczuli się, jakby lądowali na metalicznej powierzchni globu, nad którym unosiły się dwa złączone statki.

Z samym lotem w kierunku przewidzianego miejsca lądowania Conway radził sobie znacznie lepiej niż z towarzyszącymi temu emocjami. Za kilka chwil miał stanąć na jednym z tych legendarnych statków budowanych do podróży trwających wiele pokoleń. Prilicla nie cierpiał zbytnio, wyczuwając zdenerwowanie Conwaya, gdyż sam był nie mniej podniecony i tylko z racji budowy ciała włosy nie zjeżyły mu się na karku. Po prostu nie miał ani włosów, ani karku.

Rodzaj statku, który mieli przed sobą, nie budził najmniejszych wątpliwości. Przed odkryciem hipernapędu takie właśnie jednostki przewoziły kolonistów mających zasiedlić odległe o lata świetlne planety. Budowały je wszystkie zaawansowane technicznie rasy, które należały obecnie do Federacji: Melfianie, Illensańczycy, Tralthańczycy, Kelgianie, Ziemianie i wiele innych. Oczywiście ten sposób podróżowania nie mógł się równać z niemal natychmiastowym przemieszczaniem się w nadprzestrzeni, ale i tak próbowano posiewać życie za jego pomocą.

Gdy kilkadziesiąt albo kilkaset lat po wysłaniu pierwszych kolonistów takiej cywilizacji udawało się wynaleźć hipernapęd albo otrzymała go od innych członków Federacji, wysyłano jednostki nowej konstrukcji na poszukiwanie tych wlokących się rozpaczliwie wolno, z podświetlną szybkością statków. Udało się odnaleźć i uratować większość niedoszłych kolonistów, czasem nawet wieki po wystrzeleniu.

Było to wykonalne, gdyż znając kurs takiego statku, można było z dużą dokładnością obliczyć jego położenie, jeśli tylko nie doszło tymczasem do jakiejś katastrofy. Bywało i tak, że załogę i pasażerów ogarniało zbiorowe szaleństwo. W tym wypadku ekipy ratownicze do końca życia nie mogły się potem uwolnić od koszmarów pozostałych po tym, co widziały na pokładach takich jednostek. Jeśli jednak wszystko przebiegało normalnie, koloniści w ciągu kilku dni, miast paru stuleci, trafiali na planetę, która była celem ich podróży. Conway wiedział, że ostatni taki statek został odnaleziony ponad sześćset lat temu. Większość potem złomowano, kilka przerobiono na bazy mieszkalne dla personelu związanego z kosmicznymi programami budowlanymi.

Ten statek musiał należeć do nielicznych, których nie udało się odnaleźć. Może przez przypadek, może skutkiem błędu konstrukcyjnego zszedł z kursu i tym samym wymknął się poszukującym go nadprzestrzennym jednostkom. Nigdy też nie dotarł do miejsca przeznaczenia.

Wylądowali w milczeniu na jego kadłubie. Conway musiał użyć magnesów przy rękawicach i butach, żeby nie odpaść od wirującego statku. Prilicla skorzystał z modułu grawitacyjnego oraz magnetycznych przylg na końcach sześciu pająkowatych nóg. Ostrożnie weszli do otworu w poszyciu i zostawili za sobą blask słońca. Conway odczekał, aż jego oczy przywykną do ciemności, i włączył światła skafandra.

Przed nimi ciągnął się długi na jakieś trzydzieści metrów nieregularny tunel otoczony rumowiskiem blach. Na jego dnie widniały namazane na wystającej płycie znaki. Smar i nieco zielonej, luminescencyjnej farby.

— Jeśli ten porucznik oznaczył drogę, to może nawet szybko go znajdziecie — powiedział Fletcher, gdy Conway zameldował mu o znalezisku. — Miejmy nadzieję, że nie zszedł z oznaczonego szlaku. Ale jest jeszcze jeden problem, doktorze. Im głębiej będziecie wchodzić do wraku, tym gorzej będziemy was słyszeć. Nasz nadajnik ma znacznie większą moc niż te w skafandrach, zatem nasze głosy będą do was dochodzić o wiele dłużej. Jednak nawet gdy będziecie słyszeć już tylko szumy, proszę włączać radio co kwadrans, abyśmy wiedzieli, że żyjecie. Artykułowane słowa nie dotrą, charakterystyczne zakłócenia owszem. Będziemy odpowiadać wam w ten sam sposób, pozwalający na przesyłanie krótkich komunikatów. Zna pan alfabet Morska?

— Nie — odparł Conway. — Potrafię tylko nadać SOS.

— Mam nadzieję, że to akurat nie będzie konieczne, doktorze.

Oznaczona przez pokładowego lekarza droga była trudna i niebezpieczna. Siła odśrodkowa sprawiała, że Conwayowi wydawało się, iż wspina się ku poszyciu wraku, chociaż doskonale wiedział, że wciąż schodzi w głąb. Gdy dotarli do pierwszych znaków, ujrzeli następne namalowane głębiej, jednakże szlak skręcał ostro, omijając spore rumowisko. Kolejny odcinek biegł znowu w innym kierunku, z tego samego zresztą powodu. Nie dało się wędrować inaczej niż zygzakami.

Prilicla poszedł pierwszy, żeby uchronić Conwaya od wpadnięcia w jakąś pułapkę. Z sześcioma kończynami wystającymi z kulistego skafandra (jego odnóża były całkowicie niewrażliwe na działanie próżni) przypominał metalicznego pająka przemykającego po wielkiej sieci. Tylko raz jego magnetyczne przylgi omsknęły się i Prilicla poleciał w kierunku Conwaya. Ten wyciągnął przed siebie ręce, żeby zatrzymać powoli spadającego kolegę, ale zaraz je cofnął. Gdyby złapał za którąś z nóg, na pewno by ją złamał. Szczęśliwie Prilicla sam wyhamował upadek silniczkami skafandra i po chwili ruszyli dalej.

Tuż przed utratą normalnej łączności ze statkiem szpitalnym Fletcher powiedział, że minęły już cztery godziny od ich wejścia do wraku, i spytał, czy na pewno idą szlakiem oznaczonym przez Sutherlanda, a nie innym, pozostałym być może po wycieczce wcześniejszej ekipy z Tenelphiego. Conway spojrzał na jasny ślad farby, obok którego widniała plama smaru, i potwierdził, że na pewno są na właściwej drodze.

— Ale czegoś mi tu brakuje — mruknął pod nosem. — Na dodatek pewnie mam to coś przed oczami, ale ciągle nie potrafię dojrzeć…

Im głębiej wchodzili, tym mniej zniszczeń napotykali, jednak malejąca siła odśrodkowa powodowała, że oderwane blachy, wyposażenie i meble przesuwały się przy byle dotknięciu. W blasku reflektorów dostrzegali też inne szczątki, zwykle zmiażdżone lub rozdarte na strzępy ciała załogi albo zwierząt zabitych w katastrofie sprzed setek lat. Jednak próba wydobycia czegokolwiek spomiędzy ostrych blach byłaby zbyt niebezpieczna. Byłaby też obecnie stratą czasu. Poszukiwanie Sutherlanda było ważniejsze niż zaspokojenie ciekawości, jaki to gatunek zbudował kiedyś ten statek.

Po siedmiu godzinach wędrówki doszli do pokładów, które chociaż powyginane i nie zawsze całe, nie były tak bardzo zniszczone. Rumowiska skończyły się akurat w czas, gdyż Prilicla słaniał się już ze zmęczenia, a co kilka oddechów zbierało mu się na ziewanie.

Conway zarządził postój i spytał małego empatę, czy wyczuwa w okolicy czyjąś emanację emocjonalną. Prilicla przepraszającym tonem odpowiedział, że nie. Gdy w słuchawkach skafandra rozległa się kolejna seria szumów, Conway odpowiedział, nadając kilkakrotnie literę S. Miał nadzieję, że kapitan zrozumie to właściwie — jako informację, że Conway i Prilicla zamierzają przeznaczyć teraz kilka godzin na sen.

Kolejny etap wyprawy był o wiele łatwiejszy. Wędrowali nie tkniętymi praktycznie przez kataklizm korytarzami, wspinali się na szerokie pochylnie albo nieco węższe schody, cały czas podążając w stronę centrum statku. Tylko raz musieli zwolnić, aby przedrzeć się przez rumowisko spowodowane zapewne przez duży, ale bardzo powolny meteoryt, który wbił się głęboko w konstrukcję. Kilka minut później trafili na pierwszą wewnętrzną śluzę.

Bez wątpienia została zbudowana już po katastrofie. Tworzył ją przyspawany do przejścia w grodzi metalowy sześcian z prostymi drzwiami zewnętrznymi. Oba włazy musiały być już od dawna otwarte, bo w pomieszczeniach za śluzą trafili tylko na dawno wyschłe szczątki roślinności, które przy dotknięciu rozsypywały się w pył.

Conway zadrżał, wyobrażając sobie odizolowane grupy rozbitków walczących o przetrwanie na pokładzie ciężko uszkodzonego przez asteroidy, ale jeszcze nie martwego statku. Chociaż niesterowny, zachował resztki energii pozwalające pasażerom skryć się przed powolnym spadkiem ciśnienia w odizolowanych oazach ciepła i światła. Starali się też zwiększyć swoje szansę, budując śluzy pozwalające na wędrówki pomiędzy oazami i współpracę w obsłudze i konserwacji ocalałych mechanizmów. W ten sposób mogli przetrwać bardzo długo.

— Przyjacielu Conway, nader trudno mi zrozumieć twoje obecne odczucia — powiedział nagle Prilicla.

Conway roześmiał się nerwowo.

— Powtarzam sobie ciągle, że nie wierzę w duchy, ale chyba jestem mało przekonujący.

Zgodnie z tym, co mówiły znaki, obeszli przedział upraw hydroponicznych i godzinę później stanęli na korytarzu, który był prawie nietknięty, jeśli nie liczyć dwóch dużych dziur — jednej w suficie i jednej w podłodze. Gdy wyłączyli na chwilę reflektory, ujrzeli, że coś mąci absolutną ciemność wnętrza.

Z jednej z dziur biła lekka poświata. Gdy podeszli do krawędzi i spojrzeli w dół, ujrzeli w głębi mały krąg słonecznego blasku. W ciągu paru sekund gwiazda zniknęła i za jakiś czas oświetliła przeciwległy koniec tunelu. I znów na chwilę zapadła ciemność.

— Przynajmniej znamy już skrót na zewnątrz — powiedział z ulgą Conway. — Gdybyśmy jednak nie trafili tutaj dokładnie w chwili pojawienia się słońca… — Urwał, pomyślawszy, że w ogóle mieli wiele szczęścia i że chyba jego zasoby nie wyczerpały się jeszcze do końca, gdyż na końcu korytarza dojrzał drzwi kolejnej śluzy. Tym razem były zamknięte, co sugerowało, że w pomieszczeniach po drugiej stronie może być powietrze. Widniały na nich dwa znaki, jeden zrobiony farbą, drugi smarem.

Prilicla drżał z przejęcia, tak własnego, jak i cudzego, podczas gdy Conway spróbował uruchomić prosty mechanizm włazu. Musiał przerwać na chwilę, gdy w słuchawkach zaszumiał następny sygnał z Rhabwara. Odpowiedział, jednak wezwanie nie ucichło.

— Kapitanowi kończy się cierpliwość — stwierdził z irytacją. — Powiedział, że daje nam dwa dni, a minęło dopiero trzydzieści sześć godzin… — Zamilkł na chwilę i wstrzymał oddech, wsłuchując się w słabe sygnały. Trudno było orzec, co jest sygnałem, a co zwykłym szumem tła. Z wolna jednak wyłowił powtarzający się wzór. Trzy krótkie, przerwa, trzy długie, przerwa, trzy krótkie, dłuższa przerwa i znowu. Statek szpitalny nadawał SOS.

— Mają chyba jakieś kłopoty. Dziwne. Chyba z pacjentami musi być źle. Tak czy tak, chcą, żebyśmy natychmiast wracali.

Prilicla wspiął się na ścianę obok śluzy i przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. W końcu jednak się odezwał:

— Przepraszam, że zmieniam temat, przyjacielu Conway, ale skupiłem się całkiem na czym innym. Gdzieś tam wyczuwam znajdującą się na granicy mojego zasięgu żywą, inteligentną istotę.

— Sutherland!

— Też tak sądzę, przyjacielu Conway — powiedział Prilicla i zadrżał, wyczuwając rozterkę Conwaya.

Gdzieś niedaleko znajdował się zaginiony lekarz z Tenelphiego, nie wiadomo wprawdzie, w jakim stanie, ale na pewno żywy. Nawet jednak z pomocą empatycznych zdolności Prilicli szukaliby jeszcze z godzinę. Conway rozpaczliwie chciał go uratować — nie tylko z oczywistych, ludzkich powodów, ale i dlatego, że był przekonany, iż tylko ten człowiek może dokładnie wyjaśnić, co się stało z resztą załogi statku zwiadowczego. Tymczasem Fletcher poganiał ich obu, żeby jak najszybciej wracali na Rhabwara, i na pewno miał po temu ważne powody.

Wyglądało na to, że nie chodzi o sam statek, ale o pacjentów. Zapewne ich stan nagle się pogorszył, i to tak, że nieskłonne do paniki Murchison i Naydrad zdecydowały się na odwołanie lekarzy z wyprawy. Niemniej, pomyślał nagle Conway, być może na razie wystarczy im tylko jeden. On z Priliclą dołączyliby trochę później. Na dodatek Sutherland powinien coś wiedzieć o tajemniczej chorobie rozbitków.

Prilicla przestał się trząść, ledwo Conway podjął decyzję.

— Musimy się rozdzielić — powiedział. — Może chcą nas jak najszybciej z powrotem na pokładzie, a może starczy, jeśli z nami porozmawiają. Proponuję, abyś wykorzystał ten skrót na zewnątrz, porozumiał się z nimi i pomógł, na ile będziesz mógł. Ale przynajmniej przez godzinę nie oddalaj się za bardzo od drugiego końca tego tunelu. Jeśli tam zostaniesz, będziesz mógł mi przekazywać wiadomości z Rhabwara i na odwrót. Do wylotu tunelu dotrzesz w jakieś dwie godziny, nieporównanie krócej, niż gdybyś błądził korytarzami, ale i tak powinno dać mi to dość czasu na znalezienie Sutherlanda. Od razu ruszymy twoim śladem, co i tak będzie raczej zadaniem wymagającym przede wszystkim moich mięśni, a nie twojego współodczuwania.

— Zgoda, przyjacielu Conway — powiedział Prilicla, ruszając ku otworowi. — Rzadko zdarza mi się spełniać czyjąś prośbę z równie wielką ochotą…

Zaraz po przejściu śluzy Conway przeżył pierwsze większe zdziwienie. Po drugiej stronie było światło. Znalazł się w olbrzymim pomieszczeniu, które musiało być kiedyś pokładowym centrum rekreacyjnym. Na podłodze, ścianach i suficie pozostał zamontowany tu kiedyś sprzęt używany do ćwiczeń koniecznych w stanie nieważkości oraz zapewne w celach czysto sportowych. Zmodyfikowano go jednak, doczepiając doń zamykane hamaki do spania przy braku ciążenia. Były wszędzie poza paroma miejscami, które wyłożono plastikowymi płachtami pod uprawy. Wyglądało na to, że znalazło tu kiedyś schronienie ponad dwustu rozbitków, którzy przeżyli pierwsze zderzenie z meteorytem. Wiele świadczyło o tym, że żyli w owym azylu razem ze swoim potomstwem bardzo długo. Conwaya zdziwił też brak innych śladów. Gdzie podziały się ciała dawno zmarłych istot?

Poczuł, że włosy jeżą mu się z lekka na karku. Zwiększył natężenie dźwięku zewnętrznego głośnika skafandra i krzyknął:

— Sutherland!

Nie otrzymał odpowiedzi.

Popłynął przez pomieszczenie ku przeciwległej ścianie, w której dojrzał dwoje drzwi. Jedne były uchylone i wydobywała się z nich smuga światła. Gdy wylądował na progu, pojął, że to pokładowa biblioteka.

Poznał to nie tylko po półkach z książkami i szpulami taśm, które stały wzdłuż ścian i zwieszały się z sufitu, czy po czytnikach i skanerach stojących na biurkach. Nawet nie po nowoczesnych rejestratorach należących do załogi Tenelphiego, które unosiły się w powietrzu. Przede wszystkich przeczytał napis na drzwiach. Zaraz potem spojrzał zaś na umieszczoną na przeciwległej ścianie, dokładnie na poziomie oczu, tablicę z herbem statku. Poniżej widniała jego nazwa. Nagle wszystko stało się jasne.

* * *

Wiedział już, dlaczego Tenelphi popadł w tarapaty i dlaczego niemal cała załoga udała się na wrak, zostawiając na wachcie tylko lekarza. Wiedział, dlaczego tak pospiesznie wrócili i dlaczego zachorowali. I dlaczego on, jak i ktokolwiek inny, niewiele mógł dla nich zrobić. Zrozumiał także, dlaczego porucznik Sutherland użył smaru zamiast zielonej farby i czym się kierował, wracając na wrak. Wszystko to pojął, gdyż widoczna na tablicy nazwa statku występowała od wieków we wszystkich książkach historycznych wydawanych na Ziemi i na skolonizowanych przez nią planetach.

Conway z trudem przełknął ślinę i zamrugał, żeby usunąć dziwną mgłę, która pojawiła mu się przed oczami. Potem wycofał się powoli z biblioteki.

Na drugich drzwiach umieszczono tabliczkę z napisem „Magazyn sprzętu sportowego”, na której później ktoś nakreślił „Izba chorych”. To pomieszczenie też było oświetlone, ale o wiele słabiej.

Pod ścianami ciągnęły się półki na sprzęt, które przerobiono na koje. Dwie były ciągle zajęte. Ciała były poważnie zdeformowane. Po części najwyraźniej w wyniku niedożywienia, a po części dlatego, że chodziło o ludzi, którzy urodzili się i żyli w stanie nieważkości. W odróżnieniu od wyschniętych i zmrożonych szczątków napotkanych na innych pokładach, te zwłoki miały kontakt z powietrzem, uległy więc również rozkładowi. Tyle że nie był on wcale aż tak bardzo zaawansowany. Bez trudu można było rozpoznać w nich istoty DBDG typu ziemskiego: starego mężczyznę i małą dziewczynkę. Oboje musieli umrzeć w ciągu paru ostatnich miesięcy.

Conway pomyślał o tej podróży, która trwała aż siedemset lat. Jak mało brakło, by ostatnich dwoje wędrowców zakończyło ją szczęśliwie! Łzy nabiegły mu do oczu. Wytrącony z równowagi wpłynął głębiej do pomieszczenia. Przecisnął się między krawędzią stołu zabiegowego i szafką z instrumentami. W blasku lampy skafandra ujrzał w przeciwległym kącie jakąś postać w skafandrze. W jednej dłoni miała coś kwadratowego, drugą trzymała się otwartych drzwi szafki.

— Sutherland? — zapytał Conway.

Postać drgnęła, jakby zaskoczona.

— Nie tak głośno, do cholery — odpowiedziała słabym głosem.

Conway przyciszył głośnik skafandra.

— Cieszę się, że pana widzę, doktorze. Jestem Conway, ze Szpitala Sektora Dwunastego. Musimy zaraz wracać. Czekają na nas pilnie na statku szpitalnym. Mają problemy z… — Urwał, bo Sutherland wciąż się trzymał szafki. Conway zmienił ton na uspokajający. — Wiem, dlaczego użył pan żółtego smaru zamiast farby. Nie rozszczelniłem ani na chwilę hełmu. Wiem, że na statku jest jeszcze więcej pomieszczeń z atmosferą. Przetrwał w nich ktoś? A pan znalazł to, czego szukał, doktorze?

Sutherland odezwał się, dopiero gdy opuścili izbę chorych. Uniósł osłonę hełmu i starł z niej osiadającą wilgoć.

— Dzięki Bogu, że ktoś jeszcze pamięta tę historię. Nie, doktorze, nikt nie przeżył. Przeszukałem wszystkie możliwe zakamarki. W jednym trafiłem na coś w rodzaju cmentarza. Mam wrażenie, że pod koniec głód zmusił ich do kanibalizmu i postarali się, aby potrzebne im ciała były pod ręką. Nie znalazłem też tego, czego szukałem. Owszem, w postawieniu diagnozy poszukiwania pomogły, ale realizacja zalecanego leczenia nie była możliwa. Medykamenty już wieki temu rozsypały się w pył, a my takich nie mamy. — Zamachał trzymaną w ręku książką. — Musiałem przeczytać kilka akapitów drobnym druczkiem, więc otworzyłem hełm, żeby lepiej widzieć. Wcześniej zwiększyłem ciśnienie powietrza w skafandrze. W teorii powinno uchronić mnie to przed zarażeniem.

Tym razem teoria wyraźnie się nie sprawdziła. Mimo nastawienia układów skafandra na wydmuchiwanie powietrza, porucznik złapał to samo co jego koledzy. Pocił się obficie i mrużył oczy przed światłem, łzy ciekły mu po policzkach. Nie majaczył jednak ani nie wyglądało na to, aby miał zaraz stracić przytomność. Na razie jeszcze nie.

— Znaleźliśmy krótką drogę na zewnątrz. W miarę krótką. Da pan radę pokonać ją z moją pomocą, czy mam panu związać ręce i nogi i pchać przed sobą?

Sutherland był w kiepskiej formie, ale z całej jego postawy przebijało, że wolałby nie odgrywać roli bagażu, szczególnie w tunelu pełnym ostrych, poszarpanych blach. Stanęło na tym, że związali się razem, plecami do siebie. Conway miał się zająć transportem, a Sutherland chronić siebie i jego plecy. Szło im tak dobrze, że w połowie drogi zaczęli doganiać Priliclę. Za każdym razem, gdy słońce zaglądało do tunelu, cień skafandra Cinrussańczyka wydawał się coraz większy.

Nadawany szumami sygnał SOS też brzmiał coraz głośniej, aż nagle ucichł.

Kilka minut później okrągły skafander małego empaty cały pojaśniał — Prilicla wyszedł z tunelu. Zaraz zameldował, że widzi Rhabwara i Tenelphiego i że nie powinno być żadnych kłopotów z nawiązaniem łączności radiowej. Usłyszeli, jak wywołuje statek szpitalny, a po chwili, która dłużyła im się niczym całe dziesięciolecia, dotarło do nich potrzaskiwanie zwiastujące, że Rhabwar odpowiedział. Conway wyłowił niektóre słowa, zatem otrzymane chwilę później od Prilicli streszczenie tak całkiem go nie zaskoczyło.

— Przyjacielu Conway, rozmawiałem z Naydrad — powiedział empata, starając się złagodzić złe wieści jak najcieplejszym tonem. — Wszyscy DBDG na pokładzie, w tym i patolog Murchison, wykazują podobne objawy co rozbitkowie z Tenelphiego, chociaż choroba nie u wszystkich czyni takie same postępy. Kapitan i porucznik Chen mają się jak dotąd najlepiej, ale i tak kwalifikują się już do łóżka. Naydrad potrzebuje pilnie naszej pomocy, a kapitan zapowiada, że jeśli się nie pospieszymy, będzie musiał odlecieć bez nas. Porucznik Chen wątpi jednak, czy w ogóle uda się odlecieć, i to nawet bez dodatkowych zabiegów związanych z objęciem Tenelphiego naszym bąblem nadprzestrzennym. Wydaje się, że mają też problemy astrogacyjne związane z bliskością gwiazdy…

— Starczy — przerwał mu Conway. — Powiedz im, żeby zostawili Tenelphiego. Niech go odcumują i wyrzucą w przestrzeń wszystkie pobrane stamtąd materiały i próbki. Nikt nas nie pochwali za sprowadzenie do Szpitala czegokolwiek, co miało kontakt z wrakiem. Z naszego powrotu też pewnie nieprzesadnie tam się ucieszą…

Przerwał, słysząc, że Prilicla przekazuje jego instrukcje kapitanowi. Usłyszał też początek odpowiedzi Fletchera i wtrącił się do rozmowy:

— Prilicla, odbieram już statek bezpośrednio, nie musisz pośredniczyć. Wracaj jak najszybciej na pokład i pomóż Naydrad przy pacjentach. My wyjdziemy z tunelu za jakiś kwadrans. Kapitanie Fletcher, czy pan mnie słyszy?

— Słyszę pana — rozległ się głos, który w ogóle nie kojarzył się Conwayowi z kapitanem. Wyjaśnił jednak pokrótce, co właściwie stało się z Tenelphim i z nimi…

Dla załogi statku badawczego znalezienie wraku było miłym urozmaiceniem monotonnej misji. Wszyscy wolni od wachty natychmiast polecieli zbadać oraz, w miarę możliwości, zidentyfikować obiekt. Jak zawsze w wypadku jednostek zwiadowczych, załoga Tenelphiego składała się z kapitana, astrogatora, łącznościowca, inżyniera pokładowego i lekarza oraz pięciu specjalistów od zwiadu, którzy pracowali na okrągło.

Zgodnie z relacją Sutherlanda już przy pierwszym wejściu na wrak zwiadowcy zidentyfikowali statek, gdyż szczęśliwym trafem wpadł im w ręce datowany formularz „magazyn wyda”, na którym była jego nazwa. Ledwo ogłosili o odkryciu, wszyscy prócz pokładowego lekarza, uznanego za mało przydatnego przy takich badaniach, polecieli na wrak i zabrali się do poszukiwań.

Okazało się bowiem, że natknęli się na wrak statku międzygwiezdnego Einstein, pierwszej jednostki wielopokoleniowej, która opuściła Ziemię i jedyna nie została odnaleziona przez późniejsze wyprawy statków nadprzestrzennych. W ciągu setek lat kilkakrotnie wszczynano poszukiwania, ale Einstein zszedł z planowanego kursu. Przypuszczano, że musiało dojść do jakiejś katastrofy albo poważnej awarii stosunkowo krótko po opuszczeniu Układu Słonecznego.

A teraz Einstein się odnalazł. Niewątpliwie była to najbardziej godna podziwu próba rodzaju ludzkiego wyrwania się do gwiazd. Mimo że technologia ledwie dorastała do takiego przedsięwzięcia, mimo że zastosowano pionierskie rozwiązania, a na dodatek brakło pewności, czy w będącym celem podróży układzie słonecznym znajdzie się jakaś zdatna do zamieszkania planeta, załoga statku, która rekrutowała się z najlepszych dzieci Ziemi, podjęła to ryzyko. Ponadto Einstein był teraz zabytkiem techniki i bezcennym obiektem badań dla psychohistoryków. Można powiedzieć, że legenda nagle ożyła… Jednak ten wielki statek i skryte na jego pokładach bezcenne zapiski i świadectwa długiej podróży spadały ku najbliższej gwieździe i za tydzień miały spłonąć w jej płomieniach. Nie można się zatem dziwić, że wszyscy prócz lekarza pokładowego opuścili jednostkę zwiadowczą, żeby zbadać wrak. Ale nawet Sutherland nie podejrzewał, że może to być niebezpieczne zajęcie. Wszystko wyszło na jaw, dopiero gdy członkowie załogi zaczęli wracać z pierwszymi objawami choroby: silnymi potami i lekkimi zrazu majakami. Sutherland szybko wykluczył to, co potem Conwayowi przyszło w pierwszej chwili do głowy, czyli zatrucie albo wpływ promieniowania. Z wcześniejszych meldunków wiedział już, jakie warunki panowały na pokładzie Einsteina i że ostatni rozbitkowie zmarli dopiero niedawno.

Jednak statek zawierał nie tylko cenne pamiątki i materiały do badań historycznych, ale także bezlik zachowanych w cieple zarazków, które jeszcze kilka miesięcy wcześniej miały żywicieli. Na dodatek chodziło o takie chorobotwórcze mikroorganizmy, które były powszechne setki lat wcześniej, więc współcześni ludzie nie byli już na nie odporni.

Zauważywszy raptowne pogarszanie się stanu zdrowia swoich towarzyszy, Sutherland najpierw nakłonił ich, aby włożyli skafandry. Nie miał pewności, czy wszyscy chorują na to samo, i chciał uniknąć wtórnych zakażeń. Wiedział, że sam niewiele może dla nich zrobić, poza tym skafandry ochroniłyby ich przed urazami podczas manewru odejścia od wraku. Zamierzali wykonać skok w pobliże Szpitala, gdzie mieliby lepszą pomoc medyczną.

Potem jednak doszło do zderzenia. Zdaniem Sutherlanda było ono nieuniknione, jeśli wziąć pod uwagę, że załoga była półprzytomna i ciągle coś się jej zwidywało. Przetransportował więc wszystkich do przedsionka śluzy, aby byli gotowi do szybkiej ewakuacji, wysłał kilka zdań przez nadajnik nadprzestrzenny, a na koniec chciał wystrzelić boję alarmową. Jednak kolizja zniszczyła mechanizm wyrzutni, musiał więc wyrzucić boję ręcznie przez śluzę. Stan jego pacjentów pogorszył się tymczasem tak bardzo, że znów zaczął się zastanawiać, jak mógłby im pomóc.

Wówczas to postanowił udać się na wrak w poszukiwaniu lekarstw z czasów, gdy owa choroba była powszechna. Zamierzał zajrzeć do pokładowej apteki i o niej to wspominał w komunikacie, co dotarło jedynie jako „wa apte”. Jako że ciężko uszkodzony Tenelphi wciąż tracił powietrze, a wszystkie rejestratory zostały na wraku, Sutherland nie mógł zostawić ekipie ratowniczej pełnej informacji o swoich poczynaniach. Zrobił jednak, co tylko mógł.

Wysmarował zewnętrzną pokrywę włazu śluzy żółtym smarem, tylko nie wiedział, że silnik boi ratunkowej przysmaży go i zmieni on kolor na brązowy. Podobnie oznaczył szlak wiodący w głąb wraku. Niestety, mało ludzi pamiętało, że w dawnych czasach ery przedkosmicznej, gdy statki pływały jeszcze tylko po morzach, podniesienie żółtej flagi oznaczało zarazę na pokładzie. Nawet Conway przypomniał sobie o tym zbyt późno.

— Lekarstwa w izbie chorych nie nadawały się już do użytku, ale udało mu się znaleźć podręcznik medycyny z opisami całego szeregu dawnych chorób o objawach podobnych do tego, co zaobserwował u swoich pacjentów. Przypuszczam, że chodzi tu o jedną z odmian zwykłej grypy, którą my jednak przechodzimy bardzo ciężko, ponieważ przez wieki utraciliśmy na nią naturalną odporność. Może być ona dla nas nawet śmiertelnie groźna, trudno jednak powiedzieć cokolwiek na temat rokowań. Dlatego chciałbym, aby nagranie naszej rozmowy zostało jak najszybciej przekazane nadprzestrzennie do Szpitala. Niech wiedzą, czego oczekiwać. Proponuję także przygotować program automatycznego skoku. Tak będzie lepiej, gdybyście mieli…

— Doktorze — przerwał mu Fletcher — właśnie staram się to zrobić. Jak szybko tu będziecie?

Conway zamilkł na chwilę, bo wychodzili właśnie z tunelu.

— Widzę was. Dziesięć minut.

Kwadrans później zdejmował już z leżącego w sali zabiegowej Sutherlanda kombinezon i mundur. Na pokładzie szpitalnym zapanował tymczasem niemiłosierny tłok. Prilicla siedział na suficie i na swój empatyczny sposób baczył na stan pacjentów, Naydrad zaś układała na łóżku porucznika Haslama, który padł kilka minut wcześniej przy swoim stanowisku na mostku.

Żaden z nieziemców nie miał najmniejszego powodu obawiać się ziemskich zarazków, nawet siedemsetletnich, niemniej członkom załóg obu statków, tym oczywiście, którzy byli jeszcze przytomni, zostało tylko cierpliwe leżenie w pościeli i nadzieja, że ich organizmy poradzą sobie jakoś z kilkusetletnim wrogiem. Tylko jeden Conway jakoś nie zachorował, a wszystko dzięki temu, że widok plamy smarów albo i coś w tym ledwo czytelnym sygnale poruszyło w jego podświadomości jakieś dzwonki alarmowe dość mocno, by nie otworzył hełmu po tym, jak chorzy z załogi statku zwiadowczego zostali zabrani na pokład szpitalny.

— Ciąg czternaście G za pięć sekund — zapowiedział przez głośniki Chen. — Kompensatory sztucznej grawitacji gotowe.

Gdy Conway znowu spojrzał na ekran, zobaczył malejące gwałtownie sylwetki Einsteina i Tenelphiego. W końcu prawie się zlały w małą, podwójną gwiazdę. Skończył układać Sutherlanda jak najwygodniej, sprawdził podłączenie kroplówek i przeszedł do Haslama i Doddsa. Murchison zostawił na koniec, bo chciał spędzić przy niej więcej czasu.

Pomimo obniżenia temperatury pod namiotem tlenowym mocno się pociła, mamrotała coś do siebie i rzucała głową z boku na bok. Oczy miała na wpół otwarte, ale nie była świadoma obecności Conwaya, który patrzył z przejęciem na poważnie chorą ukochaną kobietę i koleżankę po fachu. Wstrząs był tym silniejszy, że przecież znał ją od czasów, gdy pracowała jako pielęgniarka na oddziale położniczym FGLI, a on był święcie przekonany, że dzięki kieszonkowemu rentgenowi i pasji zawodowej zdoła pokonać wszystkie choroby galaktyki.

Jednak w Szpitalu Sektora Dwunastego, gdzie najskromniejszy asystent mógłby się równać z dowolnym planetarnym autorytetem medycznym, możliwe było naprawdę wiele. Zdolna pielęgniarka z rozległą praktyką w opiece nad obcymi została po latach jednym z najlepszych szpitalnych patologów, a młodszy lekarz z głową pełną niekonwencjonalnych i nie zawsze rozsądnych myśli wyszedł na ludzi. Conway westchnął. Chciałby dotknąć Murchison, żeby dodać jej otuchy, ale Naydrad zrobiła już przy niej wszystko, co konieczne. Conway mógł tylko patrzeć, jak stan ukochanej zbliża się do tego, w jakim była załoga Tenelphiego.

Z odrobiną szczęścia powinni wszyscy niebawem trafić do Szpitala, w którym mieliby nieporównanie większe możliwości niesienia pomocy. Zbiegiem okoliczności Fletcher w czasie wnoszenia chorych był na mostku, a Chen w maszynowni, dzięki czemu zarazili się ostatni i mieli jeszcze dość sił, żeby poprowadzić statek.

Chyba że i oni już…

Ekran pokazywał ciągle wielką połać próżni, a kropki oznaczające Einsteina i Tenelphiego nie dawały się odróżnić od gwiazd. Wyglądało to dość niepokojąco, ponieważ na ekranie nie powinno być już widać nic oprócz typowej dla nadprzestrzeni szarości. Lepiej będzie dla wszystkich, jeśli przestanę siedzieć bezczynnie przy Murchison i spróbuję się zająć kapitanem i Chenem, pomyślał nagle Conway.

— Przyjacielu Conway, czy mógłbyś zerknąć na tego pacjenta? — powiedział Prilicla, wskazując czułkiem na jedno z łóżek, a zaraz potem na następne. — I na tamtego też. Wyczuwam, że są przytomni i potrzebują kojącego kontaktu z kimś własnego gatunku.

Dziesięć minut później Conway zmierzał już szybem komunikacyjnym na dziób statku. Gdy wszedł na mostek, usłyszał, że kapitan i pierwszy inżynier wymieniają jakieś dane liczbowe. Co chwila przerywali odczyty, żeby jeszcze raz coś sprawdzić. Fletcher był czerwony na twarzy i ociekał potem, oczy mu łzawiły, nie majaczył jednak, tylko z wręcz chorobliwym uporem wykonywał obowiązki służbowe. Mrugając i mrużąc oczy, patrzył na wyświetlacze i dyktował odczyty Chenowi, który siedział przekrzywiony przed swoim panelem i nie wyglądał wcale lepiej. Conway otaksował ich okiem klinicysty i bardzo mu się ten widok nie spodobał.

— Potrzebujecie pomocy — powiedział zdecydowanie.

Fletcher uniósł na niego zaczerwienione oczy.

— Tak, doktorze, ale nie pańskiej — odpowiedział słabo. — Sam pan widział, co się stało z Tenelphim, gdy lekarz spróbował zabrać się do pilotażu. Proszę wrócić do swoich pacjentów i pozwolić nam działać.

Chen otarł pot z czoła.

— Kapitan próbuje panu powiedzieć, że nie zdoła nauczyć pana w kilka minut tego, co sam intensywnie zgłębiał przez pięć lat — wyjaśnił takim tonem, jakby chciał przeprosić za bezpośredniość dowódcy. — I jeszcze, że opóźnienie pierwszego skoku jest spowodowane tym, że musi się on udać na wypadek, gdybyśmy nie mogli ustawić drugiego, zmaterializowawszy się w złym sektorze galaktyki. A poza tym przeprasza za swoje maniery, ale czuje się strasznie.

Conway się roześmiał.

— Przyjmuję przeprosiny, ale rozmawiałem właśnie z jednym z chorych z Tenelphiego. Należy do pierwszych zarażonych. On i dwaj jeszcze członkowie załogi byli w grupie zwiadowczej, która weszła na pokład Einsteina na samym początku i od razu zetknęła się z tym, co jak już wiemy, jest jedną z odmian dawnej grypy. Jego temperatura powoli wraca do normy. Jest jeszcze drugi, który też przychodzi do siebie. Sądzę, że tę siedemsetletnią grypę można z powodzeniem leczyć zachowawczo, chociaż przypuszczam, że w Szpitalu i tak będą chcieli objąć nas kwarantanną. Jednak co ważniejsze, ten człowiek z Tenelphiego to astrogator, i na dodatek jest obecnie w o wiele lepszej formie niż wy dwaj. Pytam więc jeszcze raz: potrzebujecie pomocy?

Spojrzeli na niego, jakby właśnie dokonał cudu i sam spowodował wytworzenie przez Ziemian skomplikowanego mechanizmu odpornościowego. Pokiwał zatem głową, wrócił na pokład szpitalny i wysłał zdrowiejącego astrogatora na mostek. Przypuszczał, że najpóźniej w ciągu dwóch tygodni wszyscy, którzy złapali tę historyczną grypę, wrócą w pełni do zdrowia, on zaś nie będzie musiał dłużej traktować szanownej patolog Murchison jak pacjentki.

Загрузка...